Taniość i elegancja

>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Taniość i elegancja
Podtytuł Obrazek z bruku
Pochodzenie „Kurjer Warszawski“, 1889, nr 75
Redaktor Franciszek Olszewski
Wydawca Wacław Szymanowski i Antoni Pietkiewicz (Adam Pług)
Data wyd. 1889
Druk Drukarnia „Kurjera Warszawskiego“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TANIOŚĆ i ELEGANCJA.

(Obrazek z bruku.)

Warszawa! Idealne miasto, eleganckie, bogate i tanie!
Dość spojrzeć na jej wesołe dzieci, gdy się w niedzielę przy pogodnym dniu zimowym na ulicach rozproszą. Co trzeci pan ma bobry na kołnierzu, co trzecia dama połyskuje aksamitem...
Sądziłbyś, że w tem miasteczku nad Wisłą dali sobie rendez-vous magnaci, posiadacze kopalni, nababowie z Indyj, lordowie z mglistej Anglji, weseli brazylijczykowie, dzieci Wanderbildta lub innych miljonerów. Ale nie meldowano takich przyjezdnych w żadnym cyrkule.
A może ci się zdaje, że to maskarada-monstre, w której cała ludność bierze udział? Ani trochę... Jesteśmy tu wszyscy swoi i nieukostjumowani.
Byliśmy w kościele, jak się patrzy i po nabożeństwie używamy umiarkowanej przechadzki po ulicach, po ogrodzie Saskim, w Alejach.
Bobry i aksamity niech cię nie dziwią. My tak zawsze, nawet gdy gości nie ma, albowiem, jako naród w wysokim stopniu ucywilizowany, nie uznajemy takiego kolosalnego nonsensu, żeby kosztowne stroje miały być wyłącznie przywilejem zamożnych.
Ma się rozumieć.
Gdzież jest napisane, że subjekt od fryzjera nie ma prawa nosić paryskiego cylindra, a żona kantorowicza aksamitnej szuby?!
Czy uważałeś pan dobrodziej podczas karnawału toczące się przez miasto karety? Po białych lejcach mogłeś poznać, że to jadą państwo młodzi do ślubu, a za nimi orszak weselny. Istotnie, tak.
Zatrzymują się przed kościołem, wysiedli. Piękna para, nie ma co mówić. Daj im Boże szczęście! A i orszak także nieszpetny. Panowie we frakach, każda dama z przyzwoitą wystawką, z trenem. Szyk!
Przypuszczałeś zapewne, sądząc po karetach i strojach, że się żeni folwark z kamienicą, że dwie, jak szkło czyste, hypoteki łączą się dozgonnym węzłem, że fabryczka przysięga wieczną miłość sklepowi, albo X. „złotej renty” wiąże się na śmierć i życie z dwoma X. X. obligów kanalizacyjnych?
Co za nielogiczność! Pan młody jest czeladnikiem, a jego oblubienica szwaczką.
Dziwisz się, że karetą jechali do kościoła?
Co do mnie, dziwię się raczej, że nie wzięli oddzielnego coupé pierwszej klasy i nie udali się w podróż malowniczą i sentymentalną do Włoch lub do Egiptu.
Nie masz na świecie bogatszego miasta nad Warszawę.
Żądasz dowodów? Proszę. Co trzeci dom jest, jeżeli nie handel win i delikatesów z dobrem winem, z ostrygami, z kawiorem, to przynajmniej restauracja, a jeżeli nie restauracja — to szynk. Co dziesiąty dom cukiernia, z dwoma albo trzema bilardami na górze, co szósty kawiarnia, co piętnasty jubiler.
Magazyn mód w każdym domu, a w niektórych po dwa, dystrybucyj wielkich i małych bez liczby, a powozów do wynajęcia, dorożek bez liczby.
Bogate miasto i nie może być inaczej... Wiadomo, że podstawą bogactwa jest kredyt, a ten w Warszawie bajecznie łatwy.
Co rusz, to lombard jawny albo potajemny, wielki albo mały. Przed bankiem od kapitalistów aż czarno, a na Nalewkach, Franciszkańskiej, Dzikiej tryskają takie obfite źródła kredytu, że się w nich już tysiące porządnych obywateli utopiło.
Tylko czerpać pełnemi dłońmi i używać.
