Szalona (Kraszewski, 1948)/Tom II/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szalona |
Tom | Tom II |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza „Kurier” |
Data wyd. | 1948 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Chorążyna wstała bardzo rano, nabrawszy energii, która ją na krótko opuściła; chciała być najprzód na nabożeństwie i pojechała do kościoła razem z Madzią. Ztąd miała odwieźć ją i zostawić w gospodzie, nie chcąc brać z sobą. Nabożeństwo przeciągnęło się dość długo... W chwili rozstania Madzia przylgnęła do rąk staruszki, która pocałowawszy ją w głowę z lekka odepchnęła.
— Módl się — rzekła — i czekaj na mnie.
Siły, których wczoraj zabrakło, dała staruszce wola i przekonanie obowiązku; jechała sama jedna, blada, drżąca, lecz czując, że się nie cofnie i nie da niczem sprowadzić z drogi.
Gdy powóz stanął przed domem, Francuz już był z oznajmieniem na górze. Ewaryst, znajdujący się w mieszkaniu swoim na dole, wyjrzał, ale nie domyślił się matki, nie przeczuł jej. Wysiadająca Chorążyna znalazła się ze służącym sama, w niepewności czy miała iść do syna wprost, czy do Zoni.
Jeszcze się namyślała, gdy Ewaryst wyjrzał, słysząc szelest w sieni, zobaczył matkę i zachwiał się. Trwało to jedno okamgnienie, natychmiast przybiegł do niej i zniżył się jej do kolan.
Poruszona i zmieszana staruszka, nie mówiąc nic, razem z synem weszła do jego mieszkania.
Na górze Zonia z rozpaloną twarzą stała w oczekiwaniu gorączkowym. Domyśliła się, że Chorążyna wstąpić musiała do syna i ulękła się widocznie. Cała jej rachuba na świadków w niwecz obróconą.
Ewaryst jak winowajca, z głową zwieszoną, blady, czekał odezwania się matki, która łzy połykała.
— Przyjechałam po ciebie — poczęła Chorążyna drżącym głosem, ale bez gniewu. — Każdy człowiek zbłądzić może, ale zły trwa w grzechu. Pobłądziłeś okrutnie, Ewaryście, czyniąc wspólniczką winy twojej kobietę, której winieneś był opiekę i przykład cnoty, pobłądziłeś jawnością występku, zgorszeniem, nie mówię żeś mnie serce zakrwawił, bo cóż moje znaczy, gdyś obraził Boga i prawa Jego!
Łzy mowę jej przerwały, lecz je natychmiast otarła...
— Przyjechałam zerwać te obrzydłe, występne związki — dodała — pojedziesz ze mną.
O Zoni nie mówiła nawet. Ewaryst stał niemy.
— Im prędziej, tym lepiej — zawołała Chorążyna, bez żadnych pożegnań, tłumaczeń. Damy jej co zechce, obmyślimy los, ale ciebie ja zabieram zaraz...,
Spojrzała nań.
— Matko kochana, to nad siły moje, nawet dla ciebie tego uczynić nie mogę!
Wyrazy te zdały się Chorążynie dech i mowę odbierać; rękę przyłożyła do piersi, tchnęła z wysiłkiem.
— Ewaryście — przerwała — nie mów tego! nie mów! Nie poznaję w tobie syna mojego poczciwego Eliasza, ciebie samego nie poznaję. To nie twoja mowa.
Ewaryst miał czas się namyślać.
— Inny sposób widzę naprawienia zła jakie uczyniłem — odezwał się — nie godzi mi się użyć innego. Powinienem się z nią ożenić.
— To być nie może — żywo odparła Chorążyna — kościół nie uważa za ważne małżeństwo, które się w grzechu poczęło. Zonia jest twoją bliską krewną — nareście — oddała dumnie — nie jest to synowa dla Chorążego, ani córka dla mnie, ani żona dla ciebie, ani matka dla rodziny...
— Nie bądź okrutną, matko droga, miej litość — rzekł Ewaryst. — Posłusznym ci być nie mogę, poświęcając ją — nie mogę...
— Więc kochasz tę... — spytała Chorążyna łamiąc ręce.
— Kocham ją.
