Tajemnicza bomba/3
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnicza bomba |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 4.3.1938 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Tytuł cyklu: Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Baxter, inspektor policji, wstał właśnie ze swej skórzanej sofy, na której wypoczywał spokojnie w czasie swych dyżurów nocnych i udał się do swego biura.
W gabinecie zastał już swego sekretarza Marholma, który palił krótką fajkę. Położywszy nogi na stole, łykał od czasu do czasu trochę gorącej kawy i z zaciekawieniem czytał poranne gazety.
— Czy moja kawa jest już gotowa? — zapytał Baxter swego podwładnego.
— Oczywiście — odparł Marholm.
Jego ciemna twarz, dzięki której nazwano go Pchłą, rozjaśniła się jowialnym uśmiechem.
— Wystygła prawdopodobnie — mruknął inspektor.
— Być może. Trzeba było wstać, kiedy budziłem.
— Wszystko dlatego, żeście mnie nie obudzili należycie — rzekł Baxter. — Na przyszłość proszę staranniej spełniać swoje obowiązki.
— Rozkaz. Niech się pan nie dziwi, jeśli następnym razem otrzyma pan solidne baty... Użyję wszelkich środków, żeby pana obudzić.
— Co nowego? — zapytał inspektor, nie zwracając uwagi na słowa Marholma.
— Czy chciałby się pan czegoś dowiedzieć, inspektorze?
— Proszę nie mówić głupstw. Oczywiście, że chciałbym się dowiedzieć.
— I ja również odparł Pchla. — Niestety nie wiem więcej od pana. Odkąd Raffles zaczaił się spokojnie w swej wiejskiej rezydencji, nic nie dzieje się w Londynie.
— Marholm — rzekł Baxter surowo, mieszając kawę łyżeczką — ostrzegam was, że jeśli raz jeszcze odważycie się w mojej obecności wymienić nazwisko Rafflesa, stanie się coś złego.
— To dziwne — odparł Pchła — że nie może pan dotąd przyzwyczaić się do nazwiska swego najlepszego przyjąciela.
— Niech mnie Bóg strzeże przed zawieraniem przyjaźni z bandytami.
Wypowiedziawszy te słowa Baxter wstał i przeciągnął się.
— Goddam — rzekł — mam jeszcze kości połamane po nocnym dyżurze. Do diabła z wszelkimi manifestacjami z powodu tego przeklętego Ferrera.
— Nie możemy się skarżyć, aby to nam przysporzyło roboty — rzekł Pchła. Ludziska spokojnie defilowali sobie po ulicy. Jesteśmy lepszymi psychologami niż nasi berlińscy, czy paryscy koledzy. Pocóż zaraz aresztować. Robi to wrażenie prawdziwych rozruchów.
— Nie rozumiem tylko czemu naród angielski przejmuje się tak gorąco losem jakiegoś Ferrera. Jakiś ciemny typ, bandyta, bombiarz!
— O, przepraszam — rzekł Marholm. — Ferrer nie rzucił w całym swym życiu ani jednej bomby.
— Słysząc was, myślałoby się, że ma się do czynienia z jakimś rewolucjonistą — rzekł Baxter. — W każdym innym kraju siedzielibyście oddawna w więzieniu.
— Dziękuję Bogu, że mieszkam w Anglii a nie w Rosji lub w Niemczech — odpad Marholm.
Z największym spokojem palił dalej swą krótką fajeczkę, napełniając kłębami dymu cały gabinet.
Baxter wyciągną! z szuflady swego biurka buteleczkę koniaku najlepszej marki, aby spłukać ohydny smak kawy, jak sam oświadczył swemu sekretarzowi. W momencie gdy podnosił butelkę do ust, zjawił się policjant, wprowadzając ze sobą małego filozofa.
— Ten pan pragnie mówić z panem inspektorem osobiście.
Po przez gęstą mgłę dymu, Baxter i Pchła ujrzeli małą śmieszną figurkę w wspaniałym czerwonym krawacie. Policjant wyszedł. Baxter zwrócił się do nowoprzybyłego:
— Proszę wejść... Czego pan sobie życzy?
Mały człowieczek pozostał na swym miejscu. Bez słowa wziął swą paczkę, rozwinął ją, zapalił lont i rozwinął proporczyk. Mimo obłoków dymu obaj mężczyźni z łatwością mogli odczytać napis. Czyżby to był wariat, lub mistyfikator? A może... Marholm czuł, że nowa myśl zaczyna przybierać coraz realniejszy kształt... a może jest to anarchista, który zamierza popełnić zamach?
