Trzy zakłady/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzy zakłady |
Pochodzenie | Tygodnik Przygód Sensacyjnych Lord ListerNr 71 Tajemniczy Nieznajomy
|
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 16.3.1939 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
TYGODNIK PRZYGÓD SENSACYJNYCH.
Nr. 71. Dnia 16 marca 1939 roku. Cena 10 gr.
TRZY ZAKŁADY
SPIS TREŚCI
1. 10.
|
W dzielnicy Regent Park, pomiędzy starymi wytwornymi domami, zamieszkałymi przez bogatą arystokrację — stała niewielka willa, otoczona ogrodem. Okna jej były stale zamknięte, a story zasunięte. Wydawało się, że w willi tej nikt nie mieszka oprócz starego sługi, od czasu do czasu pojawiającego się na jej progu...
Nie dziwiło to nikogo... W dzielnicy tej sporo było domów, których właściciele przez dłuższy, lub krótszy czas bawili zazwyczaj poza Londynem.
O ile willa od strony ulicy czyniła wrażenie niezamieszkałej, o tyle inaczej wyglądała od strony ogrodu. Spoglądając w otwarte szeroko okna, nie trudno było dojść do wniosku, że zamieszkują ją ludzie wytworni. Od czterech lat mieszkał tu lord Lister, znany powszechnie jako John Raffles.
Lord Lister mieszkaj tu pod nazwiskiem lorda Aberdeen starego swego przyjaciela, który zmarł w Indiach. Ściany swej willi ozdobił cennymi obrazami i wiódł tryb życia bogatego arystokraty. Wraz z nim mieszkał w willi Charley Brand, jego sekretarz i przyjaciel.
Rzadko kiedy opuszczali oni willę podczas dnia. Zazwyczaj wychodzili późnym wieczorem, a wracali o świcie.
Tego wieczora lord Lister dyktował właśnie Brandowi jakiś list. Gdy skończył, zniknął w przyległym pokoju, a po chwili wrócił przebrany już we frak.
— Wychodzę, Charley — rzekł. — Obiecałem, że dziś wieczorem wpadnę do Tower Clubu.
— Czy mam czekać na twój powrót? — zapytał Charley.
— Nie czekaj, połóż się lepiej spać. Dobra noc!
Charley odprowadził swego przyjaciela aż do korytarza. Lord Lister zarzucił na ramiona wspaniałe futro i skinąwszy na przejeżdżającą taksówkę rzucił adres Tower-Clubu.
Był to jeden z najbardziej ekskluzywnych klubów w całej Anglii. Członkami jego mogli być tylko lordowie. Nawet baroneci nie mieli tam prawa wstępu.
Przybywszy do klubu, Raffles przywitał się uprzejmie z wszystkimi i usiadł na fotelu w pobliżu kominka. W jednej chwili zgromadziła się dokoła niego grupa osób. Potoczyła się natychmiast rozmowa na temat najnowszych ploteczek towarzyskich.
— Czy wiecie panowie, kogo spotkałem dzisiaj? — zapytał nagle młody lord Webster.
— Kogo?
— Niejakiego Baxtera, inspektora policji londyńskiej i szefa Scotland Yardu...
— Jest to największy idiota, jakiego znam — westchnął stary lord Turrington.
— Dlaczego jest pan tego zdania? — zapytał Raffles.
Odpowiedział mu chóralny wybuch śmiechu.
Lord Hammer i lord Suffolk śmieli się głośniej od innych.
— Był pan zbyt długo poza Londynem i dlatego nie zna jego wszystkich osobliwości — rzekł Turrington, zwracając się do Rafflesa. — Mimo to, nie czyta pan chyba wcale gazet, drogi Aberdeenie.
— Jakże to?... — odparł lord. — Czytuję pilnie gazety, ale niestety nie mogę podzielić pańskiego poglądu.
Stary Turrington zmarszczył brwi.
— Widzicie. Aberdeen, sprawa jest następująca: Od dziesięciu przeszło lat policja bez skutku stara się schwytać Johna Rafflesa... Otóż John Raffles po dziś dzień przebywa na wolności, dokonywa włamań i hasa sobie pod samym nosem policji. Od czasu do czasu gazety podają opisy dramatycznych zmagań się policji z tym nieuchwytnym złoczyńcą... Opisów tych dostarcza gazetom sam Raffles... W świetle tych artykułów, Baxter ukazuje nam się jako brutal i głupiec...
Zapanowało milczenie. Lord Aberdeen zaciągnął się dymem wonnego cygara, powiódł ironicznym spojrzeniem po zgromadzonych i rzekł:
— A zatem panowie jesteście zdania, że Baxter jest głupcem. Ja jednak jestem innego zdania. Dlaczego? Ot poprostu dlatego, że Raffles nie jest zwykłym przestępcą. Oświadczam, że z Rafflesem nikt nie da sobie rady... Gdyby więc uważać Baxtera za głupca tylko z tego powodu, że nie potrafi dać sobie rady z Rafflesem, należałoby wtedy w ten sposób określić wszystkich mieszkańców Londynu.
Wśród obecnych rozległ się szmer niezadowolenia.
— Bardzo przepraszam — odparł prezes Turrington — jesteśmy tutaj w towarzystwie, — hm... ludzi conajmniej inteligentnych... Jakże w tych warunkach może pan sobie pozwolić na tak, powiedzmy, śmiałe określenia.
Raffles uśmiechnął się, wyjął z ust cygaro i odparł spokojnie.
— Nie chcę bynajmniej twierdzić, że jesteśmy równie głupi, jak Baxter. Pod jednym tylko względem podobni jesteśmy do niego: mam tu na myśli stosunek jego do Rafflesa. Musimy sobie zdać sprawę z olbrzymiej indywidualności tego człowieka.
Proponuje wam zakład: lordowie Hammer i Suffolk... Oświadczam, że bez sforsowania zamków i bez włamania potrafię ogołocić wasze mieszkania. Obowiązuje się oczywiście dokonać tego w ciągu 24 godzin, a nie jestem przecież Rafflesem... A z panem, lordzie Turrington, gotów jestem założyć się, że w ciągu 8 dni skłonię pana, do wypłacenia mi poważnej sumy... Nie będzie pan oczywiście wiedział o tym, że sumę tę wypłaca pan mnie. Cóż pan na to?
Zdumieni lordowie zamilkli. Wszyscy spoglądali na lorda Aberdeena z niemym podziwem. Lord Suffolk, człowiek nie pozbawiony poczucia humoru odezwał się pierwszy:
— Wiele rzeczy widziałem w mym życiu, Aberdeen... Nie wyobrażam sobie jednak, abyście zdołali dostać się do mojego domu w Hampton bez mojej wiedzy i bez uciekania się do przemocy... To niemożliwe!
