Trędowata/Tom I/XXXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Trędowata
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Dziennika Poznańskiego
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXVII.

Pewnego dnia polowano na polach z chartami. Cały orszak jeźdźców i amazonek wyruszył na żółte rżyska. Ordynat powybierał najlepsze konie wierzchowe pod siodła damskie. Dla Stefci masztalerz podprowadził karą arabkę, Erato, wierzchówkę Waldemara. Klacz z fantazją uderzała kopytami w ziemię, chrapiąc, z oczu jej sypały się iskry. Wszystkie konie miały bardzo bogate siodła i czapraki, nie zauważono więc, że Erato była w nowem siodle zamszowem i błękitnym czapraku, kupionym na wystawie. Tylko panna Rita, czujna i uważna, odrazu to spostrzegła. Stefcia wzdragała się, nie chcąc jechać w tak licznem towarzystwie, ale znęcona ulubioną jazdą, zgodziła się wreszcie. Waldemar sam podstawił jej rękę. Lekko wskoczyła na siodło, wyglądając powabnie w obcisłej amazonce z czarnego sukna. Na głowie miała mały kapelusik sportsmeński, ładnie ułożony na jej złoto-miedzianych włosach. Jechała z Brochwiczem. Młody hrabia nie czuł jakoś ochoty do rywalizowania z księciem Zanieckim. Hrabianka, mimo swej olimpijskiej urody, nie zajmowała go. Czuł większy pociąg do Stefci i podziwiał ją szczerze. Brochwicz, towarzysząc Stefci, dogadzał i ordynatowi, dopomagając mu do utworzenia nad nią dobrej opieki. Spisków przeciwko dziewczynie nie brakowało w obozach Melanji i jej ojca. Hrabina Ćwilecka dokładała swych usiłowań, wciągając córkę Paulę i barona Weyhera, ale ten okazał się twardszym. Brochwicz drażnił pewne osoby własnej sfery, lecz mu to sprawiało zadowolenie. Wynik był ten, że się ze Stefcią bawili doskonale.
Gdy towarzystwo konne wjechało na pola, puszczono ze smyczy charty. Dojeżdżacze na siwych koniach, poubierani w czerwone kurtki i długie czarne botforty, jak maki rozsypali się na żółtych przestrzeniach pól. Charty goniły szare zające, które jak wicher pomykały do lasu. Kilkunastu jeźdźców i kilka amazonek puściło się w cwał, rozpoczynając krwawy pościg. Odgłos trąb, wrzaski „hallali“, tentent koni zmieszały się z przeraźliwym krzykiem rozdzieranych przez psy zajęcy. Amatorów to upajało. Trestka pędził na oślep, hrabianka Barska i Zaniecki gnali na złamanie karku. Czarne ogniste oczy hrabianki płonęły, nozdrza jej poruszały się z lubością, wietrząc krew, Zmysły grały w niej, jak struny w dzikim jakimś instrumencie. Książę Zaniecki, flegmatyk, pozujący na Anglika, nerwował się na jej widok. Podniecała go...
— Demon! demon! — szeptał w zachwycie.
I gnał za nią, aż piana buchała z pyska jego rumaka.
Waldemar stał na boku, pilnował polowania. Sam wyruszał często w skok, ale strzelał do zająca lub lisa, zanim go charty dopadły. Nie lubił procesu rozszarpywania zwierzyny. Bawiły go głupie i zdumione miny chartów na widok padającego przed ich nosem martwego zwierzątka. Waldemar strzelał z konia w biegu. Apollo przyzwyczajony był do strzałów z pośród własnych uszu. Częściej jednak orli wzrok ordynata biegł za karą arabką Erato...
Stefcia uganiała się po polu nie za zwierzyną, lecz dla własnej przyjemności. Lubiła konną jazdę, zwłaszcza na Erato doskonałej wierzchówce. Stefcia uciekała jak najdalej od krwawych scen, lecz sprawiał jej przyjemność widok rozpędzonych jeźdźców i czerwonych kurtek dojeżdżaczy. Bawiły ją okrzyki i trąby, drażniły zajadłe śmigające charty, niby wązkie pstre tasiemki. I jej oczy biegły za smukłą sylwetką ordynata. Podobał jej się sposób polowania Waldemara, widziała w tem pewną estetyczną doskonałość w połączeniu z dzielnością. Harcując po polach, spostrzegła pędzącą naprzeciw pannę Szeliżankę. Gdy Buckingham w pędzie zrównał się z Eratą, młoda panna krzyknęła głośno:
— Na bok! Hala... li!!...
