Szalona (Kraszewski, 1948)/Tom II/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szalona |
Tom | Tom II |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza „Kurier” |
Data wyd. | 1948 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kto te dni grozy sądu Bożego przeżył w stolicy Francji i był świadkiem ostatniej walki zrozpaczonej i oszalałej komuny, z wojskiem, po części z niemieckiej już niewoli zbiegłym, mszczącym się na swoich za klęskę poniesioną od wroga, ten dni tych grozy i sądu nie zapomni póki żywota.
Paryż przypominał ogniem Bożym zniszczone grzeszne grody wschodu, wielki kataklizm dziejowy spadł nań jakby z niebios samych.
Komuna w konwulsyjnych, ostatnich drganiach wściekle się mściła za własne szały na wszystkim, co ją otaczało, chciała, by z nią ginął świat, miasto, skarby, pamiątki, wszystko..
Paryż gorzał, na wieczornym niebie olbrzymią roztaczając łunę, płomienie i dymy buchały do góry, powietrze przejęte było zgorzeliną, smrodem petrolu, dymami prochu, wonią krwi, która rynsztokami płynęła i w kałużach ścinała się po ulicach...
Trupy zalegały podwórza, barykadowały przejścia, rzędami stały oparte o mury, kupami walały się po ogrodach.. Młodzież, starców, kobiety, dzieci, matki z niemowlętami u piersi widać było wśród tych stosów zwłok, nad którymi płakać nie było komu.
Na ostatni akt tej tragedii rozpoczętej orgiami regencji i rozpustą Ludwika XV, spadała zasłona ognista...
Paryża w Paryżu poznać nie było podobna, byłoż to owo miasto wesela i uciechy, co śmiać się umiało gilotynie Robespierra i wchodzącym wojskom koalicji na gruzy Cesarstwa? miasto, co wabiło świat ku sobie piosnką i rozkoszą?
Wyglądało jak gród zwyciężony i zdobyty, niestety, przez własne dzieci na własnych dzieciach, z przelewem krwi, w którym ni jedna, ni druga strona nie szczędziła ani kapłaństwa ni starości, ani niemowlęctwa ni słabości...
Prawda że w tym szale całego tłumu, niewiasty stawały się żołnierzami barbarzyńskimi, a dzieci bohaterami.
Tego wieczora miasto było jak cmentarz i trupiarnia straszna, a na czole miało płomień pożaru...
W maleńkiej uliczce, w sąsiedztwie zdobytego cmentarza Pere la Chaise, odgrywał się dramat, jakich ten dzień liczył tysiące. Kupka komunardów broniła się wściekłemu napadowi wersalczyków, podnosząc jeszcze nad głowami poszarpaną, zbłoconą, zszarzaną jak łachman czerwoną chorągiew!
Przyparci do muru komunardzi, wystrzeliwszy ładunki ostatnie, strzaskawszy kolby na głowach napastników, stanęli bezbronni, czekając śmierci.
Na czele ich, w podartym mundurze jakimś, z twarzą zaognioną, z włosami rozczochranymi, z pianą na ustach, ze zgrzytem zębów, wykrzykując: niech żyje komuna! — stał człowiek lat średnich, niepomny już, że śmierć była przed nim.
Oczy krwawe zdawały się wyskakiwać z powiek, twarz powalana prochem, ręce pomazane krwią, odzież poszarpana od kul i cięć świadczyły, że walczył już od dawna.
Gdy reszta towarzyszów jego próbowała przed naciskającym batalionem wersalczyków ocalić się, drapiąc się na mur, do którego była przypartą, on jeden stawił czoło kulom i bagnetom bezbronny nie myśląc o ratunku. Urągał śmierci, miał tę gorączkę boju, w której się zapomina o życiu, o sobie, staje się dzikim zwierzęciem.
Ze schrypłych piersi buchało tylko ciszej coraz: niech żyje komuna! na urągowisko żołnierzom, których bagnety do piersi jego wymierzone były...
