Trójlistek (Kraszewski, 1887a)/Tom II/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Trójlistek
Wydawca Edward Leo
Data wyd. 1887
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W lat kilka potem... w jednym z najznaczniejszych domów Krakowa zebrało się wieczorem sproszone liczne bardzo towarzystwo, ze wszystkich żywiołów możliwych złożone, — na przyjęcie znakomitego ziomka, który po długim bardzo przeciągu czasu, spędzonym... za granicą znowu starą nawiedzał stolicę.
Chciano mu pokazać żywo na oko, jakie zaszły zmiany w tym niegdyś dobrze mu znanym świecie... Wszyscy też ciekawi byli oglądać człowieka, który wiele cierpiał, urósł, spotężniał i powszechny zjednał sobie szacunek.
Wspaniałe salony były przepełnione, a wśród młodego, świeżo dorosłego tłumu, który nosił na sobie piętno epoki, co go wyhodowała... — ukazywano sobie wszystkie wybitne znakomitości współczesne...
Przybywający z dalekich i długich wędrówek po świecie dnia tego bohater, którego przyjmowano, jako stracone dziecie Krakowa, powracające na łono macierzy, — co chwila, musiał okrzykiem podziwienia witać podawane sobie do ucha nazwiska i do nich komentarze...
Spotykał tu metamorfozy i cuda, jakich żaden może kraj inny ukazaćby nie potrafił... Ci, których on pamiętał na Spilbergu, w Brnie i Kufstejnie, więźniowie i winowajcy prezentowali mu się tu, jako ekscelencye... obwieszeni orderami i tytułami. Ci, co dawniej tu rządzili i rej wiedli, — znikli gdzieś tak, iż o ich losy nawet nie mógł się dopytać...
Towarzystwo całe przybrało ton i powierzchowność nową... Ponieważ przyjęcie tego wieczora zeszło się właśnie z urzędowym obchodem jakimś i pańskich dwóch rodzin weselem, — gość miał sposobność podziwiać wskrzeszone stroje narodowe, które dawniej na salonach, a zwłaszcza na urzędowych występach, pokazywać się nie śmiały.
Jednym z najwytworniej ubranych podług mody wskrzeszonej XVI wieku był męzczyzna lat średnich, niepięknej twarzy, ale typu, czysto polskiego. Strój jego z aksamitów, atłasu, lamy miał dobrane doskonale do niego klejnoty, spinki, guzy, szablę, czapkę, wszystko aż do najmniejszych drobnostek.
Człowiek, który go nosił, nie zdawał się jednak tyle znaczącym, jak strój zapowiadał. Prawiono mu grzeczności i pochlebstwa, kłaniano mu się, ale z rozmowy i obchodzenia się z nim widać było, że go zbyt wysoko nieceniono.
Niezważając na to, wspaniały ten obraz magnata, przypominający jakiegoś Górkę lub Kmitę, śmiało krążył wpośród tłumu gości, protekcyonalnym witał niektórych uśmiechem, wstrzymywał innych opowiadaniami i chciał widocznie na siebie zwrócić niedosyć ściąganą znakomitą swoją osobistością uwagę.
Udawało mu się to czasem, podnosił głos, zagłuszał szepty ironiczne, a niekiedy ciekawością zdjęty tłum gęsto go otaczał i brał czynny udział w rozmowie, prawie wyłącznie skierowanej na politykę wewnętrzną państwa.
Można więc było wnosić, że ta wybitna postać musiała ważną jakąś zajmować posadę.
W drugim końcu ogromnego salonu inny odłam towarzystwa żywo rozprawiał o rolnictwie i przemyśle, a tu oprócz oratora, z wielkim pośpiechem i talentem określającego sporne tezy, widzieć było można bardzo sympatyczną, z wielkim smakiem z angielska ubraną postać, której fizyognomia zapowiadać się zdawała niepospolitą inteligencyę. Była to figura, wiele obiecująca, lecz, chociaż każde odezwanie się jej potwierdzało zapowiedź powierzchowności, choć to, co mówił, odznaczało się pięknością formy i stylu, zaledwie słuchać go chciano. Pomiędzy dwoma temi koryfeuszami wieczora zachodziło w twarzach dziwne, acz życiem już wypaczone pokrewieństwo rysów i wyrazu. Pomijając to, że mąż w stroju dawnym starszym był, oblicza ich, jednoplemienne niegdyś, tryb życia, duch, który w nich mieszkał, cale odmiennie przekształcił.
I, rzecz dziwna, ten, który miał strój, nie miał wyrazu, doń stosownego, był, jakby przebranym Niemcem, gdy Anglik zachował w sobie typ, czysto polski.
W przyciemnionym nareszcie kątku, w którym się mieścili więcej widzowie, niż czynni, dnia tego powołani do bawienia siebie i innych goście, stał starszy znacznie od dwóch pierwszych i temsamem podobieństwem familijnem nacechowany mężczyzna, na którego twarzy pomarszczonej, smutnej i draźniącej zagadkowym wyrazem, czytać było można długiego, burzliwego żywota dzieje.
