Szkice z podróży w Tatry/Zakopane
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szkice z podróży w Tatry |
Wydawca | Tygodnik Wielkopolski; nakładem autora |
Data wyd. | 1874 |
Druk | L. Merzbach; Drukarnia Leona Paszkowskiego |
Miejsce wyd. | Poznań; Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Do niedawna, bo zaledwie lat kilkanaście, kto chciał zwiedzić Tatry, wybierał się do nich, jakby na wyprawę do źródeł Nilu. Nowy Targ, miasteczko u stóp Beskidów, bywało miejscem zborném, z kąd przedsiębrano wycieczki do Tatr, udając się wprost ztąd do celu n. p. jeśli do Morskiego Oka: doliną Białego Dunajca przez Poronin i Bukowinę, a jeśli do doliny Kościeliskiéj, to doliną Czarnego Dunajca zawsze powracając do Nowego Targu. Gdy się liczba zwiedzających Tatry powiększyła, odległość Nowego Targu 3½ mili od podnóża tatrzańskiego okazała się zbyt daleką, tém samém niezmiernie utrudzającą, a dla bliższego rozpoznania gór zupełnie niewłaściwą.
Zakopane (około 2600’), wieś bardzo rozległa, z świeżo, bo w r. 1847 ufundowaném probostwem i nowo zbudowanym kościołkiem, pod samemi Tatrami od północnéj strony stała się stałém, letniém siedliskiem gości przybywających tu dla zwiedzenia gór, dla picia żętycy lub szukających wytchnienia wśród uroczéj przyrody.
Od tego czasu do dni naszych Zakopane znacznie się podniosło, ale tyle tylko, ile zdziałał lud, zostawiony samorodnemu przemysłowi bez żadnéj pomocy inteligencji okolicznéj. Owszem kładziono temu tamę, uważając w tym względzie własną materjalną i moralną szkodę. Lud wiejski przestawał zależéć od właściciela dóbr, miewając od przybyłych sposobność zarobku, a przez obcowanie z ludźmi wykształconymi, wyrabiał się moralnie, nabywając rozmaitych wiadomości.
Kto ma poznawać północną polską stronę Tatr, udaje się do Zakopanego i tam zamieszkuje, czyniąc ze stałego miejsca pobytu dowolne wycieczki. Wieś ta górska, aby odpowiedziała swemu celowi, posiada wszelkie warunki, ale tak jak dziś, jest dopiéro zawiązkiem ku temu. Rozpatrzmy się w jéj otoczeniu.
Od południa piętrzy się łańcuch Tatr; mają one sobie tylko właściwy charakter; dlatego kto ich dobrze nie poznał, pomimo znajomości innych gór w Europie, nie może o nich prawdziwego wydać sądu bez narażenia się na zarzut kłamstwa, na lada słowie bowiem złapać go łatwo. Z tego to powodu często napotyka się takie brednie o Tatrach nie tylko w pismach ulotnych, ale i w dziełach naukowych, iż nie wiedzieć, czy się śmiać czy gniewać trzeba na nieświadomość autorów. Nabrały już nawet w literaturze obywatelstwa tak oczywiście błędne mniemania, że je każdy własnemi zmysłami może sprawdzić, a jednak trudno bardzo walczyć z uporem, gdy ludzie wolą plotki niż prawdę.
Nie miejsce tu na prostowanie wielu, bardzo wielu podrukowanych fałszywych wiadomości dotyczących Tatr, témbardziéj gdy przy téj sposobności przyszłoby się powadzić z niejedną nawet na inném polu znakomitością literacką. Najwięcéj plotek roznoszą ci literaci i literatki, co bez odpowiedniego wykształcenia w dziale przyrodniczym, zajrzawszy do Tatr rozpisują się potém o nich, a w określeniu niedość poznanego przedmiotu braki zapełniają własną fantazją.
Już samo położenie Tatr jest nader oryginalne. Patrząc na nie z Krakowa sądzićby można, że góry Karpackie piętrząc się już ztąd powoli, coraz wyżéj się wznoszą docierając bez przerwy do łańcucha śnieżnych szczytów. Dlatego z wielkiém zdziwieniem podróżny zapuściwszy się doliną Raby do wnętrza gór, przebywszy potém ich grzbiet przez Luboń, Habówkę i Obidową spostrzega gdzieś w dali sine, olbrzymie, nowe pasmo, oddzielone równinami — to dopiéro Tatry.
