Szalona (Kraszewski, 1948)/Tom II/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szalona |
Tom | Tom II |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza „Kurier” |
Data wyd. | 1948 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W kilka dni potem Komnacki siedział u siebie w domu, nad książkami, gdy nie oznajmując się wpadła, z tą samowolą z jaką zawsze wszystko spełniała co jej przyszło do głowy, Zonia.
Choć uśmiech na ustach miała, czoło było zasępione.
— Nie prawdaż — zawołała, od progu — wizyta niespodziewana i niemiła, przepraszam za nią, ale jesteśmy przyjaciółmi.
— Nie kłopocz się pan mną — dodała, widząc, że Komnacki zapina surdut i poprawia ubranie — ja natychmiast wychodzę.
Stanęła naprzeciw niego.
— Oboje kochamy Ewarysta — rzekła — choć każde z nas inaczej, potrzeba o nim pomyśleć. On nie ma sił do wytrwania na tym wyłomie. Kocha mnie, ale matka! ma swe prawa. Ja nie znałam prawie matki, dlatego może jestem tak dziką i zuchwałą. Miałeś pan słuszność mówiąc, że prawdziwa miłość zmusza do ofiary. Tak. Ja go kocham bardzo i jestem gotową na największą, najstraszniejszą jaką mogę uczynić.
Tu, spojrzawszy na Komnackiego i odgadłszy myśli jego, wtrąciła:
— Mylisz się pan i nie rozumiesz mnie jeśli sądzisz, że mówię o ślubie. Nie. Ofiary przekonań nie uczynię, mówiłam to, co innego chcę zrobić.
— Daj mi pan słowo, że to pozostanie między nami?
— Chętnie.
Zonia, parasolik zarzuciwszy od niechcenia na plecy, przeszła się milcząca parę razy po pokoiku.
— Ewaryst się zamęczy, zabije ze mną — rzekła — czuję obowiązek porzucenia go. Niech myśli co chce, a jeżeli mnie nie zrozumie i myśleć będzie źle o mnie, uzna mnie płochą, swawolną, tym lepiej, nie będzie szalonej kochanki żałował.
— Powiadam panu, on się zamęczy na śmierć, a ja zabójstwa przez miłość popełnionego na nim, nie chcę mieć na sumieniu. Wolę cierpieć, wolę ginąć!
Komnacki załamał ręce z niemym uwielbieniem, ale razem z pewnym niedowiarstwem.
— Mam dużo siły nad sobą, gdy raz obudzę w sobie wolę. Pan wiesz, że w człowieku wola stanowi oś, na której się życie obraca; ja ją mam.
— Walczyłam z sobą i z miłością moją, z egoizmem namiętności, na ostatek żal mi się zrobiło tego człowieka, puścić go muszę. Kochał mnie, ale był biernym zawsze w całych tych dziejach miłości naszej. Kochał mnie wprzódy nim się we mnie ta pasja dla niego obudziła; potem ja go uwiodłam, jak go rozzuchwaliłam, jam spoiła, jam uczyniła niewdzięcznym synem...
— Ja powinnam naprawić to złe, oddać tego człowieka samemu sobie i rodzinie. On może być szczęśliwy, wracając przez pokutę i skruchę nazad do owczarni, a ja w tej trzodzie zdechłabym z tęsknoty za górami i swobodą.
— Kocham go z całych sił duszy mojej, ale takiej ofiary uczynić nie mogę. Życie, chętnie. Gdyby jutro kazał mi się z sobą utopić w Dnieprze, bez namysłu, a do Zamiłowa! nigdy...
— Więc cóż pani myślisz począć? — przerwał Komnacki.
— A! to jest moja tajemnica! — uśmiechnęła się smutnie bardzo Zonia, patrząc w okno. — Ofiara postanowiona, wola niezłomna! — zawołała z bólem — a! panie! teraz, gdy mi przychodzi spełnić ją, rozstać się z tym szczęścia marzeniem, stargać ten mój węzeł złoty, porzucić tego człowieka, przed którego sercem i charakterem dusza moja klęczała w uwielbieniu, gdy pomyślę, że nigdy nie usłyszę z ust jego słodkiego imienia, Zoniu, gdy powiem sobie, nigdy! panie, szaleję z bólu!
