<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

— Prosząc pana o zaszczyt przyjęcia mnie w jego domu, rzekł Robert po chwili milczenia, podczas którego rozmyślać się zdawał, powyższe moje żądanie mogło byłoby być mylnie zrozumianem. Mogłeś pan łatwo udzielić mi odmowę w sposób upokarzający mą miłość własną, moją ambicję, a przyznaję, że jestem dumnym.
— Jestże to wadą, przerwał pan d’Auberive. Gdyby nią było, jest to w każdym razie wada dusz wielkich. Wytłomacz mi jednak jaśniej, dodał po chwili, dla czego i z jakiej przyczyny mógłbym fałszywie zrozumieć to postąpienie tak naturalne i proste z twej strony.
— Przechodziłem w mem życiu bardzo ciężkie chwile, rzekł Robert, walczyłem z nadludzkiemu trudnościami. Kto wie zatem, czyli ujrzawszy mnie przybywającego do siebie w jednej z owych prób ciężkich, nie nasunęłaby się panu myśl, że w imieniu mojego ojca, twego przyjaciela i towarzysza broni, uciekam się clo pana o pomoc.
— A gdyby tak było rzeczywiście, zawołał żywo starzec, nie miałżebym prawa do twej ufności, jak ty zarówno pomocy z mej strony?
— Powiedziałem, panie, że jestem dumnym i że od nikogo nigdy nicbym nie przyjął.
— Dla czego?
— Zubożały szlachcic może i powinien pracować na własne swe wyżywienie. Nie wyciąga on ręki po jałmużnę, choćby ta pod najdelikatniejszym pozorem udzieloną mu być miała. A gdyby nawet kiedy brakowało mu chleba, nie chce, ażeby o tem świat wiedział.
— Brakowało ci zatem chleba? zawołał z trwogą pan d’Auberive.
— Tak, i nieraz panie.
— I nie przyszedłeś do mnie? Ach! to źle... to okrutnie, mówił żywo starzec. Twa pycha złą była doradczynią w tym razie. Czyżeś pomyślał, jakim ciężarem obarczasz moje sumienie? Twój ojciec, gdyśmy przebywali w Wandei, na kilka dni przed bohaterską potyczką, w której zginąć mu przyszło, pożyczył mi pewną niewielką kwotę pieniędzy. Gdy poległ i mnie po przegranej bitwie potrzeba było co rychłej opuścić Francję, aby uniknąć wyroku śmierci. Lata upływały zanim wróciłem, a powróciwszy, zapomniałem zupełnie o zaciągniętej pożyczce. Byłem dłużnikiem ojca, którego syn głód cierpiał. Jakaż to dla mnie boleść, jakie wyrzuty sumienia! I ty to wywołałeś je, panie hrabio. Wierzaj, iż nie łatwo mi tobie przebaczyć to przyjdzie.
— A czego bardziej nie przebaczysz mi pan może, odparł Robert ze śmiechem, to żem stał się powodem maleńkiego kłamstwa, podejścia, jakie twe wielkie szlachetne serce podyktowało ci w tej chwili.
— Kłamstwa? powtórzył pan d’Auberive z lekkiem zmieszaniem, jakiego ukryć nie zdołał. Kłamstwa, podejścia... co mówisz?
— Mówię, rzekł Robert, iż hrabia de Loc-Earn, mój ojciec, o czem panu wiadomo zapewne, nie posiadał majątku i utrzymywał się jedynie ze swojej szczupłej oficerskiej pensji, a tym sposobem nie mógł panu pożyczać najmniejszej nawet kwoty pieniężnej. Pozwól mi pan dodać prócz tego, iż gdybyś był rzeczywiście jego dłużnikiem, nie zapomniałbyś o zaciągniętej pożyczce, szukałbyś wszędzie syna hrabiego Loc-Earn, którego zresztą nietrudno było odnaleść i wypłaciłbyś ten dług oddawna. Wszak prawda, panie? Niepodobna ci zaprzeczyć mym słowom?
— A jednak... wyszeptał starzec.
— Nie nalegaj pan, proszę, przerwał Robert. Jakkolwiekbądź delikatnym i wzruszającym jest pozór twojego dobrodziejstwa, odmówiłbym stanowczo przyjęcia.
— Te więc trudności, z jakiemi walczyłeś, już dziś nie istnieją? pytał pan d’Auberive.
— Znalazłem chwilowo sposób do uchronienia się od nich. Ponieważ jednak czynisz mi pan zaszczyt interesowania się mną, należy mi choć w krótkości przedstawić ci mą przeszłość. Pozwolisz mi zacny panie to uczynić?
— Nietylko pozwolę, lecz proszę o to.
— Gdym stracił ojca, byłem bardzo młodym, dzieckiem jeszcze prawie, zaczął Robert. Jeden z naszych krewnych, człowiek bogaty, bezżenny, umieścił mnie w kolegium w Rennes, gdzie otrzymałem gruntowne wychowanie. Miał on zamiar, nie wątpię, zapewnić mi przyszłość, zmarł jednak nagle podczas polowania, bez testamentu, skutkiem czego najbliżsi spadkobiercy zabrali majątek. Ukończyłem szkoły z odznaczeniem i przeszedłem na naukę prawa, gdy właśnie śmierć tego krewnego pozostawiła mnie bez środków na dalsze kształcenie się. Potrzeba było pod grozą śmierci głodowej wydobyć jakąbądź korzyść z tej kupy nauk, nagromadzonych w mym mózgu. Nie było to łatwem, zaiste! Z radością przyjąłem obowiązek nadzorcy w kolegium, które opuściłem jako wychowaniec. Przez cały ciąg dnia pracowałem również, zaprzysiągłem sobie albowiem, że siłą własnej mej pracy, zdobędę sobie wyższe stanowisko, zostanę jednym z tych ludzi, głośnych nauką i uznaniem w świecie. Niestety jednak, zbyt wiele na siebie liczyłem. Po upływie roku, zachorowałem tak niebezpiecznie, żem przez kilka tygodni walczył pomiędzy życiem a śmiercią. Gdym po długiej rekonwalescencji wyzdrowiał nareszcie, dowiedziałem się, że moje miejsce w kolegium zostało przez kogo innego zajętem! A! była to śmierć w innej formie, kto wie, czy nie straszniejsza nad wszystko! Choroba oszczędziła mi życie... brak chleba, niestety, mógł zabić!
