<<< Dane tekstu >>>
Autor Szolem Jakow Abramowicz
Tytuł Szkapa
Rozdział Traścia ich materi
Wydawca Księgarnia A. Gruszeckiego
Data wyd. 1886
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Klemens Junosza
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVI.
Trascia ich materi.“!

Otworzywszy oczy, ujrzałem że leżę na podłodze, przy łóżku, u siebie w stancyi. Matka moja płacze i przy pomocy jakichś ludzi usiłuje mnie podnieść...
Gdy mnie położono do łóżka, zacząłem zastanawiać się: co to jest? co dzieje się ze mną? zkąd tak nagle wziąłem się tutaj?... Podniosłem się nieco i ze zdumieniem patrzyłem dokoła. Byłem u siebie w domu. W stancyi znajdował się nasz zaklinacz (baał szejm) i stara znachorka (chrześcianka), którzy kręcili się i coś szeptali. Matka dotykała rękami mej głowy i zalewała się łzami.
— Czemu płaczesz mamo? — spytałem, całując ją z czułością.
— Ach! Sruliku, Sruliku — odrzekła łkając — ileż wycierpiałam nieszczęśliwa! Chwała i cześć niech będzie Najwyższemu za to, żeś już przynajmniej oczy otworzył... Okropnie stłukłeś się, spadłszy z łóżka...
— Mamo — zapytałem — co się dalej działo?
— Nie pytaj, proszę cię, nie pytaj już o to. Wszystko to twoje książki!..
— Co za książki? jakie znowuż książki?
— Ot! te twoje puste bajki, któremi zagwoździłeś sobie głowę! — odrzekła matka, machnąwszy ręką niechętnie. Zagwoździłeś sobie głowę, ucząc się niby to na doktora. Cóż miałam z tobą robić? Czy był jaki wybór? Chciałeś się uczyć, uczyłeś się, ale po co takie książki? takie bajki, takie głupstwa?! Co to ma za związek z doktorstwem? Ktoś chce się uczyć doktorstwa... dobrze, niech idzie, niech uczy się, ile dusza zapragnie. Niech się uczy tego, co do doktorstwa należy, ale po co te bajki? Na mój kobiecy rozum, to one nie są nic warte... Ach! Może ty masz wielką głowę, możebyś nawet wyrósł na wielkiego człowieka, sławnego doktora, gdybyś nie był uczył się tylu różnych bajek, tylu historyj, jak oni tam nazywają! Otóż masz teraz bajki i historye! Żeby one, Panie świata, przepadły!... przynajmniej nie miałabym tylu cierpień i zgryzot...
— Jakich cierpień, mamo?
— Jakich cierpień i zgryzot? pytasz Sruliku, ach! czyż mało spadło ich na mnie!?
Tu matka z płaczem zaczęła mi opowiadać:
— Kiedy otrzymałam list z Dnieprowic, że nie odpowiedziałeś dobrze na egzaminie z owych historyi i że z tego powodu twojemu doktorstwu już ma być koniec, spodziewałam się, że niezadługo powrócisz do domu, rzucisz do wszystkich djabłów całe twoje głupie plany, ożenisz się i będziesz żył jak Bóg przykazał, jak żyd powinien żyć... Czekałam tydzień, ty nie wracasz, czekam drugi tydzień, niema cię! Nie piszesz ani litery. Głowa mi pęka od myślenia, co to być może? Nie mam ani chwili spokojności, nie mogę spać, nie mogę wziąć do ust jedzenia... Przecież ty Srulik jesteś moje jedyne dziecko, moje oczko w głowie. Co warto dla mnie życie bez ciebie! Tymczasem w mieście zaczęto o tobie rozpuszczać rozmaite plotki. Jedni mówili żeś umarł; drudzy znów (żeby im mowę odjęło!) powiedzieli, że się jakoby ochrzciłeś — i jeszcze różne rzeczy, jakie tylko wrogi mogą wymyśleć. Nie mogłam już dłużej wytrzymać i pojechałam sama do Dnieprowic. Przybywszy tam (nieszczęście moje wielkie!), znalazłam cię w straszliwym stanie! Byłeś czarny jak ziemia, wychudły, niepodobny do siebie. Nie było na tobie ani łuta mięsa, tylko sama skóra i kości! Ja się pytam: co tobie jest? — a ty (niech to dziś pomyślanem nie będzie!) odpowiadasz mi bez sensu; ja mówię do ciebie jak do człowieka, a ty pleciesz bez związku, że krowa latała po dachu! Patrząc na ciebie, czułam, że mi się robi dziura w sercu... ot — pomyślałam sobie, zaraz padnę na ziemię i umrę! Ludzie radzili mi, abym poszła do nauczycieli prosić za tobą, sądzili, że dobra nowina przywróci ci zdrowie. Rozumie się, żem zaraz poszła — płakałam, prosiłam, ale wszystko napróżno. Odpowiedzieli mi: „nie, to rzecz niemożliwa.” Najęłam furę i zawiozłam cię do domu. Z dnia na dzień stawałeś się coraz bardziej zamyślonym, coraz smutniejszym, a jakeś zaczął mówić, to (zbaw mnie Boże!) już mówiłeś o ogniu i o wodzie, wypuszczałeś twój gniew na wszystkich szlachetnych ludzi, na wszystkich naszych pięknych, nabożnych obywateli miasta! Dobrze jeszcze, prawdziwy cud dalibóg, że oprócz domowych ludzi, nikt nie przychodził do ciebie, bo nie słyszeli przynajmniej i nie wiedzą, coś ty na nich (niech to dziś pomyślanem nie będzie!) wygadywał! Z każdym dniem stawałeś się słabszy, słabszy, aż nakoniec położyłeś się do łóżka. Około dwóch tygodni byłeś jakby w letargu, z zamkniętemi oczami, bez znaku życia, tylko chwilami mówiłeś coś w gorączce, opowiadałeś różne straszne bajki!.. Ach! Sruliku, drogi mój Sruliku, oto co twoje piękne książki, twoje historye narobiły! Dość mi już tego, dość; — dalibóg, gdybyś był wpierwej posłuchał rady matki i ożenił się, jak tego porządek świata wymaga, jak to się praktykuje u nas, dzieci żydowskich, bylibyśmy sobie oboje oszczędzili takich strasznych cierpień. Oh! te bajki, te bajki! te historye, te historye!
— To wszystko pochodzi od nich, od dobrych ludzi — ja tak myślę — odezwał się zaklinacz. Niedawno miałem z niemi punkt taką samą historyę. Kobieta (chrześcianka) wie bardzo dobrze, co to był za interes. Nu, a szczo — dobre buło? — rzekł, zwracając się z pytaniem do baby.
— Dobre, jakże — dobre! — odrzekła baba ziewając, win maje prawo… eto ichnie dieło, traścia ich materi!!!!!

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Szolem Jakow Abramowicz i tłumacza: Klemens Szaniawski.