Szalona (Kraszewski, 1948)/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Szalona
Tom Tom II
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza „Kurier”
Data wyd. 1948
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Po odjeździe Madzi Chorążyc długo bardzo nie widział Zoni, a mało co słyszał nawet o niej. Niektórzy z towarzyszów opowiadali mu, że cudownie po doznanym ciosie przyszła do zdrowia, wypiękniała, ożywiła się i znowu gorąco zajmowała się nauką, a więcej jeszcze kwestiami społecznymi, o których namiętnie rozprawy toczyły się u niej na wieczorach, często do późnej nocy.
Co najzapaleńsza młodzież zbierała się tam na herbatę, cygara i rozmowy wielce ożywione. Widywano tam panią Heliodorę i dwie czy trzy panie, również postępowe i wyemancypowane jak gospodyni. Towarzystwo to tak do smaku przypadało młodym panom, iż co dzień prawie było ich tu pełno.
Opowiadano Ewarystowi o tych przyjęciach u Zoni, jako najnieceremonialszych w świecie. Studenci przybywali poubierani jak się komu podobało, herbatę rozdawano o tyle, o ile szklanek stawało, a drudzy na nią czekali. Papierosy przynosił z sobą każdy, siadał gdzie chciał i gdzie miejsce znalazł, a nieład miał panować w dwu pokoikach prawdziwie studencki.
Nie trafiło się Chorążycowi spotkać z kuzynką, aż w kilka dobrych tygodni, i ledwie ją poznał. Gdy widział ostatnim razem, była żółta, blada i wychudła, teraz ją znalazł odmłodzoną, rozkwitłą, świeżą, z twarzą wesołą i urągającą światu, z wejrzeniem jasnym i śmiałym, zmienioną tak nadzwyczajnie, iż nie mógł się wstrzymać od podziwienia.
— Prawda? znajdujesz, żem znowu wyładniała — odezwała się do niego śmiejąc i poprawiając piękne swe włosy, z rodzajem kokieterii burszowskiej ułożone. — Cóż ty chcesz? wiecznie się gryźć niepodobna! Życie jest głupią rzeczą, którą trzeba władać rozumnie. Nauczyłam się o nic nie dbać. Walka... to walka, kto w niej padnie, sam winien.
Popatrzyła na Chorążyca, który milczał.
— No przyjdźże kiedy do mnie! — dodała. — Tyś się kochał we mnie, prawda? ale to już przeszło, a ja miałam i mam słabość do ciebie. Chciałabym z ciebie zrobić człowieka!
Poczęła się śmiać i podała mu rękę.
— No, do zobaczenia! nie prawdaż?
I nie czekając odpowiedzi poszła dalej wesoło.
Ta nowa metamorfoza Zoni znowu przykre jej wspomnienie odświeżyła Chorążycowi. Pochlebiał sobie, że zapomniał już o niej, że się zupełnie rozczarował i ostygł! Niestety! nie ma nic niebezpieczniejszego nad żar pod popiołami ukryty! Chorążyc wrócił do domu rozmarzony tym zjawiskiem, nęcącym go ku sobie siłą dla niego niezrozumiałą.
Czym mogła w nim budzić tę nadzwyczajną sympatię, sprzeciwiająca się rozumowi, nie mająca siedliska w sercu, gnieżdżąca się w jakiejś fantazji zmysłowej! Ewaryst nie mógł sobie wytłumaczyć, i sam na siebie się oburzał.
Mógł zaledwie czuć dla niej politowanie, na miłość nie zasługiwała, a Chorążyc kochał się w niej namiętnie. Czuł to, że gdyby się jej dał wciągnąć w bliższe, codzienne stosunki, ta kobieta by go opanowała, a nawet, drżał na myśl samą, sprowadzić go mogła z drogi surowszych obowiązków, zaszczepić w nim swą niewiarę i szyderstwo ze wszystkiego.
Postanowił więc unikać jej, a to mu przyszło tym łatwiej, że w dni kilka odebrał nagle oznajmienie o słabości ojca, z rozkazem, aby jak najprędzej do Zamiłowa przybywał.
Przejęty trwogą, nie stracił ani chwili, a jednak, gdy już miał siadać na wózek pocztowy, ulegając niepojętej jakiejś słabości, zajechał do Zoni, aby jej swój wyjazd oznajmić.
Znalazł ją samą, siedzącą w oknie i zadumaną.
