Tajemnicza kula/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnicza kula |
Wydawca | Wydawnictwo J. Kubickiego |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Sp. „Gryf” |
Miejsce wyd. | [Warszawa] |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Flat 2 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
— Nie poznajesz mnie, Miller?
Lata nie obeszły się uprzejmie z mr. Berry, ale Miller poznał go łatwo. Raz skarcił go Louba dlatego, że chciał zaspokoić swą wrodzoną ciekawość w sprawie wizyt Berry’ego w tem mieszkaniu i jego roli w stosunku do Louby, tak więc miał osobisty powód pamiętania go.
— Jak się masz, Miller? — mówił dalej uprzejmie Berry wyciągając rękę.
— O, dobrze... a jak idą sprawy? — odrzekł Miller.
Przedtem Berry nie był serdeczny w stosunku do niego, ale teraz było widoczne, że pragnął być uprzejmy.
Stali przed Braymore House. Był zimny, wilgotny wieczór.
— Powróciłem właśnie do Anglji — rzekł Berry. — Gdzie idziesz?
— Chcę zanieść listy mr. Louby do Elect-Club.
— A! on tam jest?
— Tak. Pragnie pan go widzieć?
— Poto przyjechałem do Anglji. Nie postępuje ze mną tak, jak powinien i jeśli nie zmieni postępowania, to zdaje mi się, że będzie to dość nieprzyjemne dla niego. Ale — pójdziesz na jedną... dobrze? Chciałbym z tobą pomówić. Nie śpieszysz się specjalnie, co?
— Tak z pięć minutek...
Szli obok siebie, a mokry deszcz bił im w twarz.
— Co to znaczy, że mr. Louba nie postępuje z panem jak powinien? — zapytał Miller widząc, że Berry okazuje inklinację do rozmowności.
— No — nie płaci mi tego, co mi winien. Jak myślisz, jak się mają jego finanse? Popsuło się coś?
— Dlaczego?
— Czy wiesz coś wogóle?
Niepewnie popatrzyli na siebie.
— Słuchaj — rzekł Berry — możemy być ze sobą szczerzy. Może będzie to dla naszego wspólnego dobra... On zalega w wypłatach i zastanawiam się, czy nie jest mu za krótko z pieniądzmi. A jak z tobą?
— No — rzekł Miller — moja pensja także zalega...
— O? — mr. Berry zamyślił się.
Odwróciwszy się, zwrócił Millerowi uwagę na małego człowieka, który szedł tuż za nimi.
— Kto to taki? — zapytał. — Zdaje mi się, że widywałem go często — ale nie mogę sobie przypomnieć, gdzie?
— Nie wiem. Widzę go często, jak włóczy się w okolicy. Ale on wygląda nieszkodliwie.
Weszli do najbliższego baru, a gdy usiedli przy stoliku ze szklankami pełnemi, Berry zdecydował się jeszcze więcej wtajemniczyć Millera.
— Prawdą jest — rzekł — że widziałem się już z Loubą. — Co? Po powrocie?
— Tak. Ciebie nie było. Powiedział mi, że jest zrujnowany i zwiewa z kraju z sumą, jaką zdoła zebrać.
Miller świsnął.
— To ładnie. Ale co z moją pensją?
— Myślałem, że jest to bluff, dlatego, że nie chce mi płacić. Ale jeśli to jest prawdą, to zła sprawa... co?
— Podła sprawa — odrzekł Miller ponuro.
— Jeśli to prawda, to zabierze wszystko, co będzie mógł i my nie ujrzymy ani penny z naszych pieniędzy.
Twarz Millera wyrażała wściekłość i przytakiwanie.
— To ładny ptaszek ten Louba — rzekł Berry.
— Wierzę — przytaknął Miller. — Jeżelibym sądził, że on naprawdę chce mi —
Berry zaśmiał się.
— On nie obejdzie się z tobą lepiej, niż z kimkolwiek innym — rzekł. — O tem możesz być przekonany. — Nagle przerwał.
Mały człowiek, którego widzieli na ulicy, wszedł za nimi i siadł przy stoliku tuż obok. Na ostry wzrok Berry’ego odpowiedział spokojnem spojrzeniem.
— Widzisz go? — mruknął Berry. — Wszedł tu, by się napić lemonjady. — Nie wątpiąc wcale w nieszkodliwość tego człowieka, czuł się jednak nieswojo w jego pobliżu.
— I pomyśleć, że po tylu latach służby — zawołał Miller, myśląc wciąż o Loubie i własnych swych zmartwieniach. — Ale podejrzewałem już...
— Co podejrzewałeś?
— Wiem, że jego towarzysze też są niebardzo i musiał dosyć zapłacić. A także widziałem coś przed paru dniami, czem się bardzo zdziwiłem: ale on woli zawsze coś niesamowitego, więc nie jestem pewny, czy to był znak zwiewania...
— Co to było? — spytał Berry gorliwie.
— Wyrobiony paszport na inne nazwisko, ale z jego fotografją.
— Więc to prawda! On ucieka! — Berry wypił do dna i uderzył szklanką o stół. — A my zostaniemy jak durnie! Jesteś żonaty?
— Chcę się ożenić.
— Ładny prezent ślubny dla ciebie! Bezrobotny! Napij się jeszcze...
Napili się jeszcze po dwie, a Miller zwykle zadowalający się wszystkiem, zaczął czuć się potwornie nabranym!