— I cóż to jest za miłość! — wołała oburzona — sromotna! bydlęca! Ewaryście! Co się z tobą stało! O nieszczęśliwa ja! Któż mi odda syna!
Ewaryst padł jej do nóg, ale ściskając je — jęczał i powtarzał.
— Matko — ja jej opuścić nie mogę...
Tym oporem niespodziewanym Chorążyna zdawała się równie zdumiona jak pomieszana!
Zamilkła...
— Chcesz więc, abym dała do wyboru między mną a nią, bo ja z nią nigdy nic wspólnego mieć nie będę?
Syn łamiąc ręce nie mówił słowa — blada, straszliwie ściągnięta twarz jego mówiła co się z nim działo.
Na górze Zonia stała w oczekiwaniu gorączkowem, rzucając oczyma dokoła i zdając namyślać się co pocznie. Siedziała Heliodora niespokojnie spoglądając na nią, stał pan Henryk, znajdował się już Komnacki, a na schodach słychać było idącego Zoriana.
— Heliodora, proszę cię, bądź tu gospodynią za mnie — odezwała się zmienionym głosem — ja muszę zejść do Ewarysta.
Gwałtownie otworzyła drzwi, rzuciła nimi, zbiegła pędem ze schodów i zaczerwieniona, dysząca, z oczyma piorunującemi, nieulękniona i dumna, wtargnęła raczej niż weszła od pokoju Ewarysta. Chorążyna czuła ją nadchodzącą, Chorążyc zdrętwiał.
Wejrzenie, którym ją spotkał w progu, prosiło o litość nad matką. Chorążyna, która niedawno stała jeszcze przybita i płacząca, na widok Zoni, przybrała dumną i zimną postawę.
— Jestem Zofia Raszkówna — poczęła głosem podniesionym, śmiało stojąc naprzeciw Chorążynie — jestem kochanką Ewarysta i nie wstydzę się tego. Staję przed panią nie prosić o żadne przebaczenie, ale przyznać się do tego, że nie on mnie, ale ja go uwiodłam. Tak jest, kocham go i on mnie kocha. Chcesz nas pani rozdzielić w imię religii, ja stoję przy nim w imię serca, mojego i praw jakie mamy do siebie. Dla mnie religią jest natura.
Chorążyna tak była przerażoną tym wyznaniem zuchwałym, iż nie rychło odpowiedziała.
— Z waćpanną ja do czynienia ani do mówienia nic nie mam, odezwała się dumnie. To jest syn mój, ja waćpanny znać nie chcę.
Odwróciła się.
— Mamo! — zawołał Ewaryst.
— Milcz! — przerwała matka. — Wolno tej obłąkanej i bezwstydnej nie znać Boga i praw Jego, nie mieć wstydu, przestać być kobietą, ale tobie synu rodziców chrześcijańskich, nie godzi się Boga, którego znałeś, wypierać.
Zwróciła się do Zoni.
— Ustąp waćpanna stąd i zostaw nas samych.
— Nie pójdę na krok — zawołał Zonia — gdzie on, tam i ja. N!e związała nas żadna przysięga u ołtarza, ale ja jego a on mnie opuścić nie może...
Chorążyna z dumą na nią spojrzała.
— Ewaryście! ta kobieta mnie ztąd wypędza!
Syn padł jej do nóg. Zonia patrzała na to założywszy ręce.
— Nie ustąpię — rzekła jak do siebie. — Jeżeli Ewaryst chce mnie rzucić, nie bronię mu. Niech spyta sumienia swojego.
Jeszcze moment Ewaryst ściskał nogi matki, która już widząc, że nic począć nie może, wyrwała się ku drzwiom. Zonia ustąpiła jej z drogi.
Za matką wlókł się syn, stłumionym głosem powtarzając.
— Matko, ulituj się.
Chorążyna nic już nie odpowiadała, oczy jej nawet spotkać się nie chciały ze stojącą naprzeciw Zonią, która czekała końca tej sceny, z męstwem dzikiem, rosnącym w miarę niebezpieczeństwa.
Wyrwawszy się synowi, który za nią szedł schylony, staruszka otworzyła drzwi, drżąc i słaniając się, słudze kazała się do powozu prowadzić. Nie odwróciła się do Ewarysta, który rękami uciskając głowę, gdy ją zobaczył odjeżdżającą, wpadł nazad do mieszkania i nie widząc Zoni rzucił się w rozpaczy na krzesło.