— Dokonam tego w ciągu dwudziestu czterech godzin, lordzie Suffolk — odparł Aberdeen z uśmiechem. — Czy przyjmie pan zakład?
— Uwaga, Suffolk... Możecie przegrać.
— Przyjmuję!
Raffles wstał i rzekł z uśmiechem.
— Biorę panów za świadków zakładu. Jeszcze raz powtarzam: w ciągu dwudziestu czterech godzin, a jest teraz godzina wpół do pierwszej — wejdę do mieszkania Suffolka i zabiorę mu jakikolwiek przedmiot, który następnie okażę w klubie jako dowód wykonania warunków zakładu. Obowiązuję się dokonać tego bez włamania i bez użycia wytrycha. Ja ze swej strony stawiam tysiąc funtów sterlingów. Ile pan stawia, Suffolk?
— Ile pan zechce — odparł Suffolk śmiejąc się. — Powiedzmy pięć tysięcy funtów.
Raffles wyciągnął z kieszeni książeczkę czekową, wypisał czek na tysiąc funtów i wręczył go wiceprezesowi klubu, lordowi Pearsonowi.
— Załatwione...
Suffolk ze swej strony wręczył prezesowi czek na 5 tysięcy funtów.
Lord Hammer z rozbawieniem śledził przebieg tej sceny.
— Teraz na mnie kolej, Aberdeen... I ja również przyjmuję zakład, na tych samych warunkach. Czy to panu odpowiada?
Raffles zgodził się niezwłocznie. Wypełnione czeki złożono do rąk lorda Pearsona.
— A pan, lordzie Turrington? — rzucił pytanie Suffolk. — Niechże i pan weźmie udział w zabawie.
— Zgoda, również przyjmuję zakład!...
Wśród obecnych zapanowało niezwykłe ożywienie. Posypały się zakłady. Ogólna ich suma wyniosła przeciwko Rafflesowi 42.000 funtów, sumie tej Raffles przeciwstawił 4000 funtów. Uśmiechał się przy tym z taką pewnością siebie, że lordowie odnieśli wrażenie, iż wierzy w swoje zwycięstwo.
— Nie wolno wam zapominać panowie o jednej rzeczy — rzekł wreszcie. — Jeżeli wygram, będziecie panowie musieli przyznać, że jesteście jeszcze większymi głupcami od Baxtera. Czy zgoda?
— Oczywiście — odparł Suffolk z uśmiechem. — Jeśli pan wygra, sam nadam sobie odpowiedni przydomek. — Jeśli zaś pan przegra, wynajdziemy dla pana odpowiedni „pseudonim“. Będzie pan honorowym głupcem naszego klubu. Zgoda?!
— Bardzo chętnie — rzekł Raffles. — Wyjaśniliśmy wszystko. Pozostaje nam tylko napić się szampana!
Przerwane rozmowy potoczyły się znów swoją koleją. Około godziny drugiej Raffles wstał i pod pretekstem zmęczenia pożegnał obecnych.
— Idąc za przykładem Rafflesa, powinien pan zawiadomić o wszystkim inspektora Baxtera — rzucił mu na pożegnanie z uśmiechem lord Hammer.
— A dlaczego nie? — odparł spokojnie Raffles. — Będzie to z pewnością najłatwiejszą część mojego zadania.
Zadowolony z nowej przygody opuścił klub. W duszy pewien był, że w najbliższym czasie zainkasuje 52 tysiące funtów.
Następny wieczór był mglisty i chłodny.
— Pójdziemy się przejść — rzekł nagle Raffles do Charleya, siedzącego wygodnie przed kominkiem.
— Na taką psią pogodę? — zapytał Charley ze zdumieniem. — Czy nie lepiej zostać przy kominku, zamiast narażać się na grypę i katar?
— Musimy wyjść, gdyż mam coś do załatwienia.
— Trudno — odparł Charley.
— Przebierz się szybko i nie trać czasu. Jest to zarazem i przykre i bardzo dla nas wygodne. — Muszę dać mym kolegom klubowym porządną nauczkę. Potrzebna mi będzie twoja pomoc.
Charley kiwnął głową. W pół godziny później jechali taksówką w kierunku Hampton.
Po półgodzinnej jeździe, taksówka zatrzymała się. Raffles zapłacił szoferowi i wysiadł. Trzymając się pod ręce, obydwaj przyjaciele zapuścili się odważnie w szerokie ulice.
Hampton jest przedmieściem Londynu, zamieszkanym przeważnie przez bogaczy. Szerokie bulwary, wysadzane drzewami, były o tej porze już puste.
Wiatr urywał poprostu głowy, nic przeto dziwnego, że Charley klął w duchu, marząc o ciepłym pokoju. Lord Lister ciągnął go za sobą, mijając ulice z miną człowieka, który już niejednokrotnie bywał w tych okolicach.
Zatrzymali się wreszcie przed willą lorda Suffolka. Była to wspaniała rezydencja z rozległym tarasem, z wieżyczkami i basztą, przypominającą średniowieczne budowle.
— A teraz, uwaga! — rzekł Raffles z uśmiechem.
Raffles nasunął głęboko na oczy kapelusz i polecił Charleyowi pójść za swoim przykładem. Nie wyjmując rąk z kieszeni począł gwizdać jakąś popularną piosenkę.
— Nie zdradzasz zbyt wielkich zamiłowań artystycznych — rzekł Charley. — Mógłbyś wybrać coś innego.
Raffles nie zrażając się tą uwaga nieustannie powtarzał nieskomplikowaną melodię. Obuwie jego pokryło się błotem... Od czasu do czasu pochylał się, aby zawalać sobie ręce.
Nagle otworzyło się okno i ukazała się zaciekawiona twarz pokojówki.
— Pssst... — szepnęła.
— Hallo — zawołał Raffles półgłosem.
— Czy to pan gwizdał?
— Naturalnie... Niewesoło tak samemu na ulicy.
— Chyba... I ja również jestem sama...
— Świetnie się składa — odparł Raffles do złudzenia naśladując akcent, jakim posługują się mieszkańcy przedmieść londyńskich. — Czyżby tak nie możnaby napić się trochę herbaty... A możeby udało się wejść do środka?
— Hm... Zobaczę... Poczekajcie, zawołam Mary.
Raffles i Charley dyskretnie zbliżyli się do okna. W kilka chwil później ukazała się w oknie druga głowa kobieca.
— Hallo — zawołała — można tu oszaleć z nudów... Wejdźcie, będzie nam trochę weselej.
— Doskonale — odparł Raffles — musisz tylko moja mała wyjść i otworzyć nam furtkę.
— Już idę.