— Jadę do Zamiłowa — rzekł wchodząc szybko — ojciec mocno zapadł, muszę śpieszyć. Chciałem ci to oznajmić, nie wiem kiedy powrócę... Każesz mi co Madzi powiedzieć.
— Kłaniaj się kiedy chcesz — zimno odparła Zonia. — Przyznam ci się, że mi to przykrość robi, iż jedziesz, choć prawie cię nie widywałam. Nawykłam ot tak, nie wiem czemu, rachować na ciebie, choć na wypadek pogrzebu! — dodała z uśmiechem gorzkim. Ty mnie teraz unikasz, a ja często myślę o tobie. Ci, co mnie otaczają to hałastra, niewiele warta...
— Wracajże proszę, a nie zapominaj o Zoni.
Wyciągnęła mu rękę, Ewaryst ją uścisnął ze wzruszeniem.
— Dwa słowa — dodał — kiedy już rachujesz na mnie, pozwólże mi spytać się, możesz być w potrzebie? mów otwarcie.
Zawahała się rumieniąc nieco Zonia, poprawiła włosy.
— Potrzeby moje nie są wielkie — rzekła — jeżeli możesz...
Nie dokończyła, Chorążyc natychmiast wypróżnił pugilares i co miał położył na stole. Zonia raz jeszcze milcząc, zawstydzona trochę, wyciągnęła rękę do niego.
— Dziękuję — rzekła cicho — i głosem złamanym dodała nakazująco.
Wracajże... proszę.
We wzroku, który ku niemu zwróciła, było coś jak wilgotna łza, a w głosie jak tłumiony płacz.
Ewaryst był również poruszony i chcąc ukryć wrażenie jakiego doznał, pożegnał się co prędzej i wyszedł.
Wsiadając do bryczki ujrzał ją zdala na galerii domu stojącą i dającą mu chustką znak na pożegnanie.
Wszystko to byłoby może niebezpiecznie podziałało na niego, gdyby nie ciężar, jaki miał na sercu, gdyby nie myśl o ojca chorobie, o tym co zastanie w domu.
Obiecawszy podwójną zapłatę na pocztach, pędził nie zatrzymując się aż do ostatniej stacji od Zamiłowa, dzień i noc, nie zsiadając prawie z bryczki. Najstraszniejsze trapiły go przeczucia.
W miasteczku, do którego przybył drugiego dnia wieczorem, miała go niespodzianie spotkać ta wiadomość, której się tak lękał. Znalazł tu starego Piusa, z oczyma zapłakanymi. Chorąży od wczoraj nie żył!
— A! panie — jąkał się, oczy ocierając dawny sługa domu — tak umierać to doprawdy lepiej jak żyć. Skończył jak święty, pan Chorąży... Czuł swój zgon nadchodzący, przygotował się do niego pobożnie i umarł z gromnicą w ręku, z modlitwą na ustach, jakby w Bogu usypiał.
Chorążyc obawiający się o matkę, której znał przywiązanie do ojca, tym pilniej jeszcze pośpieszył stąd do Zamiłowa. Przerażała go ta myśl, jak tam znajdzie biedną wdowę i cały ten dom okryty tak nagłą żałobą.
Noc była, gdy stanęli u wrót. Zwykła cisza i spokój panowały we dworze, tylko z dala widać było przez lekko przysłonione okiennice pokoju, w którym ciało było złożone, światło otaczające grobowe łoże i śpiew cichy dochodził uszów ze swą nutą przeciągłą, tęskną, pełną bólu razem i nadziei.
Wchodząc wprost do ciała ojca, zastał przy klęczniku nad książką załzawioną matkę, która z cichym smutkiem chrześcijanki modliła się, z majestatem boleści poważnej, powściągliwej, jaki wiara daje tylko głęboka.
Wstała na widok syna, który klęknął najprzód nogi ojca całując, a gdy powstał chwyciła go milcząc w objęcia i trzymała długo, jako jedyną już życia podporę.
Ewaryst znalazł ją dziwnie, nadludzko już uspokojoną, przytomną, panią swej boleści.
— Dziecko moje — rzekła, wyprowadzając go z sobą — nie mogłeś przybyć po ostatnie jego błogosławieństwo, lecz błogosławił cię nieprzytomnego i spłynie to słowo ojcowskie na głowę twoją, a puklerzem ci będzie w życiu. O! jak piękną miał śmierć! o! jak ubłogosławioną, jako życia nagrodę...