Zachowywał się on tak skromnie, tak ukrywał w cieniu, jakgdyby albo siebie się wstydził, lub innych obawiał. Ubranie jego czarne coś miało w kroju i formie przypominającego duchownych, a bliżej stojący mogli dostrzedz na prawej jego ręce oplątany stary różaniec.
Tu się toczyły ciche, choć żywe rozmowy, którym on pilnie się przysłuchywał, ale nie brał w nich udziału, jeżeli go wręcz nie pociągnięto i nie wezwano.
Naówczas rozjaśniało mu się pomarszczone oblicze, oczy zbladłe przybierały ciemniejszą barwę, jakby w nie krew napłynęła, a usta nabierały szyderskiego wyrazu. Pokorna jego postać stawała się swobodną, a to, co głosił, tak działało na słuchających, że nikt mu nigdy słówkiem nie przerwał często dosyć długiego wywodu.
Towarzystwo tak ożywionem było dnia tego, że ani się spostrzeżono, jak czas upłynął do wieczerzy, i wesoło wszyscy popłynęli do jadalnej sali.
W końcu mniejszego stolika usiadł przybyły dnia tego Warszawiak młody, pełen ciekawości, któremu starszy wiele od niego młodzieniec, dawniej już przesiedlony do Krakowa, służył za przewodnika.
Zasypywał go pytaniami gość młody, który po raz pierwszy w życiu widział tu ludzi, znanych mu dobrze z imion, z zajęć i stanowisk, jakie zajmowali.
— Ale, kochany mój Mentorze, — odezwał się wkońcu przybyły, któremu imie było Hugo, — do wszystkich twych nieocenionych dla mnie objaśnień, dołóż jeszcze tłómaczenie tych trzech twarzy, tak do siebie podobnych, tak od siebie różnych i tak od siebie stronić się zdających. Tam na prawo siedzi z nich pierwszy w starożytnym stroju... spinka szmaragdowa pod szyją, gwiazda u boku; po drugiej stronie niżej nieco widzisz też same rysy, tylko młodsze znacznie; na ostatek ten w rogu stary, przed którym postawiono kielich ogromny...
Rozśmiał się powołany do tłómaczenia.
— Nie żądajże odemnie, ażebym ci z „Encyklopedyi Orgelbranda“ powtórzył biografię pułkownika legionów, ich ojca, i na tle jej inkrustował trzy miłosne jego awantury, trzy małżeństwa i biografię trzech jego synów... dotąd niedokończone. Przepraszam, jedną, tego pomarszczonego w kątku, już chyba za zamkniętą uważać można.
— A! — wykrzyknął Warszawiak, — o jednym już coś słyszałem. Sławny to być ma orator, na którego się uskarżają, że wszystkim czas zabiera, aby się z wymową i niepospolitą łatwością przędzenia myśli, niekoniecznie nowych, popisać.
— Na tej zdolności, — odparł Krakowiak, — wszystkim trzem im niezbywa, chociaż najmniej może ma jej nasza ekscelencya. Ten bowiem z gwiazdą nosi od niedawna tytuł, mu nadany, i, jak widzisz, do nas należy, gdy młodszy jest waszym, a najstarszy przez matkę należy do Wielkopolski. Jest to rzadki, może jedyny specymen trzech braci, którzy prawie są sobie obcy, z których każdy wyrobił się inaczej, a jednak przy bliższem ich poznaniu uderza wspólność charakterów i temperamentów. Każdy z nich tylko znalazł się rzuconym w życia warunki odmienne i niemi się zabarwił. Porównanie z sobą ich życiorysów i ludzi, którzy są wypadkiem tych trzech żywotów odmiennych, byłoby ciekawem studyum psychologicznem, gdyby kto chciał zadać sobie pracę tej zawsze dosyć przykrej wiwisekcyi.