Dostaniesz tu wszystkiego, czego dusza zapragnie i dostaniesz... na raty.
Szykowną garderobę, meble, lustra, biżuterje nawet.
A taniość!
Nie powiem, żeby to była taniość mieszkań, mięsa i chleba, bo te (podrzędne zresztą artykuły) trzymają się zawsze w wysokiej cenie — ale inne rzeczy są prawie darmo.
Dawniej tak zwane „szwaczki” uszyły ci coś chciał po groszu od łokcia, dziś za tę samą zapłatę uszyją cały sążeń, jeszcze za rok szyć będą po trojaku od kilometra.
Za kilka marnych rubli nauczą cię tajemnic paryskiego kroju. I niech ci się nie zdaje, że umiejętności tej nabędziesz od zwykłej śmiertelniczki, broń Boże! to będzie uczennica Worth’a, bo u nas nie ma innych.
Możesz się nauczyć za psie pieniądze malowania na porcelanie, robienia krawatów, a nawet wypalania bardzo pięknych rzeczy na skórze.
Nie należy tego lekceważyć. Umiejętność naprzykład malowania na porcelanie da ci całą serję duchowych roskoszy... Wyobraź sobie, że masz kilka talerzy, na których zazwyczaj spożywasz swój skromny obiadek. Talerze te są białe, jak ślubna suknia lub jak rubryka twoich dochodów.
Zaczynasz malować... Cóż wymalujesz? Ma się rozumieć jadłospis nr. 1 (zawsze lubisz markę prima) według recepty Porannego.
Wymalujesz więc na jednym talerzu zupę z żółwia, na drugim sztukę mięsa z bażanta, dalej kapłona z truflami, kotlety pożarskie, comber sarni, leguminę z czem chcesz.
Oko twoje nasycać się będzie widokiem tych potraw.
Ale na tem nie koniec...
Ty, warszawiaku przeciętny, lubisz naukę i sztukę, naukę o tyle, o ile cię przymuszał do niej ojciec przy pomocy korepetytora; sztukę o ile bywasz w Towarzystwie muzycznem lub przy niedzieli na wystawie Towarzystwa sztuk pięknych.
Chcesz pozować na małego Mezzofantiego, albo się bawić w Warszawie? Masz po temu miljon sposobności. W żadnem mieście na świecie nauka języków nie jest tak tania, jak u nas. Nie mówię wcale o łacinie, greczyźnie i językach słowiańskich, których możesz się nauczyć na koszt skarbu, lecz o tak zwanych nowożytnych. W Warszawie masz tę naukę za bezcen. Godzina łamania języka na sposób angielski (najwyższa marka) kosztuje dwa złote; włoszczyzna (średni gatunek) dwadzieścia kop.; nadwiślańsko francuski piętnaście kop. za półtorej godziny, a bismarkowski za kufelek piwa, a w wielu knajpach (dla wolnych słuchaczów) gratis.
Jeżeli chcesz się kształcić w muzyce, znajdziesz udogodnienia, o jakich nie marzyłeś. Za trzydzieści rubli dostaniesz bardzo fajn fortepian z angielską mechaniką i dwiema szprejcami, cokolwiek używany, ale dobry. B. uczennica Konserwatorjum odkryje ci tajemnice gam za bardzo małe wynagrodzenie i będziesz mógł dla wprawy bębnić po klawiaturze, choćby po całych dniach.
Masz dzieci, a pragniesz wychować je na intratnych Raulków, i to ci ułatwię. Chcesz się popisywać na skrzypcach, trąbie, wiolonczeli, cytrze, fagocie, puzonie, flecie, pikulinie, werblu, basetli, cytrze — znajdziesz metrów uzdolnionych i niedrogich.
Żądasz adresu? Bardzo proszę. W każdym domu i na każdej ulicy, bo albo miasto jest muzykalne, albo nie jest. Nasze jest.
Czujesz w sobie zapał do teatru? Któż go nie czuje? Masz kolosalne płuca, zdrowe gardło, słyszałeś od kuzynki, że jesteś przystojny, że w kostjumie byłoby ci osobliwie do twarzy, pragniesz pójść w ślady Mierzwińskiego — i to jest możliwe.
Dojdziesz, czy nie dojdziesz do celu, to inna kwestja, bo jeden miewa szczęście, drugi nie miewa; ale nie powiesz, że w rodzinnem mieście nadaremnie łaknąłeś nauki i że ci jej nie dano, nie powiesz, że miałeś trudność w wyszukaniu mistrza lub mistrzyni.
