<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Tomko Prawdzic
Podtytuł Wierutna bajka
Wydawca Karol Wild
Data wyd. 1866
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XX

Baron German von Teufel nieopuszczał go na chwilę, biegł za nim, czepiał się sukni, wieszał się czasem na jasnym włosie i ulatywał z nim w powietrzu, dziwne hołupce wycinając nóżkami. Gdy Tomko usiadł, skoczył przed niego, zażył tabaki i ukłoniwszy się ze swym grzecznym uśmiechem, rzekł:
— Ależ biegłeś paneczku.
— A, i wy tu?
— Zawsze kochanie moje.
Tomko głowę odwrócił:
Obok niego siedział ktoś nieznajomy, stary dziwnie łysy (jak kolano z pozwoleniem waszem), schylony we dwoje, wyschły jak stara okładka i tak zamyślony, że nic go wywieść z tego stanu osłupienia nie mogło. Trzymał on wędkę w ręku i patrzał na nie poruszony jej sznurek, który się w wodzie zanurzał. Twarz jego pełna była wyrazu łagodnego smutku, któren czas widać długi, zmienił w naturę. Oczy, usta, czoło uśmiechać się zdawały boleśnie i z litością. Suknia na nim była łatana i wytarta do nitki; obówie sznurkami przymocowane do nogi, a czapka w której leżały robaczki i haczki, prawie od dziur licznych przezroczysta.
— Dzień dobry, professorze, rzekł Baron do niego.
— A co? i to professor? spytał Tomko.
— A jakże, i niepospolity! Całe życie także szukał prawdy, uczył się, pracował i na starość doszedłszy że prawda jest na dnie wody w postaci wielkiej ryby, siedzi z wędką nad brzegiem, żeby ją złapać. — I odwracając się do starca spytał Baron:
— Coż tam prawda, professorze?
— Zawsze jest nadzieja połowu.
— Ale dotąd?
— Dziś już ją pewnie złapię.
— Niechcielibyśmy przeszkadzać w tak ważnem zatrudnieniu, rzekł niemczyk, ale oto jest wielkich zdolności uczeń, który by rad od was choćby trochę historji prawdy się dowiedzieć, jeśli nie jej samej; bo ona sama jak mówicie stała się w końcu rybą.
— Tak jest! tak jest! stała się rybą i pływa na dnie wód! dziś ją złapię niezawodnie a jeśli ciekawy, niech słucha ten pan uczeń — rzekł stary nieodwracając głowy — powiem mu co wiem, a jeśli dziś jak niemylnie wnoszę złapiemy ją, to się nią podzielim, i nie tylko my, ale ludy całego świata, jak Leviathanem na wielkiej wieczerzy nakarmią się do sytości.
— Byleby się wędka nie urwała, gdy ją dobywać będziemy! rzekł Baron.
— Otóż to i mnie frasuje. —
— A tymczasem professorze, ad rem, słuchamy twej historji, którą opowiadasz tak pięknie, uczeń ciekawy i pojętny.
— Słuchajcie, tylko zmiłujcie się, jeźliby się złapała, pomożecie mi ją za to wyciągnąć.
— Z całego serca.
Stary professor odkrząknął i w te słowa mówić począł głosem jak z katedry.
— Jak tylko się człowiek najadł, napił, wyspał, okrył i uzuł że bestji dosyć, zaraz się domyślił że jest w niem coś drugiego krom zwierzęcia ; uczuł się człowiekiem, aniołem, duchem a czując także głód w duchownym swoim żołądku, począł szukać prawdy, któraby go nakarmić mogła. Z tąd cała filozofia się rodzi.
— Której by nie było powiadasz pan, gdyby się człowiek — bestja, wprzód nie najadł i nie napił.
— Oczewiście lecz to mniejsza.
Obróciwszy się na wschód, tę kolebkę rodzaju ludzkiego ujrzym tam naprzód wyradzającą się ideę prawdy w osobie Bóstwa jednoczącego w sobie wszystko, począwszy od komara do słonia i człowieka. Wszystko zawierał Brahma; a zaraz i to wszystko jakoś rozbiło się na troje; urodziła się z jedności trójca. Trójca znów skleiła się w jedność. Ludzie szukali prawdy zatapiając się w bóstwie, jednocząc się z nim zjednoczeniem takiem, że sobą być przestawali.
— Zapomnieli nieboracy na którym byli świecie.
