Szkice z podróży w Tatry/Świnnica

<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Eljasz-Radzikowski
Tytuł Szkice z podróży w Tatry
Wydawca Tygodnik Wielkopolski; nakładem autora
Data wyd. 1874
Druk L. Merzbach; Drukarnia Leona Paszkowskiego
Miejsce wyd. Poznań; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Świnnica,
szczyt w Tatrach, wysoki 7,395 stóp wiedeńskich.

W drodze do Tatr, gdy nas jeszcze dwie mile od nich dzieliły, zatrzymaliśmy się przed karczmą we wsi Białego Dunajca, dla popasu koni; właśnie wtedy rozsunął się zachmurzony horyzont i ukazał się nam szereg dzikich, urwistych gór, ubielonych miejscami płatami śniegu. Zachwycający był widok tem bardziéj, gdy z powodu słotnego dnia spragnieni byliśmy przyjrzeć się zdala celowi naszéj podróży. Rozwiniętéj przed nami grupie Tatr nowotarskich królowała wspaniale, najwyższa wtem paśmie turnia, zwana Świnnicą lub Świńską Skałą“, z powodu, że się na jéj szczyt nikt nie mógł dostać, nim w r. 1867 udało się Dr. Eug. Janocie z słynnym przewodnikiem tatrzańskim Maciejem Sieczką, odkryć na nią wyjście. Zbierał wówczas pomiary barometryczne po Tatrach Dr. Eug. Janota dla Komisji Fizyograficznéj Tow. Nauk. Krak., i z tego powodu zwiedzał szczyt jeden po drugim; chodziło mu więc bardzo o to, aby zmierzyć najwyższą górę w wysuniętym na północ łańcuchu Tatr. Kilkakrotne w tym względzie usiłowania Dr. Eug. Janoty uwieńczył w roku 1867 pomyślny skutek. Opowiadania Dr. Janoty o pobycie na szczycie Świnnicy zaostrzały niezmiernie moją ciekawość, z tem większą więc chciwością spoglądałem na olbrzymią skałę z przed karczmy w Białym Dunajcu, a moim pragnieniom wtórowało całe towarzystwo złożone z podróżnych obojéj płci.
Z Krakowa w odległości 14-milowéj wśród wielu szczytów całego łańcucha Tatr dobrze obeznanemu z temi górami da się odróżnić Świnnica nietylko ze swego położenia, ale i oryginalnego kształtu, a cóż dopiero zbliżając się do Zakopanego, gdy Spiskie turnie zakryte przodowemi górami, ustępując Świnnicy pierwszeństwa w wysokości, podnoszą tem bardziéj jéj znaczenie.
Przybywszy do Zakopanego, zamieszkaliśmy w chacie Macieja Sieczki; lato było jak na góry prześliczne, pogoda ciągła, tymczasem w skutek przepisów lekarskich nie wolno mi było właśnie tego lata puszczać się na żadne szczyty, gdyż stan zdrowia mego wymagał spokoju przy kuracji wodami mineralnemi i żętycą. Żal mi się robiło patrzeć z przed chaty na turnie czyste, niezachmurzone, ograniczając się na wycieczki w doliny. Upływał już czwarty tydzień mego pod Tatrami pobytu; czułem, że sił nie nadwerężę, chociaż złamię przepis lekarski, i zamówiłem sobie na przewodnika Macieja Sieczkę, ryzykując następstwa, jakieby z tego wyniknąć mogły.
Po kilkodniowéj słocie, 7 sierpnia 1868 r. nastąpiła noc piękna; przed świtem zbudził nas przewodnik, ale nieprzygotowani w żywność puścić się w drogę nie mogliśmy, a nimby się ją przysposobiło, strata ku temu poświęconego czasu była do nie powetowania. I dobrze się stało, bo koło południa chmury zakryły wierzchołki gór, więc napróżnobyśmy byli pod szczyt zdążali, jak się to stało w ten sam dzień towarzystwu męskiemu, które się z Walą napróżno na szczyt wybrało. Na drugi dzień odłożyliśmy upragnioną wycieczkę.
Czas piękny wróżył dobrze o naszem przedsięwzięciu. Płeć żeńska zastosowała się do przepisów przewodnika, w krótkich opiętych sukniach, w kapeluszach z dużemi brzegami, z laskami w dłoniach; żona i siostra moja w chęci dorównania nam mężczyznom, co sobie tylko zostawiać zwykliśmy rozkosz tryumfów z pokonania trudów, rano przed godziną 6tą stanęły do pochodu.
Minęliśmy cały szereg domostw zbudowanych wzdłuż drogi przez wieś, po za kościołkiem Zakopańskim skręciliśmy się koło domu Staszeczka (2,615’) ku południowi. Rosa silna pokrywała trawniki, potoki szumiały po równinie rozłożonéj pod reglami, a po nad nią w dali piętrzyły się turnie wspaniałe, tworząc olbrzymią ścianę jakby zaporę świata, którą mieliśmy przebywać.