Przestrzeń dzieląca Beskidy od Tatr zowie się Podhalem lub Nowotarską doliną. Przerzynają ją Dunajec Czarny i Biały, łącząc się w jedną rzekę przy Nowym Targu, a zaludniają górale Podhalanami zwani, zamieszkali w przeszło 40 wsiach i jedném miasteczku Nowym Targu, znaném na całém Podhalu pod imieniem „Miasta“. Są podania i uczonych mniemania, jakoby dolina Nowotarska była pierwotnie jeziorem, które jakiémś może wulkaniczném wstrząśnieniem znalazłszy przez wąwóz Pieński ujście dla swych wód, spłynęło, utworzywszy słynne, cudownie piękne koryto Dunajca, które dziś jest sławą ziemi Polskiéj.
Podhale jest falistą równiną, ze znacznemi wzniesieniami, które jednak wobec grzbietu Tatr zaledwie za pagórki mogą uchodzić. W odległości pół mili od stóp Tatr jest wzgórze Gubałówka, nad poziom Zakopanego 900 stóp wzniesione; między niém a Reglami, które się z szeregu gór wysunęły naprzód pod linję prostą, leży właśnie rzeczona wieś Zakopane, tworząca niejako osobną téj saméj nazwy dolinę, zwróconą ze wschodu na zachód, o któréj nawet na myśl przyjść nie może jadącemu po raz pierwszy z Beskidów, bo kryje się zupełnie przed wzrokiem patrzącego. Droga z Nowego Targu wzdłuż Białego Dunajca zdaje się, że rośnie w miarę posuwania się ku Tatrom. Przybyłemu do Poronina powiadają górale, że jeszcze mila do Zakopanego, bo mając przed sobą ciągle turnie tatrzańskie, co chwilę się wydaje, żeśmy już u celu podróży, nim wreszcie z pośród grupy domostw ponad drzewami ukaże się krzyż kościołka Zakopiańskiego.
Zakopane, o 2500 ludności rozciąga się szeroko i długo, czepiając się wzgórzy, to brzegów potoków, przybierając nazwy osobne; lecz powoli wyrobiły się dwa punkty ciężkości. W Kuźnicach, koło dworu, w dolinie Bystréj gromadzi się wszystko, co zależne od właściciela dóbr, a koło kościołka jednoczy się życie gminy. Tę część zwykli zajmować goście przybywający w lecie z różnych stron Polski. Jest już i kolonja żydowska, szybko wzrastająca; handel tu jak u nas wszędzie dzierżą oni w swoich rękach.
Skoro wtoczy się wózek z podróżnymi o jakimkolwiek czasie do Zakopanego, znajdzie się zaraz wszystko, czego dla nich potrzeba. Zbliża się ten lub ów z górali z twarzą wesołą, szczerze wita nieznajomych, gotów do każdéj usługi, a chociaż gość nie potrzebuje informacji, mimowoli się ich nasłucha. Serdeczne przyjęcie, jakiego się za pierwszém stopnieniem w Zakopaném od ludu doznaje, chociaż ono głównie pochodzi z nadziei zysku, bądź co bądź zawsze wielką jest dla gości przynętą. W innych krajach zimno przyjmą, a swoją drogą porządnie kieszeń oskubią.
Dom duży, niedawno tuż za kościołkiem zbudowany dla gości przez Krzeptowskiego, majętnego górala z Kościelisk, stał się wśród Zakopiańskiego rynku punktem zbornym. Naokoło domu są ławki, zasłonione obdasznicą od deszczu, co sprzyja niemało gawędzie, wewnątrz domu restauracja od roku dopiéro zaprowadzona, kilka pokoi gościnnych i sklepik żydowski z najrozmaitszym towarem lichym, a drogim. Minąć tego domu nie można, bo jedna tylko przez wieś tędy wiedzie droga, więc samochcąc zaczepia się o to, co nam potrzeba.
Jeżeli pora ładna, to w lipcu i sierpniu gości bywa dużo, nie trudno spotkać grono ludzi tu i ówdzie gwarzące swobodnie, a wśród nich łatwo o znajomego: jeśli zresztą z dalekich kto stron Polski, prędko z nieznanymi do znajomości przychodzi. Właśnie w Zakopaném pobyt odznacza się swobodą, nie ma koterji, a dla pokonania form etykiety łącznik się zawsze tu znajdzie.
