Szkice z podróży w Tatry/Krzyżne
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szkice z podróży w Tatry |
Wydawca | Tygodnik Wielkopolski; nakładem autora |
Data wyd. | 1874 |
Druk | L. Merzbach; Drukarnia Leona Paszkowskiego |
Miejsce wyd. | Poznań; Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Opowiadania o widoku, jaki się roztacza naokół z Krzyżnego, wydawały mi się przesadnemi, dopókim się sam o ich prawdzie nie przekonał. Położenie tego miejsca już samo przez się każe wróżyć o cudowności jego, bo jak nazwa tłomaczy, krzyżują się tu trzy wielkie wierchy, których zetknięcie tworzy równinkę na wysokości 6846 stóp wied. zwaną Krzyżnem.
Nie wiodła mi się wyprawa na Krzyżne, bo ilem się razy tu wybierał, mgła lub inne okoliczności stawały mi na przeszkodzie, aż wreszcie 18 lipca 1870 nie zważając na deszczową porę, udałem się na upragnioną wycieczkę ze starym przewodnikiem z Zakopanego, Maciejem Rojem, niegdyś jednym ze słynnych skrytostrzelców na kozice.
Uprzedzono mnie, że to wycieczka daleka i zmudna, stąd się ledwo późno w nocy do Zakopanego powraca, zatém odpowiednio przygotowałem się do drogi. Wczas rano, po długiéj słocie, gdy się przecie zaniosło na piękną pogodę, opuściłem chatę z przewodnikiem. Szczyty piętrzyły się wspaniale jedne nad drugiemi, nie czepiał się ich żaden obłoczek, widnokrąg był czysty; nadzieja pomyślnego osiągnięcia dawno zamierzonego celu podwajała siły.
Po przebrnięciu najprzód błotnistéj naówczas drogi przez wieś wyszliśmy na otwartą równinę, poprzerzynaną potokami, których szum mile pieścił słuch, a oczy nęcił powab pięknie oświeconych turni. Ciągle drogą idąc tą samą, daléj już przez las, to znów koło szeregu kuźnic, domostw, a wreszcie i karczmy nieopodal dworu w godzinę od wyjścia z chaty stanąłem za kładką u źródła ponad hałaśliwym strumieniem u stóp Bociana[1]. Dotąd droga, chociaż ciągle pod górę, ale wiodła równo, że się wcale żadnego utrudzenia nie czuło po przebyciu przeszło pół mili wzdłuż, a w górę 566 stóp. Odtąd poczęło się spinanie bystre po lesistém, nagłém zboczu Bociana[1] drożyną znaną podróżnym, co się do Morskiego Oka przez Zawrat udawali, albo Stawy Gąsienicowe zwiedzali.
Pół godziny przeszło, gdym się wydostał na wierzch Bociana[1], a drugie pół godziny minęło, gdym stanął na hali Królowéj. Po drodze piękne widoki roztaczały się naokoło, zwłaszcza przy Kopach Królowych; gdzie było wzrok rzucić, napotykało się coraz to nowy przedmiot do podziwu. Nowości dla mnie nie było, bo poczynała się ona dla mnie od miejsca, zkąd się zwrócić miałem w kierunku wyłącznie ku Krzyżnemu wiodącym, ale Tatry mają tę własność czarującą, iż zawsze choćby wielokrotnie widziane w coraz nowszéj i odmiennéj się szacie ukazują, więc oderwać oczu trudno mi było np. od widoków z pod Kopy Królowéj; miejsce już to warte, aby do niego drogi z Zakopanego nie żałować.
Po bujnym trawniku doszliśmy na krawędź równinka zasłanéj różnéj wielkości złomami granitu, wśród których ścieżka wiedzie na dół w dolinę Stawów Gąsienicowych z wspaniałym widokiem na szereg dzikich turni, śniegiem tego roku więcéj niż zwykle ubielonych. O wpół do 8méj godzinie usiadłszy tu ponad rozłożoną doliną Gąsienicową, spożyliśmy śniadanie, pojąc się równocześnie cudowną panoramą. Straszony daleką bardzo drogą spieszyć się musiałem, skracając czas przy odpoczynkach poświęcany patrzeniu bez końca na góry, które mają dla wzroku coś nęcącego niewypowiedzianie. Schodząc w dolinę, napotkaliśmy dwu młodziutkich juhasów, prowadzących konie z obońkami napełnionemi mlekiem wiezioném do wsi. Przez jednego z nich przesłałem żonie pozdrowienie już z pod stóp turni, oraz poleciłem przygotowanie do wycieczki na dzień następny, bo pogoda zdawała się ustalać po długiéj słocie.