Stefcia podniosła w górę pejcz.
— Halali! — powtórzyła okrzyk.
— Proszę za mną! — usłyszała jeszcze.
Pomknęła żywo za Ritą rozbawiona, aż jej oczy żarzyły się, jak iskry. Nagle usłyszała rozdzierający wrzask zająca. Skręciła klacz na miejscu. Zacisnęła usta, brwi ściągnął kurcz bólu. Za delikatną miała naturę, zbyt wytworną na podobne odgłosy. Zwolniła biegu, jadąc tęgim kłusem w stronę lasu.
— Nie mogę, cóż poradzę! — szepnęła do siebie zmartwiona.
Z boku zajeżdżał ją Waldemar. Apollo zarżał zalotnie. Erato odpowiedziała z wdziękiem. Konie się zrównały.
— Dlaczego nie dotrzymała pani placu pannie Ricie? — zapytał, hamując konia.
— Nie mogłam, zlękłam się wrzasku zająca. Widzi pan, jaka ze mnie niezdara — odparła trochę zawstydzona.
Ale jemu oczy błysnęły.
— To dobrze, niech pani będzie sobą, tak najlepiej! Jest pani, jak biały kwiat, rzucony między krwiożercze zwierzęta. My tu wszyscy przy pani wyglądamy jak szakale.
Stefcia zaśmiała się.
— No, nie wszyscy. Pan naprzykład.
— Ja? Morduję nie w ten, to w inny sposób. Ale uchylam czoła przed instynktami pani.
Przegalopowała obok nich panna Barska, rozogniona, z rozwianemi włosami, istna królewna burzy. Za nią pędził Zaniecki.
— Halali! hop hop! — krzyczała hrabianka, nie widząc Stefci i ordynata. Oczy miała utkwione w charty, pędzące przed koniem. Już dosięgały zająca.
Waldemar popatrzał na nią z uśmiechem.
— W swym żywiole — rzekł z lekką ironją.
Stefcia nic nie odpowiedziała, klepiąc wygiętą szyję Erato. W milczeniu odjechali dalej, a gdy konie ich rozniosły, nie zawrócili już, tylko oczy obojga goniły za sobą.
W parę dni potem po rannej obławie na wilki, w której brały udział panie, zamek głębowicki zalegała głucha cisza. Polowanie odbyło się o wschodzie słońca, o dwunastej powrót, a po krótkiem śniadaniu każdy zamknął się u siebie dla wypoczynku. Słońce oświecało pusty park, tarasy i uliczki wśród kwiatów, jakby zdziwione ciszą niebywałą oddawna.
Ordynat nie spał. Odbył długą naradę z łowczym i koniuszym, wydał nowe polecenia, odwiedził stajnię, fabrykę i, powróciwszy do zamku, wałęsał się po nim trochę znudzony.
— Dobre są obławy ranne, ale nudne te siesty — pomyślał.
Na drugim piętrze, w ogromnym sklepionym korytarzu, przeszedł się kilka razy, patrząc na staroświeckie obrazy i posągi, poustawiane w niszach. Nagle zatrzymał się. Jeden duży obraz, już zblakły ze starości, przedstawiał jakąś scenę religijną. Z boku stała odwrócona profilem Marja Magdalena. W niebieskiej opończy z przewiniętym dokoła szyi białym welonem miała rozpuszczone długie włosy i śliczne rzeźbione rysy. Oczy pełne wyrazu ocieniały bujne, ciemne rzęsy i regularne łuki brwi. Cała postać miała w sobie dużo powagi, lecz i ślicznej zalotności. Waldemar patrzył długo i usta drgnęły mu nerwowo.
— Stefcia... — wyszeptał.
A po chwili znowu:
— Bajecznie do niej podobna. Ten sam typ.
Przetarł dłonią czoło. Idąc dalej, myślał:
— Stefcia... Samo imię wchodzi mi do mózgu. Dziwne!...
Czuł, że w ty korytarzu postać Magdaleny będzie go przykuwała do siebie, postanowił wyjść. Zeszedł cicho ze schodów i w wielkim przedsionku, łączącym dwa piętra stanął zdumiony. Naprzeciw niego, również ze schodów schodziła Stefcia. Była w blado-niebieskiej flanelowej sukni z luźną bluzką, na ramionach miała zarzucony biały miękki szal, z pod którego wyglądały włosy spuszczonego warkocza. Przed chwilą widziana postać Magdaleny, stanęła przed oczyma ordynata — podobieństwo stroju wzmocniło wrażenie. Rozradowany jej widokiem, patrzał na nią bez słowa, stojąc w miejscu. Stefcia zatrzymała się także. Rumieniec oblał jej jasną twarz.
