Tajemnicza choroba/4
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnicza choroba |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 29.6.1939 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Tytuł cyklu: Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Tego samego dnia doktór Craig znów odwiedził swą siostrę.
Twarz starego lekarza miała wyraz poważny, gdy z troską rozglądał się po pokoju.
— Czy nam nikt tu nie przeszkodzi, Brand?
— Nie...
— Tym lepiej — odparł Craig.
Spojrzał uważnie na swą rzekomą siostrę.
— Całe przedpołudnie upłynęło mi na badaniu krwi, której mi dostarczyłeś — szepnął cicho. — Poza tym, przeprowadziłem analizę wina. Próbkę wina otrzymałem równocześnie. Obydwa badania dowiodły, że nasze podejrzenia były, niestety, słuszne... Nieszczęsny byłby zmarł z całą pewnością, gdybyśmy nie wmieszali się w tę sprawę. — Organizm jego jest systematycznie zatruwany. — Gdyby trwało to nadal, śmierć musiałaby nastąpić po upływie miesiąca. Trucizna, którą posługuje się zbrodniarz działa pewnie, lecz niesłychanie trudno wykryć jej obecność w organizmie ofiary.
Brand pobladł wyraźnie pod grubą warstwą szminki.
— Musimy natychmiast ujawnić całą tę sprawę, — Edwardzie — zawołał.
— Zbyteczne — odparł Raffles zdecydowanym głosem. — Sądzę, że potrafię Cecila ukarać surowiej, niżby to uczynił jakikolwiek sąd. Pomyśl tylko, że brak nam jeszcze wyraźnych przeciw niemu dowodów.
— Ale przecież dokonałeś analizy krwi? Musiałeś w niej znaleźć ślady trucizny.
— To prawda... Ale trucizna ta znana jest tylko ludziom, którzy przez długi czas mieszkali na Borneo, w bezludnych, dzikich puszczach tej wyspy. Żyje tam pewne plemię, które posługuje się strzałami zatrutymi tą właśnie trucizną. Zwierzę, rażone taką strzałą pada natychmiast.
— Sądzę, że w krwi lub w żołądku muszą pozostać jakieś ślady trucizny?
— Niestety, jest inaczej.
— Czy powrót do zdrowia jest możliwy?
— Tak, lecz wymaga to dość długiego czasu. Przedewszystkim zaś należy natychmiast położyć kres niecnym praktykom tego łotra.
Brand podniósł się gwałtownie i wyjrzał na korytarz.
— Czy się coś stało? — zapytał Raffles szeptem.
— Nie wiem... Wydawało mi się, że słyszę jakiś szmer... Musiałem się chyba przesłyszeć.
Raffles nie zadowolił się tą odpowiedzią. Jednym susem znalazł się przy drzwiach i gwałtownym ruchem otworzył je na oścież. Na korytarzu nie było nikogo. — Uspokojony zamknął drzwi i usiadł przy stole.
— Czy nikt nie domyśla się kim jesteś?
— Sądzę, że nie. Stary dusigrosz, lord Seymour, zadowolony jest ze mnie bardzo, a Arnold nie może się beze mnie obejść... Chłopiec wyczuwa instynktownie, że jestem jego przyjacielem. Czy trudne było badanie krwi?
— Dosyć trudne... Nie dziwię się, że chłopiec jest taki słaby i jak gdyby ogłuszony... Kilka miesięcy pobytu w górach lub nad morzem przywróci mu siły.
— Rozumiem teraz sens historii z płonącymi oczami — rzekł Brand. — W stanie tak silnego wyczerpania, chłopiec dziwnym cudem został przy życiu po tym gwałtownym wstrząsie.
— Niewiele brakowało, aby się przespacerował na tamten świat — odparł poważnie Raffles. — A teraz powiedz mi coś nie coś o Daringtonie?
— Cóż ci mogę o nim powiedzieć? Bardzo rzadko bywa w domu... Obiady jada na mieście, rzadko kiedy przychodzi na kolację. Wieczorami stale wychodzi do klubu, albo do teatru...
— Czy ma dużo pieniędzy?
— Czy jest bogaty, nie wiem... A w każdym razie prowadzi tryb życia człowieka bogatego.
— Musisz baczyć uważnie na wszystko, Brand. Postaraj się dociec w jaki sposób Darington dosypuje trucizny do wina...
— Jest to łatwiejsze, niż można przypuszczać. Musisz wiedzieć, że porto, przeznaczone dla Arnolda, stoi w piwnicy na specjalnej półce. Nikomu nie wolno pić tego wina. Mam wprawdzie klucze od piwnicy, ale Darington mógł dorobić sobie drugi klucz. Wystarczy odkorkować butelkę, wsypać do niej tajemniczą truciznę, i zalakować ją z powrotem.
Nagle zamilkł i począł znów nadsłuchiwać. — Od strony korytarza doszedł go stłumiony kaszel.
Zbliżył się do drzwi i uchylił je ostrożnie. — W tej samej chwili zatrzasnął je gwałtownie, przekręcił klucz w zamku i zasunął zasuwy.
— Policja! — rzekł lakonicznie. — Musiałeś widocznie mówić zbyt głośno. Darington jest sprytniejszy, niż sądzimy... Na szczęście, jeden z agentów przeziębił się i nie mógł powstrzymać się od kaszlu. Gdyby nie to, bylibyśmy już teraz w ich mocy.
— Do licha!... Widocznie to on był, gdyśmy po raz pierwszy słyszeli szmery na korytarzu — mruknął Brand przez zaciśnięte zęby.
— Prawdopodobnie... Otwórz szybko okno... Za chwilę tu będą.
Istotnie, w tej samej chwili rozległo się gwałtowne dobijanie do drzwi.
— Otworzyć natychmiast! — zawołał jakiś głos. — Jeśli nie usłuchacie, wyważymy drzwi!...
— Róbcie, co wam się podoba! — odparł Brand. — Nie oczekujemy niczyjej wizyty.
Brand, pochwycił kilka najpotrzebniejszych przedmiotów i zawiązał pod brodą swój śmieszny staroświecki czepeczek..
Pokój położony był na drugim piętrze w lewym skrzydle pałacu.
Z małej skrytki pod oknem wyjął zwój grubej liny, zakończonej z jednej strony mocnym hakiem. Hak ten zaczepił o parapet okna, linę zaś przerzucił nazewnątrz.
Była godzina dziewiąta wieczór. Mimo zmroku, można była jeszcze doskonale odróżnić kontury przedmiotów i ludzi, znajdujących się w niewielkiej odległości. Raffles ujrzał dwóch agentów stojących na warcie w ogrodzie, tuż pod ich oknem, które było jedyną drogą do ucieczki. Na korytarzu bowiem stało z sześciu policjantów. Akcją ich kierował Darington, który zdecydował się widocznie postawić wszystko na jedną kartę.
Nie było czasu do namysłu. Pierwszy począł opuszczać się po linie Brand. Wyglądał przy tym tak komicznie, że Raffles nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Czepek przekrzywił mu się na bok, suknie i halki fruwały w powietrzu. Raffles nie czekał, aż Brand będzie na dole, lecz począł zesuwać się po linie tuż za nim...