W dolinie zostawiliśmy za sobą całą osadę szałasów i szop coraz bardziéj się tu pomnażających, zwróciwszy się na lewo ku wschodowi w las. Gdziem stąpił, wszędzie była woda, każda gałąź rosiła nielitościwie, szum wielki dolatujący do uszu wskazywał zbliżanie się do znacznego potoku, który mieliśmy przebywać. Wkrótce nad nim stanęliśmy zakłopotani o przejście, bo belki, które kiedyś tworzyły po nim kładkę, teraz ugniłe sterczały z wody, zaś potok toczący po głazach wielką ilość wody, nie pozwalał zwykłego przebywania górskich strumieni.
Przewodnik powiódł mnie wyżéj koło wody w celu znalezienia jakiego możliwego miejsca do przebycia potoku. Znowu natrafiliśmy na ugniłe drzewa tą razą w taki sposób z wody sterczące, że śmiały podróżnik mógł się po nich kusić o przeprawę. Dla górala w kierpcach była to rzecz łatwiejsza, niż dla mnie w butach i do tego już przemoczonych, gdy po obślizłych belkach przeskakując, można się było, jeżeli nie rozbić, to przynajmniéj porządnie skąpać. Ponacinał mi przewodnik ciupagą kilka miejsc na drzewach dla pewniejszego stąpnięcia, że z pomocą toporka udało mi się szczęśliwie minąć burzliwy potok.
Odtąd jeszcze na dół szliśmy niby jakąś ścieżką, a właściwie lesistemi manowcami po wywróconych pniach, kłodach nadgniłych, często zmuszeni nachylać się do ziemi po pod sterczące konary, pod gałęzie, po borowinach brnąć i po różnych krzewach. Szum wody malał, w miarę oddalania się od potoku, lecz nie na długo, bo znowu z przeciwnéj strony szumieć poczęło. Spory jeszcze kawałek drogi przebijaliśmy się przez gąszcz leśny, nim się nam nowy potok ukazał, wypływający z głębokiego żlebu skalistego z po pod Żółtéj Turni. Ten potok był łatwy do przebycia, po za nim przyszło nam stromo się piąć w górę po zboczu kamienistém, miejscami trawiastém, po nad którém sterczała ostra turnia jak wieża. Tędy przeprawa nienajlepsza, zwłaszcza po deszczach, gdy kamienie wapienne nadzwyczaj śliskie, a potknięcie się na nich wprawdzie nie grozi zniknięciem w przepaści, lecz w razie wypadku na zdrowie wyjść nie może nagła wędrówka w skalisty parów dość głęboki, którego dnem toczy się potok.
Wydostałem się na wierzch, gdzie pochyłość góry nieznaczna ułatwia pochód. Pośród granitowych głazów rozrasta się kosodrzewina, przez którą tylko dostać się można po ścieżce wyciętéj dla prowadzenia owiec na paszę, kosodrzewu bowiem nie podobieństwo przebywać przebojem z powodu sieci, jaką tworzą tego krzewu korzenie.
Nieraz mnie się już przydarzyło, żem zabłądził w kosodrzewie, z pośród którego ledwo napowrót udało się mi wydostać z wielkim trudem. Dla stopy szuka się podstawy, a téj nie ma, bo noga więźnie gdzieś coraz głębiéj, stanąwszy na gałęzi, ta się ugina, że napróżno szukając podpory, ledwie z pomocą rąk z wysileniem wydobyć się można z nieznośnéj niewoli. Ale zato jakże kosodrzewina miłe sprawia wrażenie, gdy przyjdzie stąpać po krawędzi przepaści, któréj zbocza krzaki jéj porastają!