Zajechawszy przed chatę, która nam ma użyczyć schronienia przez czas pobytu w górach, zagroda góralska przyjemne musi wywrzeć wrażenie, jest w całości jakiś miły rozkład jak na włościańskie gospodarstwo. Podwórko małe okalają oprócz mieszkalnéj chaty zabudowania gospodarskie, stodoła, obora, szopa, stajnia, dachy u nich z obdasznicami pozwalają krążyć na około nich w czasie słoty, bez zmoczenia; płyty zaś kamienne pokładzione w najpotrzebniejszych miejscach wyglądają na brukowane chodniki. Okna we wszystkich chatach w Tatrach są zwrócone na południe, znać z tego, jak im słońce pożądane. Rozkład chaty góralskiéj wszędzie prawie jednaki. W pośrodku domu drzwi do sionki, z niéj w prawo i lewo dwoje drzwi, jedne wiodą do izby świętalnej, zwanéj świetlicą, która góralom służy na przechowanie stroju, wszelkiego majątku i na odbywanie uroczystości rodzinnych; drugiemi drzwiami wchodzi się naprzeciw do izby stale zamieszkiwanéj przez rodzinę właściciela chaty. Jest tu wielki piec z przypieckami naokoło, łóżka przy ścianach, w powietrzu na sznurach u stragana od powały wisi kołyska, na drążkach podręczna odzież; w górze ścian półka ozdobna na talerze, w rogu szafka z półkami, wzdłuż ścian ławki, na środku stół i kilka stołków właściwéj góralom struktury; a po ścianach obrazy, obrazki z odpustów lub jarmarków naznoszone. Okna małe i niskie drzwi nie przypadają do naszego smaku, bo w izdebkach mało światła, a głowy tłuc zwykliśmy o odrzwia, przyzwyczajeni do wysokich drzwi po miastach.
Gdy goście całą chatę zajmują, gospodarze przez ten czas mieszczą się w stodole, a sypiają po strychach. Z biegiem czasu napotyka się tu niektóre ulepszenia, znajdzie już w izbach piece z blachami, sprzęty różnego rodzaju, a nawet poczęli Zakopianie budować nowe domy dla gości wyłącznie przeznaczone, z oknami i drzwiami większemi niż w zwykłych swoich chatach, z większą liczbą pokoi, po dwa z obudwu stron domu, z pokoikiem na pięterku, zwaném u nich zwyżką. Jeżeli przed chatą jest łączka, miejsce sposobne do posiedzenia, a widok na szczyty niczém niezasłoniony, pożądańsza taka kwatera niż inne, bo kto tu przybywa nie dla zajrzenia, lecz dla wytchnienia po całorocznéj pracy, miło mu go użyć przed chatą nie szukając pięknego widoku jedynie na wycieczkach.
Bywają w Zakopaném tak słotne czasy, jak n. p. r. 1870. wiecie, że pogoda zjawiskiem w Tatrach; mgła kryje wszystko naokoło, deszcz leje bezustannie, potoki wezbrane szumią, można powiedzieć huczą, tocząc mętną, spienioną wodę, a z nią kamienie, krzewy, drzewa i t. p. Lada ściek zamienia się w strumień, drogami płyną wody, wszędzie błoto, mokro gdzie stąpić; wtedy wolny czas od czytania i pisania schodził mi na gawędzie z góralami. Trzeba przyznać, że górale posiadają dar opowiadania, przyczém zwykli giestami i ruchami całego ciała dopełniać słowa. Najwięcéj zaczerpnąć wiadomości można od starych górali, zasób u nich spory wiedzy dotyczącéj ich stosunków i miejscowości.
Do każdych gór przywiązane są opowieści o rozbójnikach; Tatrom ich nie brak, co mnie się w tym względzie dotąd udało zebrać, tu podaję.
Pominąwszy dawnego opryszka tatrzańskiego Janosika, który z swą bandą żyje w piosnkach, o ostatnich rozbójnikach w Tatrach opowiadał mi stary gazda, Paweł Janik Gąsienica z Zakopanego. Przed 40 laty czterech zbójników (tak tu zowią opryszków) rozbijało po Tatrach. Dwaj pochodzili z Liptowa, a dwaj drudzy z Zakopanego. Byli oni straszną plagą okolicy, napadali po drogach, po domach, po karczmach i po szałasach. Drżeli przed nimi ludzie i ze strachu wykonywali ich rozkazy, bojąc się ich zdradzić. Po halach żywili się żętycą, sérem, zarżniętemi owcami, a nawet krowami. W zimie przebrani za ubogich, szli w nieznane okolice niby dla zarobku, a właściwie dla przezimowania, gdzie przebywali porę tę niepoznani.