Zacięła usta, przymknęła oczy.
— Ale cóż ja bym zrobić mogła dla niego, co tyle uczynił dla mnie, tylko to jedno? dam mu swobodę i wrócę spokój sumienia.
Oczy czarne, we łzach pływające, zwróciła ku Komnackiemu z pytaniem.
— Nie umiem pani powiedzieć więcej nic nad to, że mam dla niej poszanowanie najwyższe.
— Dziękuję — sucho odparła Zonia. — Tak — dodała po namyśle — ofiara wielka, ale aby się mniejszą wydawała, dodam, że fantazja w niej udział ma także.
— Jestem nielitościwą dla siebie jak dla drugich, gdy wnijdę w duszę moją, widzę w niej jasno. Pomimo miłości dla Ewarysta, to życie z nim ciężyło mi, było pozbawione ruchu, powietrza, widnokręgu. On był nadto dobry i posłuszny, były chwile... Tu przerwała i natychmiast dodała:
— Więc, widzi pan, kropla egoizmu jest w tym kieliszku goryczy i osładza go.
Komnacki nie śmiał pytać ani o szczegóły, ani o wyjaśnienie tego, co nazwała swoją tajemnicą.
— Mam pańską aprobatę? — zapytała.
— Uwielbienie — odezwał się Komnacki.
— Ani słowa Ewarystowi! — mówiła gorączkowo. — Ja sama jeszcze nie wiem kiedy i jak to wykonam... Chciałabym na wiekuiste rozstanie wziąć z sobą tego szczęścia wspomnienie żywe! A ust oderwać nie mogę od napoju, po którym męty i fusy życia mi zostaną.
— Lituj się pan nade mną i nie potępiaj mnie, choćby pozory przeciwko Zoni były. Spełnia ofiarę...
— Pamiętaj!
Podała rękę i wyszła, drzwi zatrzaskując za sobą. Komnacki pozostał chwilę przestraszony, niepewny co począć i ciekawy... Nie mógł wytrzymać, by zaraz nazajutrz nie pójść wieczorem do Ewarysta.
Tu, tak wszystko jakoś zastał po dawnemu, Zonię tak ożywioną, tak wesołą, tak starającą się rozerwać Chorążyca, iż wątpił, aby to z czym mu się zwierzyła, prawdą być miało.
Wziął to za wybuch jej bujnej fantazji.
Najmniejszego znaku w mowie jej nie było, który by dał wnosić, że zwątpiła o przyszłości.
Mówiła nawet o niej i uśmiech latał po ustach. Jedno go uderzyło tylko, że wesołość Zoni była daleko bujniejszą, dziecinniejszą niż zwykle, coś w niej nienaturalnego znajdował. Czułość dla Ewarysta nigdy żywszą i jawniejszą nie bywała. On też zdawał się ożywiony i tego wieczora swobodniejszej myśli niż zwykle.
Na dzień następny Zonia ułożyła projekt wycieczki w okolice, na którą zaprosiła Komnackiego.
— Ale nas troje będzie mało, trzeba młodego i weselszego żywiołu dodać trochę — wołała biegając. — Zaprośmy tego eleganta Zoriana, z którego się śmiać można, weźmy Francuza, którego blaga jest wyśmienita, a człowiek też dobry, gotowa bym i Heliodorę spoważniałą zagarnąć, ale zazdrosny wielce Radca wprosi się z nią, bo jej nie wierzy. Między nami mówiąc, ma rację, Heliodora się czasem zapomina... biedne stworzenie!
Ewaryst, choć doborowi towarzystwa rad nie był, lecz że zastąpić go nie miał czem, a wiedział, że to Zoni robiło przyjemność, na wszystko przystawał. Tegoż wieczoru zamówiono konie, rozesłano zaproszenia.