Z drugiego rzędu nagle grad litościwych kul posypał się na niego, szaleniec podskoczył w górę, zakręcił się jakby śmiertelnym tańcem i miał paść na ziemię, oblany krwią z ran kilku, gdy bagnety wbiły się w piersi i boki i drgającego trupa zatrzymały w powietrzu.
Widać było strumień krwi, który z ostatnim wykrzykiem buchnął mu z ust i potoczył się na piersi obnażone. On i chorągiew padli razem na ziemię, a jeden z żołnierzy porwał zdarte znamię, poszarpał je w kawałki i wrzasnął:
— Precz z tym zbłoconym łachmanem!
W jednej chwili garstka komunardów zmieniła się w stos trupów. Z wściekłością od tych szaleńców niemniejszą wersalczycy dobijali bezbronnych. Co jeszcze stało przy murze, to rozmiażdżone kolbami runąć musiało na ziemię. Dopóki jęki i tchnienia słychać było zwycięzcy bili i dobijali, pastwiąc się nad trupami jeszcze. Szał mordu ich ogarniał, zdało się im za mało tych poległych, szukali oczyma ofiar nowych...
W oknie domostwa, którego żaluzje były pospuszczane, ukazała się głowa kobiety obwinięta chustą; żołnierz jeden na cel ją wziął ze śmiechem, świsnęła kula i trup zawisł głową i rękami z okna.
Śmiech się dał słyszeć w szeregach zwycięzców, pijani byli krwią obrońcy porządku.
Dowodzący nimi podporucznik, niedawno z Niemiec wrócony jako jeniec spod Sedanu, zawołał na żołnierzy, aby szli za nim szukać ofiar nowych.
W kupie trupów nie poruszało się już nic, nie było życia, nie było nawet można rozeznać ciał zlepionych w jedną masę nieforemną, polaną krwią czarną, zbitych kolbami w olbrzymie gnojowisko...
Mur, przy którym się odegrała ta scena sturamiennego dramatu, pomalowany był bryzgami krwi, poznaczony odciskami dłoni i palców krwawych, które przyległy do niego...
Jak na urągowisko tej tragedii rozlewu krwi bratniej, spod plam świeżych wyglądały napisy i rysunki stare, brzmiące wesołością i rozpustą. Krew zamazywała ślady bezbożności i swawoli...
Kupka żołnierzy, dysząc jeszcze mordem, upojona łatwym zwycięstwem, biegła po nowe laury, szukając na kim by je zbierać mogła...
Kątek, który niedawno był teatrem zażartej walki, już w mroku nocy zalegała cisza śmierci.
Odblaskiem łuny tylko oświecone były trupy, pobojowisko, mur, droga i suche gałęzie drzew, zwieszone nad oszarpaną zagrodą.
W dali słychać było, czego ucho ludzkie drugi raz już nie usłyszy razem, krzyki i strzały, i śpiewy przedśmiertne, i wołanie ginących, i trzask płonących budowli, i grzmot walących się murów. W głębi głucho odzywały się działa, jak dzwony żałobne...
Walka rozpaczliwa dogorywała... Ulice zajmowały patrole wojskowe, na placach obozowały regimenta; pod palącymi się gmachami rozstawiały się szeregi nadbiegających zwycięzców. Tu i ówdzie za uciekającą gromadką goniły strzały i ludzie; gdzieniegdzie rozpaczliwa ręka rzucała ogień i lała pokarm płomieniom..
Domy stały zamknięte jak trumny...
W jednej z uliczek wiodących ku murom krwawym, w mroku nocnym, na progu lichego domostwa pokazała się kobieta. Z ubioru, na pierwszy rzut oka, wziąć ją było można za proste dziecię ludu, twarz zdawała się mówić o innej przeszłości.
Na krótko uciętych włosach czarnych miała zawiązaną chustkę jedwabną, niedbale, zapewne nie dnia tego, bo ją ruch poskręcał i zsunął, na sobie suknię czarną, zszarzaną, na piersiach chustkę, której węzeł niedbale splątany zwieszał się na plecach. Zbłocone pończochy, wykrzywione obuwie nie jeden już dzień okrywały jej drobne nogi. Ręce miała obnażone do pół, chude i zwiędłe, ale na twarzy oświeconej łuną pożaru dziwny wyraz energii, szału, niepokoju, dzikości...