Jakkolwiek bądź, w Indji jako zasadę prawdy widziemy ideę jedności i troistości. Ta troistość od Indjan począwszy po dni dzisiejsze przez Platona płynie w zyłach wszelkiej filozofji i piętnuje wszelką naukę swą tajemniczą pieczęcią. U Persów znów jedno rozbiło się na dwoje i prawda stała się złem i dobrem, walczącem z sobą wiecznie: Ahriman i Ormusd wznieśli się nad ten swiat nowy, który walką wszystkiego chciał sobie wytłumaczyć boje doczesnego życia poziome i drobne. Tu wzięło początek pojęcie jakichś zasadniczych idei, które stworzeniu przewodniczyły. Z elementów ogień otrzymał pierwszeństwo, a raczej światło. Chaldeowie wznieśli się nieco wyżej od ziemskiego płomienia do swiateł niebieskich. W Egypcie wszystko było bóstwa częścią aż do cebuli, o tem wiecie, a zatem wszystko prawda co rzeczywistość i rzeczywistość bóstwem. U Hebreów Bóg znowu jeden i wielki, on w swiecie a świat w nim: prawda się skupia, człowiek podnosi głowę czując w stanie upadku. To poczucie się człowieczeństwa jest wielkiem znamieniem! W niem wielkich przeznaczeń rękojmią, w niem tęsknota ku czemuś wyższemu, sięgnienie do niebios, które mu zajaśniały. Poznał człowiek jak był nisko i zapragnął się podnieść.
Oto w kilku słowach przedhistoryczne że tak powiem dzieje filozofji. Dalej, bliżej nas śledzić możemy szczegółowiej historją prawdy, nie w narodach już całych, ale w indywiduach, uosabiających ludy i czasy. —
Poczciwy staruszek Thales uważał za prawdę jedyną, wodę.
Dziś już i gęsi nie wiem czyby się tem kontentowały, przerwał Baron.
Początek istniejących rzeczy — mówił professor — Za złe mu tego mieć nie można, zważywszy że żył w czasie wielkiego pragnienia ludów. Że przyznawał magnesowi duszę, dowodzi to że wcale nie był głupi na swój czas, bo i my poczekawszy do jego mądrości powrócim z małą odmianą.
Anaxymander w czemś nieopisanem, nieokreślonem widząc wszystkiego początek i prawdę zasadniczą, przyznał przynajmniej skromnie, że niedaleko widział. Uznał to coś niezmiernem, a wszystko co w niem zawarł rozmaitości pełnem i ruchawem. Wcale nie zgorzej na początek; są tu już wielkie zasady.
— Zapewne, zapewne, pomruczał Baron.
— Ferecydes z Syros żeby stworzyć ziemię i światy przypuścił Jowisza i materją. Jeszcze i dziś toż samo robią filozofowie. Jowisz nie wystarczał nieborakowi, bo mu się w głowie pomieścić nie mogło, materji stworzenie. Anaximenes poprawując Thalesa, uznał znów prawdą powietrze. Nakoniec wielki Pythagoras jedyną prawdę ujrzał w znajomej tabliczce, krom liczb, to jest krom materji niewidząc nic pewnego. Był to jak widać przynajmniej uczciwy i sumienny człowiek — Nauka liczb zajęła go całkiem, z niej i przez nią chciał zbadać prawdę. Za nim do dziś dnia tłum jeszcze pędzi, co liczbę uważa za jedyną pewność. —
Co do mnie przyznam panom otwarcie, ale po cichu, nie jestem pewien, czy za lat tysiąc, dwa a dwa nie będą robić pięciu. Wszystko to niezmiernie prawdopodobne.
— Nawet to że my dziś Leviathana na wieczerzę ludzkości rozpłatamy —
— Idźmy dalej, nie tracąc czasu; chwile biegną, mam przeczucie, że dzień dzisiejszy będzie dla mnie stanowczy.