Jest ona wtedy zabezpieczeniem życia, bo co w nią wpadnie, daléj się nie potoczy. Zrzucaliśmy nieraz ogromne bryły kamieni z góry, a te w największym pędzie roztrącając wszystko po drodze, co się nawinęło, w kosodrzewinie utykały.
Tu na pochyłości grzbietu Żółtéj Turni spotkaliśmy gromadkę owiec z juhasem, jak się to często przytrafia, okaleczonym w nogę. Dla zaoszczędzenia kierpców łażą pasterze boso za owcami po ostrych kamieniach i tym sposobem zbijają sobie palce u nóg albo i same stopy. Zdarza się owcom, że nogi łamią, gdy zestraszone pędzą po kamieniach zdradliwie ułożonych. Stanęliśmy w końcu na grzbiecie spodu Żółtéj Turni, skąd mi się ukazała w całéj okazałości dolina Pańszczycy. Nieznany mi dotąd zakątek chciwie pochłaniałem oczyma, aby ubiedz co się dało, nim włóczące się już wtedy chmury po turniach zasłonić miały przedmiot moich dzisiejszych studjów. Z odpoczynku korzystając, dałem memu przewodnikowi buty do amputacji obcasów, które się po kilkogodzinnéj drodze górskiéj już wykrzywiły i przez to nogi obcierać mi poczęły. Z żalem obcinał góral dodatki wymyślone dla upięknienia obuwia, lecz zwykły to los obcasów w Tatrach. Było kwadrans po godzinie 9-téj, obłoki czepiały się coraz gęściéj gór ku memu utrapieniu, ale przecież przemijały i choć na chwilę po kolei odsłaniały szczyty.
Wschodnią ścianę rozpościerającego się z tąd widoku zajmowała rozległa góra Wielka Koszysta z potarganym grzbietem, spadzista, goła, gdzieniegdzie tylko porosła trawnikiem, ubielona paskami śniegu, zwana także czasem Waksmundzkim Wierchem. Od północy mogły oczy bujać po Nowotarszczyźnie aż ku Beskidom, ale od południa zalegała ściana jak zapora utworzona z dzikich skał, Turni Buczynowych, z któremi od zachodu łączyły się Granaty, a z niemi Żółta Turnia zwana Małą Koszystą, rozdzielająca okolicę Zmarzłego od Pańszczycy. Podnóża zwłaszcza Buczynowych Turni zalegały masy śniegu. Poniżéj zaś rozłożona dolina Pańszczyca, dzika, ponura, głucha, zawalona złomami granitów, stroiła się do harmonji swego otoczenia. Nigdzie ani znaku nie było istnienia ludzi; przewodnik ubarwiał mi tę dzikość, raczéj przerywał ciszę opowiadaniem wypraw na kozice w tych stronach, wskazywał miejsca, którędy grzbiety na złamanie karku mijali, aby zabiedz spłoszonéj niewinnéj istocie.
Z grzbietu zeszliśmy do doliny, aby znów piąć się pod górę. Potok, który oglądaliśmy patrząc z grzbietu, teraz w dolinie znikł nam z oczu, bo w górnéj swéj części toczy się on pod głazami i jego istnienie zdradza tylko szum dziwnie oddziaływający na umysł ludzki, gdy dolatuje łoskot z pod ziemi, raz słabszy, raz głośniejszy, stosownie do głębokości lub ilości otworów pomiędzy głazami, a sprawcy hałasu nie widać.
Daléj szło się różnie, czasem trzeba było przełazić złomy granitu duże, jak izby, spinać się po nich, przedzierać z mozołem, aż natrafiliśmy na niewielki płytki staw zwany Zielonym (5281’). Dno było dobrze widać, kosodrzewina zarosła brzegi jego od północy i wschodu dokąd mnie zawiódł przewodnik zapomniawszy sobie o lepszéj drodze od zachodu stawu, gdzie brzeg kamienisty, wolny od kosodrzewu. Brnęliśmy po krzewach, po sterczących ze stawu głazach, aż gdy tych zabrakło, nie było rady daléj się przedzierać tędy, więc różnemi sposobami wydostać musieliśmy się na lepsze miejsca, ciągle po zwaliskach granitu.