— Spojrzyj na najstarszego z nich, — mówił dalej powołany, — jest on niezaprzeczenie najzdolniejszym z nich, chociaż wychowanie najmniej go wykształciło; dopełnił je własnym trudem. Dziś jeszcze ten połamany i pogruchotany szczątek, gdy się w nim życie rozbudzi, więcej objawia rzeczywistej siły, niż dwaj młodsi, którym los był daleko przyjaźniejszym. Nie sięgam zbyt głęboko w przeszłość jego, któraby do dramatu dostarczyć mogła treści. — Lat temu nie wiele spotykać go było można między żebrakami, jako pokutującego pątnika. Napijał się srodze, i sądzę, że od tego nałogu, choć się trzyma na wodzy, nie jest zupełnie wolnym. Mieliśmy go wszyscy za zatraconego i zgubionego, gdy nagle wieść nadeszła urzędowa, że na niego w Wielkopolsce spadł znaczny majątek. Można się było po raz setny nauczyć na nim, jak cudownie działa pieniądz i na człowieka, i na ludzi. Naprzód on sam natychmiast przybrał inną postać i mowę, opamiętał się i, zrzuciwszy łachmany, zdaje się, że z niemi skórę ściągnął z siebie. Ci, co z nim niedawno mówić nie chcieli i drzwi przed nim zamykali, znaleźli nagle, że postępowali zbyt surowo, że nikogo sądzić i odpychać się niegodziło. Zbliżono się do niego. Niektórzy przychodzili go odwiedzać, inni zapraszali do siebie. Doświadczeniem nauczony pan Piotr nie dał się tem ująć, pozostał pokornym i skromnym, ale wszedł bez urazy do towarzystwa i znowu w niem zajmuje miejsce dawne. Stał się człowiekiem przyzwoitym, jak skoro przeświadczono się, że może mieć do pietnastu tysięcy talarów dochodu. Duchowieństwo, które nigdy go nie opuszczało i zawsze ceniło w nim pobożność niekłamaną, gorącą, serdeczną, i teraz jest dla niego najmilszem towarzystwem. Mało gdzie zresztą bywa, a nikogo nie zaprasza do siebie. Cichy i spokojny, jakim go dziś widzicie, uchowaj Boże, aby sobie usta rozwiązał, wypiwszy kieliszek nad miarę lub upoiwszy się oburzeniem jakiemś. Naówczas nie szczędzi siebie ani innych... Chociaż żonaty był, — nie wiem, raz czy dwa w życiu, — dzieci nie miał i nie ma... Majątku, na ostatku odziedziczonego, nie stracił, ale teraz nim fantastycznie rozporządza. Ma swoich ubogich, swych z bruku zgarniętych chłopców, których wychowuje, konfrateruje, którym świadczy... a nawet stare książki, które przedrukowywać każe. My, cośmy go widywali, włóczącego się po kościołach i po kruchtach, mustrującego żebraków, których zdawał się być wodzem, cośmy go spotykali, pijącego niemiłosiernie po szynkach lub na ławie śpiącego w karczmie i potem nieco otrzeźwionego przez księży i nakoniec ożenionego przez nich z bogatą wdową, której wybrykami swemi skrócił życie, potem na pokucie znów odartym włóczęgą, ledwie wierzymy oczom, patrząc, co zrobił teraz z siebie, albo raczej co z niego zrobiły pieniądze. On sam w kole swych znajomych poufnych czasem się odzywa o sobie, że się lęka, aby stare nałogi się w nim nie odezwały, ale my przestaliśmy mieć o to obawę... Pije i teraz, jednak ostrożnie i zawsze komuś nad sobą dając władzę powstrzymywania go w porę. W stanie zwykłym jest to człowiek, obdarzony niepospolitym darem wymowy, której sarkazm dodaje smaku, ale, upojony, posuwa szyderstwo nielitościwe do ostatecznych granic, i naówczas język jego dobiera barw conajjaskrawszych... Biada, kto się nań dostanie.
Mówił jeszcze krakowski cicerone, gdy około wielkiego stołu powstał szmer, i ów wytwornie angielskim stylem ubrany, powabny i sympatyczny mężczyzna, p. Atanazy, wstał z kielichem w ręku, aby w toaście wymownym wznieść zdrowie przybyłej znakomitości.
Proszono go, aby się podjął tej mowy, znając talent i łatwość, z jaką odrobinę treści, zaledwie znanej, umiał zmienić w najwytworniejszych kształtów obfitą w myśli oracyę. Jakiś atawizm obdarzył go w spadku po dziadach i pradziadach, co długie godziny marnowali na sejmowych głosach, gdy nieprzyjaciel stał na granicy, tą potęgą igrania ze słowy, rzucania i chwytania w powietrzu, rozciągania ich pasmami nieskończonemi i malowania wszystkiemi barwami tęczy.
Dla uszczęśliwienia p. Atanazego dosyć było dać mu temacik, miejsce i słuchaczy. Zdumiewał bogactwem idei, niekiedy w uniesieniu, słuchając go, brano za człowieka nieocenionego, chciano dać mu środki działania i wcielania tych myśli żywotnych. Ale, zaledwie zszedł p. Atanazy z trybuny na pole, gdzie ręką i głową działać było potrzeba, opuszczała go energia, rodziła się nieśmiałość, widział już tylko jedną potrzebę — odkładania, wyczekiwania, ociągania się.
— Będzie miał mowę! — zawołał Warszawiak, śmiejąc się, — znamy go z tej funkcyi, którą spełnia z rozkoszą — świetnie, ale język u niego wszystkiem.
— Sławny to ze zdolności człowiek, — dodał Krakowiak, siadając. — Toastu jego słuchać koniecznie nie potrzebujemy, jeśli pan go znasz... Jest to w swym rodzaju znakomity prestydygitator. — Na dziś się nam niezdał, bo czyn jest zadaniem chwili, a głoszenie programów często wychodzi na zdradę. Lecz cóż to za artysta... qualis artifex... przez takich to świetnych mówców zginęła Rzeczpospolita...