U Pythagorejczyków i świat i Bóg i dusza były liczbami tylko różnemi. Jeśli już dziś za złe niemamy bałwochwalcom biednym, że Bogi swe w drewniane ubierali posągi; za cóż wyrzucać Pythagorejczykom że Bóg jest ich wielką wspaniałą jednośćią! Pythagoras szukał też prawdy na ziemi i liczby moralnej dla rozporządzenia wedle niej ludźmi; ale to wszystko jeszcze zasadzał na tem, żeby za dwa dać dwa; to jest, naprzykład, kto cię dwa razy uderzył, ty mu oddaj ni mniej ni więcej — dwa tylko. Moralność ta matematyczna wcale jeszcze nie była ciekawa. Xenofones, nowa gwiazda naszej historji, doszedł wielkiego fałszu lub wielkiej prawdy, że z niczego nic być nie może. Jest to na pozór śliczne cacko, ale w istocie fałsz wierutny, bo wszystko powstaje z niczego. Lepiej mu się udało przypuszczenie, że wszystko jest jednej w głębi natury, a ta jedność jest Bóstwem, a Bóg jest sferą. Nie miejmy mu za złe tej sfery, bo u nich jeszcze materja nieodłącznie wchodziła do idei Bóstwa, a szukając dla niej formy najdoskonalszej, znaleziono naturalnie — sferę. Prawda więc u Xenofonesa jest kształtu kuli działowej, dzisiejszej ultima ratio społecznego świata.
Kocham Parmenidesa za to, że zmysłów przeczuł fałszywość; bo cóż zmysły pewnego nam dają? U nich dziś białe, jutro czarne i gdyby się człowiek tęgo nie trzymał, okpiwałyby go co chwila. Nieudało mu się to tylko, że prawdy głębiej świdrując, szukał w eterze — ogniu i nocy, na dwóch krańcach, gdzie i światło i ciemność równie ślepią....
— Professorze skracaj, bo będziemy tu nocowali, przerwał Baron.
— Idę dalej, idę dalej, uważajcie tylko na wędkę kochani moi. Przychodzim do Zenona z Elei; był to mówią przyjaciel Parmenidesa, bardzo godny człowiek, ale że w ruch nie wierzył całkiem a podobno i w nic więcej, było to zeznaniem się filozofii przez jego usta, że sama nie wiedziała co począć, i w co wierzyć, poczytując tym czasem za najpewniejsze, nie wierzyć w nic wcale. Heraklitowi było zapewne znowu zimno, jak wielu jego poprzednikom, gdy swój ogień — prawdę wymyślił i stworzyciela ognia powołał do życia; ale widział on i duszę i musiemy mu ogień dla duszy przebaczyć.
Atomy Leucippa były jakby granicą po za którą niepozwolono do czasu bujać umysłowi ludzkiemu, mówiąc mu dalej — wara! dalej niepodzielne. Znalazła się też i próżnia obok na umieszczenie atomów, i przestrzeń dokuczać przestała. Dusza, wedle Leucippa, miała się składać z porządnych, okrągłych (doskonałych) atomów, wydających ruchem swym ciepło i myśl. Ciepło i myśl zjednego rondelka! Takaż to i myśl być musiała.
Począł się śmiać Demokryt i doprawdy było z czego; cieszył się nowo narodzonym atomem i pieścił je gdyby własne dziecko, był mu mamką i nauczył go ruchu, wodząc na paskach. On pierwszy odlepił obrazy od rzeczy i dał im oddzielną exystencją. Empedokles, którego pantofle Etna wyrzuciła, brzydząc się natrętem, który w żołądek natury chciał zaglądać, nie był wyłącznie ani przyjacielem prawdy ognia, ani prawdy — wody; rozbił co było na czworo, i z jego łaski mieliśmy cztery żywioły aż do ostatku szkół jezuickich. On także stworzył zasady pociągania i odpychania, nie namyśliwszy się, że pociąganie jedno byłoby wystarczyło, bo odpychanie od jednej rzeczy jest skutkiem pociągania ku drugiej. Empedoklesa demony i demon człowiek, wygnaniec z raju, przypominają Hebreów; u niego dusza wędrówkę odbywać zaczyna i coraz inny kształt przybiera, oczyszczając się, podnosząc, dążąc do zlania z jednością. Empedokles też zjednoczył się z ziemią, a przez nią z universum, w otchłaniach Etny. Anaxagoras prawdę znowu rozdwoił; materją nie wiedząc jak ją stworzyć, przypuścił odwieczną, co najłatwiej. Najznakomitszem podług mnie zdaniem Anaxagora jest to, że uznał w świecie niepodobieństwo klassyfikacji istot i fenomenów jak od siekiery — połączenie ścisłe wszystkiego ze wszystkiem. —
Diogenes Apolloński powietrze znowu uznał zasadą, a zasadą jedną. — Słowem, jak widzicie, prawd było ile ludzi, ale to nic jeszcze, jesteśmy dotąd w pieluszkach. Narobiwszy systemów, ludzie opatrzyli się nareszcie, że kiedy jest tyle prawd do wyboru, wszystko jedno jakby żadnej nie było. Poczęli więc niewierzyć w nie wszystkie. Ostrożny człowiek, bojąc się omylić, wolał wszystkiemu zaprzeczyć i położył się śmiejąc i wątpiąc w barłogu. Był to pierwszy perjod zwątpienia ludzkości, która zwalczona upadła na ziemię i zamiast pracować chętniej, zaparła się rąk swoich. Wygodnie też, było powiedzieć sobie: niema prawdy, bośmy jej nie doszli, a zatem niema prawa, a zatem: hulaj dusza!
