Tajny dokument/4
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajny dokument |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 13.7.1939 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Tytuł cyklu: Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Dochodziła dziewiąta wieczorem. W pałacu zapalono już światła, jakkolwiek w ogrodzie było jeszcze prawie zupełnie widno.
Raffles, jak cień, przemykał się po korytarzach starego zamku. Od czasu do czasu cicho skrzypnęły tylko jakieś drzwi, czasem jęknęła deska w podłodze... Ale wszystko to nie wzbudzało niczyich podejrzeń.
Raffles kolejno i systematycznie wchodził do pokojów, które upatrzył sobie uprzednio, otwierał skrytki w murze i wyjmował kosztowności.
Perły, diamenty, drogie pierścienie, brosze szybko znikały w obszernej jego kieszeni.
Nagle na trzecim piętrze Raffles zatrzymał się. Znajdował się w pobliżu apartamentów hrabiego Drexlera. Zdawało mu się, że do uszu jego doszły jakieś szmery. Usłyszał skrzypnięcie otwieranych, a następnie zamykanych drzwi... Jakiś niecierpliwy męski głos szeptał niezrozumiale słowa.
— Czyżby to był Drexler? — zdziwił się Raffles — może kazała mu czekać daremnie i nie przychodzi? Zakochani mężczyźni bywają czasem niecierpliwi. Wolałbym, aby zamiast siedzieć niepotrzebnie w swoim pokoju, udał się do salonu i zagrał w karty! Psuje mi szyki... W pobliżu znajduje się pokój żony ambasadora amerykańskiego, która dopiero przed kwadransem zdjęła z siebie swoje kosztowności. Nie darowałbym sobie, gdybym taki skarb pozostawił nietknięty...
Nagle Raffles cofnął się w głąb korytarza... Gdzieś otworzono widać okno i prąd powietrza przyniósł mu jakiś zapach... Był to dym papierosów, które Raffles znał dobrze. Papierosy te, mocno opiumowane, palił tylko hrabia Drexler. Dla niego specjalnie sprowadzano je aż z Kuby.
— Ciekawe — mruknął do siebie Raffles ze zdziwieniem. — Nasz hrabia stoi gdzieś widocznie na korytarzu i pali papierosa... Zdumiewające! Będę musiał go minąć, chcąc się stąd ruszyć... Inaczej należałoby obrać okrężną drogę, aby dostać się do apartamentów naszej Amerykanki.
Cofnął się gwałtownie do bocznego ciemnego korytarza... Bystre jego ucho pochwyciło szelest kuchni kobiecej. W tej samej chwili tuż obok niego mignęła wysoka postać w białym wieczorowym płaszczu, zarzuconym na ramiona. Nie trudno było się domyśleć, że była to Lola Ravenna. Po jej przejściu, Raffles wysunął się ostrożnie naprzód... Tym razem usłyszał cichy szmer co do którego nie miał najmniejszej wątpliwości. Byt to odgłos pocałunku... Kilka cicho wypowiedzianych słów i otwarte drzwi ostrożnie zamknęły się.
Zegar na kościele w Richmond wybił godzinę wpół do dziesiątej.
— Mogę się chyba nie obawiać tych dwojga — odetchną Raffles z ulgą. Szybko przebiegł korytarz i skierował się w stronę apartamentów żony ambasadora amerykańskiego. W dziesięć minut później wspaniały diadem z diamentów utonął w kieszeni Rafflesa.
O godzinie dziesiątej goście zmęczeni dniem pełnym wrażeń poczęli powoli udawać się na spoczynek.
Siwowłosy służący zbliżył się do lady Wolwerton i coś szepnął jej na ucho.
— Ależ sir Mayflower odjechał już o godzinie wpół do dziewiątej — zawołała lady ze zdumieniem. — Pożegnał się ze mną natychmiast po kolacji.
— Sir Mayflower pyta, czy może z panią mówić pomimo spóźnionej pory — odparł służący. — Przypuszczam, że pragnie oddać lady osobiste pozdrowienia od żony.