Zonia starała się upewnić, że Komnacki im nie chybi.
Pogoda na dzień następny zwiastowała się tem pewniejsza, że wieczorem nadciągnęła burza gwałtowna z piorunami i w czasie jej barometr zaczął się podnosić do góry. Powietrze więc miało być odświeżone, liście zieleńsze, pył przebity w wypranych szatach.
Przepowiednia nie zawiodła, ranek nadszedł prześliczny. Zwykle obojętna na wygody życia i nie bardzo o czem pamiętająca Zonia, tego dnia zdziwiła wymaganiami Ewarysta, którym mu trudno było uczynić zadość. Chciała mieć pasztety, szampana i wszystko, co najkosztowniejsze a najwytworniejsze.
Widząc, że Chorążyc trochę się wahał, dodała, rzucając mu się na szyję.
— Ten raz! mój drogi, kto tam wie, czy kiedy znowu zbierzemy się na taką hulankę wesołą. Wiesz, że rzymski poeta powiada, chwile chwytać trzeba. Tyle ich człowiek przepłacze... Ewarysiu! ten raz!!
Chorążyc się nie opierał, pozwolił jej wziąć co chciała, co zamarzyła i ostatek pieniędzy wydał na to, nie mówiąc, że nie wiedział czem istotne potrzeby załatwi jutro.
Wszyscy goście zaproszeni stawili się, nawet w kwestii będąca Radczyni Majstrukowa, za którą w ślad szedł mąż pęcherzowato nadęty...
Wesołość towarzyszyła wyprawie. Wprawdzie na niebie oczyszczonem burzą, druga się zdala zbierać zdawała, ale zdaniem wszystkich nie mogła ona przyjść przed nocą.
Przodem wysłana służba z zapasami tak wszystko w małej karczemce wśród lasu urządziła, że gdy powozy przybyły, szampan już był zamrożony, stoły nakryte i wszystko gotowe na przyjęcie...
Zonia do trzpiotowatości posuwała wesołość, ściskała Heliodorę, bawiła pana Majstruka, śmiała się z Zorina, a szczególnej nalegała na Francuza, aby on zastępował i wyręczał gospodarza, a do szaleństw pobudzał.
Panu d’Estompelles dwa razy tego mówić nie było potrzeba. Zaczął od tego, że do Radcy się przysiadł, aby go spoić, co wprędce mu się udało, chciał toć samo uczynić z Ewarystem, ale ten miał po ojcu staropolską głowę i mógł pić dużo, nie poddając się winu, które go nie upajało...
Zorian, wielbiciel płci pięknej bez wyboru, tego dnia pozbawiony przedmiotu, do którego by mógł wzdychać, bo Zonia go zbywała ostro, zwrócił trochę już zawróconą głowę ku wyświeżonej pani Heliodorze, która go przyjmowała po staremu, sympatycznie i kiedy niekiedy tylko przestrzegała.
— Radca patrzy! uważajże! nie masz pojęcia jak zazdrosny!
— Niech patrzy, kiedy on już tak jak ja niewiele widzi — mówił Zorian przysuwając się. — Oprócz pani oczek i białych ząbków, ja już oślepłem na wszystko...
— No, widzisz — szepnęła Heliodora — gdy było można, to się nie umizgałeś, a teraz...
— Zawsze można! — wykrzyknął aforystycznie Zorian...
— A cichoż, zlituj się, Radca słucha! — wołała Heliodora.
— Słucha, ale nie słyszy, daję słowo — kończył Zorian — więcej pił niż ja, a mnie oprócz głosiku pani... nic już nie dochodzi.
Spóźnione te umizgi ładnego chłopca w najlepszy humor wprawiły Heliodorę.
Zonia przechadzała się, nalewała sama, wznosiła toasty, ściskała Ewarysta, ukradkiem coś szeptała Komnackiemu, na ostatek, gdy już późno być zaczynało, poczęła się kłócić o coś z Francuzem i śmiejąc się a spierając z nim, odprowadziła go na stronę.
