<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trędowata |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Dziennika Poznańskiego |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Długo rozmawiał Waldemar z babką, aż niecierpliwiła się panna Rita a Trestka narzekał. Wybiła godzina wpół do trzeciej i trzecia. Nareszcie wszedł Waldemar. Panna Rita nie ruszyła się. Coś ją przykuło do miejsca. Trestka podszedł do ordynata. Nie mówił nic, ale jego mina wyrażała samą ciekawość.
Waldemar był wesół, lecz spojrzawszy na kamienną twarz Rity, spoważniał, brwi zsunęły mu się na czoło.
Chwila nastała trochę kłopotliwa, bo i Trestka milczał.
Rozgrywały się tu losy.
Waldemar podszedł do panny Rity. Ona spytała z wysiłkiem:
— Cóż ciocia? — czy...
Zdławiło ją w krtani — nie mogła dokończyć.
— Ciocia chce się położyć — podchwycił ordynat. — Jutro, a właściwie dziś jeszcze zjeżdżamy się tu wszyscy na imieniny babci, potem jadę do Ruczajewa.
Panna Rita zbladła, jak pod ostatecznym ciosem, jęknęło jej w piersi, lecz zagryzła silnie wargi i przemocą zapanowała nad wrażeniem. Podała Waldemarowi ręce, patrząc na niego z bolesnym wyrazem.
— Niech Bóg panu szczęści.
Waldemar ucałował jej rękę, nisko pochylając głowę.
Trestka winszował hałaśliwie. Nazwał ordynata bohaterem i obiecywał wspaniałą mowę na uczcie weselnej, na złość hrabiemu Morykoniemu, którego nie lubił.
— Szczególną miałbym werwę, gdyby byli Barscy. Ale to wątpliwe.
Po odjeździe ordynata i hrabiego panna Rita poszła do siebie. Chodziła, jak nieprzytomna, aż nagle zerwał się w jej piersi płacz straszny, zamykający w sobie wszystko: całą miłość dla Waldemara, dawną i gorącą, żal nieuzasadniony do niego i Stefci, głuchą rozpacz. Wtuliła głowę w poduszki i, klęcząc przed łóżkiem, trzęsła się w spazmatycznych dreszczach. Nigdy nie miała nadziei, żeby ordynat zwrócił ku niej swe uczucia, nigdy się nawet nie łudziła, ale nie myślała i o tem, że on w końcu wybierze sobie kobietę, którą ukocha i nazwie żoną. Było to coś tak dalekiego, tak niewyraźnego w zarysach, że gdy nadeszło, stało się dla niej ciosem. Wiedziała o jego uczuciach dla Stefci oddawna i o przychylności pana Macieja, słyszała pełne zapału słowa Waldemara na zjeździe familijnym, a jednak wątła nić oporu księżnej jeszcze zdawała się odgradzać ją od strasznej prawdy. Sama pragnęła dla niego szczęścia i gdyby już teraz tylko od niej zależało, bez wahania oddałaby mu Stefcię. Ale natura ludzka jest zawiła, często niezrozumiała. Panna Rita dopiero teraz jasno pojęła przepaść pomiędzy nią a ordynatem, odczuła obuchową siłę, która miażdżyła jej miłość.
Teraz ujrzała otchłań swych najdroższych uczuć. Płakała boleśnie.
Księżna nie mogąc jej się doczekać, weszła sama do sypialni wychowanki. Rita ujrzała ciotkę tuż przy sobie. Zerwała się z kolan.
— Ciociu, poco przyszłaś? poco? — jęknęła z wyrzutem.
Staruszka objęła jej głowę i przytuliła do siebie.
— Cicho, dziecko, nie wymawiaj mi, żem przyszła. Ja przeczuwałam, ja wiem wszystko, Ryciu, i ty go kochasz, cierpiałyśmy razem, ja cię rozumiem. Aleś ty szlachetna — tyś przemawiała za nimi, choć serce w tobie jęczało, a jam cię szorstko odsunęła. Przebacz mi, dziecko.
Usiadła na łóżku. Rita wtuliła głowę w ramię staruszki rozełkana, drżąca. Księżna mówiła dalej:
— Widzisz, już skończone, już i ja ich błogosławię. Ryciu, on kocha Stefcię, bardzo kocha, będą szczęśliwi, to mnie pociesza. Jestem stara, żałowałam tych kilku chwil życia, jakie mi zostały bez miłości jedynego wnuka. Ustąpiłam i teraz mam spokój, spadł mi ciężar z serca, jestem nawet szczęśliwa, bo — cóż mam robić!
Księżna głęboko westchnęła.
— Podoba mi się ta dziewczyna. Widocznie dużo warta, skoro potrafiła tak silnie przywiązać do siebie Waldemara. On zadziwia mnie swą siłą woli, a ona...
Dokończyła szeptem:
— A ona czarem.
Staruszka głaskała ciemną, zbiedzoną głowę wychowanki, błądząc oczyma w przestrzeni. Panna Rita milczała cicha i jakby uspokojona.
Księżna szepnęła znowu:
— Rozmawiałam z duchem mojej Elżuni i z Gabrjelą. Zwłaszcza Gabrjelę widziałam często we snach. Stawała obok Waldemara i kładła mu rękę na głowie, jakby błogosławiąc. I tę Stefcię widziałam. Klęczała przy Gabrjeli, taka śliczna, błagająca, zupełnie podobna do tej w medaljonie Waldemara.
Staruszka wstrząsnęła się.
— A czy wiesz? Ukazała mi się we śnie zmarła Rembowska. Och! tak okropnie patrzyła mi w oczy!
— Niech się ciocia nie przejmuje — rzekła serdecznie panna Szeliżanka i przylgnęła do ręki staruszki.
— Nie, dziecko, to już minęło. Teraz mi dobrze i tak spokojnie, Waldy kocha mnie. O to już mi tylko chodzi. On zacny chłopak, Czemuż go Elżunia nie widzi!
Panna Rita westchnęła. Księżna pocałowała ją w czoło.
— Cierpisz, dziecko, ja wierzę, Bóg da, że i ty szczęście znajdziesz. Tyś warta najlepszego losu.
— Nie chcę, ciociu, nie chcę. Ja kochałam go całą duszą, ale nawet nie marzyłam o nim dla siebie. Cóż — ja dla niego? Byłabym zbyt śmiałą, chcąc marzyć. Ale — smutno mi. Ot, dziwaczka jestem.
Zaśmiała się cicho, boleśnie.
— Gorycz przez ciebie przemawia — rzekła księżna. — Ale to minie: tyś zawsze taka dzielna.
Już zaczynało świtać, kiedy księżna, osłabiona bezsennością i wrażeniami nocy, poszła do łóżka.
Ale nie mogła zasnąć. Przesuwała w palcach paciorki sandałowego różańca, oczy miała wlepione w adamaszkową kotarę, na której blady świt zimowy snuł swe fijoletowe cienie.
Usta staruszki szeptały pacierze, lecz myślą przebijała szereg lat, błądząc w czasach, kiedy i sama była młodą, sama kochała, a potem widziała uczucia swych dzieci.
I w drugim pokoleniu to samo.