Okno zamknęło się.
Raffles chwycił Charleya za ramię i pociągnął go w stronę furtki.
— Nie zamierzasz chyba tracić wieczoru na picie herbaty w towarzystwie pokojówek? — szepnął Charley. — Czy po to tu przyszedłeś?
— Pssst... Uspokój się... Patrz, otóż i one...
Tym razem ukazała się tylko sama pokojówka. Spojrzała na obu mężczyzn stojących za furtką. Zrobili widać na niej dobre wrażenie, gdyż po chwili klucz zazgrzytał w zamku.
— Wejdźcie cichutko — szepnęła. — Państwo jeszcze nie śpią.
— Czy są w domu? — zapytał Raffles wchodząc z Charleyem do ogrodu.
— Tak... Ale w innej części willi. Starajcie się uczynić jak najmniej hałasu, przechodząc przez aleje.
Wkrótce obaj mężczyźni przedostali się bez przeszkód do kuchni, znajdującej się na parterze. Oczekiwała ich tam kucharka.
Stare doświadczenie uczy, że droga do serca mężczyzny wiedzie przez jego żołądek... Nie ulegało wątpliwości, że kucharka znała tę drogę.
— Mili z was chłopcy — rzekła. — Co robicie na ulicy w czasie takiej niepogody?
— Mieszkamy tu w pobliżu... — odparł Raffles.
— Gdzie?... Po raz pierwszy widzę was w naszej dzielnicy?
— Jestem nowym szoferem lorda Hustona — odparł Raffles. — A mój przyjaciel jest jego lokajem. Przyjechał dopiero wczoraj. Jesteś bardzo ciekawa, kochanie... A może moglibyśmy dostać filiżankę herbaty?
— Oczywiście — odparła kucharka. — Dostaniecie nietylko herbatę, ale i spory kawałek kury, trochę sera i pudding. Skocz do śpiżarni — zwróciła się w stronę pokojowej — i przynieś butelkę koniaku. Jak się nazywasz, chłopcze?
— Mohamed — rzekł Raffles.
— Turek?
Emmy tymczasem zajęła się Charleyem:
— Cóż tak stoisz bez słowa? — rzekła. — Oddaj kapelusz i palto i nie bój się, nikt cię tutaj nie zje.
— Zmarzł nieborak — wyjaśnił Raffles. — Dojdzie do siebie, gdy tylko napije się gorącej herbaty. Jest z natury dziwnie nieśmiały.
— Hm... — mruknęła ku niemu porozumiewawczo Emilia. — Znam lepsze sposoby na nieśmiałość, niż herbata...
Charley, który był poraz pierwszy w podobnej sytuacji, nie wiedział co ma z sobą robić. Zaborcza Emilka coraz bardziej zbliżała się do niego.
— Droga panienko... — zaczął.
— Ha, ha, ha, Mary — zaśmiała yę dziewczyna. — On mnie nazywa panienką... Rozruszaj się trochę! Nie możecie przecież wyjść stąd na tę ulewę...
— Niestety, musimy dziś być w domu przed godziną jedenastą... Ale to nic nie szkodzi.
— Trzeba było tak mówić od razu...
— Głupstwo! Wrócimy tu jutro, skoro zawarliśmy znajomość. Dziś nasi państwo wyjeżdżają. Rozumiecie więc, że musimy być punktualni.
Obydwie kobiety pogodziły się ze swym losem.
— A teraz zabierzemy się do jedzenia i picia — rzekła kucharka.
Raffles i Charley poczęli rozwodzić się nad smakowitością kurczęcia, dobrocią puddingu i koniaku.
— Trzeba będzie już pójść — rzekł wreszcie Raffles. — Miłe z was dziewczęta. Jak wam się tu powodzi? Ciekaw jestem, czy równie dobrze, jak nam u lorda Hustona? Jakie mieszkanie mają wasi państwo?
— Możecie sami zobaczyć!... Tylko cicho: starzy śpią. Chodźcie, pokażemy wam salon.
Raffles pozostawił Charleya na pastwę tłustej Mary, sam zaś, za małą Emilką udał się do salonu, a następnie do gabinetu pana domu. Obydwa pokoje umeblowane były wspaniale i z prawdziwym smakiem. Raffles niepostrzeżenie ściągnął małą statuetkę z bronzu, której wartość ocenił od razu... Z gabinetu zaś „zwędził“ wspaniały nóż z kości słoniowej.
— Piękna willa... Po prostu wspaniała — rzekł wróciwszy do kuchni. — Muszę jednak powiedzieć, że u naszego lorda jest jeszcze ładniej. Przekonacie się o tym same, jak was zaproszę.
Wkrótce pożegnali się z dziewczętami, które odprowadziły ich aż do ogrodowej furtki.
— Powiedz mi, Edwardzie, co ci strzeliło do głowy? — wybuchnął Charley, gdy znaleźli się na ulicy
— Dlaczego się tak na mnie oburzasz?
— Nie mam najmniejszej ochoty kontynuować znajomości z tymi dziewczętami!...
— Ja również nie mam zamiaru — odparł Raffles. — Cel, który sprowadził nas do tego domu został już osiągnięty.
— Cel?... Nie rozumiem, co masz na myśli.
— Butelkę koniaku i dobrą kolację.
Przerywając na tym dalsze wyjaśnienia, Raffles po przez sieć przecinających się ulic doprowadził Charleya aż przed willę lorda Hammera.
Tutaj powtórzył swój poprzedni manewr: począł gwizdać z cicha, przyglądając się bacznie zamkniętym oknom willi.
Nie czekali długo. Tak, jak u lorda Suffolka, jedno z okien otworzyło się wkrótce... Ukazała się w niem kobieca głowa i rozległ się natychmiast cichy porozumiewawczy gwizd. W kilka chwil po tym wprowadzono obu mężczyzn bocznymi drzwiami do wnętrza willi. Tym razem pokojówka, śliczna zresztą dziewczyna, wpuściła ich do swego pokoju, mieszczącego się na parterze. Niespodziewani goście otrzymali poczęstunek, składający się z doskonałej herbaty z rumem i z ciastkiem.
— Powiedz szczerze, którego z nas wolisz? — zwrócił się Raffles z zapytaniem do dziewczyny.
— Ho, ho nie bądź pan taki szybki — zaśmiała się. — Przyznaję, że można tu u nas umrzeć z nudów na tym pustkowiu... Gdzie mieszkacie?
— Tu, w tych okolicach... Jestem szoferem a lorda Hustona, a mój przyjaciel jest jego lokajem.
— Jest wam w każdym razie lepiej, niż mnie... Od czasu do czasu możecie pojechać sobie do Londynu. Ja zaś żyje na tym przedmieściu, jak w więzieniu. Jak się pan nazywa? — zapytała zwracając się do Rafflesa.