Na hali Królowéj była ładna dziewczyna, do któréj owi czteréj rozbójnicy często zaglądali i wówczas u stawów Gąsienicowych juhasował właśnie opowiadający mi tę rzecz Paweł Janik. Zbójnicy posłali dziewczynę do szałasu Gąsienicowego, aby im na brzeżek doniesiono żętycy i séra. Szałaśnicy wszyscy się bali iść, więc owego Pawełka jako najmłodszego wysłali z żądaną przesyłką. Szedł powoli ze strachem, gdy ujrzał zdaleka na pniaku siedzącego zbójnika, który krzyknął na juhasa: „chodź sporo“ (prędko). Chłopak pobiegł, oddał żętycę w gielecie, a w szmacie sér, zbójnik kazał mu w to samo miejsce przyjść po naczynie i zawiniątko i dał mu kawał wielki gotowanego mięsa. Gdy Pawełek późniéj przyszedł w naznaczone miejsce, znalazł gielet i szmatę, a z ludzi nikogo nie zastał.
Zbójnicy ci ubrani byli zupełnie po góralsku, w białych guńkach z tą różnicą, że u koszuli rękawy i rąbki koło szyi mieli gęsto wybijane świecącemi guzikami, kapelusz także wysoko obity guzami metalowemi. Przez plecy każdemu wisiała strzelba, boki obejmował pas bardzo szeroki, bogato ozdobny, a za nim mieli pistolet, jeden lub dwa, i nóż wielki, szeroki, a oprócz tego w ręku ciupagi (toporki). Aby ich łupiestwa ukrócić, posyłano ze Sącza wojsko, które naturalnie jak zwykle nic nie zrobiło, bo zbójniki nie byli głupi przychodzić wtedy do szałasów, gdy żołnierze tam siedzieli objadając biednych górali. Szałaśnicy na tém najgorzéj wychodzili, bo żywić musieli jednako obrońców i napastników. Czyniono na tych zbójników obławy, lecz i to skutku nie przynosiło, bo lud pod strachem zemsty robił to, co musiał, a pobytu rabusiów zdradzić nie mógł wiedząc, że gdyby się wyprawa ze wszystkiém nie powiodła, stałby się przedmiotem zemsty opryszków.
Ogłoszono tedy tych samych zbójników za wyjętych z pod prawa i każdemu wolno ich było zabić. Pewnego razu czterech ludzi, między nimi jeden leśniczy, wybrało się w lasy Bukowińskie (przy dolinie Białki) przeciw opryszkom. Rano przed świtem jeden z nich wyszedł na drzewo, aby zobaczyć, czy się gdzie nie dymi, bo zbójnicy zwykli gotować mięso i nocować przy ogniu, i postrzegł dym w stronie Rusinowéj Jaworzyny, poczém wszyscy ruszyli w wytkniętym kierunku otaczając legowisko zbójników naokoło. Padły strzały, pierwszego położone trupem, herszta bandy, a za nim po dzielném a nagłém natarciu polegli wszyscy zbójnicy. Działo się to koło roku 1830.
Potém trafiali się jeszcze w Tatrach rabusie, ale już nie opryszki w właściwém tego słowa znaczeniu, lecz zwyczajni złodzieje nocą podkradający się do bogatych ludzi, gdzie brali, co się udało.
Bandą takich urwisów dowodził przed 20 laty niejaki Gałejda, wałęsając się po halach. Koło roku 1850. spotkali się z nimi w dolinie Koperszadów X. Józef Stolarczyk, proboszcz z Zakopanego, przewodnik Maciéj Roj i całe grono osób zdążające na Łomnicę. Zbójnicy ujrzawszy towarzystwo czmychnęli w las, chociaż nikt ich z podróżnych nie gonił.
