Tragedje Paryża/Tom I/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tragedje Paryża |
Podtytuł | Romans w siedmiu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tytuł orygin. | Tragédies de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Z wyż przytoczonej rozmowy Sariola z Robertem, czytelnicy dowiedzieli się, że ową młodą dziewczyną, przebywającą w mieszkaniu pani Angot, była Henryka d’Auberive.
Wyjaśnić nam pozostaje skutkiem jakiego zbiegu szatańsko powikłanych okoliczności to nieszczęśliwe siedmnastoletnie dziewczę zostało na zawsze zgubionem.
Ów siwowłosy starzec, którego widzieliśmy śpiącym na szezlongu, nazywał się Zygmunt, Ireneusz d’Auberive.
Bretończyk z pochodzenia, kolosalnie bogaty, zapalony rojalista, pan d’Auberive brał czynny udział w ostatnich zamieszkach w Wandei.
Ożeniony powtórnie w pięćdziesiątym piątym roku życia, bezdzietny w picrwszem małżeństwie, został wdowcem po raz drugi, gdy jego Henryka na świat przyszła.
Od lat dziesięciu nie opuszczał wcale Paryża.
Gwałtowny reumatyzm, w połączeniu z napadami podagry, zmuszał go do pozostawania w mieszkaniu. Atak paraliżu pozbawił go władzy w prawej ręce i utrudnił wymowę, nadając jego wyrazom ów dźwięk chropawy, złamany, o jakim wspominaliśmy.
Trudno wyobrazić sobie coś bardziej smutnego nad życie tego człowieka, krzepkiego jeszcze mimo sędziwego wieku, owego starca, tak niegdyś czynnego, który zgnębiony obecnie nieuleczalną chorobą, nie mógł poruszyć się z miejsca bez pomocy swego kamerdynera; starca, patrzącego na upływający dzień po dniu w ponurem milczeniu, w przytłaczającej jednostajności, jedynie w towarzystwie swej córki i malej liczbie sług dawnych.
Drażniony cierpieniem, źle wpływającem na jego usposobienie, pan d’Auberive nikogo nie przyjmował u siebie. Z dawnych jego przyjaciół, współczesnych mu ludzi, bardzo mała garstka pozostała. Ci, którzy żyli, nie chcąc się narażać na odmowę, skutkiem złego stanu zdrowia chorego, zaprzestali go odwiedzać.
Pan d’Auberive uskarżał się niejednokrotnie, że o nim zapomniano. Nie mogło być jednak inaczej.
Biedna Henryka, jak kwiat pozbawiony słońca i ożywczego powietrza, wzrastała przy starcu kochającym ją nad wyraz, któremu wszelako egoistyczna jego ojcowska miłość nie nasunęła myśli, ażeby temu dziecięciu dostarczyć rozrywek, niezbędnych po umysłowej pracy, jakiej to dziewczę się oddawało, przygotowując lekcje sobie zadane przez licznie przybywających do pałacu nauczycieli.
Łagodna i posłuszna, uczyła się cierpliwie tego, czego jej się uczyć kazano, obojętnie wszelako i bez zapału. Brak jej było rywalizacji, współubiegania się z koleżankami, tego potężnego motoru w rozbudzaniu inteligencji. Uczyła się machinalnie, bez upodobania, oddając się wyłącznie staraniom około swego małego ogródka, jaki pośród parku dla niej przeznaczono.
I to ją wreszcie znudziło.
Żyjąc zdała od świata, wychodziła jedynie w niedzielę, na mszę do pobliskiego kościoła wraz z pokojówką, starą, zacną kobietą, całkiem sobie oddaną, lecz o nader ciasnem umysłowem pojęciu.
Z rozpoczęciem piętnastej wiosny życia, widoczna zaszła zmiana w zachowaniu się dziewczęcia.
Przesiadywała długie godziny w wielkiej bibljotecznej sali, gdzie odnalazłszy klucz od jednej z szaf z książkami, szperać w takowych poczęła.
Półki z góry do dołu napełnione były bogato oprawnemi w skórę tomami. Chwyciwszy pierwszą lepszą, jaka jej się nasunęła pod rękę, uniosła ją do swego pokoju.
Nazajutrz odkryła w szafie skarb nowy, cały przedział zapełniony romansami.
O! stokroć lepiej byłoby dla niej, gdyby była weszła w głąb izby, napełnionej wyziewami trucizn zabijających woń albowiem ostrzegałaby ją może o grożącem niebezpieczeństwie, Zresztą trujące substancje zabijają ciało, gdy niektóre książki na zawsze duszę kalają.
Ów przedział w szafie bibljotecznej zawierał w sobie zbiór najwyuzdańszych romansów, słowem to wszystko cokolwiekbądź zgubnego wydał wiek XVIII i początek XIX stulecia.
Dziewczę rzuciło się namiętnie do tej trojącej strawy, pochłaniając chciwie te płody drażniącej zmysły literatury. Nieszczęściem nikt nad nią nie czuwał, nikt nie badał, czem ona się zajmuje.