Stanęła tak, aby ich widziano, ale we wrzawie rozmowy nikt nie mógł usłyszeć.
D‘Estompelles szedł za nią, z twarzą mocno zarumienioną, co ją wcale piękną nie czyniło.
— Masz pan dobrą pamięć! — zapytała go nagle.
— Wątpisz pani o tym? — odparł Francuz.
— Nie pytam...
— Słowa mojego nie zapominam nigdy, cudzego rzadko.
Rozmowa niezmiernie żywa się stawała, jak rakiety wolanta latały słowa.
— Pamiętasz pan, com mu kiedyś powiedziała?
— Wszystko com z jej ślicznych ust słyszał!
— Mówiłam raz, żebyś czekał.
Francuz się rzucił.
— Właśnie to czynię.
— No, a gdyby ta chwila, na którą pan czekać miałeś, nadeszła...
D‘Estompelles o mało nie padł na kolana.
— Patrzą na nas — odezwała się Zonia — udawaj pan, że się kłócimy.
— Na Boga! jaśniej, moja królowo... co każesz?
— Powiem panu najprzód, że mi, że mi się życie z Ewarystem znudziło, chcę zmienić teatr i rolę...
D‘Estompelles, który tak radykalnego nic się może nie spodziewał, trochę się zmieszał.
— Pokryjomu ja nic nie robię nigdy — dodała dumnie Zonia. Kochać pana — nie kocham, ale może nawykniemy do siebie. Nie mam nic oprócz tej sukni co na mnie. Chcesz pan mnie wziąć i uciekać gdzie za świat do Paryża? C‘est a prendre ou a laisser[1], dokończyła.
Francuz osłupiały stał wytrzeźwiał zupełnie, chwilę niemy jakoś i zmieszany zdawał się namyślać. Niepewność ta trwała pół minuty może. Zonia tego dnia była cudnie piękną, ubrała się z wielką elegancją, jakby chciała i potrzebowała się podobać. D‘Estompelles oczarowany, zawołał.
— Uciekamy! dokąd chcesz? kiedy? jestem w pogotowiu. A la vie et a la mort![2]
— Dam znać kiedy — odezwała się Zonia, wyciągając rączkę drżącą ku niemu i bledniejąc.
— Słowo!
— Przysięga, jeśli trzeba.
— Gdzie słowa za mało, tam przysięga nic nie znaczy — dodała Zonia. — Gotuj się pan do podróży. Jeszcze raz muszę mu powtórzyć, nie mam nic prócz sukni, którą włożę. Z tego domu nie godzi mi się wziąć, nic! nic!
D‘Estompelles w zachwyceniu patrzał na nią.
— Nie jestem bogaty, ale co mam u nóg twych składam.
— Ja bogactwa nie potrzebuję, nawet ubogą być potrafię — dodała, idąc już ku towarzystwu Zonia. — Myśl pan tylko, abyś na dany znak był gotowym... Pojedziemy do Paryża.
D‘Estompelles prędko podchwycił.
— Gdzie każesz...
Jeszcze raz zwróciła się Zonia ku niemu.
— Słowo?
— Najświętsze!
Szybkim krokiem powróciła z nim do stolika, chwyciła swój kieliszek szampańskiego.
— Piję zdrowie Francji i szlachetnych a miłych jej dzieci — zawołała.
Wszyscy wzięli kieliszki, tylko Radca uląkł się politycznej aluzyi i trochę zatrzymał, lecz Zorian, którego interesem było w tej chwili aby pił jak najwięcej, dolał mu do szampana koniaku i zmusił do wychylenia. Po czym jak najserdeczniej się uściskali, co Heliodorze zrobiło taką przyjemność, że się aż przechyliła z ławki, śmiejąc z tej serdeczności mężowskiej.
Komnackiego baczności nie uszła rozmowa na uboczu z Francuzem ani toast wzniesiony, lecz położył to na karb jakichś układów o dalszą zabawę, której gospodarstwa podjął się d‘Estompelles.