Lady Wolwerton podniosła w charakterystyczny sposób swe pięknie zarysowane brwi:
— Pozdrowienia od żony? — Przecież dziś rano natychmiast po przyjeździe przeprosił mnie za jej nieobecność, wyjaśniając, że nagle zasłabła? Dobrze... Proszę powiedzieć sir Mayflowerowi, że pragnę z nim pomówić... Gdzie on jest?
— W zielonym salonie... Sir Mayflower miał wypadek automobilowy i zdaje się że chce prosić lady o gościnę.
Na twarzy lady Wolwerton malowało się coraz głębsze zdumienie.
— Nic nie rozumiem — zawołała tak głośno, że zwróciło to nawet uwagę siedzących w pobliżu gości. — Jakże mógł mieć wypadek automobilowy, skoro jechał pociągiem?
Służący rozłożył ręce na znak, że sam niewiele z tego rozumie.
Lady szybko przebiegła przedsionek i skierowała się do zielonego salonu.
W salonie tym siedział sir Archibald Mayflower, który na widok pani domu powstał żywo i wyciągnął ku niej lewą rękę.
— Podaję pani rękę serdeczną, ponieważ na prawej mam ranę — rzekł. — Proszę mi wybaczyć, że składam pani wizytę o tak niezwykłej porze...
Uległem wypadkowi automobilowemu w odległości dwóch kilometrów od zamku... Inaczej nie śmiałbym pani niepokoić tak późno prośbą o gościnę.
Żona moja wyjechała wraz z przyjaciółmi drugim autem i przesyła pani ukłony.
Lady Wolwerton stanęła, jak wryta. Spoglądała na swego gościa takim wzrokiem, jak gdyby miała przed sobą szaleńca.
— Ależ drogi przyjacielu — wyjąkała wreszcie — o czym pan mówi? Czy nie doznał pan przypadkiem wstrząsu mózgu?
— Na szczęście, nie... Tylko niewielka rana na prawej ręce, która szybko się zagoi. Niestety, nie mogę myśleć chwilowo o prowadzeniu auta, które i tak co prawda przedstawia obraz zniszczenia.
— Przecież odjechał pan pociągiem? — zawołała lady Wolwerton. — W jaki sposób dostał się pan nagle do auta?
— Przez cały dzień nie używałem żadnego innego środka lokomocji — odparł Mayflower nie rozumiejąc znaczenia słów pani domu.
— Rano przyjechał pan również pociągiem... — ciągnęła dalej niedowierzająco kobieta.
— Rano... Pociągiem? Co chce pani przez to powiedzieć?
— Powiedział pan między innymi, że żona pańska jest niedysponowana i że dlatego nie mogła przybyć na zamek... Czyżby już wyzdrowiała?
— Zuzanna? Ależ jej nic nie było — zawołał Mayflower, spoglądając już teraz z prawdziwym przerażeniem na lady Wolwerton.
— W jakim celu powiedział mi pan rano nieprawdę?
— Rano? O czym pani mówi? Rano byłem w Cardiff. Miałem tam pewną ważną sprawę do załatwienia... Chodziło mianowicie o spotkanie z pewnym właścicielem kopalni... Niestety, zachorował poważnie ubiegłej nocy i nie pozostało mi nic innego jak wrócić wraz z żoną do domu. Po drodze spotkaliśmy auto przyjaciół i razem jechaliśmy w kierunku Londynu przez Richmond.
Lady Wolwerton opadła bezwładnie na krzesło. Twarz jej pokryła się bladością. Spoglądała na Mayflowera jak na zjawę z zaświata:
— A więc to nie pan był dziś rano na zamku?
— Stopa moja tu nie postała, mylady — zawołał gość. — Mam nadzieję, że mi pani wierzy?
