<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trędowata |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Dziennika Poznańskiego |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Wieczór wlókł się długo, nieskończenie. Panna Rita biegała z pokoju księżnej do swego, gdzie siedział Trestka. Najlżejszy szum wiatru w parku, każdy skrzyp śniegu na dziedzińcu — wszystko wzbudzało czujność w pałacu. Oczekiwano ordynata z natężeniem, ale godziny dłużyły się.
Stary zegar w sali jadalnej wybijał kwadranse, wygrywał kuranty. Służba snuła się po korytarzach, szepcąc z sobą tajemniczo. Panna Rita, rozgorączkowana, wyglądała przez okno na szumiący park, gdzie śnieg sypał gęsto wielkiemi płatami, jakby całe Obronne razem z parkiem, pałacem i tą garścią ludzi poruszonych, zniecierpliwionych oczekiwaniem, chciał otulić swą białą miękką i zimną płachtą.
Do pokoju, w którem znajdowali się Rita i Trestka, znowu weszła księżna.
— Czy Waldemar nie przyjechał?
— Jeszcze nie, ciociu, ale pewnie zaraz będzie, niech się ciocia położy.
— Nie mogę. Na dworze zawieja, prawda?
— Tak, ciociu.
Księżna usiadła na kanapce, splotła białe dłonie na kolanach i z pochyloną głową znieruchomiała.
Oczy jej błądziły po dywanie, usta poruszały się lekko, szepcąc pacierze. Nie uważała zupełnie na obecnych.
Panna Rita kręciła się, nie wiedząc, co począć z sobą. Trestka oglądał kwiaty, umieszczone w koszach, z takiem zajęciem, jakby je pierwszy raz widział. Rzucał na księżnę niepewne spojrzenia. Wreszcie, schowany za kwiatami, napisał coś w notatniku i wsunął kartkę w rękę przechodzącej Rity. Przeczytała:
„Szkic do rzeźby: Matka zbuntowanego Graccha”.
Rita rzuciła mu ostre spojrzenie, wzruszając ramionami.
Przeszło jeszcze kilkanaście minut. Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie i wpadła panna służąca, tuż za nią lokaj. Oboje nie zauważyli księżnej i razem zawołali:
— Niema pana ordynata w Głębowiczach! Stangret wrócił. Powiada, że wyjechał do kolei.
Księżna zerwała się przerażona.
— Co? Wyjechał!
Panna Rita i Trestka struchleli na jej widok. Służący zaczęli się cofać, bladzi z przestrachu.
— Kiedy wyjechał? — krzyknęła znowu księżna.
— Proszę księżnej pani... stangret powiada, że dziś przed wieczorem — odparł, jąkając się, pokojowiec.
— Boże! Boże! — załkała księżna.
Rita mrugnęła na Trestkę.
— Natychmiast po dwóch posłańców do stacji Rudowka i Trębe. Nie wiadomo, gdzie pojechał — ale prędzej.
Trestka wybiegł z pokoju, pociągając służących.
— Nieszczęście! nieszczęście! — jęczała księżna — pojechał już! do niej pojechał, odepchnął mnie! Boże! Boże! moja wina, moja wina.
Panna Rita razem z panią Dobrzyńską zaledwo zdołały uspokoić księżnę. Ale staruszka wpadła w jakąś martwotę, siedząc jak nieżywa. Bez słowa pozwoliła rozebrać się z sukni, lecz do łóżka nie chciała się położyć. Dziwne iskry tliły w jej czarnych oczach, usta zaciskał ból, aż kurczący mięśnie twarzy. Dała znak pannie Ricie i Dobrzyńskiej, żeby wyszły, chciała pozostać samą.
— Kogo pan wysłał? — spytała Rita Trestki.
— Pojechał znowu pani stangret i stajenny do Rudowy, a mój lokaj i mój stangret do Trębego.
— Boże, co to będzie, jeśli go już nie zastaną!
— To niemożebne, bo i tu i tam pociągi odchodzą późno w nocy. Ja myślę, że skoro wyjechał przed wieczorem, to znaczy, że do Słodkowic, czyli, że stamtąd do Rudowy. Ale co mu się stało, że tak pospieszył?