— Zdaje mi się, — przerwał Warszawiak, — że i sobie samemu nic językiem nie wypracował, choć był seduktorem wielkim, i kobiety się nim zachwycały, ale w miłości tak sobie postępował, jak w innych zadaniach. Mówią, że miał znaczną pomoc pieniężną od rodziny, gdy się po raz pierwszy zaplątał, ale ta zamiast go uratować pogorszyła położenie jego. Potem miał się już żenić z bardzo bogatą aptekarzówną, która się w nim szalenie kochała, lecz ślicznie wystylizowany list, w którym poddawał analizie charakter bogdanki zerwał już postanowione połączenie obojga... Powiadają, że znowu zbliża się do tej swej aptekarzówny, która dotąd zamąż nie wyszła, lecz bardzo wątpię, ażeby mu przebaczyła...
Gdy tak rozmawiali pocichu, p. Atanazy tymczasem wygłaszał swój toast, przerywany tylko grzmiącemi oklaskami, którym niebyło końca.
Owa znakomitość, nieznająca p. Atanazego, nie mogła się uspokoić, podziwiając talent, zdrowy sąd, poglądy, pełne oryginalności, któremi mowa była przyozdobiona.
— Takich nam ludzi, jak ten, potrzeba, — mówił potem bohater dnia z rozrzewnieniem, uścisnąwszy oratora. — Cieszę się, że ich w kraju znajduję i żem jednego mógł poznać.
P. Atanazy odszedł tryumfujący, a do bohatera dnia zbliżył się gospodarz domu, stary przyjaciel jego.
— Co to dla[1] pociecha dla mnie, kochany hrabio, — rzekł, ściskając go, — spotykać ludzi, których cudowna siła boleści taką energią i potęgą myśli obdarzyła. Cóż to za piękna postać ten wasz pan Atanazy, co to za szczęście, że go macie w obywatelstwie!
Gospodarz słuchał smutny i milczący, oglądał się dokoła.
— Kochany przyjacielu, — rzekł pocichu, — ten nasz pan Atanazy, który cię tak zachwycił, wistocie czarodziejem jest wielkim, ale przykro mi odjąć ci złudzenie. Jest to biedny kaleka, ogromna gęba, której braknie rąk, ogromny zasób myśli bez woli, doskonały zegarek, jeżeli chodzi bez sprężyny.
Gość słuchał, niezmiernie zdumiony.
— Byćże to może? — zapytał z pewnem powątpiewaniem.
— Uczyłeś nas historyi naszej, — rzekł gospodarz, — znasz ją lepiej, niż my. Mieliśmy zawsze ludzi takich w dziejach naszych, a niezmiernie rzadko, jak w Janie Zamoyskim, łączyła się wymowa przedziwna z energiczną wolą i siłą czynu. Takim mówcą sławnym był Ossoliński, nieszczęśliwy doradca króla Władysława. Innych mów pozbierano nam dużo; drukowano sążniste a prześliczne oracye. Sejmu czteroletniego połowa spłynęła na tych mowach, wstrząsających do szpiku kości, a rozwiewających się w powietrzu. Nasz pan Atanazy — to potomek nieodrodny retorów XVII-go i XVIII-go wieku. W życiu prywatnem i publicznem zarówno włada myślą i językiem mistrzowsko, ale, z tego pola zszedłszy, błądzi, staje i ruszyć się już nie umie.
Gość westchnął smutnie.
— Masz słuszność, — rzekł po namyśle, — lecz, co się tyczy Atanazego, proszę cię, z takiem bogactwem myśli, z taką trafnością zmysłu krytycznego, niepodobieństwo, aby ten człowiek nie wiedział, co czyni, i nie zapragnął się dźwignąć.
— O pragnieniu nie wątpię, — odparł gospodarz, — próbował nawet parę razy pracować, brał się do gospodarstwa, do przemysłu. Zdaje mi się, że bogactwo myśli właśnie i moc przewidywania wszystkich następstw, nawet niemożliwych, odejmują mu energię. Ślepota czasem lepiej przysługuje, niż jasnowidzenie, które widzi nawet to, co się nigdy nie może stać lub jest tylko wyjątkowem.
— Człowiek z takiemi zdolnościami, — kończył gospodarz, — z imieniem popularnem przez ojca, z dosyć znacznym majątkiem, przystojny, dobrze wychowany, nawet, jak widzisz, do łysiny, którą już świeci, ożenić się nie potrafił. Mówią, że majątkowo źle stoi. Żal mi go. Dobra, energiczna żona, taka, jakich tysiące mieliśmy w dziejach rodzin naszych, samaby go ocalić mogła.
Wznoszono toasty jedne po drugich, a Warszawiak ze swym przyjacielem, ażeby się im lepiej przysłuchywać, bo je wrzawa tłumiła, wysunęli się z miejsc i przeszli do wędrujących po za wielkim stołem.
Tu zbliska się mógł przypatrzeć Hugo trzeciemu z braci, p. Ksaweremu, którego zwano kat-ex-ochen ekscelencyą. Miał on swój mały dwór, który go otaczał, a pozował tak umiejętnie na swem miejscu u stołu, iż można go było wziąć zdala nietylko za ekscelencyę, ale za ważną posadę i bardzo wysoką dostojność piastującego dygnitarza.
