<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trędowata |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Dziennika Poznańskiego |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Stary wieczór marcowy spłynął na zamek. Przykrył wyniosłe baszty, zmącił rysunek wieży i wtłoczył się do wnętrza gmachu. Niektóre tylko okna odepchnęły go smugą elektryczności, większość uległa ciemnej masie. Razem z nocą runęła wichura, wlokąc ponure szmaty chmur, Pierwszy deszcz, pomięszany z kaszą śniegową, zaczął ciąć w szyby okien. Zmurszały śniegi; wiatr je miótł, siekły dżdżyste baty. Przeraźliwy gwizd zajadle obiegał blanki zamkowe, bił wściekłą muzyką w załomy murów, dzwonił, jęczał, roznosił przeciągłe wycia. Grzmot drzew parkowych, tłuczących się z szalonym hukiem koronami, akompanjował głuchym basem dętym instrumentom wichru. Marzec rozpoczął wojnę z zimą. Darł ją zębami, szarpał za białe włosy, wgryzał się w jej kożuch. Wypierał zimę całym zastępem wietrznych siepaczy, prażył ją bez miłosierdzia kolącą sieczką deszczu.
Zmagały się żywioły. Jęk chłostanej zimy i straszliwe pułki Boreasza... Z rozwianemi sztandarami, z piorunem salw, z okrzykiem zwycięzców spychali z tronu gronostajową królową, obnażali ją, druzgocąc jej koronę. Wpływ ich dowódcy działał potężnie. Marzec pokazał, co umie, rozpanoszył się z gwałtowną siłą.
I lustrzany gabinecik Stefci zanurzył się w pomroce. Żółty atłas obicia przybrał kolor popiołu. Na lustrach wieczór pełzał, niszcząc ich blask. Wyglądały, jak lśniące wilgocią ściany.
Stefcia grała. Po klawiszach z konchy perłowej ślizgały się jej delikatne palce z nerwową gorączką. Roztopiona w mętach pokoju postać dziewczyny rysowała się nikle. Bogata harmonja tonów szła w zawody z żywiołową orkiestrą natury.
Stefcia była niespokojna o narzeczonego: wyjechał do dalszych folwarków i jeszcze nie wrócił. Dzikie odgłosy rozhulanej słoty drażniły Stefcię. Uciekła od towarzystwa i razem z pianinem rzucała w przestwór szeroką falę uczuć. Grała właśnie fantazje wysnute nastrojem chwili. Stopniowo pod siłą myśli i nerwów tony stawały się głębsze, aż rozbrzmiały fanfarą melodyjną i pełną życia. Kapryśne rzuty jej rąk ciskały szumne warjacje, oryginalne przejścia z tęsknic bezmiernych do zwichrzonej młodzieńczej namiętności. Z szałem, idącym w krew, dźwięczały nuty, opadając znowu w ciche pianissima. Natchnienie duszy Stefci, wylane na klawisze, rzeźbiło w powietrzu przepiękny posąg jej szczęścia, aż do wypukłej wyrazistości, cieniowało każdą linję, każdy rys. Utwór grany przez nią, wyfruwał z jej nerwów, gdyż tam był poczęty. Stefcia rozmotywowała złote runo muzyki, którą nosiła w swej naturze. Tą muzyką pulsowały jej młode żyły i w gęstym promieniu oprzędły wszystkie fibry i arterje serca.
Po burzliwym przelocie ostatnich dźwięków umilkła. Ręce jej zwisły na suknię. Siedziała minutę nieruchomo, zasłuchana w echo własnej pieśni. Nagłe zerwała się z krzesełka. Nowy atak spazmującego wichru i ciemność pokoju przenikły ją strachem. Podbiegła do ściany i przekręciła korbkę elektryczną. Blask wpadł olbrzymią różycą, buchnął z lustra morzem światła, obudził kwiaty, złotem drgnął na ścianach. Stefcia pod palmami zawołała z wybuchem radości:
— Pan tu?!
— Słuchałem twej muzyki — rzekł Waldemar, odrywając się od złotawej kotary, osłaniającej drzwi.
Podszedł blizko. Stefcia podała mu ręce.