— Pan nie śpi?
— O to samo chciałem panią zapytać.
Dziewczyna wybuchnęła śmiechem.
— A to zabawne! byłam pewna, że cały zamek chrapie. Chodzę już po nim dawno, nawet zbłądziłam i muszę się przyznać szczerze: nie wiem, gdzie jestem. Pan ukazał mi się, jak widmo. Pewno i ja zrobiłam podobne wrażenie? Miał pan minę zdziwioną.
Waldemar podszedł bliżej.
— Na mnie pani nie zrobiła wrażenia widma, ale widzenia. To różnica! Przed chwila widziałem pani pseudo-portret. Pójdźmy, pokażę go pani.
Stefcia żywym ruchem podbiegła naprzód i... stanęła. Biały szał zaczęła zsuwać, zakrywając spuszczony warkocz. Wahała się czegoś.
Waldemar lekko dotknął jej ręki.
— Idziemy.
— A czy daleko?
— Już się pani boi? Czy odległości, czy mego towarzystwa?
Zapłonęła, biegnąc śmiało naprzód.
— Idziemy.
Waldemar, idąc za nią, myślał:
— Już cię teraz za nadto czczę, abyś się mnie obawiać miała.
W korytarzu stanęli przed obrazem.
Waldemar wskazał Stefci postać Magdaleny.
— Przed chwilą przyglądałem się jej, myśląc o pani... Ogromnie podobna. Trzebaż trafu, że bezpośrednio potem ujrzałem panią, nawet w podobnym stroju.
Stefcia szepnęła jakby do siebie:
— Czy ja jestem taka... ładna?...
Ordynat przysunął się bliżej i pochylił.
— Ładniejsza! boś żywa, a ta martwa... bo ta spłowiała, a pani... kwitnie.
Stefcia oddychała szybko, poruszona brzmieniem jego głosu. On mówił dalej:
— Ale Magdalena ma włosy puszczone swobodnie, a, pani swoje zakrywa. Widzę panią w takiem uczesaniu pierwszy raz.
— Nie spodziewałem się, że kogo spotkam — odrzekła dziewczyna zarumieniona.
— Ależ pani jest w tem prześlicznie! Pani powinna częściej tak chodzić. Kto ma lat dziewiętnaście, ten ma zupełne prawo do spuszczonego warkocza. Dlaczego pani tak nie nosi włosów?
— W domu nosiłam, ale tu... nieetykalnie — odrzekła z uśmiechem.
— Ach! dość tej etykiety!
— Pan jej nie lubi? A jednak to stały mieszkaniec tych murów.
— Wiem. Wprowadzony tu jeszcze w latach zamierzchłych, nie da się wykorzenić. Zresztą może to nadaje główny styl zamkowi.
Stefcia rozejrzała się.
— I tu nie byłam ani razu. Olbrzymi korytarz! To dziwne: takie wysokie sklepienia straszą mnie. W zamku pańskim pełno tego. Dokąd ten korytarz prowadzi?
— Do prawej wieży, gdzie jest kaplica. Chodźmy tam.
— Ale...
— Żadnego ale. Cały zamek w uśpieniu, jakby wymarł. Cóż pani będzie robiła sama? Do parku iść nie można, bo deszcz pada, chociaż słońce świeci. O! widzi pani?
Przez wysokie, wąskie okno w niszy wskazał jej błękitne niebo, splamione szaremi obłokami. Padał obfity, kroplisty deszcz, bijąc o szyby i spływając po nich strumieniami, jak łzy. Przyćmiony korytarz i to wąskie okno, zalane deszczem, w ciszy potężnych murów czyniło ponure wrażenie, trochę klasztorne i ciężkie. Mury te wydały się Stefci klatką, ogromnym pomnikiem, przygniatającym wielką przeszłość ludzką, ale nie wesołą; skałą, z której wyfruwają młode orły, pełne życia, z szerokiemi skrzydłami i silnym lotem, a wracają poranione, dźwigając kajdany, nałożone przez życie, jakby tradycję tych murów.
Dziwna ta myśl przejęła Stefcię grozą. Z pod zsuniętych brwi spojrzała ostro na Waldemara.
— Co pani myśli? — zapytał cicho — coś niemiłego?
Skinęła głową.
— Ten zamek, to skała, a pan — młody orzeł... i już pan wyfrunął z gniazda, prawda? — rzekła dziwnym głosem.
Patrzał na nią uważnie.
— Wyfrunąłem, ale wrócę.