Twarz jego, która miała rysy, przypominające Piotra i Atanazego, w prasie biurokratycznej nabrała wyrazu osobliwego, nadała próżności i dumie piętno oficyalne.
Od owej pamiętnej chwili, gdy rozdraźniony hofrat podał się do dymisyi i rozpoczął starania o pozyskanie serc współobywateli, ciągle jeszcze stał na rozdrożu między powrotem do służby a przodowaniem gwałtownej opozycyí.
Hofratowi zdawało się, że z równą łatwością mógłby, gdyby zażądał, otrzymać posadę nową, do wyboru mu zostawioną, lub objąć komendę nad lewem skrzydłem. Tymczasem w Wiedniu, dokąd wyjeżdżał kilka razy do roku, grzecznie się z nim obchodzono, ale miejsca dla niego stosownego niebyło. Odjeżdżał napowrót, ożywiony nadzieją, ale razem markotny, bo wyobrażał sobie, że dla męża, jak on, należało raczej stworzyć nową posadę, niż wypuścić go z rąk, gdy ofiarował przymierze. Kraj miał go w wielkim szacunku, lecz przy wyborach do rad, do sejmu, do parlamentu tak się zawsze składało, że przychodził z kandydaturą zapóźno, że jakieś podstępne knowania sparaliżowały starania przyjaciół, że ludzie drobni, mali, nieznaczący porywali mu z przed nosa, co już uważał za swoje.
Wciągu lat kilku raz tylko udało się hofratowi z okazyi jakiegoś obchodu otrzymać tytuł ekscelencyi, który był winien wczęści zabiegom barona Meyera i jego żony. Pani Narcyza, niemogąca go ożenić, skracała oczekiwanie, karmiąc naprzód ekscelencyą, potem gwiazdą do orderu.
Teraz już zupełnie nic nieznaczący p. Ksawery, gdy występował, pocieszał się tem, iż go wziąć było można za ministra, za dygnitarza, za figurę wielkiego znaczenia.
Ten sam talent wysławiania się szczęśliwego, który mieli bracia jego w wysokim stopniu, posiadał też i on, ale szczupły zasób myśli i ciasne szranki, w których się one obracały, sprawiały, że talentu tego na większą skalę rozwinąć już nie mógł.
Interesa ludzkości, państwa, kraju w oczach jego niczem były obok interesów tych sprężyn, z pomocą których jego machina rządząca się obracała. Z zamiłowaniem gotów był całemi dniami rozprawiać o skrzypieniu jej kółek i rozluźnianiu się pasków.
W ministeryum, w którem dawniej pracował, miał od siebie pensyonowanego młodzieńca, który dla niego dziennik wszystkich czynności utrzymywał, zbierał wszelkie plotki i regularnie mu je, co tydzień, przysyłał. Gdy list ten rekomendowany przychodził, hofrat się z nim zamykał i, jak przysmak najkosztowniejszy, go spożywał.
Baronowa Meyerowa po klęsce, jaką poniosła w Krakowie, chciała ją powetować świetniejszem jeszcze małżeństwem. Mąż jej i ona starali się o bogatą dziedziczkę; znajdowali ją, ale albo pochodzenie, dla hofrata wstrętliwe, lub niedość przyjemna powierzchowność zawsze w zawiązku kwiat ten warzyła.
Hofrat tego wieczora, zazdroszcząc Atanazemu oratorskiego tryumfu, zabierał się także mowę powiedzieć, wskazując powracającemu w progi ojczyste szlachetny cel: w przejednaniu i zgodnym pochodzie połączonych usiłowań wszystkich klas ku dobru ogólnemu państwa, prowincyi i jednostek.
Mowa już była osnutą, i ekscelencya podnosiła się, aby prosić o głos, gdy wszystkie krzesła się poruszyły, i wstano od stołu.
Miał tę tylko pociechę, że mógł treść oracyi swej opowiedzieć zosobna każdemu, kto słyszeć ją był godzien.
— Nie wątpię, że, gdyby mi dano powiedzieć, co zamierzałem, uczyniłoby to wrażenie wielkie nietylko u nas, ale i w stolicy, dokądby niechybnie telegrafowano. Taka mowa, przy towarzyszących jej okolicznościach powiedziana w tym domu przez człowieka takiego, jak ja, miałaby olbrzymie znaczenie, nieobrachowane następstwa. Ale na naszą nieszczęśliwą Galicyę spikają się zawsze wszystkie nieczyste siły. Jestem przekonany, że mi umyślnie niedano się odezwać, zabolałyby miłości własne.
Wieczór miał się ku końcowi, goście powoli rozchodzić się zaczynali. Hofrat, który od bardzo dawna nie spotykał się z Atanazym, dziś był w takiem usposobieniu, że gotów był podać mu rękę. Traf ich zbliżył nie dwóch tylko, ale wszystkich trzech, w garderobie przy odbieraniu futer.