Chociaż chmura, od dawna już zbierająca się na zachodzie, coraz przybierała groźniejsze rozmiary i momentami warczało w niej, nikt nie zdawał się widzieć, że nadchodziła.
Dopiero silna błyskawica i trzask padającego nieopodal w lasku piorunu spłoszył gości i zmusił uciekać pod dach. Zorian skorzystał z zamętu i porwał Heliodorę pod rękę uprowadzając ją, gdy Radca niespokojny, a nie bardzo nóg pewny, jeszcze się zza ławy, na której siedział, dobywał.
Jedna ciasna izdebka, przyciemniona teraz nadchodzącą nawałnicą, i alkierzyk mały służyły gościom za schronienie...
Po pierwszym uderzeniu pioruna deszcz się puścił jak z wiadra i gromy zaczęły padać jedne po drugich z taką gwałtownością, iż rozmawiać było trudno. Po oślepiającym blasku błyskawic następowały ciemności, wśród których Radca napróżno oczami szukał żony, mrucząc: ale gdzież jesteś Heliodoro?
Oprócz tego, skutkiem burzy i szampana, gdy siadł na ławie, tak gwałtownie spać mu się zachciało, że w końcu zdrzemnąć się musiał.
Zonia w jakiś stan niezwyczajny upojenia wprawiona została burzą, stanęła w progu z kieliszkiem i za każdym gromem piła zniszczenia zdrowie.
— A! co za śliczny fajerwerk na zakończenie — wołała, czy mogła piękniej, cudowniej się zamknąć ta biesiada?
Pioruny! bijcie! choćby w nas!
Heliodora, przeciwnie, obawiała się ich i za każdym wykrzykiwała coś stłumionym głosem, na pół omdlała, przechylając się w objęcia litościwego Zoriana. Radca drzemał...
Francuz stał zamyślony, jakby go wesołość niedawna opuściła nagle. Ewaryst był u boku Zoni, która mu rękę położyła na ramieniu.
— A! gdyby litościwy który uderzył teraz w nas dwoje! Co za śliczna, wesoła śmierć, Ewaryście! — zawołała kłoniąc się ku niemu.
— Ale pioruny są nielitościwe i głupie — dodała — biją w drzewa, trzaskają w wodę, mordują tych co by żyć chcieli, a żaden nie przyjdzie gdzie go biedny, znękany woła!
Deszcz powoli ustawać zaczynał i niebo się odsłaniało na jaskrawo malowanym zachodzie. Czas i potrzeba było powracać do miasta...
Zonia sama jedna z Ewarystem siadała do najmniejszego powoziku, chciała być z nim. Radca śpiący, z żoną i Zorianem zabrał się do drugiego, w trzeci siedli Komnacki i Francuz, który zdawał się niezmiernie znużony, ale zarazem szczęśliwy.
Pan Euzebiusz, żartując sobie z jego upojenia, bo tak tłumaczył dziwny wyraz twarzy, rzekł mu wsiadając.
Wiesz panie Henryku, wydajesz mi się tak, jakby w ciebie jeden z tych piorunów uderzył!
— Kto wie? — odparł Henryk — może!!
Uśmiechnęli się, lecz na tym pytaniu i odpowiedzi skończyła się ich rozmowa, dojechali do Kijowa, nie przemówiwszy już do siebie; Francuz udawał drzemkę...
Nic potem nie zmieniło się w życiu Zoni i Ewarysta, nie można było w niej dostrzec najmniejszego śladu myśli, które sobie karmiła. Okazywała tylko czułość nadzwyczajną dla Chorążyca i była momentami zadumana..
Jednego wieczora poskarżyła się na ból głowy przy herbacie.
— Wiesz, idź ty na dół do siebie — odezwała się do Ewarysta — ja się położę...
To mówiąc objęła go, uścisnęła z całych sił, gorącymi usty dotknęła czoła i dodała.
— Dobranoc.
Chorążyc zszedł na dół, nakazując milczenie ludziom.
Gdy wstał rano, wchodzący sługa na zawołanie wydał mu się tak zmieszanym, że go to uderzyło.