Podobnego rodzaju złodziei bandę w ostatnich latach wytworzyła jedna rodzina z Zakopanego, Matejowie, ojciec z siedmioma synami. Nocami czynili wyprawy na bogatych handlarzy, karczmarzy, zwłaszcza na Węgrzech. Raz miał ich góral z Zakopanego podpatrzéć, gdzie pieniądze chowali, i zabrać im je, co gdy zbójnicy wyśledzili, przyszli do sprawcy po odbiór pieniędzy, kiedy go w domu nie było. Zastali w izbie dziewczynę, którą, gdy jednego z usmolonych rabusiów poznała i po imieniu nazwała, zadusili, aby ich nie wydała. Zbrodnię tę popełniono w lecie roku 1866. Sprawa wyszła na wierzch, a sprawców jéj powięziono. Właśnie przewódzcę téj zgrai, Mateję, przed samém popełnieniem morderstwa powyższego miałem sposobność poznać w roku 1866, gdy jechał na jarmark do Nowego Targu. Piękny to i niezmiernie silnie zbudowany mężczyzna, włosy miał ciemne, postawę sympatyczną, rysy twarzy bardzo kształtne, jakby antykowe greckie, spojrzenie pewne, a ubrany był po góralsku w świątecznym stroju. Chata jego przy ujściu doliny Strążyskiéj stoi teraz pustką, bo jéj gospodarz zdaje się z więzienia już nie wyjdzie.
Życie pasterskie po górach usposabia do zbójectwa, zaprawiając młodzież do próżniactwa, a że opowiadania o zbójnikach podniecają młode umysły, czyniąc w ich oczach z prostych zbrodniarzy bohaterów, zatém jedynie silna władza bezpieczeństwa publicznego zdolna powstrzymywać lud od demoralizacji na téj drodze. Przecież przed dwoma laty dwu chłopaków, synów zamożnych gospodarzy z Kościelisk, Krzeptowski i Stopka, jego krewny, przybrawszy sobie jeszcze dwu towarzyszów, jednego z Olczy, a drugiego podobno z Jurgowa, niczém do tego niezmuszeni udali się na tak zwany u nich „zbój“ w upatrzone miejsce do Niedzicy nad Dunajcem dla zrabowania żyda karczmarza. Napadłszy na dom, zamknęli całą rodzinę do piwnicy, a sami wzięli się do roboty, lecz w czasie rabunku żyd córeczkę wysadził przez okno na pole która pobiegła po pomoc. Nadbiegli ludzie z żandarmami i otoczyli karczmę. Wówczas rabusie wyskakiwali oknami, a Krzeptowski strzelił do żandarma. Ujść im się udało, ale i tak sprawców odkryto, związanych odstawiono do więzienia. Krzeptowski chociaż po nieudanéj wyprawie zbiegł do domu i schował się gdzieś na Orawie, i tam odszukany do kryminału się dostał w Lewoczy na Spiżu. W r. 1870 zapadł wyrok w téj sprawie, na mocy którego skazani zostali rabusie na kilkuletnie więzienie, a Krzeptowski na 12 lat za strzelenie do żandarma. Po wyroku przewieziono go do Munkaczowa na Węgrzech.
Dziś przy ogólnéj zmianie stosunków i w Zakopaném zbójnictwa czas minął, odkąd bywam w Tatrach nie słyszałem, aby gościom się co złego stało, lecz jak mówi przysłowie: „strzeżonego Pan Bóg strzeże“ dla zapobieżenia przypadkowi w czasie pory letniéj, gdy goście do Zakopanego przybywają, oprócz zwykłéj straży stałéj, wsiowéj, w nocy gazdowie dobrowolnie po dwóch pełnią na przemian służbę stróżów nocnych.
Od Zielonych Świątek do Matki Boskiéj Zielnéj tchną Tatry życiem. Natura jest w rozkwicie, a po halach ludno. Hale należą do rodzin góralskich z całego Podhala, rzadko bardzo do właściciela dóbr. Bywa, że do jednego pastwiska mają prawa gazdowie z różnych wsi; pochodzi to z żenienia się, gdy gazda za żoną w posagu odziedzicza przywiléj paszy na tém lub owém pastwisku. Takie jednak osady pasterskie po halach zwane bacówkami istnieją w zupełnéj od drugich niezależności; dla tego myli się p. Wincenty Pol w Obrazach z życia i natury, mówiąc, że hale w Tatrach wszystkie razem mają nad sobą zwierzchnika.