Sobolowa delia p. Ksawerego łatwą była do rozpoznania, zajmował się nią zresztą galonowany sługa, dla p. Atanazego elki eleganckie, podobne do mnóstwa innych, nie dawały się odszukać, a Piotr miał dla oryginalności długi tułub, podbity krymskiemi barankami; ten gdzieś pogardliwie umieszczono w kącie; p. Piotr za sposponowanie swej szuby się gniewał.
Tymczasem stać musieli wszyscy, bo i Ksawery pod pozorem, iż powozu jego niebyło jeszcze, przywdziawszy delię, paradował w niej na podziw licznych spektatorów, a że miał i kołpak z czaplem piórem, przypatrywano mu się ciekawie...
On pierwszy, widząc przed sobą o parę kroków Atanazego, pozdrowił go...
— Dawno nieoglądanego pana brata! Czołem!
— Sługa uniżony! — odparł Atanazy.
Piotr się też zbliżył do niego, niepatrząc na Ksawerego, który zabierał się i jego zaszczycić powitaniem.
— Proszę mnie odwiedzić, gdy raz jesteś tu, — odezwał się Piotr, a potem, zwracając się do hofrata, zawołał:
— Jakże się asindziej masz?
— Asindziej? — podchwycił p. Ksawery urażony.
— Chciałem powiedzieć: ekscelencya, ale mi ten wyraz kolczasty przez gardło nie przechodzi. Czy ci ekscelencya poprawiła sen, apetyt i sił dodała?
— Nie mamy tu czasu o naszych sprawach rozgadywać się w garderobie, — przerwał hofrat, wyjątkowo jakoś rozweselony, — a gdybyśmy we trzech gdzieś poszli razem spędzić resztę wieczora?
— Dla samej osobliwości przystaję, — podchwycił Piotr, — zwłaszcza że ekscelencya sobie tego życzy. Ale gdzie? U mnie w celi pokutnika, choć przestronnej, z trupią głową na klęczniku nie miejsce...
— Pan Atanazy stoi...
— W hotelu... i pokój mały, — rzekł zapytany.
— Ja także w gospodzie, vulgo w hotelu, stoję, — odparł hofrat, — ale żebyśmy w Krakowie gabinetu nie znaleźli...
— U Hawełki, — rzekł Piotr, — tylko czy to przystało ekscelencyi?
— Będę incognito, — odezwał się hofrat, ― a więc do Hawełki, lecz ażeby potem niebyło kwestyi o to, kto będzie gospodarzem.
— Niemoże być kwestyi, — przerwał Piotr, — bo mnie starszeństwo daje to prawo, którego ja nie ustąpię nikomu...
Nikt się nie sprzeciwiał, w milczeniu pociągnęli do głównej gospody, gdzie Piotr, dobrze znany, dobrze widziany, natychmiast osobny gabinet, opalony aż do zbytku, otrzymał.
Wszedłszy tu dopiero, Piotr, który dobremu humorowi hofrata nie mógł się wydziwić, spostrzegł, że zwykle wstrzemięźliwy i trzeźwy p. Ksawery szampańskiem winem, do którego nie był nawykły, trochę sobie podchmielił.
Potwierdziło się to spostrzeżenie tem, że w progu p. Ksawery, śmiejąc się, zawołał:
Tandem bez szampana się nieobejdzie, choćby go użyć przyszło skromnie.
— Nic gorszego nad skromne używani, — zawołał Piotr, wprawiony też w humor dobry, — fałszywa zasada... Użyjmy go, ile strzymamy.
Atanazy, najmniej usposobiony do żartów, zachował się biernie.
— Skorzystajmy ze szczęśliwego trafu, który nas zbliżył, — zawołał p. Ksawery, zrzucając delię, — i uczyńmy przed sobą spowiedź powszechną. Śmieszna rzecz przyznać się do tego, ja o panu Piotrze, który tak szczęśliwie na brzeg wypłynął, nie wiem nic, o panu Atanazym tak, jak nic.
— A my o was tylko, że się do was przyczepiła ekscelencya, — dodał Piotr.
— To tylko przekąska, nim obiad podadzą, — rozśmiał się Ksawery.-Najmłodszy z nas pan Atanazy powinienby rozpocząć.
— Z przyjemnością, — rzekł zagadnięty, — ale ja rozpocznę i skończę dwoma słowy... Nie zrobiłem nic, marzyłem dużo i nie spodziewam się już niczego...
— Ale cóż się stało z panną Balbiną? — spokojnie począł hofrat, niosąc do ust kieliszek.
— O tem ja będę miał przyjemność panów objaśnić, — odezwał się Piotr. — Panna Balbina odbyła po Europie podróż, która bardzo korzystnie wpłynęła na jej zdrowie. Znalazłem ją, gdy powróciła odmłodzoną, a co więcej, spokojną na duchu... Przywiozła mi różaniec, poświęcony przez Ojca Św., bo utrzymuje, że ten, który noszę, jest brudny, a ja ślub uczyniłem, że się z nim nie rozstanę...
— Nie wyszła za mąż? — zapytał hofrat. — Niepojęta rzecz, iż żaden książę włoski o jej rękę się nie zgłosił!