Reglami zowią się tu góry niższe wstępne, podnóża głównego grzbietu, które stoją jak na straży przy wejściu do dolin. Są regle lasem pokryte, a niektórych tylko wierzchołki przenoszą leśną granicę, gdzie już tylko kosodrzewina porasta. Każdy regel ma swoję osobną nazwę, z których dwa nam najbliższe strzegą wejścia do doliny Bystréj, do któréj nas droga wiodła. Od zachodu z szeregu towarzyszy wychyla się Krokiew (4,264’) całkiem lasem pokryty, a od wschodu najeżony skałami Nosal (3,745’).
Weszliśmy w las, droga równa kamienista, ocieniona świerkami, piękniejsza od alei parków angielskich, wyprowadziła nas wkrótce na drugą drogę prosto wyrzniętą pośród lasu do Kuźnic; pochyłość na pozór mała powoli wznosi się do znacznéj wysokości; nim się stanie u jéj końca, podróżny ani wie, że doszedłszy do dworu w górnym końcu drogi zbudowanego wzniósł się o 592 stóp wyżéj nad poziom Zakopanego.
Wysokie oparkanienie od zachodu zamyka las od drogi; jest to dworski zwierzyniec, dokąd wpada strumień z szumem rozbijający się o złomy granitu. Zatrzymaliśmy się chwilę na mostku przy walcowni, która rozpoczyna szereg kuźnic, aby popatrzeć na dolinę Zakopanego z widokiem na Beskidy. Tu ma ujście dolina Bystra przerznięta kilkoma potokami tworzącemi strumień Bystrą zwany, przez gości upornie za Biały Dunajec uważany, który dopiero powstaje we wsi téj saméj nazwy po złączeniu się licznych potoków w jednę rzekę.
Woda Bystréj porusza huty żelaza nazywane hamrami lub kuźnicami. Gdyśmy koło nich przechodzili, kilka z nich tylko było w ruchu, reszta świętowała, co zdradzało brak życia górniczego. Postępując w górę, szczyty kryły się coraz bardziéj, droga się na dróżyny rozdrabniała. Jedną z nich tuż koło karczmy ku wschodowi powiódł nas Sieczka przez kładkę ponad potokiem do stóp Boczania, pierwszéj w naszéj drodze góry, na którą nam się spinać przyszło. W téj okolicy jak zwykle na początku doliny tryska dużo źródeł wybornéj wody; przy ścieżce pod Boczaniem (3,219’) +4° Reaum. napotkane kusi swojem krzyształowem przezroczem, trudno go minąć, aby z zdroju nie zaczerpnąć; cóż to za nieoceniony napój! zwłaszcza dla nas mieszczan, co musimy pijać wodę z studzien przesiąkniętych zgnilizną kamienicznych dziedzińców.
Z pomocą kijów darliśmy się w górę po śliskiem zboczu góry porosłéj lasem; korzenie drzew sterczące wszędzie wprawdzie z jednego względu ułatwiają wychodzenie, bo noga ma się gdzie uczepić, ale z drugiego utrudniają pochód, bo są wśród nich dziury, zakręty sposobne do zawikłania nogi. Dobrześmy się spocili, nim nam Boczań wierzch swego grzbietu odchylił, a jeszcze spory kawałek drogi w górę przebyliśmy, gdy po wyjściu z granicy lasu odsłonił nam się wolny widok na różne strony. Dróżyna prowadzi grzbietem Opaleńca po zwirze wapiennym powstającym z rozkładania się w drobne kamyki skały, która jest téj góry rdzeniem, tak zwanym calcem. Świat się nam już kładł pod stopy, chociaż daleko jeszcze było na szczyt Świnnicy.
W głębi doliny Olczyskiéj szumiał potok, widać było polany, szałasy, szopy na siano, dużo wierchów, a za niemi całe prawie Podhale aż po Beskidy, które się malowniczo rysowały na tle nieba. Nie dał nam się nigdzie zatrzymywać przewodnik, radząc rozpatrywanie odłożyć do powrotu, bo czas naglił, gdy przed sobą mieliśmy jeszcze daleką i przykrą drogę. Minęliśmy zbocze żwirowe Kopy Królowéj, następnie Kopę Magóry, zdążając po ślicznéj murawie przez halę Królową zwaną od jéj właściciela, włościanina Króla. Przed nami roztworzył się świat alpejski z całą potęgą górskiéj przyrody: od południa piętrzył się główny grzbiet Tatr, nagi, dziki, straszny rozmiarami i przepaściami; śnieg urozmaicał blaskiem swéj białości sine barwy skał i urągał ciepłu, które nam pot wyciskało.