W milczeniu zbliżyła się do niego, z pokorą.
— Ewaryście! przebaczenia! litości! męstwa — poczęła cicho.
Pierwsza najstraszniejsza walka zwycięsko przetrwana. Uspokój się, wszystko skończone. Utuliła dłońmi głowę jego.
Chorążyc siedział jak nieprzytomny, jęki bez słów ciężkie wyrywały mu się z piersi. Chciał gonić za matką, zrywał się i upadał nazad na siedzenie.
— Męstwa! powtarzała Zonia.
Lecz to męstwo, które mu natchnąć chciała, w niej samej się wyczerpało. Pobudzała je w sobie, a ręce się jej trzęsły i lice bladło trupio...
Ewaryst ochłonął wreszcie trochę, popatrzył na Zonię z wyrazem boleści łagodnym i wstał.
— Muszę jechać za matką — rzekł. — Nie obawiaj się. Wiem, co ci winienem i nie opuszczę...
Zaciągnąłem obowiązki, które spełnię, będziesz żoną moją. Przebłagam matkę.
Oczy Zoni zaświeciły krótko i łzą zaszły, potrząsła głową.
— Żoną! — rzekła — wolę być kochanką — to ofiara przynajmniej...
— Nie możemy się przecie naigrawać z praw boskich i ludzkich, przerwał Ewaryst — inaczej się to skończyć nie może i nie powinno.
Nie otrzymawszy na to odpowiedzi. Chorążyc przeszedł się po pokoju.
— Muszę jechać do matki — powtórzył — bądź spokojna.
— Jedź — krótko odparła Zonia — stanie się co przeznaczone.
Zlekka przycisnąwszy usta do jego czoła, odstąpiła od Ewarysta, jakby mu wolną chciała zostawić drogę.
— Będę czekała w trwodze twego powrotu — dodała — jedź — jam na łasce twej. Uczyń co ci się podoba...
— Zoniu! — zawołał Ewaryst, zwracając się do niej — ale już była wyszła i drzwi się zamknęły za nią.
Na górze oczekiwali ją świadkowie powołani, usiłując rozpoznać z twarzy, co przynosiła z sobą. Heliodora zbliżyła się do niej, lecz głową tylko poruszyła znacząco, dając jej znać, że mówić nie ma o czem i nie może...
Sprawa nie była skończoną.
Podszedłszy ku środkowi pokoju, okiem potoczyła po gościach swoich.
— Przebaczycie mi — rzekła z przymuszonym szyderstwem — mieliście być świadkami dramatu, tymczasem artyści zawiedli...
Skłoniła się jakby ich pożegnać chciała i wszyscy zrozumiawszy, że dłużej zatrzymywać ich nie chciała, zabrali się do wyjścia.
Uśmiechnęła się do Francuza i szepnęła mu niewyraźnie.
— Możesz mi być potrzebny...
Heliodorę uścisnęła.
— Fatygowałaś się na próżno — rzekła jej — wszystko się odbyło na dole. Pani Chorążyna nie chciała sobie nóg kalać o progi moje.
— Ale jakże się skończyło?
— Pierwszy szturm odparł Ewaryst zwycięsko — mówiła z pewnym zwątpieniem Zonia — co będzie z drugim, ja nie wiem.
Ufam mu.
Potrzęsła głową pani Majstrukowa, postała i widząc, że już więcej nic z milczącej i pogrążonej w sobie wydobyć nie będzie mogła, pożegnała ją słowami pociechy.
— No — bądź że spokojną. Chorążyc uczciwy chłopiec, on cię tak nie porzuci... Podrożą się i pożenią was. Inaczej nie może być.
Ucałowawszy raz i drugi zamyśloną, wybiegła pani Heliodora.
Zonia usiadła w oknie, sparła się na ręku i patrzała w ulicę, a nie widziała nic. Ogniste płatki latały jej przed oczyma. Ewaryst chwyciwszy pierwszą dorożkę jaka mu się nastręczyła, kazał się wieźć po gospodach, bo nie wiedział, gdzie szukać matki.