— Teraz dziecko moje — dodała — tyś tu już panem...
— A! matusiu kochana, nie ja! nie ja! — przerwał Ewaryst — i niech mnie Bóg broni od tego, abym o tym pomyślał, tyś tu panią jedyną.
I przypadł do kolan jej rozrzewniony.
Nazajutrz dzień eksportacji i pogrzebu był wyznaczony, a rozporządzenia Chorążego tak wszystko ułatwiały, iż najmniejszego zachodu nie miał nikt około tego aktu uroczystego. Chorążyna tylko, na siebie biorąc odpowiedzialność, pogrzeb usiłowała wspanialszym uczynić niż go chciał mieć nieboszczyk.
Wśród egzorty żałobnej ks. Zatoka, przyjaciel Chorążego, sam się tak rozpłakał mówiąc o cnotach jego, że choć z wymowy nie słynął, wszystkich do łez pobudził.
Szła za pogrzebem, podtrzymywana z jednej strony przez syna, z drugiej przez Madzię Chorążyna, dotrwała mężnie do końca i powróciła do Zamiłowa z tym samym męstwem, którego teraz nowe, osierocone życie potrzebowało.
Ewaryst musiał, dla pomocy i pociechy matki jakiś czas przy niej pozostać.
Chorążyna nawet starodawnym obyczajem, zbytniej wagi nie przywiązując do nauk a wielką do praktyki i czynnego życia, chciała syna wyciągnąć z Kijowa i osadzić na wsi.
Sama zamierzała pozostać przy nim, dopóki by się nie żenił, a potem uspokojona o niego chciała osiąść w drugim folwarku i tam czekać końca, którego prawie z utęsknieniem wyglądała.
W domu tym, którego osią niewidomą był ów starzec, co teraz ubył mu tak nagle, brakło go na każdym kroku, przypominał się co chwila, lecz pozostawił po sobie wszystko w takim porządku, tak naprzód obrachowane, iż zdało się jakby jeszcze on miał w ręku zarząd cały.
— Tak Jegomość nieboszczyk chciał, tak pan Eliasz rozporządził — odzywało się ciągle.
Gdy się nieco uspokoiło w domu po pogrzebie i wszystko weszło w dawne karby, Madzia dopiero śmiała się zapytać Chorążyca o siostrę. Uczyniła to zakłopotana, rumieniąc się, wstydząc niemal tej poczciwej ciekawości swojej.
— Cóż z tą biedną się dzieje? — przebąknęła nieśmiało.
— Mało ją widywałem — odparł równie zmieszany Ewaryst. Na wyjezdnym tylko byłem u niej. Nie zdaje mi się, aby tam zaszło co nowego, nic gorszego.
Madzia spojrzała badawczo na niego, chcąc więcej z niego wyczytać niż mógł jej powiedzieć. Ewaryst dodał prędko:
— Wierz mi, Madziu, ja nie straciłem wszelkiej nadziei... Biedna Zonia, której nieszczęściom winno jej wychowanie, w samych nich niech znajdzie lekarstwo.
— Nie rozpaczam! — powtórzył.
— A! dałby to Bóg! — odparła Madzia — aby się słowa twoje sprawdziły.
Rozmowa nie przeciągnęła się dłużej dnia tego, lecz następnych, przy wszelkiej zręczności, przy każdym spotkaniu Madzia usiłowała zręcznie wybadać kuzynka. Ten w istocie niewiele jej mając do powiedzenia, powtarzał swe pociechy.
Prawie dwa miesiące przeciągnął się pobyt Ewarysta na wsi, lecz w końcu, mimo usilnego nalegania matki, potrzebował wrócić do Kijowa, ażeby tam raz nauki dokończyć i zdać egzamina. Wszystko to razem nie powinno się było nazbyt przeciągnąć, a Chorążyna cieszyła się zawczasu, że ta podróż będzie już ostatnią i że Ewaryst, wróciwszy osiądzie na wsi. Jedyną jej myślą teraz było, dla siebie jak najmniej ze dworu zostawując, przygotować synowi pobyt wygodny i miły.
W czasie, który miał spędzić w Kijowie, Chorążyna chciała oczyścić, poprzerabiać, ustroić pokoje dla syna. Teraz on w jej przekonaniu był głową domu.
