<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trędowata |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Dziennika Poznańskiego |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
— On mnie zmusi, zmusi! — mówiła z rozpaczą.
Pan Maciej był raz w Obronnem. Chciał wpłynąć na księżnę, ale stało się przeciwnie, bo właśnie pani Podhorecka miała ten sam zamiar względem niego. Jej tłumaczenia przestraszyły pana Macieja. Starzec wahał się. Uczuł skruchę przed własną sferą i przed księżną, że tak prędko zezwolił na to małżeństwo skandaliczne, wedle pojęć księżnej. Już zupełnie zdawał się być przekonanym, nieledwie obiecywał cofnąć słowo, dane Waldemarowi. Księżna triumfowała, pani Idalja dokładała paliwa całą duszą, aby podtrzymać wahanie ojca.Tylko panna Rita cofnęła się od spisku, zupełnie usunięta na bok.
Waldemar od niej wiedział o wszystkiem i zaciskał zęby. Postanowił jechać do Ruczajewa i skłonić Stefcię do prędkiego ślubu Przechodził straszną walkę wewnętrzną i tembardziej cierpiał, że przeczuwał niepokój narzeczonej. Ona czekała na niego, może już z nieufnością w duszy. Ale i jego cierpliwość wyczerpała się. Napisał stanowczy list do pana Macieja i do księżnej, dając im termin tygodniowy do namysłu. Poczem zapowiedział, że zerwie wszelkie względem nich zobowiązania i zmusi Stefcię do zaślubienia go wbrew ich woli.
Pan Maciej przeraził się, ale księżna ułożyła natychmiast list do Stefci, zabraniając jej zaślubienia Waldemara. List swój księżna bardzo niezręcznie pokazała panu Maciejowi. Przejął go grozą. On wiedział, że to byłby ostateczny a straszny cios dla wnuka, bo Stefcia życiem by to przypłaciła, lecz po tym liście nie wyszłaby za ordynata za nic. Pani Podhorecka sama zepsuła całą sprawę, już chylącą się na jej korzyść.
Staruszka miała charakter śmiały, despotyczny — postanowiła iść przebojem do ostatka.
Ale przed oczyma pana Macieja stanęła znowu przeszłość i okrutny list jego stryja, którym łamał bezwzględnie szczęście Korwiczówny. Pan Maciej przestał się wahać. Śmiało oznajmił dumnej pani, że zgadza się na zamiary wnuka, a chcąc swe słowa poprzeć czemś realniejszym, napisał list do Stefci i posłał go Waldemarowi niezapieczętowany. Pierwej przeczytał go księżnie i pani Idalji. List był czuły i zupełnie ojcowski. Starzec prosił w nim Stefcię o uszczęśliwienie Waldemara i nazwał ją swą wnuczką.
Pani Elzonowska zrozumiała, że wszystko stracone. Ale księżna nie ustąpiła. Zamknęła się w swym uporze, głucha na wszelkie przekładania, zimna, sztywna i nieubłagana. Pan Maciej pełen goryczy i żalu do niej, przestał nalegać. Usunął się, dotknięty głęboko. Waldemar dla Obronnego nie istniał, ale księżna wiedziała, że bywa w Słodkowcach i że lada dzień wyjedzie do Ruczajewa.
Chwilami opanowywała księżnę dzika zawziętość. „Niech jedzie, niech się żeni, nie chcę go znać — przeklnę!“ Ale natychmiast po takim wybuchu łkanie rozdzierało jej piersi. Toż ten Waldemar to jej wnuk jedyny, jej chluba, ozdoba całej rodziny i świetna ozdoba. On był dla staruszki najdroższym. Kochając go, ceniła zarazem. Z własnych dzieci księżna nie miała pociechy, a Waldemar był synem najukochańszej zmarłej córki. Więc rozpacz gryzła księżnę i walka toczyła się w niej straszna. A godziny zdawały się policzone. Waldemar wyjedzie z listem Macieja, z jego błogosławieństwem i Stefcia musi się zgodzić, bo skoro Maciej jest po ich stronie, patrjarcha Michorowskich, to już wszystko! On ma większe prawa do Waldemara i on już jest zupełnie przekonany. Pominą babkę, nie będą na nią uważali, bo ostatecznie ona jest osobą drugorzędną. Księżna czuła, że miłość wnuka, a może i szacunek jego, wymyka się z jej rąk, że Waldemar groźbę swą zerwania z rodziną zastosuje do niej jedynie, ale surowo. Okropne obawy napełniały duszę pani Podhoreckiej. Gniew, opór, obrażona duma, ambicja, miłość własna — wszystko wrzało w niej, tworząc nieznośną szarpaninę uczuć. Nie miała już poparcia z żadnej strony, bo i pani Idalja siedziała cicho w Słodkowcach, obawiając się narażać ojcu.