Od wschodu rozpoczynał szereg turni poszczerbiony grzbiet rozłożystéj Wielkiéj Koszystéj (7,047’) rozdzielonéj Krzyżnem (6,846’) od Turni Buczynowych, za niemi następują Granaty (7,101’), Czarne Ściany lub Kozi Wierch (7,316’), Zmarzła Turnia, a od zachodu kończył się grzbiet Świnnicą (7,395’) królującą swoim towarzyszom. Kształt jéj podobny do piramidy, ostro ścięta turnia od północy i zachodu nie daje ani marzyć o przystępie na szczyt. Wśród skał zdala widać usypiska lejkowate, potworzone z pokruszonych kamieni. W nich z topniejących śniegów i deszczów powstały stawy, jakich pośród siebie dużo liczą Tatry. U stop Świnnicy mieszczą się Stawy Gąsienicowe, nazwane od Gąsieniców, właścicieli doliny, a gospodarzy z Zakopanego.
Z hali Królowéj ścieżką nadół, pośród kosodrzewiny i złomów granitu, zeszliśmy na dolinę Gąsienicową, gdzie niespodziewanie napotyka się na osadę pasterską. Tworzą ją szałasy owcze, krowie, szopy, jakieś klitki z gałęzi i kamieni służące za schronienie bydłu i pasterskiéj ludności obojéj płci. Gwarno tu dosyć i wesoło, jeźli czas piękny, bo w słotę, co żyje, kryje się pod dach i dym tylko unoszący się tu i owdzie zdradza pobyt ludzi. Psy pasterskie oznajmiły całéj osadzie pojawienie się przybyszów na grzbiecie Magóry, skąd zdążaliśmy ku szałasom. Sieczka powiódł nas poprzed swój nowo zbudowany szałas (4,900’), usiedliśmy na kamieniach szczerze powitani przez juhasów; wynieśli nam mleka, ale pomimo pokusy do wybornego napoju powodowaliśmy się wielką wstrzemięźliwością nauczeni doświadczeniem — mleko bowiem przeciąża żołądek, jeźli się na góry przychodzi spinać.
Było wpół do 9téj godziny gdyśmy tu odpoczywali, z wielkiem uszanowaniem poglądając na coraz wydatniejszą Świnnicę; ona więc pochłaniała główną naszą uwagę, a jeszcze stąd przeszło cztery godziny czasu potrzeba było, aby bezprzestannie pnąc się do góry, stanąć na szczycie. Pomimo ślicznéj pogody obawialiśmy się, żeby przypadkiem nie zjawiła się skąd chmurka, co się często zdarza w Tatrach, która uczepiwszy się wierzchołka, niszczy owoc wszelkich trudów podróżnego.
Naprzód mieliśmy dojść na grzbiet od zachodu na tle nieba się rysujący na przełęcz Liliowem zwaną (6,165’) od rosnącego tam obficie zawilca alpejskiego, którędy wlecze się granica Węgier od Polski. Słońce nam dopiekało, a ciągły pochód pod górę jednostajnie porosłą trawnikiem nużył bardziéj, niż darcie się na urwiste wierchy. Napotykaliśmy po drodze stawy Gąsienicowe, małe, z tych jeden Sobków, powyżéj Suczy od utopionéj w nim złéj suki przezwany od juhasów, następnie Dwoisty, bo złomami granitu przepołowiony, Kurtkowiec, Zielony i najwyżéj położony Kościelcowy (5,686’). Z tych wszystkich największy jest Suczy, 5 morgów, 1797 sążni kwadr., ale najpiękniejszy Zielony o 2 morgach, 1,021 sążni kwadr. powierzchni, bo malownicze ma otoczenie.
Szliśmy i szliśmy ciągle, a drogi zdawało się, że nie ubywa, przed nami zasłonięty widnokrąg myśli nie urozmaicał; wtem przewodnik zboczył ku południowi na brzeg skały; postąpiwszy za nim ujrzeliśmy w głębi ciemno granatowy staw od zachodu jeszcze brzegiem zamarznięty, turnie się odbijały w jego powierzchni, jak w zwierciadle; był to staw Zielony, chociaż żadnem drzewkiem nieumajony. W drodze na Liljowe, — miejsce to najładniejsze; odtąd śnieg tylko spotykaliśmy.
Wśród lata i rozwiniętéj roślinności, przy temperaturze wyciskającéj pot na całém ciele, widok śniegu zawsze uchodzi za osobliwość. A ma on odmienną postać od zwykłego u nas śniegu w czasie zimy. Śnieg, co się może oprzeć przez lato działaniu słońca, a nadewszystko deszczowi, przetwarza się w zbitą masę twardą z powierzchnią falistą, pobrudzoną od naniesionego wiatrem pyłu, śliską, na któréj trudno ustać; od spodu ulega więcéj topnieniu, z tego powodu powstają jakby oparzeliska, w grubym pokładzie jamy te ziejące chłodem przejmują na wskroś.
Gdy nas przewodnik ostrzegł, że już wyżéj wody nie ma, nakładłem do blaszanki napełnionéj winem czerwonem śniegu czyściejszego ułupanego toporkiem spod zwierzchnéj warstwy, przez co można było na dłuższy czas utrzymać napój w chłodnym stanie. Wreszcie w półtoréj godziny od szałasu koło 10 godz. przed południem spoczęliśmy na Liliowem.