Na próżno Ewaryst prosił, aby go w dawnych jego pokoikach zostawiono, Chorążyna mu nawet nie odpowiadała. Z dnia na dzień ściągany wyjazd na ostatek został już na pewno oznaczony. Ponieważ przedtem testament był otwarty i w nim zapis dla Madzi i Zoni wyczytano, mógł Chorążyc pod pozorem częściowej jego spłaty (choć ta była zamążpójściem obwarowaną) coś zawieźć Zoni, aby jej życie ułatwić. W wigilię też czatowała nań Madzia, która ściągnęła swojego co mogła, prosząc go o zabranie listu do siostry.
Zaledwie przybywszy na powrót do Kijowa, nazajutrz pośpieszył do Zoni Chorążyc, a chcąc ją zastać samą, poszedł rano.
Nie było jej jeszcze w domu, lecz bardzo gadatliwa sługa nowa upewniła, że natychmiast pani nadejdzie, wstrzymał się więc, oczekując na nią.
Mieszkanie toż samo, które znał, mało co znalazł zmienione, coś jednak jakby nowym, innym życiem wionęło po nim. W oknie stały kwiatki, których tu nigdy nie bywało, więcej czystości, porządku, nawet małych elegancji dostrzegł zdziwiony nieco Ewaryst...
Między książkami rozrzuconymi na stoliku dostrzegł (nieco) i poezyj i romansów, wprawdzie bardzo śmiałych i jaskrawych, lecz z innego przybyłych świata. w
Siedział chwilę rozpatrując się tym Ewaryst, gdy w progu stanęła Zonia i wesołym przywitała okrzykiem. Spojrzenie na żałobę kazało się domyślać straty jaką poniósł.
Zonia, która przy ostatnim ich widzeniu się była już odmłodzoną i zmienioną na korzyść swoją, wydała się Chorążycowi jeszcze piękniejszą teraz, ślady tego co przecierpiała znikły zupełnie, twarzyczka się wypełniła, oczy śmiało i wesoło patrzyły, ubrana była z pewnym staraniem, pół męsko, pół po kobiecemu i stawiła się z jakąś brawurą, z którą jej było do twarzy.
Nie kryła bynajmniej radości jaką jej sprawiał widok Ewarysta, chwyciła go za obie ręce, wpatrzyła mu się w oczy i powtarzała poruszona:
— A! przecież wróciłeś, myślałam, myślałam doprawdy, że cię chyba nigdy nie zobaczę i czułam, że ty mi jesteś potrzebny, ażem się na siebie gniewała!
Te oświadczenia niespodziewanej czułości wprawiały Ewarysta w niewysłowiony niepokój i trwogę. Chciało mu się uciekać, taką w nim budziła obawę.
— Mówiłam ci ostatnią razą, gdyśmy się widzieli — dodała po chwili — że mi ci ludzie, ta młodzież, z jednym wyjątkiem ciebie, obrzydliwość sprawiają! Wszystko to małe, dziecinne, nadęte, chytre — paskudne. Jacy z nich ludzie porosną, ja nie wiem...
Mówiła żywo, nie dając się prawie odzywać Ewarystowi, pilno jej było wyspowiadać się przed nim.
— Widok tych młokosów już mnie wcale nie bawi. Lalki otrębami powypychane. Wszystko to głośno wyznaje pryncypia, których jutro się wyprze dla kawałka chleba. Pamiętasz tego szanownego mistrza mojego i ojca Jewłaszewskiego, od którego całusa mnie uratowałeś.
Był to przecie wódz nasz i prorok, jasna gwiazda! Nie wiem skąd spłynął na niego strumień złoty, i prorok zmienił się w najpocieszniejszego trutnia, który od swych adeptów jak od zapowietrzonych ucieka.
Żebyś go widział teraz! Nie zna nas! Boi się spojrzeć, aby nie skompromitować.
Jego alter ego Zyżyński dostał mały urzędzik i zerwał z nami... Dobre są zasady, ale chleb i spokój dla nich jeszcze lepszy. Mizerne robactwo!
Splunęła z pogardą. Ewaryst, który patrzył na nią i słuchał z zajęciem, mimowolnie był pod urokiem jej słów gorących... wydała mu się, jak niegdyś, zachwycającą.