— Byłam tak niespokojną...
— I czego? Deszcz mnie nie straszy, a zyskałem na tem; grałaś tak, jak dawno pragnąłem usłyszeć. Cudownie! Czy byłabyś zdolną to powtórzyć?
Uśmiechnęła się.
— Wątpię! To było moje pożegnanie Głębowicz. Taki prąd przejdzie i minie. Podobał się panu — to dobrze! Grałam dla siebie.
— Zagrasz mi na powitanie Głębowicz, gdy już wrócimy tu na stałe. To dzisiejsze, to jakby niwy zaporoskie, gdy śpiewają cicho toerbany, dźwięczą dzidy i buńczuki. Brzmiała tu melodja tęskna i głośna wrzawa kozacka. Moja ty artystko! — myślałaś o mnie. grając?
— Tak, i o szczęściu — szepnęła Stefcia. Myślałam, że ponieważ to kwiat bardzo rzadki w olbrzymiej plantacji pospolitych szczęściątek, więc niesłychanie trudno go zdobyć, a my go już posiadamy. W masie różnorodnych kwiatków znaleźliśmy wspaniały kielich, prawda? — i nie zawiedzie nas.
Przycisnął jej dłonie do ust.
— Bo potrafimy go pielęgnować, a to rzecz ważna. Szczęście ma płatki delikatne, trzeba je otulać w sobole i gronostaje. Można i w prosty kożuch, byle ciepły, byle żadną szparką nie sączył się chłód. Temperaturę można podnosić, aby nie opadała.
Ordynat objął ramieniem narzeczoną i przygarnął do siebie.
— Myślałem niegdyś, że największem bogactwem i warunkiem do szczęścia jest rozum, a ubóstwem — nędza umysłowa. Teraz powiem z dopełnieniem: największem szczęściem w życiu jest miłość, młodość i rozum. To są oceany — reszta wszystko źródełka!
Stefcia patrzała głęboko w płomienne oczy narzeczonego, przysłonięte lekko powiekami. Ufność serdeczna wiała z jej fijoetowych źrenic i duchowe oddanie się ukochanemu.
— Czy wierzysz w te trzy potęgi? — spytał cichutko, zbliżając usta do jej skroni.
— Tak, i podziwiam ich siłę. One istotnie mogą zwalczyć świat.
Waldemar chciał ją ucałować, ale wyrwała się i szła do drzwi, mówiąc trochę zdyszanym głosem:
— Chodźmy na dół. Już wielki czas.
Waldemar, wzburzony poszedł za nią. Blisko wyjścia, nagle przekręcił drugą korbkę elektryczną w ścianie.
Światło, zgasło.
Stefcia krzyknęła. On gwałtownym ruchem chwycił ją w ramiona, przegiął jej głowę w tył i stłumionym szeptem mówił, pochylony nad nią:
— Nie wyrywaj mi się nigdy! Słyszysz? Tyś moja! moja!
Głos mu zadrgał chrapliwie, ramiona cisnęły ją z konwulsyjną mocą.
Stefcia zadygotała. Jego szał przeraził ją. Czuła, że omdlewa w jego uścisku i w tej czarności pokoju.
— Waldy... mój... tyś dobry — szepnęła z błaganiem, to jedno znajdując na swoją obronę.
Uderzony dźwiękiem jej słów, Waldemar puścił ją natychmiast i rozjaśnił pokój.
Stefcia wyprostowała się, ręce podniosła do głowy, poprawiając włosy. Rzęsy miała spuszczone i krwiste rumieńce.
Ordynat położył dłoń na jej ramieniu. Rzekł z uczuciem:
— Rozbroiłaś mnie! mój ty cudzie jedyny!... Daj mi usta na dowód, że mi wierzysz.
Cichym ruchem z ufnością i promieniem w oczach, błyszczących jak pasemko słońca, przysunęła do niego uśmiechniętą twarz. Gorąca pieszczota ust, choć krótka, upoiła ich. Ocknęli się i wyszli razem na oświetlony korytarz.
Marcowe roty wietrznych zawadjaków przewalały się nad zamkiem. Brzęczały żałośnie szyby okien od gęstych plag szarugi.