Są... są... wydobędą z twej gardzieli tony białe, zielone, żółte, pąsowe, pomarańczowe, jakie tylko sam zechcesz. Zrobią z ciebie tenora, barytona, co chcesz i niedrogo, a jeżeli mistrz za kosztowny na twoją artystyczną kieszeń, idź do mistrzyni. W każdym domu mieszka przynajmniej jedna i niech ci się nie zdaje, że zwyczajna nauczycielka muzyki — kto ci to powiedział?! To uczennica Lampertiego na pewno.
Pracowity człowiek ten Lamperti.
Korzystaj więc, dobry człowieku, i rozdzieraj powietrze solfegjami.
Chcesz się bawić? Nigdzie nie znajdziesz tyle sposobności, co tutaj. Możesz zostać klubistą, cyklistą, wioślarzem, łyżwiarzem, lutnistą, członkiem „dudy” — czem ci się podoba.
Sądzę, że zdołałem cię przekonać, iż Warszawa jest najlepszem miastem pod słońcem, bogatem, eleganckiem i taniem. Nie dziw więc, że z całego kraju ściągają do niej ludzie, którzy nie mają żadnych dóbr tego świata, ani też żadnego bliżej określonego sposobu do życia.
Nie jest to zresztą konieczne, zwłaszcza odtąd, odkąd sztuką kręcenia biczów z piasku stanęła na wysokim stopniu rozwoju.
Widzę już, poczciwy prowincjonalisto, który nie masz w swoim zakątku z czego żyć, ani nie potrafisz nic robić, że przeczytawszy te słowa, gotów jesteś zapakować manatki i pierwszym pociągiem przyjechać do Warszawy.
Aż ci się oczy śmieją! Ma się rozumieć. Miasteczko miłe, wesołe, a warszawianki!... Wmówiliśmy przecież w całą Europę, że są to najładniejsze i najprzyjemniejsze kobiety na świecie. Pani Modrzejewska rozpowszechniała tę prawdę w Ameryce, a pani Hajota-Rogozińska czyni to samo obecnie w Afryce, więc skoro trzy części świata uwierzyły, dlaczego ty nie miałbyś uwierzyć...
Widzę po twoich poczciwych oczach, że chcesz mnie o coś zapytać? Owszem, dam ci jaknajlepsze informacje. Zapytujesz, z czego można w Warszawie żyć? Pytanie najbardziej racjonalne... Poczekaj.
Jeżeli masz zamiar poświęcić się pracy na kolei, to daj pokój; jeżeli czujesz powołanie do zarządzania kilkoma wielkiemi domami, to także wyperswaduj sobie ten zamiar, bo każdy dom ma rządcę, na którego śmierć lub dymisję oczekuje conajmniej trzydziestu trzech kandydatów.
Nie zachęcam cię też, abyś szturmował do banków, kantorów, fabryk, albo sklepów, albowiem nie zdarzyło mi się słyszeć, żeby tam uskarżano się na brak ludzi fachowych, zdeterminowanych nawet na obniżenie pensji lub wyrzeczenie się gratyfikacji. W tym kierunku poświęcenie nie miewa granic.
Nie zachęcam cię więc, raz dlatego, że niepięknie dobijać się o posadę, jeżeli ta jest przez kogoś, potrzebującego pracy i chleba, zajętą, a powtóre, że cię każdy pryncypał kwaśno przyjmie i albo zbędzie czczą obietnicą, jeżeli jest elegant, albo też jeżeli jest człowiek szczery, powie ci wprost, żebyś sobie poszedł do djabła.
— A więc?...
— Wiedziałem, że będzie „a więc”; byłem na to przygotowany, kiedym zaczynał pisać ten wstęp do obrazków. Mają one swój cel, który się ściśle z pytaniem mojem wiąże. Mają na przykładach wykazać, że niekoniecznie trzeba mieć własny majątek, specjalne uzdolnienie do jakiegoś zawodu; niekoniecznie trzeba zajmować posadę, ażeby żyć i elegancko stroić się w tej kochanej Warszawie.
Z czego, zapytasz — bądźże trochę cierpliwy i poczekaj na następny obrazek...

Klemens Junosza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.