— Tak... Wierzę panu... Ale — jęknęła lady Wolwerton, ściskając oburącz czoło — w takim razie ktoś podszył się pod pańskie nazwisko... Przecież jestem chyba przytomna? Niechże pan mnie wysłucha, Mayflower. Dziś rano zjawił się wraz z innymi gośćmi ktoś, kto śmiało może uchodzić za pańskiego sobowtóra. Osobnik ten wyjaśnił mi, że jego żona jest chora i dlatego przybył sam. Zatrzymałam go na kolacji, choć zaproszony był tylko na zabawę ogrodową. O godzinie wpół do dziewiątej pożegnał mnie, aby zdążyć na pociąg do Londynu.
Słuchając tych wyjaśnień Mayflower usiadł na krześle ze zdumienia.
— To chyba jakiś niestosowny żart? — wyjąkał wreszcie.
— Obawiam się, że to coś poważniejszego. Mayflower — zawołała lady Wolwerton, zrywając się z krzesła. — Niech pan idzie ze mną Mayflower — rzekła — musimy natychmiast wyjaśnić tę sprawę. Obawiam się najgorszego... Trzeba zatelefonować po policję, aby schwytała tego człowieka.
Zapomniała się i ścisnęła go za prawą rękę. Mayflower skrzywił się z bólu.
— Niech mi pan wybaczy — zawołała. — Jestem ogromnie zdenerwowana. — Musimy czym prędzej ostrzec mego brata.
— Ależ na Boga, mylady... Cóż za cel mógłby mieć ten człowiek? — zapytał płaczliwym głosem Mayflower.
Odpowiedź na to pytanie otrzymał drogą zgoła niezwykłą... Gdzieś w głębi pałacu ozwał się przeraźliwy krzyk kobiecy... Gdy Mayflower wraz z gospodynią znaleźli się w hallu, zbliżyła się do nich żona ambasadora amerykańskiego. Twarz jej była śmiertelnie blada.
— Mój diadem diamentowy... — wyszeptała. — Mój diadem zginął... Został skradziony.
Lady Wolwerton spojrzała bezradnie na Mayflowera:
— Oto klucz naszej zagadki — szepnęła.
Istotnie... Wkrótce po tym, w rozmaitych punktach pałacu rozegrały się podobne sceny. Rozlegały się trzaskania drzwiami, niespokojne biegania po korytarzach... Wreszcie około dwunastu pań w negliżu ukazało się w hallu, skarżąc się jedna przez drugą, że skradziono im kosztowności.
— Mój brat... Gdzie jest hrabia Drexler? — zawołała lady Wolwerton.
Na głos pani domu przybiegło natychmiast kilku przerażonych służących.
— Henry, poszukaj natychmiast hrabiego Drexlera — rozkazała lady. — Zobacz, czy nie ma go w parku... Miss Ravenna mówiła mi przed pół godziną, że mają zamiar przejść się jeszcze, pomimo tej obrzydliwej pogody. Ja zajmę się powiadomieniem policji. Proszę wszystkie panie, aby zechciały zachować spokój. Mam nadzieję, że uda nam się zażegnać katastrofę. Złodziej musi znajdować się jeszcze gdzieś w pobliżu.
Lady wstała, aby udać się do telefonu... W połowie drogi zatrzymał ją przeraźliwy okrzyk Mayflowera, stojącego w drzwiach zielonego salonu. Ze zdumieniem spostrzegła, że lewą ręką wskazywał na mężczyznę znajdującego się na galerii, biegnącej wzdłuż jednej ze ścian hallu i łączącej oba skrzydła monumentalnych schodów.
Mężczyzna ten, zwabiony widocznie zamieszaniem, które zapanowało w pałacu, był prawdziwym sobowtórem Mayflowera.
Początkowo nie rozumiał sceny, która rozgrywała się na dole... Przez chwilę stał nieruchomo, po czym rzucił zapalonego papierosa i szepnął do siebie półgłosem.
— Do wszystkich diabłów... A to niemiłe spotkanie!