— Ludzie — dodała — mają jasne chwile szlachetne i poczciwe, to prawda, ale w ogóle i z natury swej są podli. Nie wyjmuję siebie!
Zwróciła oczy za okno, przy którym siedziała i zamyśliła się dumnie. Twarz jej z tym wyrazem pogardy dla świata była piękną jak starożytna maska tragiczna, i straszną zarazem. Chorążyc oka z niej spuścić nie mógł.
Po krótkim milczeniu począł mówić o domu, o Madzi i usiłował naprowadzić rozmowę tak, aby przywiezioną dla niej pomoc mógł oddać. Gdy zagaił o tym, zdziwiła się mocno, ale weselej spojrzała i odetchnęła.
— W moim życiu — odezwała się — ty jeden zawsze przybywasz w porę. Dziwna rzecz, zaczynam wierzyć w jakiś fatalizm, który nas z sobą wiąże. Boję się, bym nie uczepiła się ciebie jak kamień do szyi, bo ja nie mogę być czym innym tylko kamieniem! Niestety!
Chorążyc powiedział jakichś kilka słów niezrozumiałych, był nad miarę wzruszony.
— Jak to nigdy pierwszym wrażeniom, które mają być tak trafne, wierzyć nie trzeba — dodała Zonia — wydawałeś mi się z początku nieznośnie sztywnym, teraz czuję w tobie życie.
Ewaryst chciał już co najprędzej przerwać tę niebezpieczną rozmowę i składał list i pieniądze, aby ją pożegnać, choć go wstrzymać usiłowała, gdy weszła pani Heliodora.
I ta od czasu jak jej nie widział Ewaryst zmieniła się w osobliwszy sposób, wybielała, utyła, spoważniała, a strój jej był daleko staranniejszy.
— Panią Heliodorę, niegdyś Paramińską, wdowę — odezwała się szydersko Zonia — prezentuję panu jako panią młodą, od miesiąca zaślubioną przez Radcę nadwornego Majstruka... A cóż? nie siurpryza! Wprawdzie Radca nadworny bez zębów, ale oboje mają co jeść.
— Ale, proszęż cię — ty papugo nieznośna! — zawołała pani Majstrukowa. — Już ci język świerzbiał.
— Jakże nie? — odparła Zonia — taka metamorfoza! Heliodora wyrzekła się szatana i spraw jego, wieczorków ze studentami i rozpraw o chłopach i emancypacjach, a ma za to pozycję socjalną. Radcę bez zębów i...
Pani Heliodora bliską była gniewu. Zonia uściskała ją i zamilkła.
— Mogłabym i ja coś o tobie powiedzieć, ty szatanie długojęzyczny — odezwała się niegrzecznie pani Majstrukowa — ale się mścić nie chcę.
— Przynajmniej mi nie zarzucicie, abym przeszła do cudzego obozu! — odezwała się — a z nędznego życia mojego nikt mnie rachunku słuchać nie ma prawa!
Ewaryst byłby się może ze szczebiotania dwóch przyjaciółek wiele ciekawych rzeczy dowiedział, lecz skorzystał z przyjścia pani Majstrukowej, aby Zonię pożegnać.
Odprowadziła go do drzwi i w progu nakazująco powiedziała.
— Ale bywajże u mnie!
Mówiła to z takim przekonaniem o swej sile, jakby wiedziała, że Chorążyc oprzeć się jej nie potrafi.
Wchodził do niej z obawą, ale wyszedł teraz upojony tak, iż sam siebie się wstydził. Biło mu serce nie litością już dla szalonej tej Zoni, ale namiętnością ślepą, niepamiętną ni jutra, ni nawet godności własnej.
To, co powinno było Chorążyca ustrzec od niebezpieczeństwa, jego życie przeszłe skromne, samotne, dalekie od zwykłych męskich płochości młodzieńczych, — czyniło go właśnie słabym. Była to pierwsza jego namiętność, wybuchająca z taką siłą, że walczyć z nią nie umiał.
Pragnienie zbliżenia się do Zoni, niepohamowane, łączyło się w nim z trwogą zwiastującą niebezpieczeństwo. Wiedział, że oprzeć się jej nie potrafi niczym, że ona może go zaprowadzić na bezdroża, i zawczasu czuł, że szał będzie musiał okupić wstydem i łzami.
W kobiecie tej grała chwilowa fantazja jakaś, pobudzając do drgania wystygłe serce, w nim z krwią razem poruszała się dusza. Było to pierwsze marzenie jego.