Twarz ta, piękna niegdyś, dziś jeszcze była zastanawiającą siłą, która z niej tryskała oczami ognistymi, zmarszczoną brwią, czołem pofałdowanym, ustami zaciętymi dumnie. Jakby wypchnięta rzuciła się do drzwi domostwa, stanęła w progu, obejrzała się dokoła, przyłożyła rękę do serca, nastawiła ucho na szum i gwar daleki. Spojrzała ku niebu, na którym jak olbrzymia zasłona wahała się łuna krwawa...
I widać było przebiegającą po jej licu grozę tego widowiska, jakby mściwą z niego radość. Niepewna czy ma iść dalej, wysunęła się do pół ulicy, noga jej ośliznęła się na bruku, spojrzała nań i dostrzegła kałużę. Cofnęła się...
W mroku tuż widać było bielejące ciała... Legły one tak jak je położyły kule, jedne na drugich, zastygłe w ostatnich życia drgnieniach.
Z ciekawością pochyliła się kobieta nad zwłokami — rozstrzelanych... Jeden z nich twarz miał obwisłą włosami, odgarnęła je, popatrzyła i cofnęła się...
Dalej w uliczce cicho było... Na chodniku leżał zabity pies, którego nie oszczędziły kule.
Nieśmiałym krokiem, przesunąwszy się od murów znowu, kobieta szła, jakby przekradając się dalej, szła wzdłuż domów zamkniętych, pustych, w których najmniejszego śladu życia nie było...
W miarę jak się posuwała dalej, krok jej stawał się żywszym, niepokój większym, szukała oczyma tego kątka, w którym przed małą chwilą wrzała walka...
Róg ulicy jeszcze go jej zakrywał, a słaby odblask łuny ledwie się dozwalał kierować wśród zawad różnych, kałuż i gruzów, które chodnik i ulicę zawalały...
Stanąwszy w rogu kobieta rzuciła oczyma w prawo i lewo... W lewo biegła uliczka pusta i wymarła, w prawo mur wysoki kończył się owym pobojowiskiem.
Z dala rozeznać go nie było łatwo... Na ciemnym tle poszarpanej odzieży i zaschłej krwi, kawałkami gdzieniegdzie bielały już zżółkłe trupie piersi, ręce, nogi i twarze. Jakiś instynkt wskazał jej ten kąt czarny...
Opierając się o mury sunąć się zaczęła ku niemu. Szła, to gorączkowo przyśpieszając kroku, to zdając się wahać i lękać. Niekiedy na sercu machinalnie kładła rękę, aby mu nie dać bić zbyt gwałtownie i głośno.
Długi czas wlokła się tak do rogu murów, aż przed trupami stanęła. Zacisnęła ręce na piersiach i patrzała w nie okiem oślepłym.
Schyliła się potem zwolna... drgnęła i padła. Na wierzchu za-świeciła jej twarz znana...
Zdawała się nie wierzyć widzeniu i snuła się po niej oczyma, aż drżące ręce wyciągnęła ku zwłokom i głowę zabitego podniosła.
W tej chwili buchnęły gdzieś z dala płomienie pożarne i blask ich powiał po trupach.
Kobieta krzyknęła, w świetle tym poznała twarz, której szukała. Była okropną, kula jedna przedziurawiła jej czoło, druga na wylot przeszyła policzki. Usta w ostatnim krzyku, krwi zgęsłej pełne, otwarte, zastygły...
Zwolna położyła kobieta podniesioną tu głowę i zapatrzyła się w nią.
Z oczów jej żadna łza nie pociekła, usta skrzywiły się ironicznym uśmiechem, jakby znalazła tu miejsce dla siebie przeznaczone, usadowiła się u nóg trupa, na drugim trupie.
Ze wzrokiem wlepionym w zbroczoną głowę, martwą, została tak nieruchoma. Co myślała i czy myślała co? można było zwątpić, że żyła nawet, gdyby nie drgania jej ciała i spadanie na piersi głowy...