Dziewczyna spuściła oczy.
— Wróci pan... słabszy.
— Przeciwnie silniejszy.
— I nie połamie pan skrzydeł?
— Będę o nie walczył.
— I wróci pan bez kajdan?
— Może z berłem w szponach, z berłem szczęścia, które wydrę światu.
Podniosła na niego ciemne źrenice. On patrzał na nią poważny, z fałdą na czole i odrobiną smutku w zagięciu ust.
Chwilę milczeli. Stefcia oparła się o mur i rzekła śmiało:
— Ma pan wolę i siłę hetmańską, ale czy to wystarczy?...
— Mam prócz tego nadzieję i ostre szpony, któremi w walce o swój byt duchowy potrafię rozkrwawić. Albo zginę, albo wydrę światu owo berło i skończę Austerlitzem. Jestem dziki!
— Straszny! — rzekła Stefcia w zamyśleniu — ale takie natury zwyciężają, chociaż... po największych zwycięstwach następuje... Waterloo.
Brwi Waldemara ściągnęły się groźnie, w oczach zatlił ponury cień.
— Dziwnie mi pani dziś przepowiada. Moje Waterloo nastąpić może... nie jestem pyszny, ale wątpię, czy w otwartej walce z ludźmi. Chyba zgniecie mnie potęga, z jaką walka jest ponad siły ludzkie. Co jednak wpłynęło na tak smutne myśli u pani, wolno wiedzieć?
Stefcia wysunęła się na środek korytarza i, robiąc ręką ruch okrągły, jakby ogarniający cały zamek, powiedziała bez uśmiechu:
— Te mury i tradycja ich.
Pobiegła naprzód kilka kroków, poczem odwróciła się i zarumieniona wyciągnęła do Waldemara rękę:
— Jeśli zrobiłam panu przykrość, przepraszam.
Zatrzymał drobną jej dłoń w swojej i rzekł poważnie:
— Tradycja jest smutna, ale może ja będę orłem, który ją rozjaśni?...
— Daj Boże! pragnęłabym tego dla pana... Ale teraz... chodźmy już. Wielki czas.
Poszli oboje, poważni, zamyśleni.
W dolnym salonie stanęli w oszklonych drzwiach, prowadzących na mniejszy taras.
Deszcz padał ciągle, mimo, że z poza chmur wyglądało słońce. Grad wielkich kropli bił w marmurową posadzkę tarasu. Z twardych, błyszczących liści drzew pomarańczowych spadały perełki wody, lśniąc w słońcu, jak klejnoty.
Grupy drzew egzotycznych parkowych i kwiaty wyglądały przepysznie w dziwacznej mieszaninie deszczu z blaskami słońca. Miało to swą odrębną cechę dekoracyjną, jakby olbrzymi, niewidzialny wodotrysk skraplał rośliny obfitą zawieją rosy. Waldemar otworzył, drzwi i tuż koło Stefci padały duże krople wody, opryskując jej suknię. Dziewczyna wyciągnęła stuloną dłoń i napełniała ją wodą, wylewając potem na kwiaty.
— Mówią, że taki deszcz w słońcu, to błogosławieństwo Boże — zauważył Waldemar — więc pani zbiera błogosławieństwo w swe dłonie.
Stefcia błysnęła uśmiechem.
— Zamoczy się pani, przejdźmy do czytelni, tu obok. Prosiła mię pani wczoraj o Times. Tam są wszystkie pisma.
Stefcia strzepnęła ręce, dłoń wysuszyła chusteczką i weszła przed nim do małej czytelni, obok zielonego gabinetu Waldemara. Ordynat podał jej fotel, sam usiadł przy stole, zarzuconym gazetami.
— Zaraz tu znajdę, czego pani żądała — rzekł, przerzucając papiery.
— Ach, prawda! w porę przypomniałam sobie — zawołała Stefcia.
— Czy pan już wysłał na pocztę?
— Już. Pocztowy odjechał rano, ale jeśli pani każe, pojedzie umyślny.
— Ależ nie. To jutro. Mam list. Chciałam, go panu oddać? bo mogę znów jutro rano spać. Proszę, oto on.
Ordynat wziął list i, spojrzawszy nań uważnie, poruszył brwiami, wydymając lekko usta.
— Ładne, oryginalne pismo i koperta, ale bardzo szablonowy adres — rzekł trochę ironicznie. — Myślałem, że pani nie podlega ogólnej modzie, raczej epidemji adresowania w kraju po francusku. „Monsieur Stanislas Rudecki á Ruczajew“. To samo łatwo wyrazić po polsku, prawda?