Cóż to za urocze miejsce! — cudowny ten świat Boży! — mimowoli wyrywają się tu z duszy podobne wykrzykniki uwielbienia. Grzbiet szeroki, bujną trawą porosły użycza wygodnego odpoczynku; usiadłszy jak na wezgłowiu, poiliśmy się niezrównanym widokiem; w lewo i prawo ciągnie się nieskończone pasmo gór, za sobą w głębi mieliśmy dolinę dopiero co przebytą Gąsienicową, a przed sobą pod stopami głęboką dolinę Wierchcichy, z któréj dolatywał nas szum potoku; od południa przeciwlegle wznosi się grupa wierchów z najwyższemi Wierchcichą i Wielką Koprową. Ponad niemi rozdarty łańcuch gór odsłania równinę Liptową zasianą wsiami, miasteczkami, poprzerzynaną potokami, a w zupełnéj dali sinieje pasmo gór zwanych Niżniemi Tatrami. Wprost na południe sterczą najdziksze szczyty tatrzańskie począwszy od wspaniałego Krywania (7,913’) aż po Gierlach (8,414’).
Prawdziwa to rozkosz zatopić się oczyma w szeroko rozwinięty przed nami obszar ziemi, cisza głucha wśród pogody, olbrzymiość natury, oderwanie się od zmateryalizowanego świata, swoboda myśli, wszystko to wprowadza w zadumę; — wówczas uczuwa człowiek w sobie pierwiastek poezji, choćby w nim zasnęło czucie, na widok uroczéj przyrody, przynajmniéj na chwilę musi się obudzić.
Wody wszystkie, co ztąd widzimy, płyną do Dunaju, a z nim do Czarnego morza. Jest to jedyny kąt Tatr, zkąd Wag zabiera dla siebie potoki, aby niemi zasilić Dunaj, bo zresztą naokół wszystko do Wisły spieszy korytem Dunajca i Popradu.
Prawie godzina czasu przeszła nam tu na Liliowém jakby minuta, niemiłosierny Sieczka naglił do pochodu, strasząc daleką jeszcze drogą. Nim ruszyliśmy, uczynił przewodnik próbę wytrwałości mojéj żony, czyli na widok przepaści nie podpada zawrotowi głowy; w takim bowiem razie nie mogłaby się puszczać na szczyt Świnnicy. Próba polega na tem, aby stojąc na wysokości wzrok wlepiony w niebo nagle spuścić na dół w dolinę; kto się wtedy nie potoczy, znak to, że zawrotu nie posiada. Próbę taką żona moja przeszła pomyślnie, reszta zaś naszego towarzystwa na innych już wycieczkach zdała popis uzdolnienia do drapania się na szczyty. Puściliśmy się w drogę naprzód na czub Skrajnéj Turni (6630’); nie było złego nic do przebycia, bo grzbiet połogi, trawiasty oprócz kawałka, gdy się ścieżką żwirową okrążało wierzchołek góry nad przepaścią od Stawów Gąsienicowych.
Stanęliśmy znowu na przełączy łączącéj Skrajną z Pośrednią Turnią (6845’). Całe południowo-zachodnie zbocze Pośredniéj Turni od Wierchcichy zalegają złomy granitu, jakby gruzy zwalonego zamczyska, pośród takich zwalisk wyszukiwać sobie potrzeba miejsca do każdego z osobna stąpnięcia nogą; głazy różnéj wielkości i rozmaitego kształtu najdziwaczniéj rozrzucone niezmiernie tamują pochód. Szorstkiéj powłoce granitu zawdzięczać należy, że z uwagą krocząc od potłuczenia ustrzedz się można, gdy po wapieniach ani największa nieraz ostrożność od szwanku nie ochroni. Słońce paliło nas niemiłosiernie, zasłony żadnéj ani wiatru nie było, pot kroplisty ściekał po twarzy, a góry jakby nie ubywało. Nareszcie dotarliśmy do saméj Świnnicy. Przełęcz dzieli ją od sąsiadki, a stąd znów pyszny widok na dolinę Stawów Gąsienicowych od północy i na liptowskie wierchy od zachodu i południa. Dotąd spotykaliśmy ślady stóp wczorajszych wędrowców z przewodnikiem Walą, daléj już nie było znać ich kroków, bo jak się póżniéj dowiedzieliśmy, ztąd się zwrócili, nie zwiedziwszy szczytu Świnnicy, podobno z powodu nadejścia mgły. Usiedliśmy dla odpoczynku zamyślając obiadować; brakowało jeszcze pół godziny do południa, na szczyt mieliśmy półtoréj godziny drogi, więc nie godziło się przed osiągnieniem celu wypoczywać, tém bardziéj gdy pomimo pięknéj pogody mogła, jako w górach, lada chwilę zjawić się chmurka i uczepić wierzchołka. Przytém czekała nas teraz dopiero właściwa przeprawa znać nie łatwa, skoro pomimo usiłowań do r. 1867 nie dało się na najwyższy szczyt Świnnicy drogi odnaleść.