Baca na szałasie jest najwyższym zwierzchnikiem całéj osady pasterśkiéj i wcale się innemi bacówkami nie zajmuje, rzadko ich nawet znajomość albo jakie stosunki łączą, bo hale po całém Podhalu mają rozrzuconych właścicieli. W dolinie n. p. Kościeliskiéj hala Pyszna należy do Klikuszowéj, wsi położonéj na stokach Beskidów, cztery mile od Tatr odległéj, a sąsiednia hala Smytnia w téj saméj dolinie należy do Miętostwa, wioski przed Czarnym Dunajcem; Zakopianie znów jako potomkowie rodziny Gąsieniców posiadają dla paszy dolinę Gąsienicową i t. d.
W górach właściwie wiosny nie ma, bo w maju gdy śniegi stopnieją, naraz robi się lato. Bydło na paszę w hale wypędzają koło Zielonych Świątek, odbywa się to z wielką uroczystością. Drożynami z całego Podhala ciągną jak karawaną w Tatry pasterze z owcami, krowami, końmi i wszelkim sprzętem, psy owcze białe z rasy Liptowskiéj pilnują, aby się owca z gromady nie wydzielała. Na rześkich konikach wierzchem jedzie starszyzna pasterska; co rok obieralny baca dobiéra sobie sam juhasów, t. j. pasterzy, których ma żywić przez lato i dać każdemu sér z jednego podoju wszystkich owiec na hali. Kierdele t. j. gromady liczą różną liczbę owiec, od kilkudziesięciu bywa ich do 600 sztuk na jednéj hali, roboty przy dojeniu dużo, a gazdowie właściciele owiec według umowy z bacą za czas paszy na hali dostają pewną liczbę funtów sera. Sér wyrabia sam baca i on odpowiada za całość powierzonego mu dobytku, juhasi zaś mają obowiązek paszenia owiec, dojenia i wszelkiéj posługi w szałasie. Gdy owca zaginie, baca i juhasi winni zwrócić właścicielowi wartość straty; jeżeli się gdzieś w turniach zabije, ale owcę znajdą, to skóra z wełną przypada właścicielowi, a mięso pasterzom. Zależy to jednak od dobréj woli lub umowy górali, gdyż łakomy gazda i za mięso każe sobie zapłacić. Bal to i uczta w szałasie, gdy im się trafi mięso, które warzą w żętycy, ale się zdarza najczęściéj śmierdzące, bo nie zawsze się im uda zaraz odszukać zguby, to nie zniechęca jednak szałaśników do pożywania z radością i smakiem przypadkowego daru Bożego.
Bydło w górach, zdarza się, że ginie w czasie paszy. Owce, krowy, woły, konie zalazłszy gdzieś w miejsce, zkąd się wydobyć nie mogą, przy usiłowaniu wydostania się spadają w przepaść zdruzgotane na miazgę. Ze skał Kościelca ponad Czarnym Stawem Gąsienicowym dwa woły się raz stoczyły, z których na dole znaleziono bryłę mięsa pomięszanego z kamieniami. Po spędzeniu owiec na podój przed szałasy juhasi zawsze liczą ich ilość, aby wcześnie się zguby dopatrzéć i jeźli się da, odszukać. Bywa bowiem, że owca zabłąka się w przepaściste turnie i nie wié jak wrócić, to znów czasem skaleczy nogę, więc beczy wołając o pomoc, i znosić ją trzeba.
Jak konie, woły, tak i barany pasają się samopas po górach zupełnie zostawione Boskiéj Opatrzności. Barany, żeby gdzie nie zaszły w inne strony, sprowadzają górale w takie miejsca, do których jedna ścieżka wiedzie, a tę zastawiwszy, w spokoju je zostawiają, czasem przeliczając dla kontroli. Zowie się to zastawianie baranów w górach „zacinaniem.“
Z ludzi pochłonęły już Tatry pewną liczbę; z podróżnych wiadomo mi tylko o jednym wypadku, bo ci zwykle ostrożnością się odznaczają w przeciwieństwie górali lekceważących sobie niebezpieczeństwa, zatém pasterze wypełniają tę nieszczęsną kronikę śmierci. Łażąc ciągle z owcami dla paszy po urwiskach nabierają wielkiéj śmiałości, któréj nadużycie przyprawia ich o utratę życia lub zdrowia Przy zwiedzaniu gór wdając się w rozgowory z szałaśnikami, wszędzie napotykałem wspomnienia smutnych wydarzeń, a nawet zdarzało mi się pokaleczonych świeżo oglądać. W Czerwonych Wierchach koło skały zwanéj Ratuszem zginęła dziewczyna a dopiéro pies leśnego odnalazł już z niéj kości. W dolinie Pięciu Stawów śnieg spadły w lecie przeciął powrót kilku jagniętom, które się zabłąkały w turniach Buczynowych. Poszedł po nie juhas, ale przy sprowadzaniu spadł tak gwałtownie, że go pas gruby skórzany szeroki, którym się o skałę zaczepił, od śmierci nie ochronił. Potargane straszliwie zwłoki odnalazł drugi juhas i tam nanosiwszy żwiru, zagrzebał.