Księstwo Franciszkowie milczeli, jakby przekonani. Zresztą o zapatrywaniach synowej księżna wiedziała. Hrabiostwo Morykoniowie, bojąc się wyraźnie występować przeciw ordynatowi, nie przyjeżdżali zupełnie do Obronnego. I panna Rita również zamknęła się w sobie. Milcząca, poważna, snuła się po zaśnieżonym parku bezcelowo. Nie bawiły jej nawet konie, poddała się całkowicie apatji. Upór księżnej oburzał ją. Chciała szczęścia dla Waldemara, poświęcając własne serce. Ale o Stefci nie mogła myśleć spokojnie. Jakiś żal wewnętrzny a ogromny nie pozwalał jej zastanawiać się nad tą dziewczyną. Jednak doznawała nieco złośliwej radości na myśl, co powiedzą Barscy i wiele innych domów arystokratycznych na wieść o małżeństwie ordynata. Ją, Szeliżankę, uważano za coś niższego, za partję dla ordynata niestosowną; nawet księżna i pani Idalja zapatrywały się tak samo. Mają nauczkę. Teraz może księżna ją wołałaby widzieć żoną Waldemara, ale już zapóźno. Muszą się zgodzić na Rudecką.
Panna Rita znajdowała pociechę chociażby w tem, że nie Melanja Barska zostanie ordynatową. I wmawiała w siebie, że jakkolwiek małżeństwo młodego Michorowskiego jest dla niej ciosem, który musi przeboleć, to jednak chyba nie przeżyłaby tego, gdyby się żenił z Melanją. Niechęć do hrabianki przeszła u niej w nienawiść. Rita, przy całej swej inteligencji, nie mogła darować Stefci czaru, jakim ona wzięła ordynata, a jemu stanowczości i energji, z jaką dążył do celu. Na równi pragnęła dla niego zwycięstwa i czuła żal.
Dusza się w niej rwała z bólu i uczuć gorących a zawiedzionych, ale nawet nie walczyła z sobą w chęci pomagania im. O ile tylko mogła, wpływała na księżnę dodatnio i naraziła się staruszce.
Pewnego dnia, w wilję imienin księżnej, panna Szeliżanka siedziała w swym pokoju przy kominku. Płonął suty ogień. Otulona w mięki szkocki szal, pogrążyła się w myślach. Wtem zawiadomiono ją, że przyjechał hrabia Trestka. Zaledwo teraz powrócił ze swej podróży. Bez wrażenia, bez podniesienia głowy poleciła go prosić.
Hrabia wszedł cicho, jak do kaplicy, co było u niego dowodem nadzwyczajnego nastroju. W milczeniu, gorąco ucałował obie ręce panny Rity i również w milczeniu usiadł na foteliku, który sam sobie przysunął. Binokle parę razy spadły mu i zwisły na sznurku. Hrabia, zdawało się, był mocno wzruszony samym widokiem panny Rity. Po długiej chwili przemówił:
— Niesłychane zmiany zastałem w okolicy. To dziwne. Na stacji kolejowej spotkałem Żyżemskich. Mówili mi, że w Szalach jest jak po katastrofie. Widzę, że i w Obronnem nie lepiej.
Panna Rita patrzała w ogień.
— Jak po katastrofie — powtórzyła machinalnie.
Trestka kręcił się na foteliku.
— Cóż ordynat?
Rita podniosła na niego zdziwione oczy i wzruszyła ramionami.
— Pan się pyta?
— No, ja wiem, wszystko wiem, ale czy już usankcjonowane?
— Tylko przez księżnę nie.
— Sapristi! to źle. Dlaczego księżna się upiera? Z ordynatem walka trudna, prawie niemożebna. Słyszałem o jego występie. Na radzie familijnej bronił się podobno pysznie. On ma wymowę!
— I pobił wszystkich — dodała panna Rita.
— Raczej zdruzgotał! Księżna musi uledz! Rozumiem jej stan obecny. Przejść Rubikon najtrudniej. Ale pani? co panią tak złamało?
Spojrzała na niego przez łzy.
— Mnie? co mnie?... Ach Boże!
Spuściła głowę i kilka łez spadło jej na szkocki szał, jakby nieme wyznanie.
Trestka pochylił się, wziął jej rękę i rzekł dziwnie łagodnym głosem:
— Wiem... ja wiem, co panią boli. Jednak ten ból to może przełom, to przesilenie, po którem rozpocznie się nowa era dla mnie — tak oczekiwana. Pani droga, dałbym wiele, aby ordynat dziś ożenił się, bo może wówczas dostanę panią dla siebie. On był tamą, o którą zawsze rozbijałem się bez nadziei, bo nie mnie z nim rywalizować. Widzi pani, jestem szczery, życie dałbym, aby pani za mną tak płakać mogła, lecz ponieważ nie każdy posiada szczęście jednakowe, więc ja pragnę chociaż odrobiny dla siebie, trochę nadziei.