— Mohamed — odparł Raffles.
— Co za okropne imię! Dlaczego pana tak nazwano?
— Musiałaby się pani zapytać mego ojca.
— Głupstwo! Będę cię nazywała Bob. To o wiele krótsze i łagodniejsze. Bob — był to mój pierwszy narzeczony. Wyjechał do Szkocji, niestety... Przypominasz mi go bardzo.
— Tym lepiej — odparł Raffles z uśmiechem. — Czy jesteś sama w tym domu?
— Jest tu jeszcze stary lokaj i mój pan.
— Lord Hammer?
— Tak. Czy go znasz?
— Oczywiście. To przyjaciel mego pana: należy on do tego samego klubu. Słyszałem, że ma wspaniałą kolekcję starej broni.
— Tak. Cały pokój pełen jest tego żelastwa. Nie masz pojęcia, ile kłopotu mam z utrzymaniem porządku.
— Czy twój lord przechowuje tę broń w obawie przed włamywaczami?
— Skądże? Zresztą wszystkie drzwi tutaj zaopatrzone są w dzwonki alarmowe a posterunek policji znajduje się w odległości dwóch kroków... Po prostu zbiera z zamiłowania starą broń i to wszystko...
— Powiedz mi, moja mała, czy nie mógłbym zobaczyć tej kolekcji? Nie chce mi się wierzyć, że takie rzeczy się zbiera.
Pokojówka kiwnęła potakująco głowa
— Mogę ci to pokazać... Mój stary jest teraz w swym klubie w Londynie i nie wróci przed godziną drugą w nocy. Fred, lokaj, śpi już oddawna... Sama jedna muszę warować w tej budzie!
I znów powtórzyła się historia, która miała miejsce w willi lorda Suffolka. Pokojówka wprowadziła Rafflesa do pokoju, w którym mieściła się sławna kolekcja broni.
— Twój pan ma widocznie zupełnie źle w głowie. — rzekł Tajemniczy Nieznajomy po chwili milczenia. — Po co gromadzić to zardzewiałe żelastwo?
Pokojówka, która zresztą podzielała to zdanie, nie spostrzegła, że Raffles zręcznie schował pod marynarką wspaniały sztylet z damasceńskiej stali o bogato rzeźbionej rękojeści.
Obaj przyjaciele krótką chwile zabawili jeszcze w demu lorda, poczym pożegnali się z miłą dziewczyną obiecując wrócić nazajutrz.
Na ulicy Charley uśmiał się serdecznie:
Raffles nakazał mu milczenie. Dopiero, gdy znaleźli się w willi w Regent Parku i wygodnie usiedli przed kominkiem, Raffles wyciągnął z zanadrza statuetkę, sztylet oraz nóż do krajania papieru i rzekł:
— Spójrz Charley: dzięki tym przedmiotom zarobiłem 10.000 funtów... Muszę się przebrać i śpieszyć do klubu... Sądzę, że oczekują mnie tam z niecierpliwością.
Wśród członków „Tower Clubu“, panowało tego wieczora przekonanie, że lord Aberdeen przegra zakład.
Dobiegła godzina dwunasta.
— Drodzy panowie — zabrał głos lord Suffolk — sądzę, że lord Aberdeen nie zjawi się dzisiaj w klubie: nie będzie bowiem chciał narażać się na docinki, które go czekają w razie przegrania zakładu. Pół godziny dzieli nas jeszcze od umówionego terminu.
— Jeśli wygramy zakład — ciągnął dalej lord Hammer — będziemy mieli zaszczyt razem z lordem Suffolkiem zaofiarować panom szampana.
Spojrzenia wszystkich skierowane były w stronę zegara. Jeszcze tylko trzy minuty...
— Panowie — wygraliśmy! — rozpoczął lord Suffolk, wznosząc kielich do góry. Proponuję wnieść toast na cześć zwycięzców.
— Uważam to za przedwczesne — odezwał się wiceprzewodniczący lord Pearson. Nie wolno nam z góry przesądzać porażki lorda Aberdeena.
Wskazówka zegara powoli posuwała się naprzód. W chwili, gdy zegar wydzwaniał wpół do pierwszej, drzwi otworzyły się i ukazał się w nich lord Aberdeen.
— Witam panów!
Wszystkie spojrzenia zwróciły się ku niemu.
Pierwszy odezwał się lord Suffolk.
— Nie wygrał pan chyba zakładu, drogi lordzie? — Nie ma się czego wstydzić, byliśmy o tym z góry przekonani.
— Oświadczam panom, że wygrałem. Przynoszę dowody...
Raffles zbliżył się do stołu i z wewnętrznej kieszeni fraka wyjął statuetkę z bronzu.
— To dla lorda Suffolka — rzekł. — Ta figurka pochodzi z jego mieszkania.
Suffolk chwycił figurkę. Przyjrzał jej się uważnie i rzekł potrząsając głową.
— Przyznaję, że w pokoju mej żony znajduje się podobna statuetka. Ta figurka bardzo jest do niej podobna... Nie jest jednak wykluczone, że jest to kopia, jakich w Londynie znajdzie się kilka... Nie chcę poddawać w wątpliwość słów lorda Aberdeena, muszę jednak zatelefonować natychmiast do domu, aby to sprawdzić.
— Pocóż telefonować do domu o tak późnej porze — rzekł Raffles uprzejmie. — Pomyślałem już o tym, lordzie Suffolk, i dla pewności zabrałem jeszcze jeden przedmiot, który zapewne przekona pana o przegranej.
Wyciągnął z kieszeni nóż z kości słoniowej. Rękojeść tego noża ozdobiona była miniaturą o znacznej wartości... Suffolk zbladł.
— Oczywiście — rzekł, starając się opanować. — Poznaję te przedmioty... Jeśli lord Aberdeen nie dostał się do mej willi przez włamanie i jeśli spełnił wszystkie warunki zakładu, uznaje się za zwyciężonego.
— Zapewniam was, Suffolk, że wszystkie warunki zostały zachowane. Jeśli pan pozwoli, opowiem wice - prezesowi Pearsonowi, w jaki sposób dokonałem tego czynu. Muszę jednak otrzymać wpierw od niego zapewnienie, że mnie nie zdradzi. Daję słowo honoru, że znalazłem się w willi lorda Suffolka bez użycia przemocy lub gwałtu...
— Przyrzekam, — rzekł lord Pearson. — Mam nadzieję, że panowie mają zaufanie do mojej bezstronności...
Raffles odprowadził go na stronę i opowiedział mu dokładnie przygodę ze służącymi lorda Suffolka. Pearson zaśmiewał się do łez.