— Jak to nie zgłosił? — zawołał Piotr. — Trzech się ich dobijało o nią... ale ona zamąż iść nie myśli. Wyczytała zdanie bardzo poważnego męża, który o niej niegdyś pisał do pani Piotrowej, że na żonę się nie zdała... i przyznała mu słuszność.
— Szkoda tylko, — odezwał się Atanazy, — iż całej korespondencyi tego jegomości z panią Piotrową nie zadała sobie pracy rozejrzeć, bo obok listu wzmiankowanego, znalazłaby drugi, który tamtemu fałsz zadaje i tłómaczy go...
— Tego listu czytać nie mogła, — zawołał Piotr, — bo korespondencya jest u mnie pod kluczem. Jeden ten list mi ukradziono.
— Dajże sobie dla oczyszczenia tego, co go pisał, ukraść i następne, — wtrącił Atanazy. — W interesie prawdy stać się to powinno.
— A ty, panie Piotrze, jakim sposobem porosłeś znowu w pierze? — zapytał Ksawery, — bo mówią, żeś porósł...
— Stary jestem, — odparł Piotr, namyślając się, — pierze do mnie już nie przystaje, ani ja do pierza... ale Pan Bóg się ulitował nademną i wyrwał mnie ze szpon nędzy... Goniłem już ostatkami sił... bijąc tylko w palce co wybierać, — cet czy licho, — szpital czy kruchtę? Czy ekscelencya wiesz, co to jest szpital? Widziałeś go może przy urzędowej rewizyi, gdy biedakom zmieniono bieliznę, przesłano łóżka, pomyto podłogi i ich... a dano po kieliszku, aby różowo wyglądali. Szpital naówczas wydaje się jako instytucya dobroczynna, dzieło miłosierdzia chrześciańskiego... jako schronienie sierot i osamotnionych ludzi... ale potrzeba znać szpital dni powszednich z jego brudem, ze strawą stęchłą, ze spekulacyami, z jakiemi starszyzna nędzą frymarczy... zyskując na wszystkiem, obcinając bez litości, bez miłosierdzia... Do tego dobroczynnego miejsca, na którem mrze się z głodu, ażeby się dostać, trzeba niebo poruszać i ziemię. Niema szpitalów, do którychby bez paszportów, bez świadectw, bez protekcyi przyjęto... W kruchcie już daleko wygodniej i lepiej, tylko nogi trzeba dobrze słomą obwarować od mrozu... Niech Atanazy nie patrzy na mnie wielkiemi oczyma i nie myśli konfundować tem, że mi płaci pensyę. Ja ją dawno sprzedałem i zmarnowałem. Nec locus, ubi Troia fuit. Zostawał szpital lub kruchta, piłem na zabój, aby przyśpieszyć rozwiązanie, ale, gdy kazano żyć, i trucizna nie zabije. Chcąc ostatecznie poregulować moje interesa, to jest: rupiecie złożone u żyda, sprzedać za co za to poszedłem, do Krakowa... Naturalnie prostą drogą do mojego przyjaciela, u którego mieszkiwałem. Gdy mnie zobaczył, zdjął zdaleka krymkę i począł nią trząść w powietrzu... Serdeczność powitania rozczuliła mnie; pomyślałem sobie, jacy to są dobrzy ludzie naświecie. Korzystając z tego rozbudzonego uczucia, wziąłem się zaraz do traktowania z nim w interesie mojego depozytu, należności i sprzedaży. Spodziewałem się wielkich trudności... Jakie było zdziwienie moje, gdy Szabaszewicz z góry mi oświadczył, że ma dla mnie taki ogromny szacunek, taką miłość, iż gotów wszystko a wszystko zrobić wedle mojego żądania... Był dla mnie tak dobrym i powolnym, żem się aż rozrzewnił... Nazajutrz rano dopiero tajemnica tej serdeczności się odkryła... w urzędzie było wezwanie do mnie i oznajmienie o spadku... Nie na jednym Szabaszewiczu zrobił on wrażenie... wszyscy mnie witali inaczej, aż do tych nawet, których sądziłem wolnymi od takiej słabości... Tego, co mam, nie stracę już... to pewna... i chociaż absynt sprowadzam z najlepszego źródła, nie zrujnuję się na niego... Widzicie, że wedle praw ironii życia, przyszedł mi chleb, gdym pozbył się zębów, ale wolę już go zapóźno, niż na starość siwuchę śmierdzącą i spleśniały chleb razowy. Nie weźmijcie mnie tylko za takiego materyalistę, ażebym do dobrej wódki i białego chleba najwyższą przywiązywał wagę: dla mnie chlebem i wódką jest też towarzystwo ogładzeńszych ludzi. Lubię bardzo szuję i hałastrę i bawię się nią, ale na nią samą być skazanym... okropna rzecz... Tak przynajmniej do salonu mnie wpuszczają, a czasem w nim znajdę człowieka...
Spuścił głowę p. Piotr i dodał:
— Gdybym jeszcze mógł Balbinkę wydać dobrze zamąż, jużbym nic a nic nie pragnął.