Przed sobą mieliśmy grzbiet skalisty, jakby wał zasłaniający nam stokowisko pod Krzyżnem i Buczynowemi Turniami. Gdyśmy tę zaporę minęli, ukazał nam się przestwór dzikszy od poprzednio opisanego, górny koniec doliny Pańszczycy (5498’). Turnie jakby niebotyczne zamykają świat naokół, cisza głucha nie mąci wrażenia, jakie wywiera dzika natura, gdzie oprócz nagich skał i zlodowaciałych śniegów nic nie ma. Niespodziewanie rozweseliło nas w tém pustkowiu spotkanie stada owiec z pasterzami. Świst juhasów, brzęk dzwonków, ruch naraz wielu istót żywych uprzyjemnił nam chwilę naszego tu pobytu. Widne ztąd dobrze usypisko, wiodące na przełączkę od wschodu wydało nam się najdogodniejszą drogą do wydrapania się na grzbiet, i ku niemu skierowaliśmy nasze kroki. Po kilku znacznych płatach śniegu, koło wielkiego głazu, który mi przewodnik przedstawił jako kolibę, t. j. schronienie jakie takie w razie ulewy lub koniecznego noclegu popod wyżłobionym z natury złomem wielkim granitu, szliśmy wprost do stóp żlebu kamienistego. Było wpół do 11 godziny, gdyśmy się spinać poczęli. Nieznośny to kawałek drogi, powtórzenie Zawratu w zupełności. Trzy kwadranse czasu zeszło, zanim w ukos, w lewo, w prawo drapiąc się po usypujących się kamieniach, dosięgliśmy szczytu, raczéj grzbietu przełęczy. Ta część drogi upoważnia wycieczkę na Krzyżne do policzenia jéj w szereg trudniejszych wypraw tatrzańskich dla ogółu podróżnych.
Widok nagle się roztwierający z grzbietu staje za sutą nagrodę dotychczasowych trudów, lecz bliskość celu, kilkadziesiąt kroków od niego nie pozwala się zatrzymywać poniżéj Krzyżnego. Po chwili stanąłem na upragnioném miejscu.
Krzyżne, rozległa równinka (6846’) na zetknięciu się trzech wyniosłych szczytów, Wielkiéj Koszystéj (7047’), Wołoszyna (6894’) i Buczynowych Turni panuje okolicy i użycza widoku, może w całém paśmie Tatr jedynego z powodu wyjątkowego swego położenia we wnętrzu gór. Usiadłem na krawędzi nieco wyżéj należącéj już do Wołoszyna; brakowało pół godziny do południa, zatém znacznié tu wcześniéj przybyłem, niż inni goście, zdążający tu nie wiem dla czego dopiero koło 2 godziny. Pod jednym względem cel mój był osiągnięty.
Czas miałem prawdziwie dziwny, szczególny; natura przedstawiała mi się w najromantyczniejszéj szacie, nie podobna określić wrażeń, jakie wywierała na mnie, nawykłym do kaprysów pogody w górach. Pod stopami świat niknął mi gdzieś w mgle, z niéj wychylały się szczyty skaliste, wiatr jakby z otchłani wypędzał w górę chmury, które się targały o turnie, odsłaniając coraz to nowe widoki, jakby czarodziejską siłą poprzed oczy przesuwane. Człowiek uczepiony na wierzchu olbrzymiéj skały, stawał się proszkiem, nicością w obec potęgi żywiołów. Cóż to za moc skały! która tysiące lat opiera się nawałom burzy i stercząc dumnie naigrawa się z ich wściekłości. Ponad turniami Spiskiemi, koło Mięguszowskiego Wierchu srożyła się burza straszna, ciągnąca się w kierunku z zachodu na wschód od Krywania ku Lodowemu szczytowi. Huk straszliwy rozlegał się po Tatrach, wicher świszczał, roztrącając się o turnie, grubemi kroplami dészcz począł padać na Krzyżném, pcdczas gdy w dolinach koło Krywania słońce świeciło. Z kierunku wiatru wróżyłem sobie nadzieję uniknięcia burzy i tém się pocieszając, z chciwością wpatrywałam się w cudowny świat Boży, z natężoną uwagą, by z niego nic nie uronić.