Z podróżnych tylko junaki, lekceważący wszelkie przestrogi doświadczali złych następstw z tego powodu, gdy prawdziwie przypadkowych pokaleczeń bardzo małoby się dało zebrać. Wrodzona obawa o życie zmusza każdego do ostrożności na każdém niebezpieczném miejscu, gdyż to już samo przez się na umysł silnie oddziaływa. Czasem zły przewodnik lub niesłuchanie rad dobrych stają się dla podróżnego przyczyną nieszczęścia. Lat temu może 15, gdy pewne grono osób ze Szmeksu udało się na Łomnicę, między niemi był jeden akademik, syn magnata węgierskiego. Wyprzedzał on towarzystwo, a że ścieżki na szczyt wiodą zakrętami, znikł im raz z oczu, co jednak nie zwróciło uwagi towarzyszy, aż na wierzchołku góry. Poszukiwanie rozwiązało zagadkę, znaleziono bowiem na urwistém miejscu ślad odzieży ponad okropną przepaścią, ale zwłok nie było. Zawiadomiony ojciec zaginionego naznaczył sutą nagrodę za znalezienie ciała, czém górale zachęceni poczęli śledzić i z pomocą lin zapuściwszy się w przepaść, znaleźli biedaka potarganego do niepoznania.
Gdy trawa na górach pożółknie, traci pierwiastek pożywczy dla owiec, a nastają żniwa we wsiach, schodzą pasterze z hal z owcami i krowami, konie tylko i woły zostają na pastwiskach do jesieni. W końcu wszystko w doliny schodzi, góry stoją pustką, jedynemi mieszkańcami bywają tylko dzikie kozy, zwane kozicami, i świstaki, małe zwierzątka. Ani kozice ani świstaki nikomu nic złego nie robią, są ozdobą gór i nigdzie ich w całych Karpatach nie ma oprócz w Tatrach; zdawałoby się, że żyją w turniach z zupełną swobodą, a jednak człowiek, najdrapieżniejsze stworzenie na świecie, i tam im nie daje spokoju. W Tatrach tak się na te biedne zwierzęta zawzięto, że o mało ich ze szczętem nie wytępiono.
Właściciele dóbr tak z polskiéj jak z węgierskiéj strony tłumnemi wyprawami, a wiejscy skrytostrzelcy pojedynczo lub we dwu, tak zaciekle ścigali kozice, że już całe Tatry więcéj ich niż 60 sztuk nie liczyły. Wówczas dwóch rozgłośnie znanych w świecie naukowym uczonych, Dr. Eug. Janota i Dr. Maxym. Nowicki, miłośników przyrody, wystąpiło z całą energją i wytrwałością przeciw tępieniu tych zwierząt. Jako członkowie komisji Fizjograficznéj Tow. Nauk. Krakowskiego w jéj imieniu działali dla dobra fauny krajowéj. Mieli do czynienia z ciemnotą ludu i z zaślepioną namiętnością polowania właścicieli Zakopanego. Łatwiéj im przyszło pokonać ciemnotę górali niż namiętność tak zwanéj inteligencji. Wpływ moralny chronił prześladowane zwierzęta od skrytostrzelców, ale jawnych łowczych zapędy pohamowało dopiéro prawo na sejmie uchwalone, a przez cesarza sankcjonowane, które pod karą aresztu do 20 dni lub grzywny do 100 złr. zakazuje łapać lub zabijać kozice i świstaki. Sprawa ochrony zwierząt tatrzańskich ma swoją historję brzydką dla pp. Homolaczy, do któréj dostarczają wątku roczniki komisji Fizjograficznéj w Krakowie oraz akta w jéj archiwum zebrane lecz dotąd nie ogłoszone. Obecnie po kilkoletnich trudach i z własnéj kieszeni ponoszonych kosztach na utrzymanie straży dla opieki pomienionych zwierząt miłośnicy ojczystéj przyrody cieszą się owocami swych usiłowań. Tak kozice jak świstaki rozmnażają się i osadzają tam, gdzie ich od kilkudziesięciu lat nie było.