Nie było ich zresztą tak wiele, aby poszukiwanie zbyt mogło zabrać czasu. Woźnica kierując się domysłem, zawiózł go tam właśnie, gdzie zdrętwiałą w krześle Chorążynę cuciła Madzia z Salomeą.
Staruszka przyjechała tak osłabła, że ją z powozu wysadzić musiano, nie odezwała się do Madzi, a pytać jej nikt nie śmiał i nie potrzebował. Już to, że powracała sama, mówiło dosyć.
W rozpaczy Madzia, łamiąc ręce, zacinając usta, aby nie dać się z nich wydobyć duszącym ją łkaniom, biegała około Chorążynej. W myśli jej stało, że ona powinna iść i starać się siostrę skruszyć i ubłagać, aby się upokorzyła, lecz wczorajsze z nią spotkanie tak małą dawało skutku nadzieję?
Kobiety krzątały się jeszcze około Chorążynej, która płakać zaczęła po cichu, co za szczęśliwy znak uważano, gdy Ewaryst wbiegł do pokoju.
Nie zważając na świadki, które się natychmiast cofnęły, padł do nóg staruszce. Płakał i on, nie mogąc przemówić nic, prócz nazwiska — matko!
Chorążyna nie dając się złamać przywiązaniu macierzyńskiemu, nie odpowiadała długo.
— Jeżeli mi przynosisz to, czegom od ciebie żądała — rzekła w końcu — dobrze, że posłuchałeś sumienia, otworzę ci ręce moje. Jeżeli chcesz wymódz na mnie, abym błogosławiła twojemu szaleństwu — Ewaryście, nie znasz mnie...
Pojadę sama płakać, modlić się, prosić Boga o upamiętanie twoje, — ale nie pobłażę występkowi. Ojciec z grobu uznałby mnie winną i siebie niegodną. On by na to nie zezwolił nigdy — ja nie mogę...
A gdy syn milczał, dodała jeszcze.
— Rzuć tę bezwstydnicę, jedź natychmiast ze mną, to moje słowo ostatnie. Zapłać jej za grzech i sromotę swą co zechce.
— Matko — przerwał Ewaryst — sądzisz ją niesprawiedliwie, bez litości. Ja jej porzucić nie mogę.
Chorążyna odtrąciła go z lekka.
— Idźże, powracaj do niej — zawołała gniewnie — jeżeliś między nami dwiema wybierając, ją wołał nade mnie... Idź...
Stał naprzeciw niej milczący Chorążyc i gdyby była spojrzała na niego, zmiękłoby może serce macierzyńskie, byłaby się skruszyć dała, lecz umyślnie unikała nań wejrzenia. Straszna chwila milczenia upłynęła, przerywana tylko cichym łkaniem Madzi w drugim pokoju...
Po upływie jej, Ewaryst jeszcze się schylił do nóg matki, usunęła się od niego.
— Masz do wyboru — rzekła — między mną a nią, innej drogi nie ma. Wybieraj.
— Opuścić jej nie mogę — odezwał się syn chmurno...
Usłyszawszy to Chorążyna powstała z energią, do której niedawno nie byłaby sił miała. Krokiem prędkim, nie odwracając się ku niemu, wyszła z pokoju.
Ewaryst słyszał jak przerywanym, ale nakazującym tonem wydawała rozkazy do wyjazdu natychmiast. Służba zaczęła posłuszna biegać i zbierać rzeczy, ściągać tłomoki, pospiesznie chwytając wszystko... Chorążyc stał sam w izbie, postanowiwszy dotrwać tu do końca. Miał jeszcze nadzieję, że matka nad nim się ulituje.
Wtem po cichu zbliżyła się doń Madzia.
— Ewaryście — zawołała cicho — zlituj się, zabijasz matkę. Kocham Zonię, żałuję jej, ale ona ma siły do zniesienia nieszczęścia, w które popadła własną winą. Chorążyna! ona tego nieprzeżyje!
— Madziu! ty mów za mną, za siostrą! proś ją! — zawołał Ewaryst — ja Zoni opuścić nie mogę... Byłbym podłym.