Stefcia poczerwieniała.
— Daje mi pan dobrą naukę... i ma pan zupełną słuszność.
Uśmiechnął się.
— Uznaje pani to?
— O tak! pan dobrze nazwał epidemją: widzę u innych i bez zastanowienia robię to samo. Niech mnie pan nie posądza o chęć popisania się francuzczyzną.
— Co znowu! wiem, że ją pani posiada wybornie. Ale język francuski u nas w kraju, to istna szarańcza, w wielu — miejscach wypiera rodowity. Już nie mówię o powszechnie przyjętych adresach, nawet listach francuskich, ale niech pani zauważy, jakie ten język ma szerokie zastosowanie i to przeważnie w dziedzinach, w których obracają się panie. Niezbyt to pochlebne dla Polek. Większe firmy sklepowe, przybytki mody, piszą rachunki i adresy tylko po francusku, na drzwiach umieszczają „Entré“. Panie, a i niektórzy mężczyźni modlą się z książek francuskich, bo modlitwa po polsku jest dla nich zbyt ordynarną. Bilety wizytowe także francuskie. Dzieci, nie znając, dobrze własnego języka, już trzepią po francusku. Znałem pewną dziewięcioletnią dziewczynkę, która, zapytana przez ojca, nad jaką rzeką leży Warszawa, krztusiła się: Vis... Vis... wreszcie wycedziła: Vistule. Poprostu nazwa Wisły nie mogła dziecku przejść przez gardło. Lucia była w ten sam sposób wychowana. Nigdzie pani tego nie zobaczy zagranicą, tam każdy szanuje swój rodzinny język i ceni go. Francuz nie napisze na sklepie ani na etykiecie po polsku, choćby większość jego odbiorców była Polakami, Nie przeczę, że francuzczyzna jest nieodzowna, jak i inne języki europejskie, ale nie trzeba stosować ich w kraju na każdym kroku. One mają wszechświatowy byt zapewniony, nasz tylko u nas i jeszcze go wypędzamy. Jaki to wstyd! Śmieją się z nas obcokrajowcy, bo oni podobnego grzechu nie znają i tej dzikiej mody dawania pierwszeństwa obcym. To wyłącznie nasza cecha.
Stefcia patrzyła na niego z wdzięcznością. Rzekła porywczo:
— Zawstydził mnie pan, ale nauczył. Teraz już nigdy języka francuskiego używać nie będę bez wyraźnej potrzeby.
Zajrzał wesoło w jej oczy.
— Doprawdy? Bardzo jestem rad. Niech pani przedewszystkiem będzie Polką i patrjotką, a nigdy taką światową kobietą, która dla mody usuwa ojczysty język ze swego słownika. Rozumiem posługiwanie się obcą gwarą w razach koniecznych, przy służbie, lub w pewnych przysłowiach. Ale mieć ją często albo stale w ustach, to bluźnierstwo. Więc pani obiecuje poprawę? To już bardzo wiele. Mam nadzieję, że wyrzeknie się pani zupełnie zamiłowań hrabianek Ćwileckich, Barskich, wszystkich Trestków, Weyherów i tak dalej. Z naszych pań panna Rita jest najwięcej Polką.
— I to pewno stała się nią pod wpływem pana — wyrwało się Stefci.
Ordynat uśmiechnął się.
— Może być. Zresztą wszyscy oni strasznie egzotyczni. Ale na nich już rady niema: nazbyt czczą zagranicznych bożków, aby mogli się oduczyć od składania im hołdów.
W bocznym korytarzu rozległy się kroki lokaja.
Stefcia powstała.
— Pani już odchodzi?
Podniosła ramiona, jak ptak skrzydła do odlotu.
— Uciekam, już pewno wszyscy wstali.
— Szkoda! tak nam było dobrze razem. Zabiera pani list?
— Zmienię adres. Jużbym go teraz wysłać takim nie mogła.
Waldemar skinął jej ręką.
— Z pani mam prawdziwą pociechę. Dobre i... śliczne „dzidzi“.
— Już pan zaczyna.
— No, już nie! Do widzenia! Oto żądany dziennik. Zaraz obiad.
— Długo siedzieliśmy — rzekła Stefcia już w progu.
— Żałuje pani tych chwil?
— Żałuję, że minęły.
Uśmiechnęli się do siebie raz jeszcze i dziewczyna znikła w bocznym salonie.
Waldemar ścisnął dłońmi skronie. Szybko chodził kilka minut wzdłuż salonu.
— Ja szaleję! — zawołał rzucając się na fotel.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.