Mgła na szczytach, to największy wróg podróżnego, i jéj się szczerze obawiać przychodzi, a wybierając z dwojga złego, lepsza burza niż mgła, bo prędko przemija. Ciągle mię straszyła obawa mgły, lecz przeciw niéj stawał mi za przymierzeńca silny wiatr, który zdzierał nieznośną zasłonę z gór, a wypędzał ją z dolin. Chwilami mogłem się łudzić, że się znajduję w nadpowietrznym świecie, tak obłoki spodem odcinały obszar gór od ziemi, czyniąc z nich wyspę nadpowietrzną, lecz mimo tego cudownego uroku wolałbym był mieć czystą atmosferę, a przez to swobodę patrzenia w każdę stronę i nieskłopotaną myśl o powrót. Śledząc, rzekłbym, ukradkiem zakątek, jaki mi się w któréj szczęśliwéj stronie odkrył, spostrzegłem w głębi od południa dolinę Roztokę, jéj dnem snuł się jak srebrna wstęga potok, który co dopiero ze Stawu Wielkiego uszedłszy huczał i szumiał, tocząc się gwałtownie po skale trzema strumieniami i spieniony dobiegał mety u spodu olbrzymiego progu. Jest on ścianą doliny Pięciu Stawów, a potok po niéj spływający słynny tworzy wodospad, Siklawą zwany. Próg ów, raczéj skała 204’ wysoka, z Krzyżnego nabiera pozoru lekkiéj pochyłości, bo punkt jéj widzenia z przodu łudzi oko, a przez to i Siklawa nie wydaje się wodospadem.
Powyżéj czernią się stawy barwą swéj powierzchni przypominające morze, bo głębiny wód nadają im granatowy aż do czarności dochodzący kolor. Widać stawów cztery, najdaléj Czarny (22 morg. 1077°☐), bliżéj nas Wielki (60 morg. 840°☐), a na przodzie Przedni (13 morg. 595°☐), pośród nich Mały zaledwie widzialny z Krzyżnego, piąty zaś kryje się za turniami Koziego Wierzchu od zachodu. Od południa dolinę Pięciu Stawów okalają góry Miedziane (7133’), od północy turnia Koziego Wierzchu i Buczynowe, od zachodu niski grzbiet, zwany Gładkiém, przedzielający dolinę Pięciu Stawów od doliny Wierchcichy, na wschód jest wyłom do Roztoki. Ponad tém otoczeniem piętrzą się dalsze wierchy różnych kształtów, z któremi zapoznawałem się po dokładném rozpatrzeniu się w labiryncie szczytów. Deszcz począł kropić, lecz nie mogło mnie to spłoszyć ani oderwać od zachwycającego widoku. Przewodnik gdzieś mi zniknął, po niejakim czasie wrócił z oznajmieniem, że znalazł kolibę dla ochrony od deszczu, gdyby się na ulewny zaniosło. Zbiegłszy ku wskazanemu głazowi, usadowiłem się tak pod jego wyżłobieniem, że rzeczywiście można było chociaż plecy od wody ocalić.
Obok mnie przycupnął góral i tak we dwóch studjowaliśmy wschodnią stronę Wielkiéj Koszystéj, dolinę Waksmundzką dobrze ztąd widną, poza nią regle, a wśród nich polanę Rusinową; daléj zaś ku wschodowi zachodziły kończyny Wołoszyna i zasłaniały nam widok na spiskie już okolice. Tymczasem dészcz zmalał, żal mi tu było czasu tracić, więc wróciłem na Wołoszyn. Burza posunęła się ku Lodowemu Szczytowi, a ostre turnie Ganku, Rysów, Mięguszowskiego Szczytu, Gierlacha i innych gór rysowały się już na tle wolnego od chmur nieba. Zaprawdę wielkość natury tylko z podobnego miejsca, jak Krzyżne, da się godnie ocenić.