Skończyło się na płaczu. Tymczasem rzeczy już wynoszono do powozu. Konie zaprzęgano. Chorążyna słabym głosem powtarzała ciągle: Jechać! jechać! Musiano z pomocą miejscowych ludzi porzucać naprędce co jeszcze zostawało i staruszka się do powozu prowadzić kazała. Zobaczywszy ją wychodzącą, pobiegł Ewaryst za nią, aby, choć, przy świadkach, jeszcze sięgnąć po jej ręce. Chorążyna usunęła mu je gniewnie.
— Jechać! — odezwała się ostatkiem głosu...
I powóz potoczył się, zostawiając Chorążyca wśród podwórca, osłupiałego, skamieniałego z boleści. Ludzie, patrzący a nie rozumiejący co się działo, mieli tyle litości nad nim, że go do izby prawie gwałtem zaprowadzili.
Nie wiadomo, jak długo byłby tu siedział, nie wiedząc co się z nim dzieje Ewaryst, gdyby Komnacki, który niespokojny kroki jego śledził, nie wszedł i nie wdając się ani w badania żadne, ani w pocieszania napróżne, nie skłonił go do powrotu do domu. Zabrał go do dorożki i wywiózł jeszcze nieoprzytomnionego.
Tu zaledwie wszedł na dół, gdy Zonia nadbiegła z góry. Nie pytała go, wiedziała, że wracał wypiwszy dla niej kielich goryczy do dna.
Serce jej zakrwawiło się, patrząc na nieszczęśliwego, nie było słów na pocieszanie, milczenie mówiło wszystko.
Komnacki był tak niespokojny o stan przyjaciela, że szepnął o doktorze. Ewaryst, dosłyszawszy to, potrząsł głową.
Krótko zabawiwszy i zostawiając ich samych, wyszedł pan Euzebiusz...
Reszta tego pamiętnego dnia upłynęła w pogrążeniu jakimś milczącym. Zonia z rękami na piersi skrzyżowanymi chodziła po pokoju. Ewaryst siedział, ruszyć się nie mogąc. Nadeszła noc tak i oboje nie myśleli o spoczynku aż siły się wyczerpały i sen pochwycił ich tak jak siedzieli..
Rano wymknęła się Zonia na górę, Ewaryst zwlókł się do łóżka. Komnacki przyprowadził doktora, mimo zakazu, ale ten głową potrząsłszy uznał, że on tu nic radzić nie może. Cisza straszna zaległa dom, jakby życie się zatrzymało.
Nie ma jednak boleści, która by pierwszej gwałtowności z czasem nie postradała. W kilka dni na pozór wróciło wszystko do dawnego porządku. Na Ewaryście, który nigdy wesołym i trzpiowatym być nie umiał, nawet w chwilach szczęścia zachowując powagę charakterowi właściwą, nie tak wielkie było przejście tej burzy, jak na Zoni. Stała się milcząca i zamkniętą w sobie. Zbliżała się czasem do Chorążyca, jakby chciała przynieść mu jakimś wyrazem lub pieszczotą ulgę w smutku i cofała się. Zmarszczone czoło nosiła ciągle, a zostawszy sama godzinami jak wryta stała w jednym miejscu... Walka wewnętrzna odbywała się w jej sercu, choć żadnym słówkiem nie oznajmywała przez usta.
Gdy Ewaryst zbliżał się do niej, chcąc ją wywieść z tego pogrążenia w sobie, drgała jak przestraszona i zlekka unikała pieszczot jego, usuwając się pod różnymi pozorami.
W rozmowach krótkich ani on, ani ona nie wspominali o tym co przeszło... Oboje starali się zatrzeć dla siebie wspomnienie dnia strasznego.
Ewaryst nareszcie wmawiał w siebie, że matka odezwie się do niego i ulegnie konieczności, ale z Zamiłowa nie przychodziło nic.
Tydzień już upływał w niezmienionym tym stanie ducha obojga, gdy Zonia zaczęła się z niego pozornie otrząsać! Można się było dorozumiewać w niej jakiegoś postanowienia, które nowym życiem ją natchnęło...
Ewaryst nie wychodził jeszcze, ona potrzebowała ruchu, nie przyjmowała nikogo, ale parę razy wybiegała z domu na godzinę i wracała poruszona a niespokojna. Widywał ją Komnacki chodzącą po jednej ulicy ogrodu samą, z głową spuszczoną, nie rozeznającą tych co ją mijali. Piękna twarz jej nosiła ślady widome cierpienia, zarazem dumy i jakby gniewu na świat cały.