— Co ci jest?
— Nic mi panie...
To mówiąc zająknął się, schylił i po pewnym namyśle, rzekł.
— Pani nie ma.
— Jakto, nie ma? poszła na spacer? któraż godzina? — spytał Ewaryst.
— Nie, proszę pana — służąca powiada, że pani wyszła jeszcze wczoraj wieczorem, gdy się pan położył i nie powróciła.
Na stoliku leży jakiś list. Ewaryst jak oszalały poleciał na górę...
W istocie na stole zapieczętowaną zobaczył kartkę, którą rozerwał z pośpiechem.
Stały na niej te słowa.
— „Daruj! dłużej żyć nie mogłam z tobą! Bądź zdrów!
Przebacz wszystko. Nie goń za mną, zostaw mnie memu przeznaczeniu. Bądź zdrów!“
Drżącą ręką, niewyraźnie nakreślone były te słowa.
Stał nad nimi zdrętwiały Ewaryst, gdy wszedł Komnacki. Trzymał w ręku papier, którym mu oznajmiła Zonia, aby z rana Ewarysta odwiedził.
Chorążyc rzucił mu się na piersi wołając.
— Nie ma jej!
— Wiem o tym — odezwał się Komnacki. — Mężna, choć obłąkana, kobieta, spełniła to co sądziła obowiązkiem...
Nie będziemy malować tych pierwszych chwil tęsknoty i samotności, które dla Chorążyca o mało nie stały się groźnymi. Parę dni snuł się po pustych kątach domu, chwytając co pozostało po Zoni, która nic nie zabrała z tego czym ją obdarzał. Znikł tylko medalion Ewarysta, w którym były przez nią ucięte mu włosy.
Trzeciego dnia Chorążyc położyć się musiał, wezwano doktora, który zawyrokował, że chory miał z zaziębienia febrę niedobrą. Komnacki z własnego popędu napisał, oznajmując o tym Madzi i dodając, że Zonia nie wiadomo jakim sposobem, zniknęła, uchodząc dobrowolnie...
W istocie Ewaryst ani dopytywał, ani się dowiedział co się z nią stało, choć w mieście mówiono głośno, że uciekła z Henrykiem d‘Estompelles, co ją ostatecznie w opinii publicznej zabiło.
Użalano się nad Chorążycem, potępiano kobietę bez serca, niegodną tego szczęścia jakie ją spotkało... D‘Estompelles uchodząc zostawił ogromne długi i żadnego śladu dokąd się udał ani ochoty do zapłacenia ich. Jak się tam o nim wyrażano, nie będziemy powtarzali.
Tegoż dnia, gdy wiadomość o ucieczce Zoni rozeszła się po mieście, skorzystał z niej Zorian i poszedł z nią do pani Heliodory w godzinie, w której Radcy w domu nie było.
Pani Majstrukowa zakrzyknęła naprzód. — Nie może być! a to wariatka! — Potem jednak dołożyła, że zawsze się po tej wietrznicy można było tego spodziewać, a ona uważała nawet, że z Francuzem pokryjomu dawno miała stosunki...
Rozmowa o Zoni tak długo się jakoś przeciągnęła panu Zorianowi, że dopiero powrót do domu pana Radcy go wypłoszył.
Ewaryst leżał chory, a choć słabość nie zdawała się niebezpieczną, była tej natury upartej, o którą się wszelkie leki rozbijają.
Nadjechała pani Chorążyna z Madzią.
Zawczasu, unikając zbyt wielkiego wrażenia, oznajmił Komnacki przyjacielowi, że się przybycia matki jego spodziewa, i gdy staruszka weszła przestraszona, załzawiona, niepamiętna tego co się stało i co ucierpiała, Ewaryst podniósł się płacząc, padł w jej objęcia. Osłabienie wywołało te łzy.
O przeszłości mowy nie było. Chorążyna nie chciała o niej pamiętać i pragnęła, aby on także o niej zapomniał. Nie przyszło to łatwo...