Opowiadano mi, jak raz na Krzyżne udało się towarzystwo z Krakowa, złożone z różnéj płci i wieku pod przewodnictwem Jędrzeja Wali, najsłynniejszego przewodnika po naszéj stronie Tatr. Z niezmierném wysileniem i prawie z płaczem wydrapały się panie na Krzyżne, gdzie oczarowane cudownością widoku z radości łzy roniły. Krzyżne oddawna było dla nich upragnieniem, nie dziw więc, że ziszczenie trudnego dla nich, jak w ogóle dla płci żeńskiéj zadania pobudziło je do tak żywéj radości.
Wala naturalnie wziął się do obznajomienia swoich gości z nazwami szczytów i dolin, lecz nauka szła nie łatwo, bo to tego niezmiernie dużo. Cztery razy powoli od lewéj do prawéj ręki kolejno przerecytował im wszystkie na około nazwy szczytów, wśród których wysokością i rozległością najwięcéj ztąd odznacza się Lodowy, i nakładać począł już sobie tytuń do fajki, gdy stary profesor, głowa towarzystwa, rzecze do niego: „Mój Walo, niechże ja raz w życiu mojém wiem, który to Lodowy?“ Śmiech powstał, gdy się pokazało, jak skutkowała nauka Wali; odłożył więc na bok fajkę i tytuń i na nowo zabrał się do wykładu szczytów. Daje to pojęcie, jaki labirynt wierchów rozwija się tu przed oczyma podróżnego.
Uczucie, jakie ogarnia umysł na widok przepaści, mnóstwa dolin, szczytów, trudne jest do określenia; widok taki posiada siłę magnetyczną, przyciągającą, że prawdziwie zmuszać się przychodzi do oderwania się od nęcącego patrzenia, chociaż grozą nas przejmuje. Niepewność szczęśliwego powrotu jedynie niepokoi i mąci dumania tego rodzaju, bo siedząc na urwiskach turni, jak np. Wołoszyna podczas mgły, gdy na kilka kroków wokół nic nie widać, lub w obawie deszczu, przez co spuszczanie na dół po skałach staje się niebezpieczném, nie może oddziaływać budująco, nadzieja zmiany zawsze przychodzi w pomoc. Jéj to ufając, w czasie mgły puściłem się z Wołoszyna przez Krzyżne na szczyt Wielkiéj Koszystéj, spodziewając się, że nim tam dojdę, wiatr rozpędzi chmurę. Na Wielką Koszystą droga jest obszerna, wygodna, gdyż grzbiet jéj składa się z wielkich głazów granitu, zwłaszcza od wschodu nie bardzo pochyło sterczących; nawet na najwęższych miejscach dogodnie jest stąpać. Wierch ma dwa szczyty, północny i wyższy od niego południowy (7047’), a widok wspaniały, czego można było na pewne oczekiwać. Wprawdzie nie widać Roztoki, ani doliny Pięciu Stawów, ale natomiast jeszcze więcéj szczytów, niż z Krzyżnego. Na Wołoszyn patrzy się ztąd, jak na dół z piętra i dlatego widać jego cały powykręcany kadłub, zdobny wierzchem jak w koronę, w dzierzgankę z szczerbatych głazów, tworzących dziką, poszarpaną linją grzbietu z kilkoma szczytami, z których najbliższy Krzyżnego jest najwyższym (6894’). Miejscami Wołoszyn tak ma grzbiet wązki, że ledwie po nim zdoła się człowiek przesunąć. Majestatyczny to wierch, szczególniéj, gdy się patrzy na niego z przeciwległéj strony Roztoki ze Świstówki, zkąd się przedstawia w fantastycznych kształtach, a imponuje niezmiernie całéj okolicy. Do Roztoki zejście z Wołoszyna wydaje się niepodobieństwem, lecz z Krzyżnego do dolinki Buczynowéj, a ztamtąd ponad Siklawę do doliny Pięciu Stawów można przejść, chociaż nie najlepiéj. Właśnie w tych miejscach na zboczu turni Buczynowych pasły się owce, szczekanie psów, wołanie juhasów i świstanie było słychać do nas na Wołoszynie.
