Tajemnicza kula/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnicza kula |
Wydawca | Wydawnictwo J. Kubickiego |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Sp. „Gryf” |
Miejsce wyd. | [Warszawa] |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Flat 2 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Nie było przyjemnie spotkać się z ojcem Reggie Weldrake, gdy przybył na Maltę.
Umarły był bardzo lubiany zarówno przez żołnierzy jak kolegów oficerów i doznano pewnego zadowolenia, gdy się dowiedziano, że ma przyjechać jego ojciec. Mc Elvye wyraził ogólne życzenie, gdy rzeki, że mr. Weldrake jest silnym człowiekiem znającym swe pięści i że przybywa w wyraźnym zamiarze rozmówienia się z Emilem Loubą.
— Niema innego powodu jego przybycia — zauważył Mc Elvye z nadzieją. — Niema na sobie uniformu i doskonale może odpłacić Emilowi Loubie!
Jednak przywitania go i udzielenia mu szczegółów o śmierci chłopca, podjął się Hurley Brown ze złem przeczuciem.
Spodziewał się, że Weldrake będzie to wysoki, zdecydowany człowiek — toteż zdziwił się, gdy spojrzenie jego padło na małą, skurczoną postać.
Jeżeli panowało już przedtem ogólne zburzenie, to teraz zwiększyło się na widok tego wzruszająco małego człowieka, na którego spadł ten cios. Było widoczne, że syn był jego światem — a śmierć jego niszczącem wstrząśnieniem.
Nie wyraził żadnej skargi — nie żądał żadnego współczucia. Był wzruszająco wdzięczny za okazaną mu uprzejmość. Drżał słysząc choćby najmniejsze, drobiazgowe opowiadanie o synu. Siedział w pokoju umarłego — sam, godzinami całemi — dotykając się jego rzeczy, czytając jego ostatnie notatki. Chodził codzień na jego grób — mała, samotna postać...
Sympatja dla Reggie Weldrake przeniosła się teraz na jego ojca. Na sam widok tego nieszczęśliwego małego człowieka zapalała się wściekłość, jaka żarzyła się w nich przeciw Loubie.
Da Costa rozdmuchał ten ogień.
Spotkawszy pewnego wieczoru błądzącego bez celu Weldrake zatrzymał go i wskazał na budę Louby.
— Tam syn pański został śmiertelnie ranny! — rzekł. — Tam i wielu innych zostało zniszczonych! Tam Emil Louba wzbogaca się niszcząc ludzi i doprowadzając ich do samobójstwa!
Wątła twarz Weldrake zwróciła się ku czerwonym światłom.
Da Costa zasiał ziarno i nie zdziwił się, gdy Weldrake kontynuując swój nerwowy spacer zmierzył wprost w tamtą stronę... Zwiedził wszystkie miejsca, w których bywał jego syn, z wyjątkiem tego jednego...
Da Costa wiedział, jak się z nim obejdzie Louba, więc pobiegł do baraków.
— Wasz mały człowiek poszedł do Louby! Prawdopodobnie Louba wysadzi go na scenę i każę mu tańczyć!
To wystarczyło.
Wyprzedzili go żołnierze, ale on przyszedł jeszcze na czas, by ujrzeć, jak wynosili oszołomionego Weldrake z cięciem na twarzy.
W środku było piekło!
Orkiestra grała dziko w widocznym wysiłku złagodzenia wzburzenia. Ludzie stali na stołach. Inni protestowali przeraźliwie. Pośrodku zaś kelnerzy i jakaś tancerka starali się powstrzymać rozwścieczonych żołnierzy.
— Chcemy Louby! — krzyczeli.
— Louba nie miał z tem nic wspólnego — wołała dziewczyna. — On nawet go nie widział! Kazał powiedzieć, że nie chce go widzieć! Był zajęty!
— Tak? Zajęty przy kole na górze i rujnowaniu tylu, ilu tylko potrafi!
— Kazał go wyrzucić!
— Nieprawda! Bo ten mały człowiek nie chciał zrozumieć i nie chciał odejść!
— Naprzód usunęliśmy go łagodnie...
— Powrócił!
— Gdzie jest Louba?
Gwar doszedł do punktu kulminacyjnego, gdy zjawił się Louba:
— Istotnie, panowie, istotnie! — Zachowanie się jego było oliwą na ogień ich wściekłości.
Coraz więcej żołnierzy gromadziło się. Da Costa podskakiwał tu i tam, by coś zobaczyć. Wiedział, że nadzieje jego zaczynają się realizować.
Louba nie chciał się dać zbić z tropu i kpił dalej. Ale gdy ryknął, że to za wiele hałasu o jakiegoś zwarjowanego degenerata, który nawet nie miał na tyle uczciwości, by zapłacić swe długi honorowe, padły pierwsze ciosy. Louba oddał je natychmiast. Kelnerzy przyłączyli się do bijatyki. Żołnierze przyjęli to chętnie.
— Wszystko zniszczymy w tej budzie!
Groźbę tę podjęto z entuzjazmem i przypieczętowano z głośnym trzaskiem, rozbijając duże lustro rzuconą butelką z wina. Rozradowane ręce chwytały flaszki, naczynia i krzesła z braku lepszych pocisków. Ogłuszający trzask szkła świadczył o rozbiciu wszystkich luster w okazałym lokalu.
Kobiety krzyczały i uciekały, a niektórzy z mężczyzn czynili to samo.