Starania matki, powracający zwolna spokój ducha, dały Ewarystowi sił tyle, że mógł powoli być przewiezionym do Zamiłowa. Chciała tego Chorążyna, wiedząc jak do miejsc i do rzeczy wiążą się żywe a bolesne wspomnienia.
Madzi poleconym było zrobić co chciała z tą pozostałością po siostrze. Weszła na górę zapłakana, aby przeczytać tam kartkę historii serca ludzkiego, wypisaną tym co jej towarzyszyło. Najmniejszy sprzęt, papier, książka, miały na sobie piętna przeszłości. Na książkach Zonia kładła przypisy i znaki, stare jej seksterna świadczyły o pracy tej duszy, chciwej wiedzy i upojonej jedną jej wypitą kropelką.
Były tam i pamiątki krótkiego życia z Teofilem i ów czepeczek dziecięcia, które nie żyło, schowany gdzieś z listami. Jakby gardziła tym co o niej powiedzą ludzie Zonia nie zniszczyła nic, nie spaliła żadnego świstka...
Na Madzi te pokoiki robiły wrażenie mieszkania po umarłym. W istocie była też ona dla nich umarłą.
Rozbudziła się litość w sercu dziewczęcia i żal jakiś zatracenia tych wspomnień, wczoraj jeszcze drgającego życia; obowiązek jednak nakazywał rozproszyć to i zniszczyć. Madzia kazała wszystko sprzedać z licytacji, a grosz na ubogich oddała. Chorążyna znalazła to najrozumniejszym...
Zaproszono do Zamiłowa na pierwsze dni pobytu w nim Komnackiego, który, pomimo zajęć przykuwających go do miasta, przeprowadził Ewarysta.
Dokoła niego nikt nigdy imienia znikłej nie wymówił, unikano wszystkiego, co ją w jakikolwiek sposób przypominać mogło... Chorążyna jak była surową wprzódy, tak się stała niewypowiedzianie czułą i dobrą dla syna. Serce macierzyńskie dawno mu przebaczyło.
Miał na sercu Komnacki, aby w jej opinii podnieść nieszczęśliwą Zonię. Jednego dnia począł opowiadać swą rozmowę z nią, ale staruszka mówić mu nie dała. Przepraszam pana, ja o tym wiedzieć nie chcę! Słuchać nie będę.
Usiłowanie to spełzło na niczym. Madzi tylko po cichu udało mu się szepnąć o tym, a biedne dziewczę zasromane nie zrozumiało rehabilitacji, która w jej przekonaniu niemożliwą była. Zmilczała, nie mówiąc słowa, nie mogła darować też siostrze, która Chorążycowi zwichnęła życie, odebrała zdrowie, uczyniła go nieszczęśliwym.
Wstawszy z łoża i na pozór wróciwszy do zdrowia, Ewaryst nad wiek wydawał się postarzałym i smutnym. Zajęcie około gospodarstwa i interesów nie dawało mu zbyt myśleć o przeszłości, lecz widać było, że to, co spełniał z obowiązku, niewiele go obchodziło. Automatycznie jakoś zabawiał się, pracował, czytał, chodząc z niestartą nigdy chmurą na czole.
Chorążyna wysilała się dla niego na nowe rozrywki, ściągała ludzi, uprzedzała najmniejsze zachcianki, życia mu młodzieńczego przywrócić nie mogła. Pozostał jakby pokutnikiem, noszącym na sobie pamięć i brzemię grzechu...
W cichym domu, z oczyma w ten posąg smutku (jak go zwała) wlepionymi, Madzia kręciła się posługując staruszce i jej synowi. Czasem łza, patrząc na niego, zakręciła się jej w oku, ale z nią zaraz uciekała do kątka.
W parę lat po opisanych wypadkach sąsiad Zamiłowa, pan Zenon Przetocki, który tam niekiedy bywał i Magdzię widywać miał zręczność, a wiedział, że miała trochę grosza i wiele przymiotów dobrej żony i gospodyni, oświadczył się o rękę jej Chorążynie.