— Pospieszył? czekał przecież dwa miesiące. Nie dziwię się wcale wzruszeniu cioci. To dla niej straszne! Odtrącała go stale, a teraz pojechał bez jej błogosławieństwa.
— I powróci po ślubie, bo u niego idzie prędko — dodał Trestka.
— Och! tego boję się najwięcej. Stefcia bez błogosławieństwa księżnej nie zgodzi się na ślub, a ordynat jest rozdrażniony.
— Przecież jej nie wykradnie, minęły owe czasy.
— Ale doprowadzony do ostateczności może zrobić coś takiego, co księżnę zabije, Jezus Marja! on jest niebezpieczny w gniewie!
— Tak, ale umie przytem bajecznie zaciskać zęby. Nosi w sobie lwa i pęta na niego. Będzie się szarpał, lecz potrafi się skuć jednocześnie. To olbrzymia siła.
— Pan go jednak dobrze zna. Pocieszam się tem, że on księżnę bardzo kocha. Ale znowu miłość dla Stefci może go w razie dłuższego oporu babki uczynić szaleńcem.
Panna Rita zaczęła się cicho modlić.
Lęk wpełznął do pałacu i nurtował w sercach nawet służby. Ordynat był w myśli wszystkich, jakiś straszny, przejmujący grozą.
Zegar wydzwonił godzinę drugą po północy, kiedy panna Szeliżanka dojrzała wśród zawiei czarne kontury sanek, sunące prędko do podjazdu. Leciutko zabrzęczały janczary i sanki stanęły.
— Przyjechał! — krzyknęła Rita.
Jak strzała biegła ze schodów. Za nią podążał Trestka.
W sieni Waldemar zdejmował z pomocą kamerdynera zaśnieżone bobry. Przywitali się w milczeniu.
— Co tu się stało? — spytał. — Wszyscyście wystraszeni, macie miny grobowe. Mówił mi posłaniec, że babcia zdrowa.
— Pragnęła pana widzieć koniecznie. Jest mocno zdenerwować na i osłabiona — odrzekła panna Rita.
— Ogromnie pan długo nie przyjeżdżał — dodał Trestka.
— Długo! pan chyba żartuje! Jadę z Rudowy. Posłaniec wyrwał mnie już z wagonu. Spieszyłem, jak mogłem, ale w taką zamieć niepodobieństwo. Piekielny czas!
— Pójdę, zawiadomię ciocię o pańskim przyjeździe — odezwała się panna Rita.
— Idę z panią.
Księżna siedziała w swojej sypialni w fotelu, niedaleko łóżka. Miała na sobie biały flanelowy szlafrok, ozdobiony ciężkiemi koronkami. W tym stroju, z bladą twarzą i gorejącemi oczyma, w białej koronce na siwiejących włosach, była piękną w swej starości, jak z portretu.
Wspaniałe, ciemne obicie sypialni, poważne złocenie inkrustacji sufitu, ciężkie adamaszkowe kotary hebanowego łoża — wszystko to w księżycowym blasku ampli przybierało poważne tony, układające się w pyszne tło dla tej stylowej postaci. Obok księżnej stal rzeźbiony klęcznik, na którym leżała otwarta biblja.
Panna Rita weszła, pochyliła się lekko i szepnęła:
— Ciociu! przyjechał ordynat. Czy ma wejść?
Ognie uderzyły na bladą twarz księżnej.
— Przyjechał? — już przyjechał.
— Rozejrzała się w pokoju i z westchnieniem cofnęła się w głąb fotelu.
— Gdzie jest Waldemar?
— Czeka obok, w saloniku.
Nagły płomień silnego postanowienia błysnął w oczach księżnej.
— Proś go, niech wejdzie — rzekła, głośno.
Panna Rita w saloniku chwyciła Waldemara za rękę.
— Niech pan idzie, ale — proszę ją oszczędzać. Jest silnie zdenerwowana i słaba.
— Niech pani będzie spokojna.
Wszedł do sypialni i serdecznie ucałował obie ręce księżnej.