Jednego, dnia z przechadzki weszła tak zadumana do Heliodory i siadła naprzeciw niej, nic nie mówiąc.
Pani Majstrukowa parę razy zagadnęła ją o coś i nie otrzymała odpowiedzi.
— Nieznośne życie takie! — zawołała nagle. Wiesz, lepiej się utopić! Raz próbowałam się otruć, a gdybym teraz znowu na inny sposób chciała się pozbyć życia, to się znajdzie dobrodziej, który mnie na powrót na tortury odda...
— Co to pleciesz! — odezwała się Heliodora. — Nie rozumiem ciebie. Postawiłaś na swoim.
— Prawda, bardzo pięknie! — rozśmiała się gorzko. — A widziałaś ty Ewarysta? Od czasu jak matka się z nim tak nielitościwie obeszła, jak zabity! Patrząc na niego gniew mnie porywa i rozpacz.
— Cierpi dla mnie, za mnie, a ja nic na to poradzić nie mogę.
— Przesadzasz wszystko — przerwała pocieszając pani Majstrukowa.
— Nie umiem sobie kłamać — mówiła Zonia. — Na Ewarysta patrząc... szaleję. Co ten biedny człowiek winien? Jam go wciągnęła, rzuciłam mu się sama na szyję. Nie wiedziałam, że miłość zabija!
Ze spuszczoną głową poczęła chodzić po pokoju, nie słuchając oklepanych frazesów, którymi ją Heliodora pocieszać chciała. Niekiedy poruszała ramionami.
— Tyle tylko potrafili — rzekła pomilczawszy — że miłość, która by może ostygła była, zrobili gorętszą. Ewaryst nigdy mnie może tak nie kochał, a ja...
— A ty? — spytała Heliodora.
— Ja? słuchaj — krzyknęła gwałtownie — dałabym zań życie!
To mówiąc rzuciła się we drzwi i uciekła....
Stan gorączkowy trwał ciągle.
Komnacki, który się co dzień tam dowiadywał, śledząc zmiany, jakich się spodziewał w Ewaryście, nie mógł zrozumieć nic oprócz tego, że się coraz mocniej do Zoni przywiązywał. Jej chłód czasami jakiś przymuszony, czasami niespodzianie zmieniał się w szalone roznamiętnienie, z którego gwałtem się wyrywała.
Z Zamiłowa nie było nic.
Nikomu się do tego nie przyznając Ewaryst potajemnie napisał do Madzi, żądając od niej wiadomości o zdrowiu matki.
Odpowiedzi długo nie było. Przyszła wreszcie ukradkiem pisana, polana łzami, w słowach zamknięta niewielu, poza którymi było czytać, czego wypowiedzieć nie mogła.
„Pani Chorążyna“ — pisała Madzia — „w drodze nam chorowała i po powrocie musiałyśmy po doktora Mochnackiego posyłać, bo było niedobrze.
„Teraz, choć trochę jest lepiej, ale taka zmieniona, że nam się serce, patrząc, kraje. Prawie nic nie je, pół dnia się modli a płacze. Dawniej gospodarstwo i interesa zajmowały ją, teraz są jej obojętne. Gdybyś pan widział panią Chorążynę, przestraszyłbyś się i pożałował.
„Imienia pańskiego ani razu nie wymówiła, a co dawniej ciągle zaglądała do pokojów, które były dla niego przeznaczone, teraz tam jej noga nie postała.“
Z listu widział Ewaryst, że się nie mógł żadnej spodziewać zmiany; on też Zoni porzucić nie mógł. Położenie się stawało tym cięższym, że potrzebował pieniędzy na życie, a to do czego miał prawo dawno zostało wyczerpanym, na całym zaś majątku i kapitałach pani Chorążyna miała dożywocie. Prosić nie chciał, ze strony matki nie było nadziei, aby się nad nim ulitowała, musiał żyć dalej długami, które robił, a tych warunki coraz cięższe się stawały.
Poczciwy, spokojny, zimny na pozór Komnacki był jedyną ucieczką obojga, radziła się go i zwierzała mu Zonia, otwartym sercem mówił z nim Ewaryst.
