Tajemnicza choroba/1
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnicza choroba |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 29.6.1939 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Tytuł cyklu: Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
— Czy wszystko jest przygotowane? — zapytał Raffles — kładąc swą jedwabną czarną maskę do kieszenie fraka.
— Zdaje mi się, że wszystko — mruknął pod nosem Brand.
Charley Brand był w zdecydowanie złym humorze. Obaj przyjaciele wrócili do Londynu zaledwie przed paru tygodniami z Paryża. Brand miał nadzieję, że teraz przynajmniej wypoczną, tymbardziej, że lato poczęło się dotkliwie dawać we znaki mieszkańcom Londynu.
Brand marzył o spokojnych dniach w cichej nadmorskiej miejscowości, lub w górach Szkocji. Tymczasem Raffles wynajdował wciąż jakieś nowe powody, aby odwlec chwilę wyjazdu z miasta. Teraz znów zamierzał dokonać wypadu, który przejmował, niezbyt zresztą tchórzliwego Branda, prawdziwym przerażeniem.
Chodziło mianowicie o włamanie do willi lorda Seymoura Higgsa, któremu Raffles postanowił sprawić porządną nauczkę.
Lord Seymour Higgs był w czasie wielkiej wojny pułkownikiem. Jakkolwiek został już przeniesiony na emeryturę, należał do ludzi, którzy dobrze jeszcze władają bronią.
Razem z nim mieszkał jego siostrzeniec, Cecil Darington. Nie cieszył się on zbytnią sympatią swego wuja, jak szeptano złośliwie w klubach, których ten milczący i zamknięty w sobie młodzieniec był członkiem. Ale i on chyba nie zawahałby się chwycić za broń we własnej lub cudzej obronie...
Podczas, gdy Brand pogrążony był w tego rodzaju refleksjach, Raffles spokojnie przygotowywał się do wyjścia.
— Gdybyśmy zdecydowali się wcześniej, mielibyśmy o jednego przeciwnika mniej — wybuchnął wreszcie Brand — Cecil Darington dopiero przed sześciu miesiącami wprowadził się do domu swego wuja...
— Tak, ale wówczas jeszcze nie wiedziałem, że lordowi Seymour Higgs należy się nauczka. — Skądże mogłem przypuszczać, że ten mrukliwy staruszek gnębi swych farmerów i wyciska z nich ostatnie grosze?.. Twarda z niego sztuka! Czy wiesz, że jeden z jego synów ożenił się z aktorką i został za to przez ojca wypędzony z domu?
— Słyszałem coś o tym... Podobno pojechał do Ameryki i tam dorobił się fortuny, pędząc szczęśliwy żywot przy boku swej żony, która obdarzył go dwojgiem dzieci...
— To prawda, Brand... Tak przedstawia się sprawa starszego syna, który powinien był odziedziczyć tytuł i majątek. Młodszy syn poległ w czasie wojny, tak że wnuk jest jedynym dziedzicem starego...
— Jeśli go, oczywiście, przeżyje — odparł Brand, otwierając walizę, aby wrzucić do niej maskę i gumowe rękawiczki. — Chłopak jest słabowity i wszystko przemawia za tym, że wcześniej zejdzie do grobu, niż dziadek...
— I to możliwe. Stary — to prawdziwy Harpagon, który ani grosza nie daje na żadne publiczne cele.
— Trudno go do tego[1]
— Właśnie w tym celu pragnę mu złożyć w nocy wizytę.
— Zapominasz, że teraz o czwartej godzinie jest już zupełny dzień.
— Będziemy więc musieli opuścić jego dniu przed godziną czwartą...
— A dzwonki alarmowe?
— To już jest twój resort.
— A siedmioro, czy ośmioro służby?
— Wszyscy śpią na ostatnim piętrze pałacu... Czy masz jeszcze jakieś wątpliwości?
— Nie, Edwardzie...
— Czy Henderson jest gotów?
— Czeka na dole w aucie.
— Możemy więc wyjść..
Raffles ujął niewielka, lecz ciężką walizę. — Zamiast ubrań i przyborów toaletowych mieściła ona narzędzia, niezbędne do niebezpiecznego przedsięwzięcia, którego zamierzali dokonać.
Brand chwycił drugą walizę i obydwaj przyjaciele opuścili wytworna willę, która od kilku miesięcy zajmował Raffles pod nazwiskiem lorda Wiliama Aberdeena.
Gdyby ktoś spotkał ich na plaży wziąłby ich za podróżnych, którzy przed chwilą przyjechali do Londynu.
W pobliżu stało eleganckie auto. Za sterem siedział wierny szofer lorda Listera — James Henderson.
Otworzył drzwiczki auta, ukłonił się z szacunkiem obu panom i umieścił starannie obie walizy na przednim siedzeniu.
Pałac lorda Seymoura Higgsa położony był w samym sercu zachodniej dzielnicy Londynu. Był to czworokątny budynek z szarej cegły, pochodzący jeszcze z czasów Wilhelma Holenderskiego. Nad frontonem widniał herb rodziny Seymourów. Park zajmował przestrzeń tak wielką że wartość jego stanowiła prawdziwy majątek.. O bogactwie Seymourów świadczyć mógł sam fakt, że tak wielkie połacie gruntu w samym centrum Londynu pozostawili niezabudowane. Można byłoby wystawić na nich pięć potężnych bloków mieszkalnych.