Gdym napatrzył się ze szczytu Wielkiéj Koszystéj Wołoszynowi, zajęła mię grupa turni od zachodu się piętrzących, na przodzie Buczynowe, daléj szereg Granatów (szczyt środkowy 7090’, szczyt południowy 7101’), a z pomiędzy nich wygląda Świnnica z najwyższym swoim czubkiem (7395’). Nadewszystko zaciekawia okolica Lodowego Szczytu, który od wschodu południowego, łańcuchowi Tatr króluje; widać dobrze gościniec Spiski, od Jaworzyny Spiskiéj wśród lasu wiodący ku Podspadom. Od południa znów zwraca uwagę główną okolica Morskiego Oka, bo koło niego i za niém sterczą najdziksze szczyty: Mięguszowski, Ganek, Gierlach, Rysy i t. d. Chciałem się tu na szczycie Wielkiéj Koszystéj doczekać zupełnie odsłonionego widnokręgu, lecz napróżno trzy kwadranse przesiedziałem, zadawalając się kolejném studjowaniem tego, co się po rozsunieniu chmur tu lub ówdzie widzieć dało. Nad Zakopaném słońce świeciło i jakoś ku dolinom się rozpogadzało, co na nas wesoło oddziaływało. Uradziliśmy z przewodnikiem wracać inną drogą, nie tą, którą na Krzyżne podążaliśmy.
O 1. godzinie opuściłem szczyt południowy Wielkiéj Koszystéj, udając się na dół wprost pochyłością góry, zeszedłszy niżéj grzbietem koło wywróconéj żérdki mierniczéj, zkąd wydawało nam się najbezpieczniéj się spuszczać, chociaż właściwie tędy tylko dobrze obeznani ze spinaniem się po turniach schodzić mogą i to jeszcze uchowaj Boże nie we mgle, gdyż często strome kawałki się natrafia, zkąd niewidać dalszéj drogi wcale, a tém samém łatwo zaleść na skałę, z któréj zejść niepodobna, a wracać wielka bieda.
W niespełna godzinę stanęliśmy u stóp góry, przypatrując się dopiero co przebytéj drodze; nabyłem tu znowu przekonania, że oku zawsze nie można wierzyć. Wydawało mi się bowiem, gdym szedł rano na Krzyżne, że tą drogą, którą sam po południu schodziłem, człowiekowi wychodzić na grzbiet W. Koszystéj jest niemożliwością, a jednak łudziłem się, jak się pokazało. Zdala gubią się zaklęśnięcia w skałach lub przerwy między kamieniami, które właśnie umożliwiają zejście, ale naturalnie osobom pewnym w chodzeniu po skałach, wolnym od zawrotu głowy na widok przepaści, bo zresztą taką drogą bojaźliwsi nigdyby się schodzić nie odważyli. Spuszczając się z Wielkiéj Koszystéj trochę daléj ku północy, o wiele lepsze napotyka się miejsca do schodzenia, lecz mój przewodnik nie troszcząc się wcale o wygodę, poprowadził mię najkrótszą drogą.
Herbaty byłem spragniony; odpocząć dłużéj godziło się, zwłaszcza gdy już przed sobą nie mieliśmy nic trudniejszego do przebywania, postanowiłem bowiem wracać do domu inną drogą, samemi dolinami. Przewodnik rozniecił ogień, nastawił wodę w naczyniu herbacianém, która niedługo zawrzała, a gdy naciągnęła herbatą, raczyliśmy się z przewodnikiem napojem, który można nazwać nektarem w górskich wycieczkach. Niebo tymczasem zaczęło się powlekać chmurami, coraz niżéj turni się czepiającemi, a nim spożyliśmy dary Boże, dészcz nastał, który nas do pochodu przynaglił. W kwadrans po trzeciéj godzinie ruszyliśmy w drogę wśród grubych kropli dészczu, obeszliśmy stawek Zielony, potém przebyliśmy sterty granitowe, gdzie nas mgła zaszła.