Rita gniewnie wyrwała mu rękę.
— Panie, bez tego! Niech mnie pan nie męczy. Mnie co innego w głowie.
— Zawsze ordynat?
Spojrzała mu śmiało w oczy.
— Ja pragnę dla niego szczęścia.
— On je znajdzie w tej, którą kocha.
— Ale ja mu chcę dopomóc, czem mogę, choćby wpływami na ciocię, choćby kosztem własnego szczęścia.
Trestka zwiesił głowę.
Długi czas trwało milczenie. Panna Rita patrzała na ogień. Trestka bawił się binoklami i, świecąc niemi w blasku płomienia, nie spuszczał z oczu bladej twarzy i apatycznych ust panny Szeliżanki.
Cicho zapytał:
— Czy z panną Stefanją już po słowie, ordynat jej się oświadczył?
— Dawno! jeszcze w Słodkowcach. Ale mu odmówiła i wyjechała.
— Odmó...wi...ła?
— Cóż się pan tak dziwi? Odmówiła, powodowana taktem, ale kocha go. I ona biedna! Żal mi jej,
— Gdyby trafiła na kogo innego, możebym żałował, ale tak! Zostanie ordynatową, czyli prześcignie własne marzenia.
Lecz ile przecierpi!
— Miłość ordynata wynagrodzi wszystko. Wiem od Brochwicza, że on ją bardzo kocha. Przeczuwałem to dawno, lecz nie sądziłem, że się tak prędko rozstrzygnie. Sapristi! tu idzie crescendo!
— Alboż pan nie znał ordynata?
— Owszem, ale nie posądzałem go o zamiary matrymonjalne. Myślałem, że to un amour passant — trochę trwalsza, lecz nie ostateczna, a przedewszystkiem bardzo intensywna.
— Wrażenie dziwaczne w danym razie.
— Przeciwnie, dobrze zastosowane. Uczucia ordynata dla panny Stefanji stanowczo są intensywne. Mają wielką dozę serca, ducha, czyli platonicznych cech, są zmysłowe, gwałtowne i posiadają wszystkie zasoby namiętnego temperamentu Waldemara. Teraz okazują się nietylko zwycięskiemi i zaborczemi, lecz i matrymonjalnemi. Wiedziałem, że Stefcia szampańska, ale żeby doprowadzić Michorowskiego aż do kaplicy, tegom się po niej nie spodziewał, pomimo zapewnień Brochwicza.
— Gdzie pan go spotkał?
— W Berlinie. On mi pierwszy opowiedział o tej awanturze.
— Jakież są jego poglądy? To przyjaciel ordynata.
— On twierdzi, że Waldemar robi dobrze, przekraczając łańcuch sferowy, i że będzie szczęśliwy. Brochwicz ma swój wyłączny kult dla Rudeckiej.
— A pan?
— Ja lubię ją bardzo, uznaję jej zalety, jest ładna i zajmująca. W roli ordynatowej będzie jej do twarzy i potrafi z niej wybrnąć szczęśliwie Ona ma duży takt. Dla jej pastelowej urody potrzeba tła, aby się, uwydatniła lepiej. Głębowicze będą dla niej aż nadto wspaniałą ramą. Ale w liczbie nazwisk, w paranteli Michorowskich nie zabłyśnie jaskrawo, raczej przeciwnie — bardzo skromnie. Po Bourbonach, Esterhazych, Podhoreckich — Rudecka — skandalicznie trochę zabrzmi.
Panna Rita zwiesiła głowę. Pomyślała sobie, że jej nazwisko — Szeliga — zgasłoby przy tych potentatach. Ironja zbudziła się w niej i skierowała na Trestkę. Rzekła z przekąsem:
— Jeżeli pan tak potrafi różniczkować brzmienie nazwisk, to się dziwię, że panu o mnie chodzi. Jestem przecie tylko Szeliżanka, a pan aż Trestka tytularny, zrodzony z tytułu. Ja mam zaledwo dwóch hrabiów w rodzie, nie stanowię partji.
Zaśmiała się krótko sarkastycznie.
— Poco to pani mówi? — spytał z żalem Trestka.
Oparła się na fotelu ociężałym ruchem.
— Ach! mniejsza o to!
Senne powieki spuściła na oczy i siedziała tak z obojętnym wyrazem twarzy, zmieniona, niepodobna do siebie.
Trestka wbił oczy w mozaikę kwiatów na dywanie i również milczał, tylko sapał trochę.