W tém wystąpił na scenę z zadartem nosem Sokrates, poczciwy strasznie człowiek, który miał bardzo złą żonę, sławniejszą podobno od siebie. Ten jeszcze po troszę wątpił o wszystkiem, ale już wpadał na ścieżkę prawdy, wołając: poznawajcie siebie, pocznijcie naukę z głębi waszej, a tak za nicią pewną pójdziecie dalej. — Ale! hulaj dusza! wołała cała Grecja, i gdy Sokrates odpowiedział jej: — Czyńcie dobrze! poznajcie siebie, umiarkujcie się! — Widzicie dla czego (to jasno jak na dłoni), kazano mu wypić cykutę. Sokrates miał tylko przeczucie prawdy.
Z tej wielkiej mnogości fałszów, z których każdy przebierał się za prawdę wynikło to, że Antisthenes założył, iż wiedzieć prawdę lub nie, rzecz obojętna, a pierwsza być sobie poczciwym człowiekiem i kwita; do świata się jak najmniej przywiązywać, jak najmniej od niego potrzebować i zależeć. Było to zaparcie się duchownej części człowieka, potrzeb jego umysłowych, dla praktycznego życia. Ludzkość uosobiona w Diogenesie z desperacji, że prawdy ugryźć nie mogła, siadła w beczce i piła dłonią wodę, wracając do czasów pół-bydlęcych. Któżby to tego nie postrzegł? Z Cynizmu musiał się narodzić Hedonismus, jeden poczciwy, zasadzony na mądrości i cnocie, drugi niepoczciwy, jedynie oparty na roskoszy. Nie mogąc dobić się prawdy, ludzkość usiłowała przynajmniej używać — mówiąc sobie: tyle mego!
— Pilnujcie wędki, ja idę dalej mówił stary, droga jeszcze długa. Cynismus, Hedonismus, Skeptycyzm wszystko to dziatki jednej matki — dzieci rozpaczy w dochodzeniu prawdy, zawsze jeszcze niepoścignionej, i osłonionej nieprzejrzystą szatą.
Dalszym ciągiem tego samego uczucia ludzkości objawiającego się w jej przedstawicielach, jest Pyrrho z Elidy, apatyczny Pyrrho, ojciec niewiary pochodzącej z zawiedzionej i zbyt prędkiej ufności w marzeniach. Prawda poczęła się coraz bardziej gmatwać w słowa, poczęto ją coraz bardziej przywiązywać do formy, zasadzać na wnioskowaniach zręcznych; sztuczki ze słów plecione uważano już za jej poszukiwanie. Aż nareszcie zajaśniał boski Plato! Boski Plato łączył w sobie krytykę tego co minęło, przeczucie tego co przyjśc miało, i siłę stworzenia nowej teraźniejszości.
Idea, wyrzekł Plato, jest prawdą, i idea tylko sama; krom niej wszystko zmienne, fałszywe. W nas jest idea wszystkiego i miara prawdy. Czujemy prawdę naszą o niej ideą wrodzoną. — Bóg — idea, Demiurgos panuje światom — idei, sam idea, sam duch. Między ogniem a ziemią łącznikiem woda, u Platona jest objawem prawdy zasadniczym, jest żywiołem pośrednim. U niego wszystko troiste i dusza ludzka także.
Lecz za długobyśmy prawili o Boskim Platonie, który chciał stworzenie świata odgadnąć i wszystkie poprzednie systemy zlał w jeden swój własny. Nieśmiertelność duszy, uznanie jej, oto wielkie jego kroki na drodze prawdy; cnota jako łącznik między Bogiem a człowiekiem, jako westchnienie ku Bogu — idei — pogarda zmysłowości — oto jego zasługi dla moralności powszechnej.
