Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część trzecia/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Od kilku dni rozkoszne wizje prześladowały go bez przerwy. Żądze budziły się w nim z gwałtownością niesłychaną. Dość było ciepłego podmuchu, woni, jakiegokolwiek zetknięcia, nic nieznaczącej drobnostki, aby zmienić całą jego istotę, nabawić osłabienia, rozpalić twarz płomieniem, przyśpieszyć pulsacyę arteryj, wtrącić go w niepokój blizki szału.
W głębi swej natury, nosił on zarody odziedziczone po ojcu. On, istota nawskroś myśląca i uczuciowa, w ciele nosił dziedzictwo tego zezwierzęconego człowieka. Ale w nim instynkt stawał się namiętnością a zmysłowość przybierała niemal chorobliwe formy. Świadomość tego, dręczyła go jak jakaś haniebna choroba; bał się tych gorączek, które chwytały go niespodziewanie i trawiły nędznie a pozostawiały go spodlonym, oschłym, niezdolnym do myślenia. Uniesienia te sprawiały mu przykrość, jakby jakieś poniżenie. Niektóre nagłe napady brutalności, podobne do huraganu, opustoszały mu umysł, zamykały wszystkie źródła wewnętrzne, otwierały wszystkie bolesne blizny, których długo potem nie mógł zagoić.
O świcie, uroczystego dnia, budząc się po kilku godzinach niespokojnego półsnu, myślał z dreszczem wszystkich swych nerwów: „Ona przybywa dzisiaj! Dzisiaj, w dzisiejszem świetle, moje oczy ją zobaczą! Ujmę ją w moje ramiona! Wydaje mi się niemal, że po raz pierwszy ją posiądę; doznaję uczucia, jakbym z tego mógł umrzeć“. Wizya wywołana wstrząsnęła nim tak silnie i gwałtownie, że drgnął cały od stóp do głowy, jakby pod wpływem iskry elektrycznej. Był to ten sam straszliwy objaw fizyczny, wobec tyranii którego czuł się zawsze bezsilnym. Wszelka świadomość siebie ustawała pod władzą absolutną żądzy. Raz jeszcze niepowściągliwość dziedziczna wybuchała niepokonanym szałem u tego pełnego delikatności kochanka, który z upodobaniem zwał siostrą swoją ukochaną i który tak łaknął duchowego związku. Podziwiał w myśli wszystkie wdzięki swej kochanki i każdy kontur, oglądany po przez ten płomień krwi przybierał dla niego wspaniałość promienną, fantastyczną, niemal nadludzką. Podziwiał w duchu cały urok swej kochanki; i każda poza nabierała dlań czaru rozkosznego niezmiernej potęgi. W niej wszystko było światłem, wonią, rytmem.
Tę zachwycającą istotę on posiadał, on, on sam jeden wyłącznie... Ale nagle, jak dym wydziela się z nieczystego płomienia, myśl zazdrosna powstała z jego żądzy. Aby rozproszyć niepokój, który w nim wzrastał, wyskoczył z łóżka.
U okna, w zmierzchu porannym, gałązki drzew oliwnych poruszały się zaledwie dostrzegalnem falowaniem, blade, mieniące się szarym i białym kolorem. Po nad głuchą monotonią morza, unosił się w powietrzu świergot wróbli, cichy jeszcze. W oborze jagnię pobekiwało nieśmiało.
Wyszedł na loggię, pokrzepiony wzmacniającą kąpielą i pił chciwie poranne powietrze, pełne wonnych wyziewów, płuca jego rozszerzały się; myśli przybrały bystrzejszy, zwinniejszy charakter, zwrócone wyłącznie do oczekiwanej kobiety; napływem młodości zadrżało mu serce; przed nim jaśniało poczynające się słońce, czyste, proste, bez przysłaniających je obłoków, bez tajemnic. Na morzu osrebrzonem wznosiła się twarz różowa o wyraźnych prawie konturach, odcinających się nieomal jak kontury tarczy metalowej, wyszłej wprost od płatnerza.
Cola Sciampagne, zajęty porządkowaniem dziedzińca, zawołał nań:
— Dziś wielkie święto. Pani przyjeżdża. Zboże kłosi się, nie czekając Wniebowstąpienia.
Jerzy uśmiechnął się na te słowa starca i spytał:
— Czy pomyśleliście już o kobietach do narwania kwiatów jałowcu? Trzeba niemi wysypać całą drogę.
Stary żachnął się niecierpliwie, jakby na znak, że nie potrzebuje przypomnienia.
— Zamówiłem już ich pięć!
I wymienił ich imiona, dodając zawsze miejscowości, w których mieszkały młode dziewczęta.
Te imiona wymawiane przejęły Jerzego nagłą radością. Wydało mu się, że wszystkie duchy wiosenne wstępują w jego serce, że fala świeżej jakiejś poezyi je zalewa. Czyż owe dziewice nie zstępowały, zda się z jakiejś baśni po to, by usłać kwiatami drogę pod stopy rzymianki?
Oddał się całkowicie trwożnej radości oczekiwania. Zeszedł na dół i począł badać gospodarza:
— Gdzież poszły po jałowiec?
— Tam na górę — odpowiedział Cola, ukazując widniejące wzgórze. — Dotrzesz do nich, kierując się ich śpiewem.
W samej rzeczy z pewnemi przerwami słychać było śpiew kobiecy, dochodzący od strony nadbrzeża. Jerzy puścił się po pochyłości na wyszukanie śpiewaczek. Skalista ścieżka wiła się wężowato wśród lasku młodej dębiny. W niektórych miejscach dzieliła się ona na liczne drobne dróżki, których końca nie można było dopatrzeć a wązkie rowki wyżłobień między gęstwiną, poprzerzynane niezliczonemi korzeniami, pełzającemi po ziemi, tworzyły rodzaj labiryntu górzystego, pośród którego świergotały wróble i gwizdały kosy. Jerzy, kierowany podwójnym tropem, śpiewu i zapachu, nie błąkał się. Odnalazł niebawem pole jałowcowe.
Była to płaszczyzna, na której jałowce kwitły tak obficie, że zdala przedstawiała się oczom jak by okryta obszernym płaszczem żółtego kwiecia, szafranowego koloru, pełnego blasków. Pięć dziewcząt rwało ukwiecone gałęzie, napełniając niemi kosze, przy czem śpiewały. Śpiewały donośnie doskonałym akordem tercyi i kwinty. Ile kroć dochodziły do powtarzającej się zwrotki prostowały pierś, podnosiły głowę z ponad krzaków, aby swobodniej wypuścić nutę i wytrzymywały ją długo, spoglądając sobie w oczy, wyciągnąwszy przed siebie pełne kwiatów ręce.
Na widok nieznajomego, przerwały śpiew i pochyliły się nad krzewami. Niezręcznie tłumione śmiechy pobiegły echem po żółtym kobiercu. Jerzy począł wypytywać:
— Któraż tu z was jest Fayetta?
Jedna z dziewcząt, brunatna jak oliwka, podniosła się z ziemi, by odpowiedzieć, ździwiona, niemal wylękła:
— To ja, panie.
— Więc to z ciebie najlepsza śpiewaczka w całem San Vito?
— Nie, panie. To nieprawda.
— To prawda, to prawda! — krzyczały wszystkie jej towarzyszki. — Każ jej pan zaśpiewać, to się sam przekonasz.
— Nie, proszę pana, ja śpiewać nie umiem.
Broniła się ze śmiechem, zarumieniona cała; a kiedy jej towarzyszki nacierały na nią natarczywie, gniotła zaambarasowana fartuszek w ręku. Była to nizka, drobna, ale kształtna dziewczyna, o piersi szerokiej i bujnej, rozwiniętej przez pieśni. Włosy wiły się jej fantastycznie, brwi miała gęste, nosek drobny, głowę nieco hardo wzniesioną.
Po niejakiem wzdraganiu, zgodziła się wreszcie. Towarzyszki, ująwszy się za ręce, otoczyły ją kołem. Od pasa tonęły w powodzi kwiecistej, wśród brzęku pszczół pilnie pracujących.
Fayetta rozpoczęła, z początku niepewnym głosem; po chwili wszakże, wraz z każdą nutą głos jej nabierał pewności. Był to głos czysty, dźwięczny, płynący jak potok, krystaliczny jak źródło. Śpiewała pieśń, której końcową zwrotkę powtarzały towarzyszki chórem. Przeciągały one finalną nutę unisonem, ściskając usta, by ton płynął jednolitą tylko śpiewu falą a fala ta chwiała się w świetle z powolnością kadencyi kościelnej.
Favetta śpiewała:

Wszystkie źródła wyschły
Moja miłość kona z pragnienia
Trom lari lira
Niech żyje miłość!
O miłości! mnie pali, pali pragnienie
Gdzież ta woda, którą mi przynosisz?
Trom lari, lira
Niech żyje miłość!

A towarzyszki jej powtarzały:

Niech żyje miłość!

Ten hołd maja składany miłości, płynący i piersi, które jej może nie zaznały nigdy jeszcze, które nigdy być może nie miały poznać całego jej istotnego smutku, brzmiał w uszach Jerzego jak dobra wróżba. Dziewczęta, kwiaty, las, morze, wszystkie te wolne, nieskrępowane i bezświadome istności, które dokoła niego oddychały rozkoszą życia, wszystko to pieściło jego duszę, głuszyło, usypiało w nim zwykłe poczucie samego siebie, dawało mu wrażenie wzrastające, harmonijne i rytmiczne jakiejś nowej zdolności, któraby się w nim obudziła zwolna, w głębi gdzieś treści jego ducha i która pojawiała się w sposób bardzo nieokreślony, niby rodzaj wizyi niejasnej, boskiej jakiejś tajemnicy. Był to czar ulotny, stan ducha tak wyjątkowy i tak niepojęty, że nie mógł nawet pochwycić jego cienia.
Śpiewaczki ukazały mu kosze napełnione: stos kwiatów wilgotnych od rosy. Favetta zaś spytała:
— Czy to wystarczy?
— Nie, nie, to nie wystarczy. Rwijcie dalej Trzeba usłać kwiatami całą drogę od Trabocco aż do domu. Trzeba wysypać schody, loggię...
— A co będzie na Wniebowstąpienie? Więc nie chcesz już zostawić ani jednego kwiatka dla Pana Jezusa?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.