Marholm obejrzał uważnie człowieczka i ujrzał u swych stóp pudło, z którego wnętrza wystawał płonący lont. Było to tak nieoczekiwane, że mimowoli zapytał:
— Czego pan chce w końcu?
— Co to wszystko znaczy? — zapytał Baxter napuszonym głosem.
— Czy nie umiecie czytać? — odparł zimno smoluch — czyż mam wam powtarzać na głos, że przyszedłem tu wyrazić mój protest przeciwko straceniu Ferrera? Jestem anarchistą, moi panowie, a bomba ta zawiera w sobie tyle dynamitu, że z łatwością zniszczy nas wszystkich, zanim zdążycie opuścić ten pokój.
Baxter zbladł jak trup. Zachwiał się i o mało nie upadł na ziemię. Był niezdolny do żadnej decyzji. Natomiast Marholm zorientował się już w sytuacji. Zdał sobie sprawę, że uratować może jedynie szybka ucieczka. Jednym skokiem zbliżył się do okna, pociągnął za sobą bezwładnego inspektora i otworzył okno. Gabinet znajdował się na pierwszym piętrze. Odległość od ziemi była niewielka. Nie myśląc więcej o Baxterze, któremu wskazał drogę, Marholm skoczył w dół. Inspektor jednak nie był taki zwinny. Ogarnął go strach tak wielki, że bezradnym ruchem podniósł ręce do góry, bełkocząc coś bez sensu.
— Poczekajcie, poczekajcie, aż skoczę... Nie pozwólcie przed tym wybuchnąć bombie.
— Niech pan skacze czymprędzej — rzekł smoluch ponurym głosem. — Zbliża się ostatnia chwila. Po tym będzie za późno.
Biedny Baxter z miną męczennika przełożył nogi przez parapet i pełen przerażenia kurczowo uchwycił się występu z drugiej strony. Wreszcie z niemałym wysiłkiem zeskoczył w dół. Gdy tylko poczuł pod nogami stały grunt, odwaga poczęta weń wstępować powoli. Począł biec przed siebie tak szybko, jak nigdy dotąd nie biegł w życiu. Ze wszystkich biur wybiegali w popłochu ludzie. Marholm prowadził ich do oddalonego miejsca.
— Uważać — krzyczał — uważać! Jaknajdalej od budynku. Lada chwila wybuchnie bomba.
Nikt z policjantów nie pomyślał o ludziach, zamkniętych w areszcie, a wyłowionych poprzedniej nocy. W pięć minut po alarmie, wszyscy policjanci Scotland Yardu zgromadzili się w miejscu dostatecznie oddalonym od głównej kwatery i w milczeniu oczekiwali na eksplozję.
Zatrzymano tramwaje. Zawiadomieni telefonicznie reporterzy wielkich dzienników stawili się na miejscu. Wszyscy oczywiście trzymali się na znacznym dystansie od budynku, w którym królował straszliwy terorysta. Baxter i Marholm udzielili odpowiednich wywiadów prasie, opisali wygląd anarchisty oraz kształt bomby. Reporterzy notowali na kartkach papieru.
Natomiast sam biedny anarchista przez cały ten czas znajdował się w gabinecie Baxtera. Z niecierpliwością oczekiwał na wybuch. Nic jednak nie przerywało ciszy. Słyszał tylko miarowe cykanie zamkniętego w pudełku budzika. Ponieważ był bardzo zmęczony i oszołomiony jeszcze alkoholem usiadł na fotelu Baxtera. Wzrok jego padł na zaledwie napoczętą butelkę koniaku. Poznał markę. Obwąchał butelkę i rzekł do siebie z zachwytem.
— Najlepszy gatunek!
Łyknął potężny haust. Błogi uśmiech pojawił się na jego obliczu. Podniósł butelkę i tym razem pociągnął tak dobrze, że zostało zaledwie trochę na dnie.
Przeżycia nocne wraz z doskonałym koniakiem zrobiły swoje. W jego mętnym umyśle zrodziła się myśl, że bomba zbyt zwleka z wybuchem i że zdąży w międzyczasie uciąć drzemkę.
— Po cóż czekać z otwartymi oczami aż mnie rozerwie w kawałki — szepnął, zasypiając.