Aristoteles sławniejszy może później od niego, był to zręczny człowieczek, co spadek po swych poprzednikach uporządkował, urządził, rozklassyfikował. — On to utworzył i podniósł wysoko logikę jako organon wszelkiej umiejętności, i zbudował to pocieszne coś, któremu długo kłaniali się ludzie, nie mogąc tym stępiałym scyzorykiem nawet łupiny prawdy otworzyć. Arystoteles ma wielkie zasługi na drodze naszej, mianowicie, że wyczerpując we wszystkich kierunkach zdanych kilku prawd wnioski, wstrzymał postęp ludzkości, która czując się wyręczona przez niego, poszła spać na długo. Wszyscy byli pewni, że po Arystotelesie nic nie było już do zrobienia.
Wolę już Epikura, który się w prawdę nie wdawał, czując ją za wysoko dla siebie, a uczył żyć grzecznie, pięknie i słodko, nikomu w drogę nie włażąc. Nie wiele umiał, kontentował się zmysłami wszystko do nich odnosząc; celem życia uznając nie poznanie prawdy i podniesienie się duchowne, ale użycie, roskosz. —
Ludzkość już w różne drogi się puściwszy, napróżno szukała oparcia się gdziekolwiek, a nigdzie stałego znaleść nie mogła, i Stoicy usiłowali ją wstrzymać w jej gorączkowém miotaniu się. Niezapuszczając się zbyt daleko, Stoicy usiłowali trzymać się na zdrowym rozumie, przezeń wyrobić sobie jaką taką prawdę, na codzienne potrzeby. Za prawdy służyły u nich dwa początki, dwie zasady — materja i Bóg. Znowu więc ta nieszczęsna dwójka, znów walka, tylko że materji obcięto paznogcie i uczyniono ją zupełnie bierną. Boga umieszczono w śród świata na pościeli tej bezwładnej materji, której przecież stworzenia przyznać mu nie chciano. Nad głową jego zawieszono Fatum, inaczej prawo! i zamknięto drzwi świątyni na wieki. System Stoików był jak wszelki późno przychodzący, mieszaniną, zlepkiem; a było w nim wszystkiego po trosze. Co najwłaściwiej ich jest, to pojęcie stałości w życiu człowieka jako elementu moralnego, jako siły nowej, i pojęcie solidarności całego życia, któren złem jest skoro się mieni i szuka. Prawda ich była surowa jak oni, niemiała serca. Skeptycyzm pod różnemi formy panował światu, a prawdy szukano w wątpliwości, co z resztą do naszych prawie czasów dotrwało.
Pojęcia o Bogu — prawdzie, przychodziły przecie do udoskonalenia, oczyszczały się; Carneades który pierwszy posądził ludzkość o Anthropomorfizm, podniósł wysoko Boga i ukazał go wyższym już niejako nad pojęcie nasze. — Prawda jaśniała niepochwycona nad horyzontem....
Opowiadanie starca przerwał Baron okrzykiem:
— Professorze! professorze! schylasz się nadto. — Ale jeszcze tych słów niedomówił, gdy starzec któremu wędka zadrżała w ręku, w obawie aby złapanej prawdy nie upuścić, rzucił się naprzód chwytając łapczywie wędę, pochylił, zachwiał i upadł w rzekę, tak, że tylko dziurawe jego buty ukazywały się nad wodę...
Tomko bez namysłu rzucił się za nim ratować, a German zażywając tabakę, szeptał patrząc obojętnie:
— Teraz to się już prawdy domacacie nieochybnie..
Próżne były usiłowania Tomka, który starego chciał wyratować; ogromny sum złapał się był na wędę i ciągnął go na głębią, a młody chłopiec sam począł tonąć, napróżno szaleńca usiłując zdobyć. Wreście zalany wodą, na w pół żywy, szamocąc się ze starym, gdy postrzegł że siły go opuszczają, smutny wyrwał się na brzeg rzeki.
— Szkoda reszty historji filozofii, zawołał Baron do Tomka który się drapał na urwisko, ale teraz już jeden z was niechybnie prawdy się dowiedział; my chodźmy do domu, bo się jeść zachciewa.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.