Nie chcąc myśleć nawet o tym, bo myślenie działało nań burząco, Ewaryst nie powrócił do siebie, poszedł do dawnego znajomego Euzebiusza Komnackiego, aby jakimś nowym wrażeniem zatrzeć pamięć o tym, co go tak silnie poruszyło.
Zastał go nad pisaniem rozprawy, otoczonego książkami, tak ostygłego i zagrzebanego w studiach jak go zostawił.
Zazdrościł mu. Komnacki powitał go kondolencją, słyszał bowiem o śmierci Chorążego.
— Zapewne powrócić będziesz musiał na wieś, ty szczęśliwy człowieku — rzekł do niego Euzebiusz — gdy ja, prawdopodobnie, otrzymawszy stopień, gdzieś bakałarzować będę zmuszony.
— Nie wiem jeszcze kiedy wrócę do wiejskiego życia, ale i ja egzamina chcę zdać wprzódy, zabawię więc czas trochę dłuższy.
— Gdyby nie książki i nie kilku ludzi poważniejszych, nudziłbym się tu strasznie — dodał Komnacki. — Próbowałem dla odmiany trochę się pokumać z młodzieżą i odwiedzić parę razy nasze znajome, panią Heliodorę, pannę czy panią Zonię — ale...
Tu Euzebiusz uciął nagle.
— Pani Heliodora poszła za mąż — przerwał Ewaryst.
— Wiem o tym, musiała biedna skończyć na starym Radcy — mówił Komnacki — a owa Zonia wygląda jeszcze podobnego końca.
— Przepraszam — wtrącił — jest że to istotnie jaka kuzynka twoja? — Chorążyc zlekka się zarumienił.
— Daleko bardzo krewna — odparł — której dola mocno mnie jednak obchodzi.
— Tym gorzej — rzekł pan Euzebiusz — bo, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa szczęśliwą być nie może. Kobieta wielkich zdolności, jak się zdaje, ale jeszcze większego rozpasania umysłowego. Złe towarzystwo ją zgubiło.
— Zdaje mi się — odezwał się trochę dotknięty tym Chorążyc, czując już obowiązek bronienia jej — że nieszczęścia, których doznała, sprowadzą w niej zmianę na lepsze.
Euzebiusz się uśmiechnął.
— Ha! daj to Boże — odezwał się — lecz są kresy, z których zawrócić się niepodobna, a ta biedna podobno je przekroczyła.
Chorążycowi zrobiło się smutno i boleśnie, lecz widział w tym razem lekarstwo na namiętność swoją.
— Przez parę miesięcy tu nie byłem — rzekł — nie wiem co się z nią działo.
— Uczyła się i trzpiotała razem — odparł Komnacki. Młodzież do niej lgnie, bo nigdy nic podobnego w płci niewieściej nie oglądała, a ona!
Ruszył ramionami.
— Nie słyszałeś o czym, o kim? — spytał nieśmiało Ewaryst.
— Nic tak dobitnego i pewnego — rzekł Komnacki spokojnie. — Wiem, że raz już przez nią podobno odprawiony bogaty ów młodzik, Zorian, na nowo się do niej uwiązał i przyjmowała go czas jakiś, ale przepędziła w końcu. Mówiono mi o innych, że chwilowo byli w łaskach, wszystkich podobno ten los spotyka, że nielitościwie ich wyszydziwszy precz odgania.
— W tym nie byłoby jeszcze nic tak ostatecznie złego — odparł Ewaryst.
Komnacki się skrzywił i zwrócił rozmowę na co innego, dłużej go dopytywać nie chciał Chorążyc.
Wrócił spokojniejszy do domu, sam się okłamując i dowodząc, że w istocie w stosunku tym nie było dlań tak wielkiego niebezpieczeństwa, jak sądził w początku. Sama płochość Zoni, na którą miał patrzeć, była zbawiennym lekarstwem.
Nazajutrz z ostyglejszą już myślą wszystko rozważywszy, powrócił do pierwszego, dawnego postanowienia, aby Zoni o ile możności unikać i nie spotykać się z nią, chyba bardzo rzadko.
Miał tyle mocy nad sobą, że choć po kilkakroć był już w drodze do Zoni, wrócił do domu, poszedł gdzie indziej, przemógł tę siłę, co go ciągnęła.