Raffles zapoznał się dokładnie z rozkładem mieszkania oraz z planem parku. Jako lord Wiliam Aberdeen, wice - przewodniczący „Windsor-Klubu“ bywał kilkakrotnie w domu lorda Seymoura i znał nietylko salony i pokoje jadalne, ale również położenie sypialń, kuchen i pokojów służbowych.
Pod tym względem mógł polegać całkowicie na swym przyjacielu.
Auto zatrzymało się na szerokiej, lecz źle oświetlonej ulicy. Brand i Raffles wysiedli, Henderson zaś odjechał i zatrzymał się wraz z autem na najbliższej bocznej uliczce.
Raffles i Brand poczęli przemykać się ostrożnie w cieniu wysokiego muru, oddzielającego park od ulicy. Po chwili zatrzymali się przed furtką. — Była ona zamknięta. Raffles od dwóch dni posiadał już dorobiony klucz do zamka i otworzył go teraz bez trudu.
Znaleźli się w parku. Panowała tu zupełna cisza i tylko od czasu do czasu, słyszeli słabe odgłosy przejeżdżającego auta, lub kroków zapóźnionego przechodnia.
Ta część parku stanowiła prawdziwie dziką gęstwinę. Raffles i Brand z niemałym trudem posuwali się naprzód, torując sobie drogę, pomiędzy gąszczem krzewów. Stanęli wreszcie na ścieżce prowadzącej do bocznego skrzydła, zamieszkałego przez służbę.
Nie zdążyli ujść dwudziestu kroków, gdy Raffles zatrzymał się nagle kładąc rękę na ramieniu Branda. Jego wyczulony słuch podchwycił lekki szmer, którego znaczenia nie mógł sobie wytłumaczyć. Mógł to być równie dobrze trzask otwieranego okna, albo szelest zamykanych drzwi. Brand usłyszał go również.
— Czyżby nie wszyscy w domu udali się na spoczynek? — zapytał szeptem.
— Tak mi się wydaje — odparł Raffles. — Musimy poczekać. Wszędzie jest ciemno...
Około dziesięciu minut stali nieruchomo w odległości dwudziestu kroków od pałacowego skrzydła. Panowały tu zupełne ciemności.
Promienie księżyca na nowiu nie mogły przedrzeć się przez gęstwinę liści i oświetlały tylko korony drzew.
Nagle obaj przyjaciele instynktownie przywarli mocno do siebie, opanowani wspólnym uczuciem zdumienia i strachu.
W drzwiach, prowadzących do pałacowego skrzydła ukazała się bowiem para oczu, przejmujących grozą... Nie widać było ani postaci, ani sylwetki, tylko oczy...
Były to niewątpliwie oczy ludzkie, ale płonęły tak dziwnym, niesamowitym blaskiem, że nawet Raffles, przywykły do niebezpiecznych przygód zadrżał mimowoli z przerażenia...
Oczy te były szeroko rozwarte, a spojrzenie miały niesamowite. Brand czuł, że ciało jego oblewa się zimnym potem: oczy skierowane były w jego kierunku. Nigdy w życiu nie widział, aby ludzkie oczy tak przedziwnie świeciły w ciemnościach. Brand zacisnął wargi, aby nie krzyknąć z przerażenia.
Pierwszy opanował się Raffles. Wysunął się naprzód, chcąc za wszelką cenę sprawdzić, na czym polegało to zadziwiające zjawisko... Ale oczy zniknęły tak nagle, jak się ukazały.
Przez kilka minut obaj przyjaciele nie zamienili z sobą ani słowa.
— Na Boga, Edwardzie! — wykrztusił wreszcie Brand — co to było?
— Nie mam pojęcia — odparł Raffles ledwie dosłyszalnym głosem. — Polowałem w Indiach na tygrysy bengalskie przy świetle płonącej głowni... Czasami oczy tych zwierząt miewały podobny wyraz... Ale nigdy nie widziałem oczu zwierzęcia, któreby posiadało tak wyraźnie zarysowane białka.
Od strony pałacu rozległ się teraz szelest, jak gdyby ktoś umyślnie starał się zwrócić na siebie uwagę... W tej samej chwili z poza zamkniętych okien rozległ się krzyk tak przeraźliwy, tak nabrzmiały trwogą, że Brand zatrząsł się z przerażenia. Tak krzyczeć można tylko pod wpływem śmiertelnego strachu... Po chwili rozległ się łoskot padającego na podłogę ciała. Wkrótce w całym pałacu rozpoczęła się bieganina...
— Zabierz walizkę! — rozkazał krótko Raffles. — Ruszaj się! Dlaczego stoisz jak skamieniały? Ta noc jest dla nas stracona. Cały dom zerwał się na nogi...
Raffles sam musiał chwycić walizę, która wypadłaby z bezwładnych rąk Branda. Chwycił go za ramię i pociągnął w stronę furtki. Po chwili znajdował się już na ulicy. W uszach ich wciąż jeszcze dźwięczał przeraźliwy krzyk...