I w owym dziecinnym pokoiku, w którym dotąd Henryka błogo zasypiała, lampa świeciła się teraz przez większą połowę nocy przy spożywaniu owej moralnej trucizny.
To pewna, iż dziewczę wiele tych rzeczy nierozumiało, iż wiele pozostało tu ciemnych, nierozjaśnionych myśli dla jej młodocianego pojęcia, domyślała się jednak więcej, niż było potrzeba, a tym sposobem kaziła dziewiczą czystość swej duszy, drażniła wyobraźnię, zdrowie jednocześnie nadwątlając.
Pewnego dnia niespodziewany wypadek sprowadził zmianę w jednostajnem życiu pana d’Auberive i jego córki.
Henryka znajdowała się przy swoim ojcu, gdy Józef, ów siedemdziesięcioletni kamerdyner, wszedł do pokoju niosąc na srebrnej tacy list, zamknięty szeroką pieczęcią lakową, z wyciśniętą na niej hrabiowską koroną i podał go panu d’Auberive.
— Przeczytaj mi ten list, rzekł starzec do córki.
Dziewczę poczęło czytać głośno, co następuje:
„Panie! Syn jednego z twych towarzyszów broni, który legł śmiercią chwalebną walcząc przy twoim boku, w potyczce pod Penissiere, ma zaszczyt prosić o dozwolenie mu złożenia uszanowania panu, jako jednemu z ówczesnych bohaterów.
Jeżeli pan zrobisz dla mnie wyjątek od przyjętych przez siebie zwyczajów i przyjąć mnie raczysz, uczynisz mnie szczęśliwym nad wyraz, za co dozgonnie wdzięcznym pozostanę.
Najuniżeńszy z pomiędzy sług twoich
— Syn hrabiego de Loc-Earn! Syn mego starego przyjaciela, towarzysza broni. Ach! przyjmę go, przyjmę z otwartemi rękoma, wołał gorączkowo pan d’Auberive, gdy Henryka skończyła czytanie.
Kamerdyner stał przy drzwiach, czekając.
— Kto ten list przyniósł? zapytał starzec, zwracając się do służącego.
— Jakiś młody mężczyzna, brunet, bardzo przyzwoity z pozoru.
— Gdzie on jest?
— Czeka w przysionku.
Pan d’Auberive rzucił się gniewnie, o ile jego sparaliżowanie na to mu pozwoliło.
— W przysionku! powtórzył, jak mogłeś, ty stary szaleńcze, pozwolić, by hrabia de Loc-Earn tam czekał?
— Nie wiedziałem, wyjąkał Józef zmieszany.
— Są rzeczy, które odgadywać należy. Ludzie w twym wieku nie powinni popełniać takich błędów. Idź do hrabiego Loc-Earn, wytłómacz się, przeproś go najuniżeniej, i wprowadź tu, wprowadź natychmiast!
Kamerdyner wyszedł z pospiechem.
— Mamże pozostać tu, ojcze? zapytała Henryka.
— Owszem, proszę cię o to. Sądzę, że będzie ci przyjemnie poznać syna mego starego przyjaciela.
— Przyjemnie, w rzeczy samej, wszystko jest dla mnie przyjemnem, co może mi sprawiać jakąkolwiek rozrywkę, zcicha odpowiedziało dziewczę.
Jednocześnie drzwi się otwarły i stary sługa wygłosił: Pan hrabia de Loc-Earn!
Przybyły, którego czytelnicy dobrze już znają, podszedł najswobodniej do pana d’Auberive, a złożywszy mu ukłon głęboki, zwrócił się, pochylając głowę przed Henryką.
— A! panie hrabio, którego nazwisko przywodzi mi na pamięć tyle drogich wspomnień, witaj nam, witaj! wołał starzec. Uściśnij mą lewą rękę, jest to ręka przyjaciela. Przeklęty paraliż nie pozwala mi podać ci prawej, tej którą twój ojciec ściskał tak często. Biedny Tristan! zdaje mi się, że widzę go jeszcze! Jesteś do niego podobnym!... też same rysy twarzy, tak! Wiele mi go przypominasz!
— Wszyscy mi to przyznają, rzekł Robert, ściskając z poszanowaniem lewą rękę starca. W mego to ojca imieniu, jako i własnem mem, panie, składam podziękę za tak serdeczne przyjęcie. Wierzaj, iż wdzięcznym ci pozostanę, o! bardziej wdzięcznym, niż to wyrazić zdołam słowami.
— Jeżeli który z nas winien wdzięczność drugiemu odrzekł pan d’Auberive, w takim razie ja jestem twoim dłużnikiem. Jakże ci mam dziękować, żeś nawiedzić chciał starca, o którym świat cały zapomniał. Dla czego jednak wcześniej nie powziąłeś tego pięknego zamiaru?
— Myślałem o tem niejednokrotnie, myślałem od dawna, rzekł Robert, i pragnąłem z całej duszy.
— Odwiedzić mnie? a jednak nie uczyniłeś tego?
— Nie znajdowałem powodu, któryby mógł usprawiedliwić mą śmiałość.
— A obecnie znalazłeś go?
— Tak, panie.
— Jakiż to, radbym wiedzieć?