— Panowie — odezwał się następnie do zebranych — oświadczam wam, że sposób, w jaki lord Aberdeen zdobył tę przedmioty, odpowiada warunkom zakładu. Ogłaszam więc uroczyście, że lord Aberdeen wygrał zakład. Proszę, oto pańska wygrana...
Wyjął z kieszeni kopertę z pieniędzmi lorda Suffolka.
Drugi z zakładających się, lord Hammer, w milczeniu obserwował tę scenę.
— Widzę, że lord Suffolk przegrał — rzekł wreszcie. — Przypuszczam, że nie zastosował on w swej willi należytych środków ostrożności. Kto wie? Może jego okna były niedomknięte lub drzwi stały otworem? U mnie natomiast wszystkie wejścia oraz okna opatrzone są w sygnały alarmowe. Posterunek policji znajduje się w odległości dwóch kroków.
— Pan również przegrał, lordzie Hammer — rzekł Raffles z uśmiechem.
Mówiąc to wyjął z kieszeni sztylet, pochodzący z jego zbiorów.
Hammer chwycił go dość gwałtownie w ręce.
— Muszę przyznać — rzekł po chwili, obejrzawszy go dokładnie ze wszystkich stron — że to prawda. Jest to jedyna w swym rodzaju sztuka. O kopiach nie ma tu mowy... Jeśli lord Aberdeen i w tym wypadku zachował warunki zakładu, muszę uznać się za pokonanego.
— W jaki sposób zdobył pan ten sztylet? — zapytał lord Pearson Aberdeena.
— W ten sam sposób, jak u lorda Suffolka. — odparł Raffles z uśmiechem.
— Lord Hammer wobec tego przegrał. — rzekł lord Pearson z uśmiechem. — żałuję, że jestem związany przyrzeczeniem i że nie mogę panom opowiedzieć nic bliższego o tym ciekawym zakładzie... Być może otrzymam kiedyś na to zezwolenie...
Raffles skinął głową.
— Tylko wówczas, gdy będę pewny, że opowiadanie moje nie zaszkodzi nikomu — odparł.
Obojętnym ruchem wsunął do portfelu czek, wręczony mu przez lorda Pearsona. Raffles skinął na kelnera i zamówił dla wszystkich szampana.
Pozostał tylko jeszcze nierozstrzygnięty trzeci zakład.
Szampan wytworzył atmosferę, sprzyjającą hazardowi. Stawki rosły z każdą chwilą... W krótkim czasie z ust zakładających się padały olbrzymie sumy. Wśród śmiechów i zabawy nadano lordowi Aberdeenowi przezwisko, „drugi Raffles“.
— Słuchajcie, Aberdeen... O ile pamiętam, przyrzekaliście zawiadomić o wszystkim inspektora Baxtera, tak jak to zwykł czynić prawdziwy Raffles? — rzucił nagle ktoś z obecnych.
— To nie było warunkiem zakładu — odparł Raffles. — Muszę jednak panów uspokoić: dla dodania pikanterii moim wyczynom uprzedziłem Baxtera o wszystkim. Ponieważ jednak jest to człowiek, który długo się zastanawia nad każdą rzeczą, jestem przekonany, że moje ostrzeżenie wywoła skutki dopiero później.
Odpowiedział mu wybuch śmiechu.
Posiedzenie dobiegało już końca. Członkowie klubu poczęli rozchodzić się do domów.
— W gruncie rzeczy, ten wieczór wart był pięć tysięcy funtów — rzekł lord Suffolk, wkładając palto. — Nie pamiętam już czasów, kiedym tak dobrze się bawił...
— Ja również jestem tego zdania — rzekł lord Hammer, wsiadając do swego wspaniałego auta.
Raffles po wyjściu z klubu nie udał się bezpośrednio do swego domu. Wsiadł do taksówki i rzucił szoferowi adres jednej z najmodniejszych w Londynie restauracji.
Zamówił szampana i owoce. Gdy kelner postawił przed nim wino i srebrną paterę z owocami, Raffles udał się do kabiny telefonicznej i połączył się ze Scotland Yardem. Dyżurny policjant skomunikował go bezpośrednio z inspektorem Baxterem.
Nasz poczciwy inspektor zażywał tej nocy odpoczynku. Pogrążony w głębokim śnie marzył o awansach i bohaterskich wyczynach. Dla tego też przeciągły dzwonek telefonu przez dłuższy czas nie dochodził do jego świadomości.
— Co się stało? Dlaczego pan tak dzwoni, jak na alarm? — zawołał zbudzony ze snu. — Czy nie słyszy pan, że od tej godziny jestem przy aparacie? Baxter wyrwany ze snu nie posiadał się ze złości. Śnił mu się właśnie Raffles i tego rodzaju sen uważał zawsze za złą wróżbę.
— To pan, panie inspektorze?
— Tak u licha... Czy pan ogłuchł?
— Nie słyszałem, pani inspektorze — tłumaczył się podwładny. Widocznie ktoś przerwał połączenie.
— Mówcie więc szybko o co chodzi?
— Jedną chwilę, panie inspektorze. Ktoś chce mówić z panem w bardzo pilnej sprawie.
Policjant połączył aparat inspektora z Rafflesem.
— Hallo... Kto mówi? — zapytał Baxter.
Raffles na dźwięk znajomego głosu uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Dobry wieczór, drogi inspektorze — odparł lord Lister — Co u pana słychać? Jak zdrowie?
Baxter zmarszczył brwi. I jemu również głos ten wydawał się dziwnie znajomy.
— Goddam! — zawołał. — Nie zrywa się nikogo ze snu dla takich pytań? Kim pan jest u licha?
— Czy mnie pan nie poznaje?
— Żałuję ale nie...
— A jesteśmy przecież najlepszymi przyjaciółmi.
Baxter ze zdenerwowania przestępował z nogi na nogę.
— Jeśli natychmiast nie powie pan kim pan jest, odkładam słuchawkę!
— Nie zmartwi mnie pan, inspektorze, mam panu coś ważnego do zakomunikowania.
— A więc niech się pan śpieszy? Czy popełniono zbrodnię?
— Coś gorszego, mój kochany Baxterku. Niech pan sobie wyobrazi, że dzisiejszej nocy dokonano włamania do pałacyku lorda Suffolka i lorda Hammera. Zabrałem stamtąd kilka bardzo pięknych przedmiotów. Przypuszczam, że ci panowie dadzą wiele aby wiedzieć, czy był pan o tym powiadomiony. Jasne, że nie zdoła pan mnie schwytać. W każdym jednak razie należy wiedzieć o tym co się dzieje...
— Kim pan jest?
— Jestem John C. Raffles!... Dobranoc! A oddajże ukłony ode mnie tym panom.