Bystre, nagłe zbocze południowe Świnnicy również jak na Pośredniéj Turni zalegają głazy miejscami się obsuwające. Dążąc w górę pośród złomów granitu przy panującéj ciszy przewodnik nasz usłyszał lekki świst, zatrzymał nas, — po chwili znowu dał się słyszeć świst i zarazem zlatywanie kamieni. „To dzikie kozy“, szepnął Sieczka i rzeczywiście ujrzeliśmy na Walentkowéj Turni ze Świnnicy uciekającą gromadkę kozią. Było ich pięć, stanęły na wyniosłéj skale, rozpatrując się, zkąd grozi niebezpieczeństwo. Wówczas Sieczka rozeznał dwoje starych kóz i troje młodych koźląt, ale zaledwie zdołaliśmy się im przypatrzeć, czmychnęły w wielkim pędzie poza Walentkowe Turnie ku Kotelnicy. Niezmiernie nas to zjawisko cieszyło, w Tatrach nader rzadkie przed niedawnym czasem, nim zwierzęta te wzięto w opiekę przed drapieżnością strzelców, a tém samém ochroniono od wytępienia. Zanosiło się już na to. Komisja Fizjograficzna Tow. Nauk. Krak. różnych moralnych używała środków, aby od tępienia kozic powstrzymać strzelców wieśniaczych, bo inteligencję dworską z Zakopanego dopiéro na sejmie uchwalone prawo, a przez cesarza zatwierdzone pohamowało w drapieżnych zapędach.
Postępując daléj wśród dzikich głazów przyszliśmy nad krawędź żlebu spadzistego, którego brzeg przeciwległy stromy, urwisty wydawał się niepodobnym do przebycia. Ten więc żleb zwracał każdego, zmuszając do zadowolenia się zwiedzaniem niższego szczytu Świnnicy.
Nazwa żlebu pochodząca od żłobu oznacza w górach skalisty, spadzisty zwykle parów, którędy toczy się woda po deszczu lub sączy się w miarę topnienia śniegu. Do przebywania żleby są bardzo złe, bo woda zabiera za każdą razą wszystko, co w spokoju zostawione ułatwiaćby mogło pochód, a przytém progi wysokie często w żlebach napotykane ucinają wszelką możliwość dalszéj drogi. Otóż jeden z takich żlebów; wprawdzie w samym jego początku przebyliśmy po usuwających się za lada stąpnięciem kamieniach, co wcale miłego wrażenia nie sprawia, gdy spód jego ginie gdzieś niewidomie w przepaści. Krawędź, do którejśmy dotarli, ostra, wysoka na kilkanaście stóp w jedném tylko miejscu pozwala wspinać się na wierzch przez wąską szczelinę. Przewodnik wskazał nam w skale zaklęśnięcia do uczepienia się rękami i nogami, sam najprzód się tam wydostał, położył się na skale i każdemu z nas podawał ręce ku pomocy, radząc nie patrzéć w bok siebie na prawo, gdzie była przepaść. Rzeczywiście mała ta przeprawka wcale do łatwych się nie zalicza, zważywszy, że pod sobą mieliśmy najwięcéj trzy stopy kwadratowe powierzchni głazu poziomego, a poza nim właśnie opisany ów żleb przepaścisty. Tu przed wydostaniem się na grzbiet, wskutek porady Sieczki, pozostawiliśmy wszystko, co nam daléj niepotrzebném było; wszelkie torby, kije, toporki przeleżały aż do naszego tędy powrotu.

Kozice.

Krawędź, raczéj wąski grzbiet zwany w górach granią, co nam dotąd zasłaniała widnokrąg od południa, gdyśmy się na nią wdrapali, rozwinęła przed nami cudowne panorama, przedsmak tego, co nas czekało na szczycie Świnnicy. Dolina Pięciu Stawów, z których tylko dwa całe było ztąd widać i łańcuch najwyższych turni tatrzańskich czarujący, olbrzymi tworzyły widok. Nim się w nim rozpatrzéć mogliśmy, spostrzegłem kozicę bardzo blizko, bo zaledwie 50 lub 60 kroków od nas siedzącą na skale. Równocześnie i ona nas ujrzała, wstała, przypatrzyła się poważnie i popędziła całą siłą w przeciwną stronę w turnie Zawratu, a potem Granatu; łoskot kamieni strącanych przez nią dolatywał naszych uszu. Co to za chyżość a śmiałość tego zwierzęcia! Po przepaścistych urwiskach biegła jak po równém polu. Bywają podobno wypadki, że czasem chybi kozica w skoku, wtedy naturalnie ginie w przepaści bez życia. Sieczka poznał w widzianéj kozicy samca, a cieszyło go niewymownie, żeśmy goście mogli się przekonać naocznie o skuteczności jego zabiegów koło ochrony zwierząt. Sieczka bowiem i Wala, chociaż dawniéj należeli do najzaciętszych skryto-strzelców na dzikie kozy i świstaki, dziś mianowani przez Komisję Fizjograficzną Krakowską ich strażnikami, z największą gorliwością strzegą powierzonego im dobra.