Strażnikami dla ochrony zwierząt w Tatrach mianowano dwu najznakomitszych przewodników, przedtém najsłynniejszych skrytostrzelców, Jędrzeja Walę i Macieja Sieczkę. Pełnili oni przyjęte obowiązki z wszelką energją i starannością, z narażeniem się na prześladowania pp. Hómolaczów, dopóki Zakopane z wszelkiemi przyległościami nie przeszło na własność p. Eichborna. Komisja Fizjograficzna umiała w tym celu ludzi wybrać; Wala i Sieczka zapobiegali wszelkiemi środkami tępieniu kozic i świstaków, sprawców chwytali lub broń im odbierali. Jednego razu w jesieni wybrali się obaj w okolice Morskiego Oka dla obejścia dobrze im znanych myśliwskich stanowisk. Gdzieś koło turni Mnicha znaleźli oklepce, t. j. paści używane do łapania kozic, któremi chwycona, ginęła śmiercią głodową po krwawych mękach dobywania się z żelaznéj paszczy. Wala i Sieczka zabrali z sobą oklepce i wracali do domu z zdobyczą, gdy Sieczce przyszła myśl; „Mamy oklepce, rzekł, ale tego nie mamy, co je tu założył.“ Postanowili więc czekać na czatach, wyszukawszy sobie ochronne od deszczu stanowisko. Czekali cały dzień i całą noc, gdy się im ukazał góral o te czasy w turniach niemogący mieć innego celu, jak łapanie kozic. Poszedł on prosto do miejsca, gdzie były oklepce, i przy szukaniu ich strażnicy go ujęli. Związawszy mu ręce, wiedli go do Zakopanego wraz z narzędziem łowczém. Zapewne przez drogą morały kładzione w uszy przestępcy popierali dotykalniejszymi argumentami, można tak sądzić, znając nasz lud wiejski. Odstawiono go potém do sądu w Nowym Targu, gdzie odsiedziawszy sześć dni aresztu, wrócił do domu, mając w pamięci takich strażników, jak Sieczka i Wala.
Dziwną osobliwością jest w Tatrach wiatr halny; przypada on w jesieni, lecz nie każdego roku. Gdy się pojawi, powala najstarsze nawet drzewa, zrywa dachy, porywa i roznosi szopy i szałasy, a jeżeli zbiory jeszcze po polach nie zebrane, wydziera ze szczętem wszelki plon i roznosi po świecie. Zakopianie poznają go po uprzedzających znakach. Wieje on z południa od hal, ztąd halnym zwany, wypędza małe chmurki szybko z za wierchów, gnając je wprost na północ, nim się sam przedstawi w postaci istnego huraganu, niszcząc wszystko, co napotka. Górale się go bardzo boją i dlatego skoro się pierwsza zapowiedź jego na horyzoncie pojawi, chronią się z wszystkiém do domów, nawet spędzając bydło z pola.
W Zakopaném zbiera się wśród lata wprawdzie nieliczne, ale zato dobrańsze niż indziéj towarzystwo. Przyjeżdżają tu ludzie głównie dla zwiedzenia gór lub wytchnienia umysłowego, ci zaś, co szukają zabawy, interesów, odgrywania jakich tonów, choroby na panów, marnowania majątku jadą do kąpiel, Tatry dla nich dziką pustynią. Tu poznają się osoby, co się tylko z imienia znały, nie znać kordonów dzielących Polskę, na pogadance czas miło schodzi, więc chociaż i słota nastanie, nudzić się może ten, co się umysłowo zająć nie potrafi, co nie umie lub nie chce towarzystwa sobie poszukać. Spotykając w Zakopaném nieraz wśród znakomitości artystycznych, literackich różnych zawodów i wszelkich odcieni wymoczków salonowych śledziłem przyczyn pojawienia się takich okazów na jałowym dla nich gruncie; badania przekonały mnie o istnieniu mody, o warunkach dobrego tonu zajrzenia chociaż raz w Tatry, które się im barbarzyńskiemi wydają z braku wygód i komfortu. Grymasy ich śmieszne; bywa, że z pierwszéj lepszéj wycieczki jak barana przewodnik na plecach do wsi przyniesie, a potém opowiadają niestworzone rzeczy o Tatrach i prawią o niesłychanych przygodach, w czém albo bardzo mało albo wcale prawdy nie ma. —