Na dźwięk tego nazwiska z piersi Baxtera wydarł się głuchy jęk. Zanim inspektor zdążył ochłonąć z pierwszego wrażenia, usłyszał suchy trzask odkładanej słuchawki. Połączenie zostało przerwane.
A więc Raffles znowu pojawił się na horyzoncie! Należało jaknajszybciej udać się do Hampton i zawiadomić ofiary o popełnionym przestępstwie. Nie marzył nawet o schwytaniu Rafflesa. Wiedział, że Tajemniczy Nieznajomy znajduje się już w bezpiecznym miejscu.
Ubrał się, zbiegł ze schodów i zabrawszy ze sobą kilku detektywów udał się do Hampton.
W Hampton wstąpił na posterunek policji i zabrał z sobą jednego z agentów, który znał dobrze okolicę.
W kilka chwil po tym, u bramy lorda Suffolka odezwał się dzwonek.
Nocny alarm obudził zarówno właścicieli willi, jak i służbę. Sam lord zjawił się w hallu.
— Musimy natychmiast przystąpić do rewizji — zawołał Baxter.
Na widok inwazji obcych twarzy — detektywi byli bowiem w cywilnych ubraniach, lord Suffolk cofnął się przerażony. W pierwszej chwili sądził, że jest to napad rabunkowy.
— Proszę się uspokoić, — zawołaj Baxter, okazując mu swój znak policyjny. — Jestem inspektorem policji londyńskiej... Dowiedziałem się, że przed kilku godzinami znajdował się w pańskim domu jeden z najniebezpieczniejszych przestępców, John C. Raffles.
Lord Suffolk uspokoił się natychmiast... Po chwili wybuchnął niepohamowanym śmiechem... Inspektor spoglądał na niego w niemym zdumieniu.
— Drogi inspektorze — rzekł — założyłem się z nim wczoraj, że się tu nie dostanie i, oczywiście... przegrałem zakład!
Baxter nie wierzył własnym uszom.
— Pan założył się z Rafflesem?
— Tak, inspektorze.
— Co za nonsens! Trzeba było przynajmniej mnie uprzedzić... Okrążyłbym dom i wziąłbym go żywcem. Skończyłyby się wreszcie dzikie wybryki Rafflesa...
— Co takiego? Rafflesa? Ależ, drogi inspektorze, to nie był przecież prawdziwy Raffles. Był to mój przyjaciel, który założył się ze mną, że potrafi działać tą samą metodą, co Raffles... Żart swój posunął tak daleko, że postanowił zawiadomić pana o rzekomym przestępstwie.
— Jeszcze chwileczkę, drogi lordzie — zawołał Baxter, widząc, że lord zamierza wrócić do swej sypialni. — Czy mogę poprosić pana jeszcze o parę szczegółów. Jak się nazywa pański przyjaciel? Dopuścił się bowiem ciężkiego przestępstwa wobec prawa...
— A więc tak... Na mnie nie ma pan co liczyć, inspektorze. Proszę szukać na własną rękę. Żegnam.
Lord zatrzasnął drzwi przed samym nosem Baxtera, który, jak niepyszny został na progu. Co było robić? Inspektor wsiadł do auta i zwrócił się do policjanta z Hampton.
— Zaprowadźcie nas do wilii lorda Hammera.
— Bardzo chętnie, kapitanie.
W pięć minut później zatrzymano się przed willą, obwarowaną jak forteca. Baxter zadzwonił. Po dość długim oczekiwaniu otworzyło się jedno z okien i rozległ się groźny głos:
— Jeśli w tej chwili nie wrócicie tam, skądeście przyszli zrobię z was marmoladę.
Jednocześnie światło zgasło a w okienku ukazała się lufa rewolweru.
— Uciekajmy — rzekł policjant z Hampton, — wiem z doświadczenia, że nie należy w nocy budzić lorda Hammera.
Baxter nie chciał słyszeć o odwrocie.
— Zabierzcie ten rewolwer — zawołał — jesteśmy z policji.
— Ach... Spodziewałem się tego. Pewien byłem, że lord Aberdeen przyśle mi was tu na przeszpiegi. Wracajcie do swych komisariatów, panowie. Ani mi się śni otwierać drzwi. Dobranoc!
Okno zamknęło się.
— Nie pozostaje nam nic innego, jak wrócić do Londynu — odezwał się jeden z policjantów.
Baxter przypomniał sobie, jak przez mgłę, że lord Hammer wymienił jakieś nazwisko.
— O kim mówił lord Hammer? — zapytał jednego z agentów.
— Mówił o lordzie Aberdeenie.
— Lord Aberdeen... — powtórzył Baxter zacierając ręce. — Wyślę mu wezwanie, aby stawił się przed sądem grodzkim, albo nie... Lepiej przed sędzią śledczym. Sądzę, że zrobi to na nim większe wrażenie...
Świtało już. Dochodziła godzina szósta, gdy inspektor wrócił do Scotland Yardu. Natychmiast zabrał się do ustalenia, kim był lord Aberdeen i gdzie mieszkał.
Zadanie to przekraczało jednak jego zdolności. Gdy o godzinie wpół do dziewiątej Marholm przybył do biura, zastał Baxtera jeszcze przy pracy.
Inspektor nie zdradzał się jednak przed swym współpracownikiem ze swej troski. Obawiał się bowiem, że Marholm dla żartu lub też z innych względów będzie mu utrudniał pracę.
Wreszcie po pół godzinie Baxter przerwał milczenie.
— Wyobraźcie sobie, Marholm, że wczoraj w teatrze poznałem lorda Aberdeena — rzekł dyplomatycznie.
— Hm... — mruknął sekretarz.
Zrozumiał od razu do czego zmierza jego szef.
— Czy nie znacie go, Marholm?
— Pierwszy raz słyszę to nazwisko, kapitanie.
— Bardzo mnie to dziwi... Lord Aberdeen należy do najlepszego towarzystwa w Londynie.
— Możliwe... Ale ja niestety nie obracam się w tych kołach.
Baxter puścił mimo uszu ironię, zawartą w tym ostatnim zdaniu. Nerwowo bębnił palcami po stole.
— Oczywiście — odparł — wasze stanowisko nie pozwala wam na składanie wizyt przedstawicielom arystokracji londyńskiej. Co innego ja... A jednak nazwisko lorda Aberdeena musiało wam się już chyba obić o uszy... Widujecie je przecież w gazetach w kronice towarzyskiej.
Marholm wzruszył ramionami.
— Tak się złożyło, że zapomniałem zapytać go o adres — ciągnął dalej Baxter. — Prosił mnie, abym złożył mu dziś wizytę.