— A jeżeli wychodzić nie chce? — pośpieszył Atanazy. — Nietrzeba jej narzucać — tego, czem się brzydzi.
— Ona przy całym swym rozumie nie wie, czego chce! — zamruczał Piotr.
Hofrat, któremu szło pewnie o to bardzo, aby się ze swoją biografią popisał, przerwał nagle:
— No, a mnie to nie posłuchacie?
— Owszem, ja uszy sobie natarłem, aby słówka nie stracić, — rzekł Piotr. — Silentium, głos ma ekscelencya.
Hofrat, dnia tego dobroduszny uśmiechał się. — Umoczył usta w winie, pokręcił wąsa i począł:
— Dostawszy odkosza od przyjemnej panny Balbiny, zaprzysiągłszy się nie słuchać Narcyzy, pojechałem do domu. Od podania się do dymisyi oscylowałem, przyznaję się. Chciałem służyć krajowi i całkiem mu się poświęcić, ale, rzecz naturalna, miałem prawo wymagać, aby mnie do pomywania rondli nieużywano... Tymczasem ja, com się poświęcał dla współobywateli... nie znalazłem u nich ani zaufania, ani miłości, ani wiary. Zjeżdżali się do mnie, pili i jedli doskonale, ale — próżno się im zalecałem. Na jednych wyborach przegłosował mnie jakiś doktór z Syberyi, — nieosobliwa figura, — na drugich właściciel kiepskiej, zadłużonej wioseczki, na trzecich chłop, nieumiejący trzech zliczyć... Wyczekawszy, musiałem udać się do Wiednia. Rachowałem na to, że powinni mnie wziąć, aby nie dać urosnąć opozycyi. Wprawdzie przyjęto mnie grzecznie, ale i tu odprawiono z kwitkiem... Musiałem, więc — niedając tego znać po sobie, — balansować dalej, Wiedeń straszyć krajem, a kraj Wiedniem...
— Przecież ci dali ekscelencyę i gwiazdę, — przerwał Piotr, — dowód, że cię u góry szacują...
— O! wiedzą, jaką stracili siłę, pozbywając się mnie, — ale zazdrość, intrygi, złość ludzka... Niech państwo ginie, byle panowie X. Y. Z. z rąk wodzy nie wypuszczali.
— No, przyszłość lepiej się rokuje, — dodał p. Ksawery. — Z naszymi współobywatelami głowy tępe nie zrobią nic, jestem najmocniejszego postanowienia powrócić do służby... Umywam ręce, — chciałem się poświęcić, — niepoznano się na mnie...
To mówiąc, wstał i przeszedł się krokiem majestatycznym po gabinecie.
— Może ostatni to raz bryluję w tych deliach i klejnotach, — rzekł smutniej, — w których mi do twarzy. Prawda? — Popatrzał w zwierciadło...
— Zrzucę to i przywdzieję skromny strój urzędowy, — westchnął. — Mam zapewnione tymczasowo w Dalmacyi miejsce przejściowe, z którego przeniosę się do Wiednia na stanowisko wysokie! Zobaczycie... Ingrata patria nie będzie miała ani moich kości, ani tych myśli, któremi ja ją odrodzić chciałem...
Bracia słuchali go zimno... Mówił dalej:
— Pozwólcie sobie powiedzieć, że, niechwaląc się, ja przecie wychodzę z nas wszystkich najlepiej. Fortunę powiększoną trzymam silnie w ręku, z małego szlachcica dobiłem się do ekscelencyi, znają mnie w stolicy, otwarte dla mnie najwyższe sfery, — jestem w sile wieku.
— Mnie się zawsze twój haftowany i galonowany kołnierz wydawał wspaniałą obrożą, — odezwał się p. Piotr, — do której ja nigdy nie miałem powołania. Winszuję więc, ale nie zazdroszczę.
— Ja także, — dodał Atanazy,— bo ciche szczęście domowe i serca moich współobywateli najwyżej cenię.
— Szczególniej ci zalecam serca współobywateli, — szydersko wtrącił Piotr. — Jest to przysmak, niewypowiedzianie delikatny... tylko polowanie nań trudne...
Mówiąc to, wstał, wyciągnął się i spojrzał na zegar, wiszący na ścianie:
— Chodźmy lepiej spać, — dalipan, nie mamy się czem chwalić. — Ojciec nasz nie rafinował tak życia, szedł za prądem, który niósł naród cały, w szeregach stawał, niedobijając się ani pierwszeństwa, ani blasku, z tem wszystkiem skromny ten człek wyżej stoi, niż my, cośmy...
Hofrat się oburzył:
— Właściwie był tylko podpułkownikiem, bo go przez grzeczność tylko pułkownikiem tytułowano... Więc cóż to za wielka rzecz?
Piotr śmiać się począł:
— Masz słuszność! Dobranoc. Chodźmy, panie Atanazy.
Służący p. Ksawerego podał mu delię... gaszono gaz... i wkrótce niebyło już w gospodzie nikogo.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Najprawdopodobniej zamiast dla winno być za.