Szczyt Świnnicy sterczał nad nami jak wieża, przestraszająco oddziaływując na umysł; jeszcze półgodziny zeszło, nim się go dobiliśmy po nader stroméj pochyłości ponad doliną Pięciu Stawów, pełzając na czworakach to po trawniku, to po głazach. Wierzchołek sam w kształcie korony z wystającemi cyplami granitowemi, gdym się mu coraz bliżéj przypatrywał, stawał się zagadką, jakim tam sposobem człowiek wdrapać się może. Pod samym wierzchem pierwszy z mego towarzystwa stanąłem, zapytując Sieczkę, którędy daléj? On mi wskazał lekkie zwarcie skały, które za wschodki mi służyć miało. Czepiam się ściany, ale z pod nóg usuwa się głaz, nogi mi zadrżały; podwajam siły i po chwili oparłszy się łokciami do połowy ciała byłem już na szczycie, a resztą zawisłem prawie w powietrzu, gdy moja żona stanęła już na szczycie z przewodnikiem. Sieczka użył fortelu dla zrobienia jéj przyjemności, i aby mnie uprzedzić, wskazał mi niewłaściwą drogę, będąc pewnym, że i tamtą na wierzch się wydostanę, gdy nieco daléj od południa znajduje się szczelina sposobniejsza do przebycia, którędy on powiódł moją żonę, a za nią i siostra moja na szczyt się dostała.
Minęła godzina pierwsza, gdyśmy u celu podróży spoczęli. Czas był śliczny, ciepło, wiatr nieznaczny, a naokół widny świat wielki, olbrzymi, niczém nie zasłoniony. Zaprawdę kto nie był nigdy na takim wyniosłym szczycie przenoszącym wszystko dokoła, ten nie może mieć pojęcia z opowiadania lub opisów, choćby najdokładniéjszych o wrażeniu, jakiego się tam wtedy doznaje. Człowiek z swemi dziełami maleje, rozmiary przyrody swą olbrzymiością przerażają, mimowoli duch korzy się, wielbi wszechmoc Stwórcy, natura ludzka bowiem im w większéj czuje się zależności od żywiołów zewnętrznych, tem mniéj ufa swojéj sile. Obawa o życie czy w okręcie na widok bałwanów morskich, czy na urwiskach skał na widok przepaści, a zwłaszcza w czasie burzy nakłania każdy umysł do oddawania się opiece Opatrzności. Myśli tego rodzaju nasuwają się każdéj wznioślejszéj duszy, skoro wyrwana z jednostajnego życia wzniesie się ciałem ponad poziom ziemi. Znam księdza Pl., wielbiciela pięknéj przyrody, który w Tatrach, gdy się wydostał na jakie wzniesienie, zkąd natura w całym majestacie się objawia, padał na kolana i śpiewał Te Deum.
Po ochłonięciu z pierwszego wrażenia, po nasyceniu chociaż w części wzroku, następuje ciekawość, którą gasić muszą gościom przewodnicy odpowiedziami na tysiączne pytania. Wówczas najczęściéj kłamią góralscy cyceroni, nie chcąc psuć sobie reputacji wszechwiedzy, a rzadko znajdzie się między nimi tak szczery, skromny człowiek, by się przyznawał do nieświadomości. Postać swą góry zmieniają stosownie do miejsca, zkąd na nie patrzymy, lecz niektóre z nich mają wydatniejszy kształt, że je zewsząd łatwo rozróżnić wśród mnóstwa innych szczytów, jak n. p. w Tatrach Krywań, Ganek, Gierlach, Lodowy-Szczyt, Łomnica i t. d., które prędko można rozeznać, z dobrą zatém mappą stanąwszy na jakim szczycie podług pewnych danych da się rozpoznawać z przyjemnością góry, doliny, przełącze i t. d. Świnnica w tym względzie należy do najwdzięczniejszych szczytów, panując okolicy w znacznéj rozległości, nasuwa przed oczy takie bogactwo widoków, że trudno ich opisem nużyć czytelników.
Całe Tatry przed nami jak na dłoni, na zachód od Rohaczów począwszy, piętrzą się wierchy jedne nad drugiemi, wzdłuż południa schodząc ku wschodowi na Muraniu i Hawraniu. Od łagodnych grzbietów do najdzikszych turni wszystko się uwydatnia, zaledwie kilka tylko niskich szczytów nie widać, co się kryją za naprzód wystającemi wierchami. Za szeregiem szczytów ziemia Liptowska, a za nią w dali sinieje znowu pasmo gór Niżnich Tatr. Poniżéj naszych stóp doliny: Wierchcicha, Pięciu Stawów, Gąsienicowa i całe Podhala Nowotarskie, za niém Beskidy, Pieniny, lecz nie one ostatnie na horyzoncie, Kraków z swą ziemią aż po Częstochowę ginie w tle rozlegającéj się równiny Wisły.