Trwało to, nie wiedziała jak długo. Schyliła się raz jeszcze do zwłok i oburącz dźwignąć je chciała, lecz ciężar ich i ją obalił. Zerwała się i siadła znowu.
Noc tymczasem płynęła.
Mróz przeszedł po ciele skostniałym kobiety, wstała i zaczęła iść żywo, oglądając się za siebie.
Nie wiedziała, gdzie szła, lecz zdawała się wiedzieć po co. Wyraz energii powrócił na twarz.
Ulicą wprost, mijając tę, z której wyszła, skierowała się ku miastu, nasłuchując krzykom i jakby ich szukając. Parę razy zwróciła się ciasnymi przejściami tam skąd one pochodziły...
Szła coraz żywiej, bo los zdawał się jej sprzeciwić, głosy, które goniła, uciekały przed nią. Szła jakby pustynią wymarłą, wszędzie widok ten sam, zamknięte domy, trupy u ścian, kałuże krwi, kupy niepogrzebionych zwłok, gdzieniegdzie barykada rozwalona, strzaskane działo... Cisza w pobliżu, gwar dziki w dali...
Chód jej zmienił się w bieg, ale tchu brakło do prędszego ścigania, oprzeć się musiała o ścianę i spoczywać. Potem zaledwie cokolwiek odzyskawszy sił, biegła znów dalej.
U zbiegu ulic doścignęła placyku. W pośrodku jego palił się ogień, żołnierze na ziemi leżąc obozowali.
Spostrzegłszy to widmo, wychylające się z nocnych mroków jeden z żołnierzy krzyknął:
— Petroleza!
Nie wstrzymało to jej w pochodzie. Wtem oficer, który na ziemi spoczywał, wstał i zbliżył się ku niej.
Był to młody człowiek, na którego twarzy rzadki tego dnia malował się smutek i groza. Widać w niej było litość, jakby wstydzącą się siebie.
— Po co tu idziesz? — cichym głosem odezwał się do wprost ku niemu zmierzającej.
Kobieta stanęła, ręce zakładając na piersi i śmiało w oczy patrząc pytającemu.
— Po co tu idziesz! — powtórzył niecierpliwie młody oficer, nogą uderzając o bruk.
Żołnierze jego z dziką żądzą krwi popodnosili głowy, czekali odpowiedzi. Kobieta zwlekała z nią, bo usta jej zeschłe, spalone, głosu wydać nie mogły.
Oficer miał się czas jej przypatrzeć, zdawało się, że wyraz twarzy, postawa, rozpacz jaka się w niej malowała, poruszyły mu serce, wskazał jej uliczkę sąsiednią, aby uchodziła.
Kobieta stała uparcie.
— Czego chcesz? — powtórzył oficer, widząc, że niektórzy z żołnierzy wstawali już, radzi nową pochwycić ofiarę.
— Czego chcę? Przychodzę prosić was, abyście mnie rozstrzelali! — odezwała się przybyła.
W akcencie jej mowy paryżanin poznał cudzoziemkę.
Zbliżył się ku niej z tym żywszą ciekawością.
— Waćpani nie jesteś Francuzką? — zawołał.
— Nie, alem poślubiła sprawę Francji i komuny... Powinniście mnie rozstrzelać.
Żołnierze zaśmiali się śmiechem dzikim i niektórzy z nich powstawali; oficer nakazał im spoczywać. Nie bardzo go słuchano. Pragnął ocalić tę ofiarę, która mu się narzucała sama.
— Kuli mi żałujecie? — odezwała się kobieta — starczy wam ich przecie, z Niemcami już się bić nie potrzebujecie, a z naszego obozu zostało niewiele...
Szydersko wybuchnęła śmiechem.
— O! jak przeciw komunie byliście dzielni, wy, coście Niemcom tysiącami zabierać się dali!
Oficer, z obawy aby nie rozdrażniła żołnierzy, nakazał jej milczenie gwałtownie, chwycił za rękę i odrzucił ją opodal nieco na stronę.
— Milcz i idź! — krzyknął wściekły.
— Czemu mnie nie rozstrzelacie? nie macie litości.