Patrzała mu w oczy z niemem pytaniem, sztywna, poważna. Czarne źrenica wpijała, zda się, w głąb duszy wnuka, jakby chcąc w niej odkryć wszystko, co tam utajone. Białą dłonią, na której świecił szmaragd, niby zielona gwiazda, ściskała rękę Waldemara.
On usiadł obok, uśmiechnął się z przymusem i spytał:
— Dlaczego babciu, tak na mnie patrzysz?
— Chcę dojrzeć w tobie zmianę — wyszeptała księżna.
— Zmianę we mnie? Doprawdy?
— Tak, chciałabym widzieć cię zmienionym — rzekła z przyciskiem.
Waldemar zrozumiał.
— Nie, babciu, ja się tak łatwo nie zmieniam, jestem stanowczy; — odpowiedział z siłą w głosie i dumnie podniósł głowę.
Księżna puściła jego rękę.
— Czy trwasz stale w swem postanowieniu?
Oczy jej błysnęły dziko. Waldemar wytrzymał ten wzrok spokojnie.
— Tak, babciu.
— Więc nic — nic nie wpłynie na zmianę — twych uczuć?
— Uczuć? Nic nie wpłynie na zmianę mych zamiarów, o zmianie uczuć mówić nie wolno.
— Więc nic — nic?
— Nie, droga babciu. To postanowione nieodwołalnie. Zgódź się z tem, jako z rzeczą konieczną. Proszę cię o to, ja, twój wnuk jedyny, twój Waldy, i proszę najczulej. Kocham Stefcię więcej, niż własne życie, ona mnie również kocha. Ja jej nie zawiodę, bobym chyba sobie serce wydarł z piersi. Dziś jechałem do Ruczajewa. Potrafiłem czekać długo, ale już nie mogłem. Chwila — i byłoby zapóźno. Jesteś babciu surowa, nieubłagana, lecz ja mam dla ciebie przywiązanie synowskie. Ono mnie wstrzymywało od ostatecznego kroku. Wiem, że Stefcia nie chciałaby mnie bez twego słowa, ale potrafiłbym ją przekonać. To dziecko ma bardzo delikatne uczucie i wielką subtelność natury. Na listy moje odpowiadała nadzwyczaj wstrzemięźliwie. Ona miłość swą chciałaby ukryć w taką głąb serca, gdzieby się jej nikt nie domyślał.
— Korespondowałeś z nią?
— Pisałem parę listów — odpowiedziała mi raz tylko — i powtarzam, że w słowach jej brzmiało wyraźnie głębokie uczucie, lecz tamowane przez jakieś wędzidła, które kaleczą jej czystą miłość — taką prawdziwą, taką świętą!
— Waldemarze — ty ją — bardzo kochasz?
— Jest ona dla mnie jedyną kobietą. Gdyby nie była mi drogą nad wszystko, nie walczyłbym o nią tak uparcie — odrzekł Waldemar z powagą w głosie.
Przeszył babkę spojrzeniem swych szarych źrenic, w których przy prawdziwie męskiej sile, widniała potęga uczucia.
Księżna spuściła oczy i długiemi cienkiemi palcami rozgarniała zdobiące szlafrok koronki. Na twarzy wystąpiło kilka krwawych plam, usta zacisnęły się stanowczo. Cała postać wyrażała walkę ostateczną, zmaganie się dwóch przeciwnych sił: miłości dla wnuka i uporu obrażonej dumy.
— Co zwycięży? — to pytanie wisiało w powietrzu, tchnęły niem bogate ściany sypialni, dyszała księżycowa ampla.
Waldemar patrzał na babkę pewnym wzrokiem. Znał staruszkę i w jej wahaniu widział już pomyślny wynik. Serce mu biło mocno, bo nie chciał dłużej walczyć z tą, kobietą. Kochał ją i czcił, jak matkę. W źrenicach jego błyszczał bunt, cierpliwość już była wyczerpana. Całą duszą, całą siłą energji wołał przez nie: „Dosyć, dosyć, bo zerwę ostatnie pęta!“
Księżna jakby uczuła dotknięcie tego wzroku, podniosła na wnuka szybkie spojrzenie, lecz w jego oczach musiała wyczytać wszystko, bo prędko spuściła powieki. Krew uderzyła jej do głowy, zalewając policzki i czoło. Wystąpiła na nim pionowa brózda, jakaś stanowcza, jakby staruszka już teraz sama sobie coś rozkazywała. Oczy wnuka przeraziły ją.