Przewodnik miał ochotę wstąpić do szałasu w Pańszczycy dla żętycy, jak przyrzekliśmy po drodze napotkanym przed południem juhasom, lecz nie udało nam się go odnaleść wśród gęstéj mgły, a późniéj grubego deszczu. Ścieżka zawiodła nas na podnóże Żółtéj Turni, na grzbiet lesisty, zwany Bobrowiskami. Po mchach, borowinach, zewsząd moczeni, brnęliśmy na przebój lasem, gdzie im głębiéj, tém nam było gorzéj. Dostaliśmy się w jakieś górskie mateczniki, jakich się łatwo nie zapomina, zwłaszcza gdy komu przyszło, jak mnie, przebywać je w słocie.
Nadgniłe kłody drzew burzą powalonych, gałęzi połamanych, głazy różnego kształtu, dziury zalane teraz wodą, zamienione w moczary, sterczące konary nisko zarosłych świerków, wszystko razem utrudniało nam niezmiernie pochód, często nawet do ziemi pochyleni przedzierać się musieliśmy, zlewani po grzbiecie i za kołnierz nagromadzoną wodą w gałęziach, a oprócz tego niebiosa strugami zlewały na nas płynne błogosławieństwo. Zaprawdę w takich warunkach wycieczka nawet dla tak, jak ja rozmiłowanego w górskiéj przyrodzie, stawała się nieznośną, zniechęcającą do dalszych wypraw po Tatrach tego lata.
Brnąc po bezdrożu, usłyszeliśmy głosy ludzkie, ale nie mogliśmy się do nich dostać wśród gęstéj mgły, i przewodnik instynktem się tylko kierował, aby nie zbłądzić. Zrzekliśmy się w zupełności szałasu, chodziło nam teraz o jak najrychlejsze dobicie się do jakiéj drożyny znośniejszéj. Stanęliśmy na krawędzi grzbietu dość nagle spadającego ku Suchéj Wodzie, potokowi toczącemu się od Stawów Gąsienicowych. Spuściwszy się nadół, natrafiliśmy na leśną drożynę, którędy postępując, naturalnie bardzo wygodnie w porównaniu z dotychczasową drogą, nadeszliśmy nad potok płynący z Pańszczycy. Tu nam przyszło iść prawie ciągle łożyskiem potoku, to po kamieniach, to w bród po wodzie, aż nas drożyna wywiodła na łączkę, gdzie trzeba było główny strumień przebyć. Tą razą Sucha Woda wezbrana nie dała sucho przechodzić po sobie. Potok spieniony, krzykliwy, płynąc pełném korytem, tylko w bród jeszcze dozwalał przeprawy. A więc prosto w wodę mierzyłem kroki, nie mając już nic do stracenia, ale przewodnik usiłował jeszcze po czubkach kamieni sterczących z wody skakać, co mu się w kierpcach jako tako udawało. Słota w górach, ta niewysłowiona plaga dla podróżnego, przyczynia i pomnaża przeszkody na każdym kroku, które się zwalczać musi. Potok, który nam teraz tyle narobił w przebyciu kłopotu, w zwykłym stanie po głazach z łatwością, zaledwie z zamoczeniem końca buta dawał się przebywać tędy z polany Waksmundzkiéj, a dziś, gdybyśmy tu jeszcze chociaż o dwie godziny się spóźnili, groził niebezpieczeństwem, nawet niemożliwością przebycia. Była już godzina piąta. Deszcz gruby ustał, drobny jeszcze rzęsił, drożyna wiodła ciągle lasem, mijając się z innemi, szliśmy bez końca po błocie, po kałużach znaną podróżnym drogą z Waksmundzkiéj Polany do Jaszczurówki. W godzinę, t. j. o szóstéj dociągliśmy jak do przystani, do Jaszczurówki, a zatem dosyć wczas, skoro od Zakopanego dzieliło nas jeszcze pół godziny drogi.
Przekonałem się, że wycieczka na Krzyżne nie jest tak daleką, jak mi opowiadano, aby z niéj aż nocą trzeba było wracać, skoro ja mogłem koło 7 godziny przed wieczorem stanąć w Zakopaném bez żadnych wysileń, owszem z przeszkodami tego rodzaju, jak słota. Zapewne zależy to od sił, jakiemi podróżny rozporządza, tém bardziéj, gdy wycieczka na Krzyżne na równi staje z Zawratem. —