Serce Marholma wypełniła radość... Wiedział już o co chodzi. Inspektor pragnął ustalić adres lorda Aberdeena.
— Hm... — mruknął w zamyśleniu. — Dlaczego nie telefonuje pan do klubu do którego on należy?
— Lord Aberdeen nie należy do żadnego klubu.
— A więc niech pan zapyta któregoś z jego przyjaciół?
— Bardzo wam dziękuję za radę — odparł Baxter kwaśno.
Inspektor zabrał się do przeglądania codziennej poczty. Nagle genialna myśl przyszła mu do głowy.
Wyszedł z pokoju i z drugiego telefonu połączył się z lordem Hammerem. Bez trudu uzyskał od lorda adres Aberdeena.
— Marholm, weźcie wezwanie — rzucił, wróciwszy do gabinetu. — Wypiszecie na nim nazwisko lorda Aberdeena... Niech się stawi u sędziego śledczego.
— Pan wzywa swego najlepszego przyjaciela, lorda Aberdeena do sądu? — zapytał Marholm, udając zdziwienie.
— Nie wtrącajcie się do nieswoich spraw.
Marholm zabrał się do wykonania polecenia.
— A teraz napiszcie skargę do sądu:
„Inspektor Policji Scotland Yardu oskarża lorda Aberdeena, zamieszkałego w Regent Parku pod nr. 12 o to, że ub. nocy dopuścił się wprowadzenia władzy w błąd. Udzielił inspektorowi Baxterowi telefonicznie fałszywych wyjaśnień, podszywając się pod nazwisko Rafflesa. Oświadczył bowiem, że dokonał włamania do willi lorda Suffolka i lorda Hammera. Wobec powyższego, wnoszę o ukaranie lorda Aberdeena zgodnie z przepisami prawa“.
Teraz wszystko stało się dla Marholma jasne: inspektor Baxter wstał tak rano, ponieważ zaalarmowano go w nocy fałszywym raportem.
— Zanieście to natychmiast do sędziego. Ja zaś przejdę się trochę i wrócę do biura dopiero wieczorem.
— Dzięki Bogu — mruknął pod nosem Marholm. — Przynajmniej zostanę sam.
Zaledwie wyszedł, Marholm wyciągnął fajkę i zapalił ją. Postanowił wypłatać inspektorowi nowego figla. Wziął kopertę z urzędowym nadrukiem i wypisał na niej nazwisko oraz adres lorda Aberdeena.
— Doskonale! — mruknął z zadowoleniem. — Lord przynajmniej dowie się jak jego sprawy wyglądają. A sędzia nigdy nie dostanie tego pisma.
Zadzwonił. Do gabinetu wszedł dyżurny policjant.
— Odnieście ten list... Bardzo pilne — rzekł Marholm.
Było już po południu. Charley Brand po sutym obiedzie siedział w fotelu i przeglądał dzienniki. Nagle do pokoju wszedł lokaj i zbliżył się do niego z wielce zafrasowaną miną.
— Bardzo przepraszam, mister Brand... Jakiś policjant pragnie mówić z lordem Aberdeenem.
W pierwszej chwili Charley doznał niemiłego Uczucia. Po raz pierwszy policjant zjawiał się w Willi w Regent Parku.
— Trzeba będzie przestrzec o tym lorda Aberdeena...
— Lepiej byłoby, aby pan to sam uczynił. — rzekł lokaj bojaźliwie. — Wie pan przecież, że lord nie lubi, aby mu przeszkadzać kiedy śpi... Wrócił tej nocy bardzo późno.
Charley udał się więc na pierwsze piętro, gdzie znajdowała się sypialnia Rafflesa i zapukał do drzwi w umówiony sposób.
— Proszę wejść — odezwał się głos Rafflesa — cóż tam takiego? — dodał na widok wchodzącego przyjaciela.
— Wybacz, że ci przeszkadzam... Jakiś policjant czeka w hallu.
— Trudno... Wprowadź go tutaj — odparł ziewając.
— Chcesz więc go przyjąć? Czy nie sądzisz, że byłoby lepiej, gdybym ja go przyjął zamiast ciebie?
— Dlaczego?... Nie widzę żadnego niebezpieczeństwa.
Charley uspokojony nieco zeszedł na dół i polecił lokajowi, aby wprowadził policjanta.
Mimo to, nie był zupełnie pewny, jaki obrót weźmie ta nieprzyjemna sprawa. Dopiero gdy usłyszał odgłos zatrzaskujących się za policjantem drzwi odetchnął z ulgą.
W pół godziny później, Raffles zjawił się w jadalni. Sekretarz spostrzegł od razu, że był w doskonałym humorze.
— Wspaniała historia, drogi Charley — zaczął Raffles. — Dzięki niezwykłemu przypadkowi, otrzymałem dziś rano od mego przyjaciela Baxtera list, który mnie szczerze ubawił.
Podsunął Charleyowi kopertę, wręczoną mu przez policjanta. Charley zapoznał się z treścią listu i wybuchnął śmiechem.
— Nic nie rozumiem — rzekł. — W jaki sposób dostała się w twoje ręce skarga, skierowana do sędziego śledczego, a zawierająca zarzuty przeciwko tobie?
— Można to bardzo łatwo wytłumaczyć... O ile się nie mylę, mój przyjaciel Marholm chciał w ten sposób splatać figla swemu zwierzchnikowi... Dlatego też wypisał na kopercie mój adres... Jeśli pomyłka ta się wykryje, powie po prostu, że napisał zły adres... Dzięki temu zostałem w porę poinformowany o najświeższym pomyśle Baxtera. Sędzia natomiast nie będzie o niczym wiedział.
— Otóż i to właśnie... Poznaję w tym rękę Marholma.
— Dziś wieczorem, w klubie wiadomość tą wywoła sensację.
— Oczywiście — odparł Charley. — Niestety, znów nie wiem o niczym. W jaki sposób Baxter dowiedział się o twoim pobycie w Hampton?
— Zaraz ci to wytłumaczę. Wiesz, że założyłem się z lordem Hammerem i Suffolkiem o to, że zdołam zabrać z ich pałaców pewne przedmioty. Zakład ten obostrzony był pewnymi warunkami... Miałem działać na sposób Rafflesa. Wygrałem i wczoraj zainkasowałem dziesięć tysięcy funtów. Jeden z tych panów rzucił uwagę, że Raffles zwykł o swych wyczynach zawiadamiać Baxtera. Obiecałem więc mu, że i ja uczynię to samo... Zatelefonowałem do Baxtera i wysłałem go do Hampton.