— Boś szalona, kobieto! — wołał oficer, a wariatów na serio francuski żołnierz nie bierze...
— Przecie cała komuna była domem wariatów jak ja! — zaśmiała się kobieta — a nie mieliście litości nad nią, nie miejcież jej nade mną.
— Precz! — wołał uparty oficer.
— Pójdę więc do Sekwany! — odezwała się szukająca śmierci.
Na młodym oficerze twarz sympatyczna i głos ten boleści a rozpaczy pełen coraz większe zdawały się czynić wrażenie.
Dał znak jednemu z kapralów i poszeptał mu coś na ucho.
Kapral groźnie przystąpiwszy do oczekującej chwycił ją za rękę i powiódł za sobą.
Szła za nim posłuszna, spodziewając się może śmierci, gdy kapral zastukał do bramy na rogu uliczki stojącego hoteliku, uderzył potem pałaszem we drzwi, zaklął po żołniersku i gdy się te otworzyły wreszcie, wepchnął w nie kobietę.
Gospodarz zbladły stał w progu.
— Odpowiesz mi za nią głową twoją — zawołał kapral — zdaję ci ją, to jedna z naczelnic petrolez; porucznik kazał mi ci ją pod straż oddać. Naznaczysz jej pokój taki, aby ani oknem skoczyć ani uciec nie mogła; daj jej co trzeba do jedzenia.
I powtórzył znowu:
— Odpowiadasz za nią głową.
Oberżysta z obawą spojrzawszy na kobietę ze wstrętem jakimś, natychmiast ją wprowadził do dolnej izby, która miała u okna kraty.
Stało w niej łóżko, stół i parę krzeseł.
Uwięziona obejrzała się obojętnie, instynkt ludzki rzucił ją na łoże, a nim gospodarz wyszedłszy wrócił z butelką wina i chlebem, kobieta spała jak kamień.
Sen ten mógł być śmiercią, tak był cichy i głęboki.
Gospodarz z przerażeniem przyłożył ucho do jej ust, oddech zaledwie czuć było... Żyła jednak...
Nim dzień się zrobił, z placyka przed oberżą wywołano wojsko, które gdzie indziej wyciągnąć miało. Oficer wstąpił po drodze szepcząc coś gospodarzowi, któremu na rękę wrzucił parę dwudziestofrankówek. Stary Francuz głową tylko potrząsł, zrozumiał.
Gdy około południa podniosła się przebudzona kobieta i z podziwem znalazła żywą jeszcze, chciała natychmiast wyjść, lecz drzwi były zamknięte. Na stukanie do nich zjawił się otyły oberżysta, klnąc, że mu spokój przerywano.
Surowo i groźno obchodził się z uwięzioną.
— Siedzieć mi spokojnie! — zawołał — mam wydane rozkazy, aby was nie wypuszczać.
Zburczawszy ją tak, zamknął, a po chwili przyniósł śniadanie, które łając na stole postawił i odszedł.
Długo na nie patrzała kobieta z jakimś wstrętem i osłupieniem; instynkt pokierował jej ręką, zaczęła jeść. Chciała umrzeć, lecz głodu znieść nie mogła.
Tak samo gderząc dał jej obiad oberżysta, trzymając ciągle na klucz zamkniętą.
Dni kilka upłynęło. Po Paryżu zdobytym czyniono poszukiwania najtroskliwsze resztek komunardów, które pędzono na sąd, na rozstrzelanie, na wygnanie zabójcze.
Zemsta była straszliwą.
Gospodarz co godzina się musiał spodziewać, że mu tę kobietę zabiorą, nikt nie przychodził po nią. Milcząca ta, groźna, ponura, dumna winowajczyni, samym nieustraszonym męstwem zjednała sobie sympatię Francuza. Starał się z niej wyleczyć przypominając, że była petrolezą wściekłą, nie pomagało to, czuł litość nad nieszczęśliwą.
Zmusiły ją prawie sługi, aby poszarpane zmieniła suknie, a gospodyni przysłała jej swoje. Biernie posłuszna kobieta dawała z sobą robić co chcieli. Siedziała po całych dniach u okna, patrząc oczami wygorzałymi w ulicę, zawsze niema.