Bujał wzrok po świecie, a tymczasem czas chyżo biegł, godzina nam na szczycie przemknęła jak jedna chwila; jeszcze najwięcéj pół godziny Sieczka pozwolił na pobyt na szczycie, bo czekało nas zejście z turni i daleki powrót do chaty. Głodnym, jeść się chciało, a z resztą spokoju nie było, bo często na urwiska łatwiejszy wychód, niż zejście, więc schodzenia się obawialiśmy.
Szczyt Świnnicy 7395 stóp wied. wyniosły, na który jak wspomniałem, dopiéro Dr. Eug. Janota z Maciejem Sieczką drogę wynaleźli, przenosi niższy czub zachodni o 64 stóp; powierzchnia jego około 10 stóp długa, a 6 szeroka, ze złomów granitu złożona mało zdoła osób pomieścić, tém bardziéj, gdy skrajne głazy wisząc nad strasznemi przepaściami od wszystkich stron tłoczą ludzi na środek, z tego powodu bardzo skąpo jest na szczycie miejsca. Na niższym szczycie Świnnicy (7331’) sterczy żerdka zatknięta przez oficerów kwatermistrzowstwa, gdy tu pomiary robili.
Właśnie tam Dr. Eug. Janota nie mając nadziei dostania się na szczyt wyższy zajmował się pomiarem barometrycznym, gdy przewodnik Sieczka popróbował szczęścia dla dostania się na wyższy szczyt. Puścił się jak koza granią turni, przeskakując rozpadliny ponad przepaściami z narażeniem życia, że Dr. Janota odwrócił oczy, nie mogąc patrzeć na takie lekceważenie życia człowieka mającego żonę i dzieci, a upominań zdawał się nie słyszeć, poczém zniknął mu z oczu. Pół godziny Sieczki nie było, aż się Dr. Janocie ukazał z dołu dążąc na szczyt niższy, którędy na niego przyszli. „Jest już droga na Świnnicę!“ z radością wykrzyknął Sieczka i z Dr. Janotą puścili się na sprawdzenie. Pokazało się, że schodząc z wierzchołka odkrył wspomnianą już przezemnie szczelinę w krawędzi żlebu, daléj sposób przebycia żlebu, którędy lepsze przejście odszukał Dr. Janota i tym sposobem stoi dziś otworem dla podróżnych najwyższy szczyt Świnnicy. Przyznał się Sieczka, że drugi raz nie odważyłby się przebywać grani łączącéj szczyt wyższy z niższym.
Odtąd dopiero Świnnica warta podjęcia trudów, gdy na szczyt wyższy wejść można, poprzednio bowiem szkoda było fatygi, skoro wierzchołek wyższy zasłaniał najgłówniejszą stronę widoku do wnętrza Tatr i w dolinę Pięciu Stawów.
Gdym o tém nadmienił w wydanym r. 1870 „Ilustrowanym Przewodniku do Tatr, Pienin i Szczawnic“, ksiądz proboszcz w Zakopaném zarzucił mi mylność mojego opisu opartego na opowiadaniu Dr. Eug. Janoty, o wynalezieniu drogi na najwyższy szczyt Świnnicy dopiero w r. 1867, gdy on (proboszcz) jeszcze przed 18 laty miał tam być z przewodnikiem Maciejem Rojem, którego mi na świadectwo przywodził i jego się rzeczy właściwéj dopytać radził. Udając się na Krzyżne roku 1870, za przewodnika wziąłem sobie owego właśnie Macieja Roja, starego skryto-strzelca, słynnego w tém rzemiośle. Nie mówiąc mu nic o kwestji spornéj, zagadnąłem go, czy był na Świnnicy. Stary gaduła wtedy z szczególną pamięcią określił mi całą swoję wycieczkę na Świnnicę z księdzem proboszczem zakopiańskim, jak szli, co widzieli, jak na szczycie zatkniętą żerdkę zastali, na któréj ksiądz proboszcz na pamiątkę swego tam pobytu litery swoje wyrżnął i t. d. A gdym go zaczepił o ów najwyższy czub Świnnicy, rozwiązał na moję korzyść zagadkę, mówiąc, że tam już nie byli, bo, jak się wyraził, „i koza dzika tamby się nie dostała.“ A że żerdka na zwiedzanym dawniéj niższym szczycie tkwi do dziś dnia, rzecz się dostatecznie wyjaśniła i mój opis nie podpada wątpliwości.