Jeszcze milczała chwilę, pragnąc ochłonąć; wreszcie szepnęła cicho:
— Nie widziałam jej dawno. Czy masz fotografję?
Waldemarowi zapaliły się ognie w oczach. Radosny uśmiech mignął na jego pysznych ustach, z jego rysów znikła groza, zalśnił w niej rój promiennych świetlików, rozżarzył stalowe źrenice, rozjaśnił ponsowe wargi pod ładnym wąsem. Cała twarz wyglądała tak, jakby padła na nią łuna wschodu.
Księżna zauważyła tę zmianę.
— Jak on ją kocha! — pomyślała.
Waldemar odpiął od dewizki medaljon, otworzył i szepnął w duchu do smutnie uśmiechniętej twarzyczki Stefci:
— Teraz zwyciężysz, jedyna!
Wyjął elegancki portfel z kieszeni, wydobył z niego wazką, długą fotografję Stefci w balowej sukni na ciemnem tle i razem z medalionem wręczył księżnej.
Staruszka, zdziwiona, spojrzała na medaljon.
— Ty ją tu nosisz?
— Jako swoją narzeczoną, babciu — odparł śmiało.
Księżna przyglądała się długo, podnosząc medaljon i fotografję do oczu. Jakieś błyski ślizgały się po jej twarzy, wrażenia nieuchwytne a głębokie. Ręce jej drżały, głowa zwisła na piersi.
W pokoju panowała cisza prawie uroczysta, jakby w oczekiwaniu cudu.
Nagle księżna odjęła od oczu szyldkretową lornetkę na długiej rączce, położyła fotografję i medaljon na klęczniku, opierając o biblję, i jeszcze wpatrywała się w promienne, przepaściste oczy Stefci. Poczem rzekła, jakby do siebie:
— Bardzo ładna i dziwnie urocza.
A po chwili znowu, ledwo dosłyszonym głosem:
— Jak księżniczka...
Spuściła powieki, brózda na czole pogłębiła się, w skroniach delikatnych, jak welin, pulsa biły prawie widocznie.
Znowu podniosła oczy na fotografję i nagłym ruchem podała Waldemarowi obie ręce.
— Podoba mi się — twoja Stefcia... Waldy — rzekła z uśmiechem.
— On ścisnął dłonie staruszki, pochylił się do niej z wichrem szczęścia w oczach.
— Moja Stefcia! — moja!
— Niech wam... Bóg błogosławi — rzekła księżna poważnie, kładąc dłoń na głowie wnuka.
Waldemar wiedział, co kosztowały księżnę te słowa. Gorące usta przycisnął do jej rąk.
Dziękuję ci, droga babciu! Szczęście nasze będzie twoją nagrodą mówił wzruszony.
Księżna ucałowała kilkakrotnie jego głowę. Łzy spłynęły z jej oczu.
— Daj Boże, abyś był szczęśliwy, daj Boże! Nie chciałam być gorszą od Macieja, bałam się, że mnie pominiesz — jestem zazdrosną o twe uczucie — więc — niech się spełni.
— Będziesz miała moją miłość i mojej Stefci. Pokochasz ją sama.
Oboje spojrzeli na klęcznik, gdzie fotografje Stefci miały wyraz dziwnie natchniony, jakby dusza dziewczyny sfrunęła na te nieme podobizny, czyniąc je żywemi.
Uroczysta chwila oczekiwania cudu zmieniła się w inną, równie uroczystą — jak po cudzie już spełnionym.
Bogate ściany sypialni otaczały fotografję dziewczyny przepychem. Księżycowa ampla dzierzgała na niej srebrne, ruchliwe błyski. Wszystko dyszało dokoła, wszystko tchnęło jakby mistycznym hejnałem:
— Cud się spełnił! — zwyciężyła Stefcia, zwyciężyła!
I namiętne oczy Waldemara, wpatrzone w fotografje, i jego rozpalone usta mówiły również:
— Zwyciężyłaś, jedyna!