Poszedł do niego z nową myślą, która mu przyszła po odebraniu smutnego listu Madzi.
— Znam o tyle matkę moją — odezwał się do niego — iż wiem, że nie ulegnie, mnie nie pozwala na to sumienie. Zdaje mi się, że, gdybym raz się ożenił, matka by się naówczas przebłagać dała. Widziałaby, że rzecz spełniona, pobłogosławiona, obalić się nie da, przebaczyłaby nam. Jak ci się zdaje?
— Być by to bardzo mogło — rzekł po namyśle pan Euzebiusz — lecz przed ożenieniem, które jest związkiem nierozerwanym, wiekuistym, namyśleć się trzeba, mój Ewaryście. Pomimo gorącej miłości waszej, która jest może wypadkiem młodości obojga, czy wasze dwa charaktery są dla was stworzone, ja nie wiem. W pojęciach waszych zachodzą radykalne różnice. Ty jesteś człowiekiem umiarkowanym i spokojnym, ona gorączkową i rwącą się do wszystkiego co nowe, co obiecujące a mamiące.
— Dziś godzicie się z sobą, bo miłość z obu stron ustępstwa robi, ale później, gdy ona musi ostygnąć, gdy ty na wieś ją wyciągniesz, życie twoje jednostajne i spokojne jej nie starczy. Naówczas ona w najdziwaczniejszych pokusach szukać będzie pokarmu wybujałej fantazji, a ty...
Ewaryst nie chcąc się zgodzić na określenie charakteru Zoni, nie mógł zaprzeczyć, że w głównych rysach Komnacki miał nieco słuszności. Zdaniem jego innego wyjścia z tego położenia nie było, tylko to jakie on wykazywał, ożenienie.
— Mój drogi — przerwał Komnacki — trzeba najprzód się upewnić, czy się ona zgodzi na to. Ile razy mi się trafiło słyszeć ją mówiącą w tym przedmiocie, jeślim dobrze zrozumiał, protestowała zawsze w imię swobody i godności człowieka przeciwko małżeńskiej niewoli, znajdując, że kobieta i mężczyzna powinni być w każdej chwili zupełnie wolni, tak się rozstać, jak przystali do siebie.
— A! zawołał Ewaryst — ty wiesz czego Zonia nie wygaduje, gdy raz sobie cugle puści. Nie idzie za tym, ażeby stała przy tym jak przy niezłomnej prawdzie.
— Ale ja ją słyszałem sto razy powtarzającą toż samo — odparł pan Euzebiusz. — Jest to właśnie jeden z tych aksjomatów, przy których się ona upiera najmocniej i na nim zasadza swoje mrzonki o reformie społecznej.
— W tym jestem pewien, ulegnie — dodał Ewaryst.
— Rozmyśl się dobrze nim ten krok stanowczy postawisz — rzekł Komnacki. — W każdym innym razie bez namysłu powiedziałbym ci: żeń się, z tą biedną, choć bardzo ponętną istotą; sumienie każe mi mówić; namyśl się dobrze.
Wieczorem zaproszony na herbatę przyszedł Komnacki. Zonia w czasie niebytności Chorążyca, jak zwykła była bez ceremonii plądrować po jego papierach, tak i teraz szukała w szufladkach czy nie było listu, znalazła pismo siostry, odczytała je, zamyśliła się głęboko, a wieczorem chodziła chmurna. Byli we dwoje tylko.
Ewaryst zaraz po herbacie wszczął rozmowę i napomknął, że innego nie mieli wyjścia tylko ożenienie.
— Rozumiem — odezwała się Zonia — chcesz matkę tym sposobem zmusić do przyjęcia faktu spełnionego. Gdy ksiądz pomruczy nad nami po łacinie i da nam parę pierścionków, Chorążyna ulec będzie musiała? wszak tak! Ale ja, właśnie dlatego, by się jej nie narzucać, na ślub nie pozwolę. Obeszliśmy się bez ślubu raz... obchodźmyż się i dalej. Cały urok naszego związku wolnego zniknie, gdy się on stanie przymusowym... Ja tego nie chcę.