Staruszka bardzo była za tym; zdziwiła się mocno, gdy zarumieniona Madzia, upadłszy jej do kolan z płaczem, prosić zaczęła, by jej do tego nie zmuszała, że za mąż iść nie chce i nie myśli, a służyć jej będzie, zupełnie losem swym zaspokojona.
— Bardzo ci dziękuję, moje dziecko — odparła Chorążyna — ale ja nieśmiertelna nie jestem; zostaniesz tu sama. Gdyby się choć Ewaryst ożenił, to byś w domu pozostać mogła, ale tak, przy kawalerze... nawet nie będzie wypadało... Gdzież się podziejesz? co poczniesz?
— Moja dobrodziejko! — zawołała Madzia — jakbym tu pozostać nie mogła, na starość przysiądę gdzie u panien miłosiernych i tak życia dokończę...
Łzy jej biegły z oczów, drżała tuląc się do Chorążynej a powtarzając, że jej opuścić nie chce i nie może. Musiała stara zmilczeć i przeprosić pana Zenona, tłumacząc dziewczę wstrętem do małżeństwa...
Ewarysta Chorążyna gwałtownie ożenić pragnęła, nie śmiano mu o tym mówić, nastręczano zręczności poznania młodych osób, matka intrygowała po trosze, niewidocznie; Chorążyc grzecznie się zawsze wywijał tak, iż najmniejszej nie dawał nadziei, aby to kiedy do skutku przyjść mogło.
Po upływie lat kilku, matka otwarcie ośmieliła się go nakłaniać do tego.
— Choćbyś wielkiego serca nie miał — mówiła — przywiążesz się, samemu człowiekowi żyć niedobrze, nie będę mogła umrzeć spokojnie o ciebie.
Opierał się Ewaryst i nierychło odpowiedział matce, nagradzając dawny swój upór powolnością synowską.
— Dobrze, niech mi mama żonę wybierze i da — ożenię się dla matki.
Tak się stało, stara Chorążyna wyswatała mu młodą, ładną, dobrą, powolną panienkę, która miała tę jedną wadę, że w niej duszy nie było...
Ewaryst przywiązał się do niej, jak do dobrego dziecięcia, które trzeba było prowadzić na pasku. Ożenienie jego Madzia opłakała po cichu, ale było ono dla niej rękojmią, że w domu pozostanie, że na swój ideał patrzeć będzie mogła z daleka i poić się marzeniem dziecinnym...
Zmarła pani Chorążyna. Madzia w tym samym pokoiku, który zajmowała za życia, pozostała pomocnicą młodej pani, z kluczykami chodząc i wyręczając ją w gospodarstwie. Ewaryst był dla niej z przyjaźnią wielką, lecz od czasów Zoni, choć z twarzy mu jej nie przypominała, nosiła wspomnienie tej niezapomnianej i zbliżyć się nie mógł do niej.. nie myśląc o zatraconej.
Głosem też czasem Madzia mówiła tak podobnym, że Ewaryst mimowolnie drgał cały i aby go nie słuchać uciekał...
O zbiegłej pannie Raszkównie nie tylko w Zamiłowie nic nie wiedziano, bo tu nic dojść nie mogło, ale i Kijowie też, nawet między dawnymi przyjaciółmi pana Henryka d‘Estompelles, do których się on podobno odzywał, nikt nic nie wiedział... Znikła jakby wpadła w wodę.
Pamięć tylko tej Tytanii została między młodzieżą i stary Jewłaszewski, który dosłużył się wysokiego jakiegoś stopnia w hierarchii naukowej, w chwilach wynurzeń poufnych opowiadał o niej z entuzjazmem, jako o istocie nadzwyczajnej.
— Nie podzielałem ja nigdy jej przekonań — mówił z powagą — bo była nadzwyczaj krańcową, lecz niepodobna było wigorowi jej umysłu i sprężystości charakteru się nie dziwić. Przewidzieć było łatwo, że coś tak przerosłego zginie mamie, bo to się utemperować nie mogło!