Upłynął tydzień, Chorążyc triumfował: a jednakże ciągle o tym tylko myślał i walczył z sobą. Zamykał się w domu, zagrzebywał w robocie.
Jednego wieczora znowu się tak zwyciężywszy, zasiadał do pracy, gdy drzwi się otworzyły, weszła Zonia.
Znać było po niej, że przywiezione jej pieniądze, po kobiecemu użyła, co jakoś do niej nie było podobne. Była strojna, kapelusik, futerko, zarękawek, aż do bucików ciepłych, wszystko miała jak z igły.
Wchodząc zatrzymała się w progu.
— Czy można?
Ewaryst porwał się zmieszany.
— Proszę się nie ruszać, siadam naprzeciw, ogrzeję się i wychodzę, bo wizyta moja, o tej porze, tak przyzwoitego młodzieńca mogłaby nawet skompromitować. Nie byłam w sile oprzeć się tej zachciance. Tydzień nie byłeś u mnie. Góra przyszła do Mahometa.
Wszystko to mówiła głosem jakimś nie swoim, słodszym, bardziej pieszczonym, w którym drgało jakby uczucie.
— Byłem trochę chory i bardzo, bardzo zajęty! — odparł zmieszany Ewaryst — właśnie się wybierałem.
— Ale ja wiem, że kto nie chce przyjść jest zawsze chory i bardzo zajęty — rozśmiała się Zonia, rzucając zarękawek na stół i podpierając się na rączkach wedle zwyczaju. — Dlatego ja — dodała — chcąc cię widzieć koniecznie, przyszłam sama.
Westchnęła.
— Widzisz, jak się stałam pokorną i łagodną, zamiast cię łajać, ja się tłumaczę. Co to się stało z tą Zonią!
Chorążyc słowa nie mógł znaleźć na odpowiedź, krew w nim pobudzona płomieniem biegła po żyłach.... Zonia siedziała spokojna jakaś, pół smutna i patrzała mu w oczy upornie, natarczywie.
Jużci też przez litość, nawet według waszych zasad chrześcijańskich należało, abyś przychodził nawracać nieszczęśliwą, zgubioną grzesznicę — poczęła mówić — a grzesznica sama została zmuszoną przyjść kusić anachoretę!
Trzeba to było w żart obrócić i Chorążyc wyparł się ostatniego przydomku.
— Jeśli nie anachoretą, przynajmniej jesteś... no — purytaninem — dodała — choć była chwila, gdy się w Zoni kochałeś...
To mówiąc wstała z krzesła.
Poczęła się przechadzać po pokoju, zajrzała do drugiego, oglądała książki, z ciekawością kobiecą odgadywała życie Ewarysta, po tym, co do niego należało.
Książka jakaś zajęła ją, wzięła z półki nie pytając i włożyła do zarękawka. Obchodziła się z mieniem i osobą Chorążyca jakby do nich miała prawo zupełne.
Przeszedłszy się tak parę razy, wzięła swój zarękawek z książką.
— Idę — nie odprowadzisz mnie?
— Z chęcią — rzekł Ewaryst — ale jeżeli tam zastaniemy zwykłe towarzystwo?
— Nikogo! dałam im wszystkim odprawę — odezwała się Zonia. — Zorian znowu mnie chciał uszczęśliwiać, dwom czy trzem innym musiałam drzwi pokazać... a teraz się nudzę jak grzeczne dziecko. Winieneś mi za to indemnizację!
Mówiąc tak zeszli powoli ze wschodów, w ulicy zerwała się była zawieja, śnieg miótł okrutny, Chorążyc zawołał na sanki. Siedli do nich oboje i zwoszczyk[1] popędził cwałem.
— A! tak lecieć! lecieć, na koniec świata, zamknąwszy oczy!
Przysunęła się do Ewarysta.
— Nie każ jechać do domu! ruszajmy gdzie w świat. Mróz jest dobry, ja powoli usnę, a we śnie, mówią, lekka śmierć przychodni... Tak sobie umrę, przytulona do ciebie...
Zamilkła.
Po krótkiej przejażdżce sanki stanęły u drzwi kamienic.
— A! już — odezwała się wstając... — tak prędko...
Powoli zadumana powlokła się na schody, spierając na ręku Ewarysta, nie mówiąc nic. Weszli tak na górę.
Tu jak przebudzona Zonia zawołała na sługę o samowar i herbatę.