— Przez tyle lat byłem z nim! — zawołał.
Jeśli kto, to ty przedewszystkiem zasłużyłeś sobie na ładny prezent ślubny! — współczuł mu Berry.
— A ta pensja, którą mi winien!
— Podły łotr! mógł ci wypłacić przynajmniej!
Berry był bardzo zadowolony ze stanu Millera, gdy znów zezłościł go ten mały człowiek, który nie ukrywając tego, nadsłuchiwał ich rozmowy.
— Przepraszam — rzekł Berry głośno. — Czy mówimy o czemś, co pana interesuje?
— Przepraszam — odrzekł mały człowiek. — Nie mogłem nie słyszeć, że mówicie panowie o mr. Loubie.
— To pański znajomy?
— O, nie, ale interesuję się nim.
— Tak? Wielu ludzi się nim interesuje...
— Tak. Ale właśnie teraz interesuję się nim specjalnie.
— Dlaczego?
Mały człowiek przeniósł swą szklankę i usiadł przy ich stoliku.
— Bo — tłumaczył — wykryłem, że da Costa ma mieszkanie nad jego mieszkaniem w Braymore House.
— Tak — odrzekł Miller. — Ale on nie jest przyjacielem mr. Louby!
— O nie! — odrzekł mały człowiek. — Dlatego jestem teraz właśnie pełen nadziei. Powiedział, że gdyby nawet miał czekać 20 lat... lecz niema jeszcze dwudziestu lat...
— Nie zdaje mi się, by pan miał powód do nadziei — rzekł Miller w przygnębieniu.
— Co pan wie o Loubie? — zapytał Berry.
— O, niewiele — odrzekł łagodnie mały człowiek. — Spotkałem go lata temu... O, dawno! Ale nie straciłem nigdy wiary — szczególnie w da Costę. Oni kłócili się znów — rywale, pan rozumie — a da Costa nie zapomina.
— No, ale do czego to zmierza? — zapytał Berry, pragnąc dalej manipulować koło zmartwień Millera.
Mały człowiek popatrzał na niego szczerze.
— Czy ma pan do nas jakiś specjalny interes? — spytał Berry szorstko.
— O, nie — proszę wybaczyć, że panom przeszkodziłem. Zajmuje mnie wszystko, co dotyczy Louby. To mi jakoś pomaga. Nie, żebym kiedykolwiek stracił wiarę — rzekł wstając — wiara to wielka rzecz, panowie! Od lat już żyję nią tylko! Podtrzymuje mnie, bo bez niej umarłbym... Ale ja zawsze jestem wesoły... Mam nadzieję — i czekam...
Dopił lemonjady, ukłonił się i wyszedł.
Berry uderzył się w czoło.
— No, słuchaj, Miller — rzekł — Louba źle się z nami obchodzi — i to jest łotr! Dlaczego mielibyśmy pozwolić, by zagrabił wszystkie pieniądze i zwiał?
— Jak możemy temu zapobiec?
— Nie możemy zapobiec jego ucieczce, ale możemy podzielić się, ograbiwszy go...
— On już doglądnie tego! Będzie miał dosyć, aby móc żyć wystawnie. O to niema obawy!
— Jeżeli będziemy na tyle głupi, że pozwolimy na to! Ty jesteś z nim w domu, Miller.
Miller odstawił szklankę tak szybko, że część zawartości — rozlała się po stoliku.
— Więc co z tego? Czy ma pan mnie za złodzieja?
— Nie siedziałbym tu i nie rozmawiałbym z tobą, gdyby tak było — odrzekł Berry z przesadną dumą.
— Więc w takim razie, co ma to wspólnego z naszą sprawą, że jestem u niego w domu?
— Otóż masz doglądnąć, by to nie on skorzystał z pieniędzy, które mu się uda zagrabić. Jakto? raczejbym oddał wszystko na szpital i odszedł bez centa, aniżelibym pozwolił, by ten pies miał pieniądze! — oświadczył Berry cnotliwie. — Zabranie pieniędzy temu, który używa ich tylko ku zniszczeniu innych, to tak jak odebranie nabitego rewolweru mordercy! Jest kradzenie — i jest branie. Millerze, a ja ci powiem, że to nie jest źle zabrać pieniądze takiemu łotrowi, jakim jest Louba!
— Hm... to w teorji jest bardzo dobrze — odrzekł Miller. — Zgadzam się... Ale jeśli chodzi o praktykę...
Potrząsnął głową.
— Nie narażę się na sposobność tłumaczenia sędziom różnicy między kradzeniem a braniem!
— Jeżeli chcesz mi ułatwić to, ja biorę na siebie ryzyko! — obiecał Berry. — Jeśli zechcesz trzymać oczy otwarte i dać mi znać, gdy wpłynie wielka suma — to my już to załatwimy ze sobą! Ja wykonam to branie, jeśli ty będziesz mi pomagał i ułatwisz to — i pójdzie 50 na 50, jakbyśmy się narażali na to samo ryzyko. No, co ty na to?
Przez pewien czas Miller milczał. Nie był skłonny do brania tego projektu na poważnie. Ale pił dalej i twarz jego ciemniała w miarę, gdy krzywdy jego stawały się większe.
Karol Berry nie tracił cierpliwości i zamawiał dalsze szklanki.