Na ulicy gromadził się tłum coraz większy. Od czasu do czasu dawały się słyszeć złośliwe uwagi na temat bezczynności policji. Żaden z detektywów nie odważył się powrócić do zagrożonego gmachu. Jakiś malec nadmuchał do pustej papierowej torebki i trzasnął z niej z hałasem. Tłum zakołysał się. Policjanci cofnęli się w przerażeniu. Nagle wybuchnął huragan śmiechu. Policjanci wściekli zaczęli gonić malca.
— Goddam — wrzasnął Baxter — ja ci tu pokażę, smarkaczu! Każę cię tu natychmiast zaaresztować.
— Jakto — odciął się malec. — To już mi nie wolno trzasnąć z torebki?
— Nie! — zawył Baxter. — Możesz powtarzać swe głupie figle wszędzie, gdzie chcesz, byle nie tu, w Głównej Kwaterze Policji. Możnaby pomyśleć, że to prawdziwa eksplozja.
— I rzeczywiście — odparł malec — była to eksplozja papierowej torebki.
— Milcz i nie zapominaj o sytuacji, w jakiej się znajdujemy. Jesteśmy w obliczu śmierci.
Po upływie kwadransa Marholm pierwszy zdecydował się wrócić do gmachu Scotland Yardu. Nikt nie odważył się pójść jego śladem. Marholm postanowił wrócić tą samą drogą, jaką wraz z inspektorem wydostali się z gabinetu. Zbliżył się do okna, przystawił do ściany drabinę, wdrapał się szybko i zajrzał do środka. To co zobaczył wywołało taki wybuch śmiechu, że omal nie spadł z drabiny.
Anarchista spał spokojnie w fotelu inspektora. Położył nogi na biurku a w ręku piastował butelkę koniaku. Marholm nastawił ucha. Słysząc miarowe tykanie zegara w bombie, przyszedł do wniosku, że eksplozja nie nastąpi z niewiadomych powodów. Wszedł ostrożnie do pokoju, zamknął za sobą okno i nie zwracając najmniejszej uwagi na uśpionego anarchistę głównymi schodami zszedł na dół.
Gdy stanął w bramie, powitały go okrzyki tłumu. Baxter natychmiast rzucił się w jego stronę.
— Czy to wy, Marholm?
— Oczywiście! Czy podobny jestem do ducha?
— A... anarchista...?
— Wytrąbił pański koniak i śpi!
— Koniak? — obruszył się Baxter — Koniak? Chcieliście powiedzieć prawdopodobnie, że wypił moją kawę?
— Musiała to być niezwykła kawa — rzucił jakiś reporter, śmiejąc się.
— Niech pan nie wtrąca nosa w nieswoje sprawy — obruszył się Baxter, gromiąc reportem spojrzeniem — Tak, właśnie, że kawa. A co po tym?
— Mam wrażenie, że pańska kawa musiała posiadać specjalne właściwości, jeśli zdołała uśpić groźnego anarchistę.
— Cóż w tym niezwykłego? — mruknął Baxter. — Pilnuj że pan raczej swoich nudnych sprawozdań, po przeczytaniu których porządny człowiek zasypia niezwłocznie.
— Już ja ci popamiętam — szepnął reporter — zapłacisz mi za to...
Niezauważeni przez policję reporterzy wślizgnęli się do budynku Scotland Yardu. Pochód zatrzymał się na pierwszym piętrze przed biurkiem inspektora policji. Ponieważ Marholm zostawił drzwi otwarte, oczom ich przedstawił się widok opisany już poprzednio przez Marholma.
W fotelu spał anarchista, ofiara zbyt mocnej „kawy“. Budzik ukryty w bombie cykał miarowo.
W międzyczasie nadeszli pracownicy laboratorium policyjnego zaopatrzeni w wszelkie potrzebne przyrządy do usunięcia bomby. Z pancernego auta wniesiono stalowy kufer, wylany wewnątrz grubo ołowiem. Kufer ten napełniono wodą i umieszczono w nim ostrożnie bombę. Z największą ostrożnością wstawiono kufer z powrotem do auta, i odwieziono do laboratorium, które miało zbadać zawartość bomby.
Niebezpieczeństwo chwilowo zostało zażegnane. Wówczas dopiero, ani o chwilę wcześniej, dwunastu policjantów rzuciło się na uśpionego anarchistę i zakuło go w kajdanki.
Jakkolwiek skrępowano mu ręce i nogi, nasz miły smoluch spał snem kamiennym. Butelka koniaku pogrążyła duszę jego w sennych marzeniach, z których nawet eksplozja bomby nie mogłaby go wyrwać.