Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom III/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica grobowca |
Podtytuł | Powieść z życia francuskiego |
Wydawca | Redakcja Kuriera Śląskiego |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Kuriera Śląskiego |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tytuł orygin. | Simone et Marie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wkrótce Sylwan Cornu i Galoubet wygramolili się na dość stromy brzeg, tam otrząsnęli się, jak psy po wyjściu z wody i pobiegli coprędzej do Maison-Alfort.
Opuścimy ich, a powrócimy do pani Rosier, która uczepiła się gałęzi wierzby, tak, że się zgięła pod ciężarem jej ciała. Aime Joubert chciała się podnieść, lecz przestrach paraliżował ją. Nagle gałąź podtrzymująca ją, złamała się i pani Rosier z głuchym krzykiem zniknęła pod wodą. Ciało Aime Joubert wpadło do rzeki. Agentka wypłynęła po chwili, walcząc z unoszącym ją wirem. Głowa jej uderzyła o kawał skały — krew pociekła jej z czoła i zalewała Jej oczy. Znowuby znikła pod wodą, gdy wtem poczuła pod ręką jakiś pływający przedmiot i uchwyciła się go z energją, właściwą tonącym.
Było to wiosło zatopionej łódki. Utrzymywało ono teraz panią Rosier na powierzchni wody, tak, że nie bojąc się już, popłynęła z biegiem rzeki. Upłynęło kilka minut, długich jak wieki. — Nagle wiosło zatrzymało się nieruchomo. Zaczepiło się ono o jedną ze skał, w jakie obfituje koryto Marny. Aime Joubert rzuciła dokoła bystre spojrzenie.
Nie trapiła ją myśl o śmierci. Myślała o swym synu, Maurycym, którego z całej duszy kochała i pragnęła jak najprędzej zobaczyć, a ta myśl sił jej dodawała, ażeby się ratować, bo się jeszcze nie mogła za ocaloną uważać. Z jednej strony widziała bystrą wodę, jak potok płynącą, która lada chwila mogła ją unieść, z drugiej tuż blisko, skały pokryte karłowatemi krzakami.
— Gdybym tylko mogła się do nich dostać — pomyślała. — Krzaku uchwyciłabym się z łatwością i wyszłabym z wody na ziemię.
Pani Rosier, przygotowana już na wszystko, puściła wiosło i ze wszystkich sił rzuciła się do brzegu. Ciało na chwilę wydostawszy się z wody, znów ciężko w nią wpadło, ale ręce uczepiły się rozpaczliwie jakiegoś krzaku. Podniosła się na wystający odłam skały i nogami stanęła na ziemi. Krzaczki na skale służyły jej jakby za drabinę i wyszła na małą ścieżkę wydeptaną na trawie, wzdłuż brzegu Mrrny. Tu, zanim odetchnęła oswobodzona, uklękła i podziękowała Bogu, który jej pozwala jeszcze zobaczyć syna.
Biedna kobieta! biedna kobieta!
Wstała i postąpiła kilka kroków, chwiejąc się na nogach. Krew wciąż płynęła jej z czoła. Ciało miała skostniałe. Nogi się uginały. Chciała zebrać resztę sił, a jeszcze bardziej osłabia. Oczy zaszły jej mgłą i upadła straciwszy przytomność.
Lartigues i Verdier, zrozumiawszy, że agenci policyjni czynią poszukiwania w Port-Creteuill — czemprędzej wynieśli się z szynkowni marsylijczyka Cabussona.
Widzieliśmy, jak prędko podążali do mostku Creteuille.
Na zakręcie drogi Verdier zauważył jakiegoś ogrodnika nad brzegiem rzeki, zamierzającego przeprawić się w łódce przez Marnę. Ogrodnik brał już za wiosła, gdy Verdier krzyknął:
— Czterdzieści trzygroszniaków za przewiezienie nas! a co? most daleko, a nie chcemy się spóźnić na pociąg.
— Niech panowie siadają — odpowiedział ogrodnik.
— Przewiozę panów i za darmo. Przecie na tym świecie ludzie muszą sobie wzajemnie pomagać.
Koledzy wsiedli w łódkę, ogrodnik odbił od brzegu i zaczął silnie robić wiosłami, W drodze Verdier i Lartigues rozmawiali o rzeczach obojętnych, ażeby nie zdradzić trwogi lub niepokoju. Verdier nie spuszczał jednak z oczu tego miejsca, gdzie zostawili Galoubeta i Sylwana Cornu. Za kilka sekund zobaczył, jak obaj z ożywieniem zaczęli mówić do kobiety, ubranej w stroju wieśniaczki z okolic Paryża.
Lartigues zaraz powiedział sobie:
— To Aime Joubert! Omało co nie złapaliśmy się, na szczęście nie poznała nas.
W tejże chwili łódka skręciła w kanał Marny, prowadzący do kolei żelaznej, a Verdier zobaczył, że agentka i jej pomocnicy wsiadają do łódki Cabussona.
— Pojadą za nami — pomyślał — na nic się im to nie zda... Zanadto ich wyprzedziliśmy... Nie mamy się czego lękać.
Przybili do brzegu. Wspólnicy odeszli, ale zamiast skręcić na lewo ku kolei, podążyli na prawo.
— Ścigają nas! — mruknął Verdier.
— Wiem — odpowiedział Lartigues. — Cóż poczniemy? Ja koniecznie muszę się widzieć z wysłańcem Bremonta, który ma interes od tego hrabiego hiszpańskiego, wiesz tego, co to się dostałem przez niego do Kurawiewów i dla niego tę babę wyprawiłem na tamten świat.
— Wiem i będziesz mógł się z nim rozmówić. Już noc. Godzina schadzki się zbliża. Już nawet ten, którego się spodziewasz, musi być na umówionem miejscu.
— Będą nas przedewszystkiem szukać na kolei i w ten sposób zbijemy policjantów z tropu. Głowę dam jeżeli w tej chwili nie biegną na stację.
— Ale kto nas ściga? — zapytał Lartigues.
— Ci ludzie, którzy byli na maskaradzie i twoja dawna...
Wspólnicy przyśpieszyli kroku i przyszli do restauracji na brzegu otoczonej lipami, gdzie w niedzielę bywa dużo rybaków, a również tu drobniejsi kupcy obchodzą wesela.
Nastała noc. W restauracji zapalono gaz. Lartigues przystąpił do okna, przytknął twarz do szyby i po przez firanki zajrzał do sali.