Zmrok zimowy zapadał wolno, ścieląc się szaremi pasmami na błękitnem obiciu ścian, zasnuwał mgłą wiszące obrazy, zmącał lustra, rzucał posępne cienie w każdy kąt pokoju, zamykając go w coraz ciaśniejsze ramy niewyraźnych szarzyzn. Ogień na kominku przygasł. Już tylko słabe, błękitne języczki płomieni ogarniały zwęglone głowienki. Trochę rozpalonych węgli żarzyło się czerwoną plamą. W popiele sypkim i białawym błyskały złote, migające iskry.
Przygnębiająca cisza zawisła, jak pająk, nad tym ładnym zakątkiem pałacu i, przędząc smutek wdzierała się nim aż do serc dwojga ponuro zamyślonych ludzi.
Blada twarz Rity wtuliła się do połowy w miękkie zwoje szalu. Tylko jej włosy obfite, błyszczące, połyskiwały w świetle gasnącego dnia. Na złotym grzebieniu pełzały słabe refleksy iskier.
Te dwie postacie w szarzyznach zmroku, wpatrzone w spopielały ogień na kominku, mogły być uosobieniem ukrytej tragedji. Każde z nich miało w sercu żal i zwątpienie, a pająk smutku omotywał ich coraz silniej swą ciemną szatą, wysysał nadzieję z najgłębszych tkanek serca.
Nagle oboje poruszyli się. Panna Rita podniosła głowę. Zwrócił ich uwagę szmer przy drzwiach. Spojrzeli w tę stronę i zerwali się, niby jedną podrzuceni siłą.
We drzwiach stała księżna, wyniosła, blada, straszna. Chwila się na nogach, jej oczy płonęły gorączką.
— Ciociu! — zawołała Rita, podbiegając do staruszki z przerażeniem.
— Kto tu jest więcej? — wyszeptała księżna.
— Pan Edward, ciociu.
Trestka zgiął się w głębokim ukłonie.
— Wróciłem dziś z podróży i pospieszyłem złożyć paniom uszanowanie.
— To dobrze. Dziękuję — wyszeptała księżna, podając mu rękę.
Trestka ucałował ją z powagą.
— Może ciocia spocznie tu na kanapce — troszczyła się panna Rita.
— Nie, nie, tylko chcę, abyś wysłała posłańca. Ryciu, proszę cię, zajmij się tem... natychmiast. Możeby kamerdyner — albo stangret.
— Dobrze, ciociu. A dokąd ma jechać?
— Do... Głębowicz — wyszeptała pani Podhorecka.
Panna Rita zamieniła z Trestką szybkie, jak błysk, spojrzenie.
— Czy będzie list? — spytała jeszcze.
— Nie, tylko niech prosi Waldemara, żeby dziś jeszcze — przyjechał — koniecznie!
Panna Rita wybiegła z pokoju.
— Może księżna każe zapalić światło? — spytał Trestka.
— Nie, wracam do siebie — trochę mi słabo.
— Ja księżnę odprowadzę.
Potrząsnęła głową przecząco.
— Dziękuję. Nie. Pójdę sama.
Wyszła z pokoju wolno, majestatycznie.
Trestka został sam, podszedł do kominka i stalowemi grabkami rozgrzebywał siwy popiół, rozgarniał iskry, mrucząc po cichu do siebie:
— Czy to będzie już finał, czy ostateczny krach?
Po kilku minutach wróciła panna Rita.
— Gdzie ciocia?
— Poszła do siebie. Cóż, wysłała pani do Głębowicz?
— Pojechał mój stangret. On najprędzej dojedzie.
— Co to może być?
Panna Rita była wzburzona.
— Nie wiem, nie wiem! W każdym razie jakieś zakończenie. Księżna wygląda dziwnie. Pójdę do niej.
— Niech ją pani zostawi w spokoju. Pewno woli sama przebyć czas do jego przyjazdu, zwłaszcza, jeśli rozmowa z ordynatem ma być ostateczną. A na to wygląda.
— Ach, Boże! żeby choć Waldemar jeszcze nie wyjechał!
— Dokąd zamierzał jechać?
— Słyszałam od Luci, że miał jechać do Ruczajewa.
— Dokąd?
— Do rodziców Stefci, prosić o jej rękę.
— Awantura! — mruknął Trestka.
— Ach, Boże! żeby go zastali!
— Hm! a cóż pani Idalja mówi na to wszystko i Lucia?
— Lucia zdumiona, ale kocha Stefcię, więc się cieszy. A Idalka? oburza się, lecz już nie oponuje, bo pan Maciej całkowicie nawrócony. Stefcia przypomina mu tamtą. Czy pan zna całą historję o babce Stefci, zmarłej Rembowskiej?
— Wiem, która była narzeczoną pana Macieja. Mówił mi Brochwicz. Istotnie nadzwyczajny wypadek, dziwny traf! Ale teraźniejszość wynagrodzi przeszłość.
— Kto to wie! — westchnęła panna Rita i znowu pogrążyła się w zadumie.