— Wedle waszych praw przykuci byśmy byli do siebie, to idea upadlająca! Ja bym musiała być twoją, ale w tejże chwili nie chciałabym nią być, bo musu nie znoszę.
— Zresztą ani ty, ani ja nie możemy przysięgać na to, że się będziemy kochali, to absurdum. Do miłości żaden ksiądz zmusić, żadna przysięga znaglić, żaden obowiązek skłonić nie może, gdy serca wystygną.
— Przepraszam, że zapożyczę frazesu łacińskiego z książki francuskiej, którą wczoraj czytałam. Spiritus flat ubi vult, tak samo miłość, która jest spirytusem także i niezbadanej natury...
Mówiła żywo, głośno, dumnie, a dokończywszy pochwyciła w dłonie głowę siedzącego męża i pocałowała go w czoło.
— Kochanką jak kochanką — rzekła — a żoną byłabym nieznośną, zupełnie jak pies trzymany na łańcuchu, który po niejakim czasie zły jest i wściekły... Wystawże sobie mnie tam u was, w spokojnym Zamiłowie, obok świętej Chorążynej, skazaną na chodzenie po palcach, na mówienie po cichu rzeczy pozwolonych, na męczarnię poskramiania się we wszystkim. Wedle moich pojęć — dodała — każdego człowieka zadaniem jest rozwijać się wedle sił swoich najpotężniej, wedle was obowiązkiem jego jest poskramiać się, jest ducha gnębić, ciało, które go mieści, męczyć, aby oddziaływało nań, nie mieć ciekawości, bo to prowadzi do piekła, nie mieć własnej myśli, bo ta wiedzie do herezji, słowem, stać się automatem w rękach księdza... A tym ja być nie chcę i nie mogę.
Strząsnęła głową, okrytą włosami bujnymi, odsunęła je z twarzy i zamilkła.
Ewaryst patrzał na ziemię. Komnacki chciał mu wejrzeniem powiedzieć: A cóż, nie miałem słuszności?
Ażeby jednak poprzeć przyjaciela pan Euzebiusz zwrócił się do Zoni:
— Nie będę się z panią spierał o zasady — rzekł. — Spytam ją tylko o jedno. Czy miłość najwyższa nie jest i nie powinna być bodźcem do ofiar, i czy dowodem jej najlepszym nie jest ofiara z siebie?
— Jest ofiar granica — odpowiedziała Zonia. — Życie dla ukochanej istoty gotową jestem dać, przekonań moich i swobody dusznej — nigdy. Ta zalecana przez pobożnych faryzeuszów ofiara intelektualna jest gorzej niż samobójstwem, bo zabija duszę i upadla!
Ewaryst spojrzał na nią, mówiła z zapałem ogromnym a wejść z nią z tej drogi, po której kroczyła, na ubity gościniec pojęć ścisłej orthodoxii, nie było sposobu. Była jawną buntownicą.
Oba przyjaciele zamilkli.
— Ja to jedno widzę — dodała Zonia — że Ewarystowi cięży to życie ze mną i to stanowisko niejasne, według niego, że rad by wyjść z zawikłania, pogodzić się z matką... A! ja to pojmuję! ja nad tym boleję; wszystko jestem gotową zrobić, tylko nie mówić na czarne, że mi się wydaje białym...
Zatrzymała się nagle... i przystąpiła znów do Ewarysta.
— Drogi, mój, trochę męstwa! — zawołała — przetrwajmy chwilę przełomu, a zwyciężymy... Ludzie, co się dziś oburzają, zobojętnieją i zostawią nas w pokoju naszym i w tym, co zowią naszym grzechem!
Rozśmiała się i zanuciła, ale wesołość, którą okazywała, była widocznie zapożyczoną i wymuszoną.
Natychmiast potem rzuciła jakieś pytanie radykalne Komnackiemu, zmuszając go do rozprawy z sobą, której on nie lubił, bo nie zwykł był z kobietami wdawać się w uczone spory, znajdując, że mają logikę serca doskonałą, ale grzeszą przeciw logice myśli.
Szyderstwami zasypała go piękna Zonia, bijąc w to szczególniej, co Komnackiego najmocniej drażnić mogło. Mimo tej rozprawy na ostre rozstali się potem przyjacielsko, bo Zonia choć się kłóciła z nim, miała dlań szacunek.