— Będziem sami, w zawieruchę nikt nie przyjdzie — odezwała się.
Chorążyc był ciągle jak pod wrażeniem snu jakiegoś, męczącego razem i miłego... Zonia, choć mało zdawała się zważać na niego, widziała dobrze co się z nim działo. Niekiedy uśmieszek szyderski razem i wesoły przebiegał po jej ustach...
Nim podano herbatę wszczęła rozmowę o Zamiłowie, o siostrze, o przyszłości.
— Zakopiesz się na wsi — rzekła — to nieuchronne. Jest to rodzaj barłogu jak te, w których niedźwiedzie śpią przez zimę, spać będziesz wygodnie całe życie. Ożenisz się naturalnie z cnotliwą i spokojną istotą, która... będzie cię mocno kochała, nie mając kogo innego... Wszystko to bardzo ładne, tylko nie wiem, czy to nazwać życiem czy umieraniem. Tępieje wszystko, zmysły, umysł... człowiek grabieje, zdrętwia się, zastyga, nie cierpi i nie czuje. Myśl śmielszą zażegna ks. proboszcz, namiętność ukołysze żona, sercu wystarczą uściski dzieci. Ale czy to życie?
Chorążyc nie śmiał się jej sprzeciwić, choć go raniła boleśnie tymi szyderstwami.
— Do rozpoczęcia takiego życia mnie jeszcze daleko — rzekł, żenić się wcale nie myślę.
— A! to cię ożenią! — przerwała Zonia.
— Nie mam dotąd ochoty — odezwał się Ewaryst.
Popatrzała nań.
— Taki klejnot jak ty będzie tak poszukiwanym — dodała Zonia — że w końcu ktoś go pochwyci!
Podawano herbatę. Pierwszy raz Zonia sama koło niej gospodarować zaczęła, dawniej robiła to służąca.
— Widzisz — rzekła — nauczyłam się kobiecych obowiązków, bo na cóż my biedne więcej się wam zdałyśmy? Obrąbiamy wam chustki do nosa, gotujemy w kuchni, smażym konfitury i nosy ucieramy dzieciom.
— Kobieta wasza to jeszcze zawsze po staremu sługa... głowy ni myśli podnieść jej nie wolno, ani mieć serca na swój własny użytek, bo ona należy do pana.
— Że wy z takimi manekinami możecie żyć, kochać się, pieścić i wytrwać, to wam honoru nie czyni. Ja, gdybym była mężczyzną, chciałabym mieć kochankę, co by mnie dorosła. — Milczał jeszcze Chorążyc.
— Z niewolnicami wygodniej — dodała Zonia, podając mu herbatę...
— Wiesz — wtrąciła nagle — ja z miłości pojmuję nawet niewolę, ale dobrowolną!
— Przepraszam cię, Zoniu — odezwał się w końcu Ewaryst — lękam się, abyś ty fantazji nie brała za miłość.
Zonia pobladła nieco, oczy jej się zaiskrzyły.
— Myślisz? — spytała. — Ja bo nie wiem, czy która miłość nie jest fantazją. O wiekuistych na świecie mowy nie ma.
— Ale z nich trwała potem przyjaźń urasta — rzekł Chorążyc.
— Nałóg po prostu — odparła Zonia — ale i nałóg ma swą wartość!
Skrzywiła usta i dodała:
— Nie sądź o mnie surowo. Ewaryście, nie miałam nigdy fantazji, nie kochałam może nigdy, szukałam tylko kochania i pragnęłam go — ale, gdy raz znajdzie serce to, za czym biegało po świecie!...
Przerwała nagle, milczenie dopowiedziało.
Godzina była późna. Chorążyc siedział jak na żarzących węglach, wstał wreszcie, aby ją pożegnać. Popatrzała nań niespokojnie.
— Wrócisz do mnie? — zapytała, chwytając go za ręce — nie zrazisz się zuchwalstwem moim i narzucaniem? Wrócisz?
Chorążyc szepnął coś cicho.
— Musisz — dodała — ja ci każę... nie broń bo się tej... sympatii (tu się uśmiechnęła), jaką masz dla mnie.
Położyła mu rękę na ramieniu, pochyliła głowę ku niemu.
— Jutro — pamiętaj! jutro!





  1. Przypis własny Wikiźródeł Woźnica, furman.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.