Pod głazem na Świnnicy składają podróżni kartki z zapisaniem imion swoich, czasu tam przebytego i okoliczności dotyczących; w r. 1868 nasza tam zamieszczona kartka jest dopiéro trzecią z kolei. Tworzy się tym sposobem kronika tego szczytu i warto, aby zawiniątko papierowe zamienić na słój szklany, któryby lepiéj chronił owe zapiski od wpływu niszczących żywiołów, bo przed ludźmi nic ich nie uchroni, jak się pokazało na Łomnicy. Od wielu lat składane na jéj szczycie kartki i starannie przechowywane zniknęły roku 1870, ale że w Szmeksie istnieje album, gdzie się wpisują podróżni, co zwiedzili Łomnicę, więc zniknięcie aktów ze szczytu nie pociągnęło za sobą zatraty wszelkich tego rodzaju wiadomości. Jak mi opowiadano, posądzenie pada na jakichś Prusaków, z którymi ostatni raz na Łomnicy oglądał przewodnik zapiski, a zapisków już nie zastał, gdy się na Łomnicę wybrał z następnymi gośćmi.
Trzecia godzina się zbliżała, trzeba się było oderwać od prawdziwie cudownego widoku i niemiło się zrobiło spojrzawszy w szczelinę, którędy się z wierzchołka mieliśmy spuszczać. Zawadzał w drodze sterczący ostro głaz wśród owéj szczeliny. Sieczka postanowił go zepchnąć, ale wszystkich sił musiał użyć, aby celu dopiąć. Rozparł się całém ciałem i odwalił złom granitu, który potoczył się w przepaść; zginął nam z oczu, dolatywał tylko łoskot kruszącego się po drodze w kawałki nim ugrzązł w dolinie Pięciu Stawów.
Gdzie źle i niebezpiecznie schodzić grzbietem na czworakach zsuwając się na dół, można zewsząd bez szwanku dobrze zejść, najgorsze są w takich miejscach wielkie głazy, gdy je trzeba mijać lub spodem obchodzić. W jedném miejscu położył się Sieczka z rękami wyciągniętemi, aby w razie wypadku potknięcia się, można się było na nim zatrzymać. Im niżéj, tém nam weseléj było, bo bliżéj lepszéj drogi; powoli przebyło się ową szczelinę ponad żlebem, sam żleb, a potém zwaliska głazów. Przybywszy na przyłączkę między Świnnicą a pośrednią Turnią, mogliśmy z największym spokojem o dalszą drogę, zasiąść do obiadu na wysokości 6589 stóp przy ślicznéj pogodzie. Wspaniała zaiste uczta, chociaż z najprostszych potraw złożona, a tryumfalna dla płci żeńskiéj, którą niesłusznie odstraszają mężczyźni od śmiałych wycieczek, aby swoją tchórzliwość zataić. Raz bowiem puścił się do Morskiego Oka pewien guwerner, zostawiwszy swego elewa na wsi, gdy minąwszy Zmarzłe miał Zawrat przebywać, drżąc uwiązał się na pasku do swego przewodnika i modlił się gorąco, aby się cało z pustyni głazów wydostać, a jednak tędy co rok wiele kobiet przechodzi bez żadnych obaw. Właśnie opowiadania podróżnych trwożliwych, albo umyślne blagerje drugich, odstraszają niejednego, a mianowicie płeć piękną od poznawania cudów natury bez narażenia zdrowia i życia; zresztą kto się dobremu przewodnikowi powierzy, ten go bezpiecznie sprowadzi i wwiedzie, choćby na najgorsze miejsce.
Zupełnie tą samą drogą zdążaliśmy do Zakopanego, którą rano szliśmy na Świnnicę z tą różnicą, że prędzéj, bo ciągle z góry na dół własnym parci ciężarem musieliśmy powstrzymywać rozpęd, przyczém nogi mocno bolały w kolanach. Zdawało się, że przez ciągłe zrywanie ścięgna popękają. Widoki te same wydawały nam się wcale odmiennemi z powodu przeciwnego oświecenia. Słońce chyliło się ku zachodowi i nim minęliśmy dolinę Stawów Gąsienicowych, następnie halę Królową, zmierzchło się. Boczań czy w górę czy na dół z powrotem, zawsze dokuczliwy; łatwo w jego skrętach, dziurach, pośród drzew korzeni nogi powykręcać. Dopiéro stanąwszy w Kuźnicach odetchnęliśmy z całą swobodą, bo do samego domu czekała nas równa droga. O wpół do 10téj godziny syci zadowoleniem z szczęśliwie odbytéj wycieczki, a chciwi spoczynku, zawitaliśmy do chaty. Błogo było wówczas usieść, popijać herbatę i pod wrażeniem doznanych uroków gwarzyć wśród swego domowego kółka. Sen klejąc powieki, zakończył nam dzień pełen miłych wspomnień z dopięcia wymarzonéj wyprawy, na popasie przed karczmą w Białym Dunajcu. —





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Eljasz-Radzikowski.