— Ha! wyszepnął pan d’Auberive drżącym ze wzruszenia głosem, i mnie nie przyszło zapytać ni razu, co się dzieje z synem mojego przyjaciela? Czy żyje on? Czy jest szczęśliwym?
Henryka nieruchoma, w milczeniu słuchając opowiadania, łzy ocierała.
Robert ciągnął dalej historję, ułożoną przez siebie z nieporównaną zręcznością; dramatyzował najdrobniejsze fakty, najmniejsze szczegóły, aby opowiadaniem tem wzruszyć serca i wstrząsnąć niemi do głębi.
Opowiadał, jak dzięki piękności swojego pisma, znalazł zajęcie przy notarjuszu, z którego to jednak szczupłego dochodu, zaledwie mógł wyżyć.
— I otóż mimo to wszystko żyłem, jeżeli podobną mękę życiem nazwać można. Nadeszło jednak znużenie i zniechęcenie. Głos jakiś nieznany szeptał mi coraz wyraźniej, że spoczynek w objęciach śmierci byłby dla mnie rozkoszą po tylu daremnych wysiłkach, i byłbym bezwątpienia pogrążył się chętnie w głębię mogiły, gdy rozległy się wieści po Europie o olbrzymich bogactwach, szybko lubo nie bez niebezpieczeństw zdobywanych w Australii. Światło zabłysło nagle przedemną. Powiedziałem sobie, że ów zły los nie może prześladować bezprzestannie człowieka o czystem sumieniu, mającego prawo wznieść czoło w górę. Zacząłem silnie wierzyć, że moja gwiazda przyćmiona pod naszem pochmurnem niebem, zaświeci mi żywszym blaskiem na firmamentach tych odległych krajów. Byłoż to złudzeniem? sam nie wiem, lecz miałem ufność niezłomną, że tam zdobędę majątek, że wrócę bogaty! Podtrzymywany tą wiarą, elektryzowany owym mirażem, z równym zapałem rzuciłem się do pracy, pozbawiając najkonieczniejszych potrzeb, aby coś zebrać na koszta podróży i pierwsze chwile pobytu w krainie złota. I otóż posiadam tę sumę, Bóg jeden wie tylko, za jaką cenę mozołów, bezsennych nocy, umniejszania sobie pokarmów. Mam wolną wolę działania, jaką zdobyłem sam, własną pracą, bez niczyjej pomocy, mogę iść teraz, dokąd przeznaczenie mnie wzywa. Jeżeli mi się powiedzie, wrócę milionerem, ród Loc-Earn’ów odzyska swoją dawną świetność. A gdy upadnę, Francja nie ujrzy już więcej swego wydziedziczonego syna. Zostanie w każdym razie rewolwer i ładunek do niego z prochu i kuli. W końcu odjeżdżam, przedtem jednak postanowiłem przedstawić się panu, dla którego chowam najgłębszy szacunek, panu, który byłeś przyjacielem mojego ojca, a którego wspomnienie pójdzie wraz ze mną tam, po za góry i morza, na drugą stronę półkuli. Raczyłeś mnie pan przyjąć tak dobrotliwie, iż to ośmiela mnie do żądania od ciebie jedynej przysługi, jaką człowiek z mojemi zasadami może przyjąć bez zarumienienia. Potrzebuję protekcyjnego listu do pewnej znakomitej osobistości przy konsulacie francuzkim w Australii. Proszę więc o pańską wysoką rekomendację, która dla mnie stanowić będzie niezmiernie wiele, ale ponieważ taki dowód zaufania łatwo udzielonym być nie może, pragnę przedstawić panu dokumenta, które go przekonają o mej nieskazitelnej uczciwości.
Tu Robert, dobywszy z kieszeni portfel położy! go na stoliku obok pana d’Auberive.
— Znajdują się tu, rzekł, obok aktu mojego urodzenia i inne papiery, stwierdzające tożsamość mojej osoby oraz chlubne świadectwa zarządzającego kolegium w Rennes i notarjusza, u którego pracowałem. Wszystkie podpisy są legalizowanemi! O! hrabia de Loc-Earn lubi być w porządku, dodał z ironicznym uśmiechem, ma on dobre świadectwa, jak służący, szukający obowiązku. Pozostawię panu te dowody, raczysz je pan przejrzeć w wolnej chwili i pozwolić, abym się zgłosił nazajutrz tak po nie, jako i po list o który prosiłem.
— Nietylko jutro, ale każdego dnia, o każdej porze będziesz przezemnie najmilej widzianym gościem, kochany hrabio, odparł, żywo pan d’Auberive, dla czego jednak mam przeglądać te papiery, dodał. Widząc cię i słysząc opowiadającego, czyż można wątpić o tobie? Zabierz tę tekę, proszę cię o to.
Robert, powstawszy, potrząsnął głową przecząco.
— Jutro zabiorę ją, odrzekł, a teraz składam moje uszanowanie i żegnam!
Tu ukłoniwszy się tak panu d’Auberive, jak i Henryce, wyszedł, przeprowadzony przez starego kamerdynera aż do pałacowej bramy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.