Z ulicy wbiegali ludzie przyczyniając się do zamieszania.
— Na górę, chłopcy! I powyrzucać jego rzeczy przez okno!
— Zagarnąć jego zyski póki czas!
Szulerzy bronili się przed inwazją niszczycieli nie wiedząc, co to ma znaczyć i zamieszanie nie ustawało.
Rozradowany da Costa wskoczył na podwyższenie i popędził do małej garderoby w tyle. Była pusta. Świece używane do ogrzewania szminek stały na ławce służącej za toaletę. Liche suknie szyfonowe wisiały na ścianach. Lustro udrapowane było muślinem.
Da Costa wnet rozjaśnił pokój!
Wychodząc znów na pusty korytarz ujrzał tłum przy wejściu na schody, który próbował złączyć się ze zgrają na górze, albo starał się zrozumieć, co to wszystko znaczy. Da Costa rzucił na podłogę deszcz zapalonych zapałek, gdzie jeziora palącego spirytusu przepajały dywan między szczątkami strzaskanych butelek.
Płomienie wspinały się już wzdłuż ścian aż do niezapalnych dekoracyj sufitu, gdy krzyk jakiś zwrócił na nie uwagę.
Nikt nie próbował gasić pożaru! Przedewszystkiem własne bezpieczeństwo!
Da Costa jeden z pierwszych wydostał się na ulicę na bezpieczną odległość. Stamtąd śledził, jak głęboka niebieskość nieba zaczynała się zapalać od żaru do płomieni, łyskocących na zmiany ponure i intensywniejsze, gdy pożar budynku objął też dach.
Nie było późno. Napływali ludzie pytając, co się pali. Oficerowie i policja wojskowa przybiegli na wiadomość o awanturze.
Nadbiegł przerażony Hurley Brown. To, że dom Louby spłonie i zginie — to jedna sprawa, ale żeby za to mieli pokutować żołnierze?
Da Costa wzdychając za kimś, z kim mógłby się cieszyć, przyłapał Weldrake, gdy ujrzał jego małą postać.
— To Louba! — zawiadomił go radośnie. — To jego buda się pali!
Niebo rozpłonęło złą czerwienią żarzącą się i uciekającą w wietrze. Otaczające budę domy stały wyraźnie podcieniowane ogniem.
Gdy czerwień stała się posępna, zaćmiona czarnym dymem, powrócił Hurley Brown i stanął koło Weldrake. Tylko da Costa był rozmowny.
Ludzie powracali do baraków. Louba był bez płaszcza; zdjął go bowiem, by osłonić głowę, a przedzierając się na ulicę, podszedł do nich ze złowróżbną miną.
— Trzeba będzie zapłacić coś za to, kapitanie Brown — zawołał. — Zobaczymy, co powiedzą te wojskowe władze, o których pan wspominał!
— Jeśli ma pan trochę rozumu, Louba, to nic nie mówiąc zabierze się pan stąd! — rzekł da Costa. — Jeżeli pozwoli im pan stawiać pytania, to mogą dopytać się więcej, niżby pan pragnął!
— Co? A, pan do tego przyłożył swą rękę, da Costa! Ja wiem o tem! Eulalja pana tam widziała!
— Czy chce powrócić do Tripolis? — zaszydził da Costa.
— Może — i ja też! Słyszy pan? Wykadziłem pana z Port Said i wykadzę z Tripolis!
— Nie groź mi, Louba! Ja jestem więcej niż zapałką? Wyrządził mi pan krzywdę — ale będzie pan tego żałował — wołał da Costa dziko, uniesiony triumfem.
— Nigdy nie żałuję niczego — odrzekł Louba odwracając się. — Jeżeli sądzi pan, że mnie to wypędzi z Malty, kapitanie Brown, to przekona się pan o swym błędzie!
— To nie było potrzebne, Louba! Powiedziałem, że pan odejdzie — i odejdzie pan — rzekł Brown. — Dziś jest jeszcze jednym dodatkiem do krzywd, jakie wyrządziłeś. Ludzie w tę sprawę wmieszani zaliczą się do liczby tych, którzy cierpieli z powodu ciebie!
— A ja dopilnuję tego, by cierpieli — rzekł Louba zaciskając zęby. — Pożałują, że podnieśli na mnie ręce!
— Jedynie żałować mogą tego, że nie spalił się pan razem ze swą budą — rzekł da Costa.
Louba zwrócił nań swe grożące oczy.
— Bardzo dobrze — rzekł. — Mam czas...
— Czas i Nemezis — dodał Hurley Brown.
— Czas i mnie — dodał da Costa.
— Przyjmuję — zaszydził Louba — Nemezis i pana i co jeszcze chcecie!
Weldrake, który milczał chłonąc całą tę scenę popatrzał na bezczelną twarz Louby, a potem na tych dwu, którzy go nienawidzili: na kapitana Browna, ponurego, z zaciśniętemi wargami, i na da Costę płonącego niepowstrzymaną nienawiścią.
Weldrake zniknął.
W godzinę później, gdy Hurley Brown zaniepokojony dopytywał się o niego, klęczał on w ciemności na grobie syna.
— Wszystko w porządku, Reggie — szeptał zapewniająco — będziesz pomszczony! Ja tego dopilnuję! Nigdy nie zapomnę! Nie będę w domu, póki nie zapłacę... Wiem, że wszystko będzie w porządku. Będziesz pomszczony, Reggie!...