Lecz zwolna w tym więzieniu ostygła gorączka, serce chłódło a może i chęć do życia wracała.
Jednego wieczora zjawił się oficer, który ją sobie przypomniał. Miała twarz, którą zapomnieć trudno...
Zapytał gospodarza co się z nią działo.
— Siedzi milcząca i jak trup blada — odparł ramionami dźwigając oberżysta — trzech słów nie odezwała się do mnie.
Otworzono izdebkę, młody porucznik wszedł, nie wstała zobaczywszy go. Siadł przy niej na krzesełku, długo w milczeniu wpatrując się w jej twarz jeszcze piękną, a teraz rozpaczą i zwątpieniem dziwnie upoetyzowaną.
— Przyszedłem pani dopomóc, abyś się ocaliła — rzekł oficer. — Miałaś czas ochłonąć, musiałaś kogoś utracić w tej nieszczęsnej walce... Teraz, gdy pierwszy ból przeminął, gdy wróciła ochota do życia, powiedz pani, co dla niej uczynić mogę.
— Wy? dla mnie? — odparła kobieta. — Ja nie żądam nic, nawet życia. Sądzicie, że darowując mi je zrobiliście łaskę? Nie, tylko przeznaczeniem moim, ażebym umrzeć nie mogła nigdy, gdy tego najwięcej pragnę. Ale cóż zrobię z tym waszym darem? — dodała boleśnie i szydersko. — Ja już nie wierzę w nic, na świecie nie mam nikogo!
— Możecie wrócić do waszego kraju?
— Ja! — rozśmiała się — nigdy! Prawda, odjęliście mi ochotę śmierci, ale nie dali pragnienia życia. Cóż dalej?
Oficer, którego wyrazy jej coraz więcej poruszały, przekonywując się, że kobieta do innego musiała należeć świata, niż sądził w początku, tym się stał litościwszym.
— Powiedz mi pani co dla niej uczynić mogę?
— Ja nie wiem sama — odpowiedziała obojętnie.
— Kogoś przecie mieć musisz tu w mieście?
— Żywej duszy; jedyny człowiek, który mi nie był obcy, poszedł do komuny i dał się zabić za nią. Tam, w rogu uliczki... widziałam trupa jego...
Spojrzała w okno.
— Nie mógł szczęśliwiej skończyć — dodała — ale ja?
Porucznik był zakłopotany; kobieta bystro nań spojrzała.
— Oddaj mnie do Wersalu, tam ja sobie kulę uproszę...
— Nie, to nie może być — zawołał wojskowy. — Okryj się pani czym i idź ze mną, znajdę dla niej schronienie. Potrzeba żyć.
Posłuszna z obojętnością jakąś dała się przyodziać kobieta, z pomocą oberżystki, która dość chętnie usłużyła jej kapeluszem i okryciem. Oficer podał jej rękę, wyszli.
Wieczorem nasza nieznajoma, w której czytelnik łatwo się domyślił Zoni, znalazła się w małym kółku kobiecym, któremu poleconą została przez porucznika.
Z pewną trwogą, ale litością razem patrzały na nią te panie i dzieci. Siedziała ciągle martwa i milcząca, posłuszna i obojętna, dając z sobą robić co chciano.
Trzeciego dnia oswoiły się z nią pierwsze dziewczątka domowe. Chodziły one koło niej długo nim się przystąpić ośmieliły, jedna z nich sparła na kolanach, patrząc w oczy, druga z boku przyglądała. Od cichego szczebiotania zaczęła się znajomość, przez te dzieci pojednała się z życiem znowu. Wieczorem na kolanach trzymała dziewczynkę i szeptały coś z sobą poufale. Nazajutrz zawiązała się przyjaźń wielka a Adolfinka bez swej pani kroku zrobić nie chciała.
Matka odciągała ją z początku, zostawiła potem jako pociechę biednej smutnej cudzoziemce.
Ta tylko z dziećmi obcowała, ale tak pilno chodziła koło nich, że się im domowi stała potrzebną. W małym ogródku zastał ją porucznik biegającą z Adolfiną.