Około godziny trzeciej w nocy obudził z głębokiego snu obu mych przyjaciół... Przypuszczam, że jednemu z nich wyrwało się moje nazwisko i na tym tle powstał pomysł Marholma, który korzysta z każdej okazji aby zakpić sobie ze swego zwierzchnika, Oto w krótkich słowach cała sprawa.
Charley wybuchnął śmiechem.
— Należałoby zawiadomić o tym pisma — rzekł.
— Jeszcze nie czas na to. Mam jeszcze jeden zakład. Jeśli uda mi się go wygrać, zredagujemy odpowiedni artykuł i poślemy do gazet.
— Jaki znów zakład?
— Założyłem się, że lord Turrinigton, skarbnik królewski, wypłaci mi dość znaczną sumę, nie wiedząc kim jestem. Wypłaty tej dokona do rąk osoby trzeciej. Będzie to kawał jeszcze zabawniejszy od wyprawy do Hampton.
— Nie wiem, czy ci się to uda, — odparł Charley, potrząsając głową. — Lord Turrington to szczwany lis... Ponadto chodzi tu o pieniądze państwowe. Czy w ten sposób nie ściągniesz na swoją głowę nieprzyjemności?
— Nie... Obmyśliłem sobie dokładnie całą rzecz: Turrington nie piśnie słowa, gdyż inaczej musiałby wydać samego siebie i stracić stanowisko. Pewien jestem wygranej. Do osiągnięcia tego celu potrzebna mi jest twoja pomoc.
Raffles udał się do swego klubu.
Opowiedział swym przyjaciołom o historii z niefortunnym wezwaniem do sędziego śledczego. Opowiadanie to wywołało prawdziwe huragany śmiechu.
— Sprawa ta nigdy z pewnością nie ujrzy światła dziennego, ponieważ sędzia nie otrzyma skargi, — odezwał się lord Hammer. — Przyznaję, że to ja wymieniłem w obecności Baxtera pańskie nazwisko, lordzie Aberdeen. Dlatego też uważam, że powinienem ponieść zasłużoną karę. Szampana dla wszystkich! — zawołał głośno.
Słowa te powitane zostały brawami. Zabawa przeciągnęła się do późnej nocy.
Następnego ranka Baxter zastał w swym biurze list lorda Turringtona. List ten zawierał wezwanie do natychmiastowego stawienia się w pałacu królewskim.
Słowa „bardzo pilne“ wypisane były czerwonym atramentem i dwukrotnie podkreślone. Na widok tego listu pierś Baxtera wezbrała dumą. Nie tracąc ani chwili czasu chwycił płaszcz i cylinder i rzekł do Marholma.
— Jeśli ktoś będzie do mnie telefonował, proszę odpowiedzieć, że jestem w pałacu królewskim: zostałem wezwany w bardzo pilnej sprawie. Zrozumiano?
— Tak jest, panie inspektorze — odparł Marholm, nie przejmując się tym zbytnio.
Olimpijski spokój sekretarza wyprowadził Baxtera z równowagi. Inspektor dopatrywał się w tym braku szacunku dla monarchy.
— Muszę wam coś powiedzieć, Marholm!
Sekretarz spojrzał na Baxtera z podełba.
— To że nie macie szacunku dla swego bezpośredniego zwierzchnika, jużbym wam wybaczył, ale nie zniosę lekceważenia Majestatu!... Tego już za wiele!
Baxter zrobił umyślnie pauzę.
Marholm przyglądał się swemu zwierzchnikowi że spokojem. Ten spokój właśnie doprowadził Baxtera do rozpaczy.
— Proszę wstać, skoro do was mówię! — wrzasnął.
Marholm wzruszył nieznacznie ramionami i wstał z wyrazem absolutnej obojętności na swej poczciwej okrągłej twarzy.
— Nasz stary zupełnie oszalał! — mruknął do siebie Marholm.
Baxter wyszedł z biura trzaskając drzwiami.
Marholm usiadł za biurkiem, napełnił starannie tytoniem krótką fajeczkę i po chwili cały pokój tonął już w kłębach błękitnego dymu.
Inspektor wsiadł tymczasem do auta i rzucił głośno szoferowi adres: „pałac królewski“.
Z przedostaniem się przez główną bramę poszło jako tako. Po okazaniu urzędowych papierów, warta wpuściła go do środka. Dopiero gdy znalazł się w pierwszej poczekalni o lustrzanej posadzce, i gdy skromnie przysiadł na brzeżku fotela rozpoczęła się tragedia.
Jak z pod ziemi wyrósł przed nim stary wygalonowany lokaj i obejrzawszy go od stóp do głów zapytał:
— Czy zechce pan wymienić cel swej wizyty? — zapytał.
Na widok tej pełnej godności osoby, Baxter stracił rezon.
— Chciałbym widzieć się z prywatnym skarbnikiem króla, lordem Turringtonem. Zostałem przez niego wezwany.
Wygalowany lokaj spojrzał przelotnie na kartę:
— Zapytam, czy lord skarbnik zechce pana przyjąć. Proszę poczekać. Po dziesięciu minutach oczekiwania lokaj wrócił w towarzystwie innego równie wygalowanego jegomościa, i wskazując ruchem ręki na szefa policji londyńskiej, rzekł:
— Oto czcigodny gentleman, który pragnie uzyskać audiencję u lorda skarbnika.
— Jak się pan nazywa?
— James Baxter, inspektor policji londyńskiej.
— Ach tak... Niestety, nie znam pana...
Baxter wstał, aby podążyć w ślad za lokajem. W roztargnieniu zapomniał o cylindrze, który został na fotelu. Przypomniał mu o nim głos pierwszego lokaja, wołającego w ślad za nim.
— Panie policjancie, zapomniał pan swego kapelusza!...
W każdym innym wypadku Baxter zareagowałby żywo na podobną zniewagę. Tym razem postanowił puścić ją mimo uszu.
Po dość długim błądzeniu przez labirynt korytarzy, Baxter znalazł się w mrocznym gabinecie, do którego po chwili wszedł lord Turrington.
— Czy to pan inspektor Baxter? — zapytał.
Inspektor stracił zupełnie głowę.
— Tak... mylordzie... To ja...
— Wezwałem pana — rzekł lord Turrington — i pragnę, aby nasza rozmowa miała charakter ściśle poufny.
Obydwaj panowie usiedli w wygodnych skórzanych fotelach i rozpoczęli rozmowę.
— Chodzi mi, panie Baxter, o sprawy niezwykłej doniosłości — rozpoczął lord Turrington.
— Jestem do pańskiej dyspozycji, lordzie skarbniku.
— Pewnego wieczoru w klubie założyłem się lekkomyślnie z jednym z moich przyjaciół, który zobowiązał się, działając systemem Rafflesa, wyłudzić ode mnie poważną sumę i to ze szkatuły królewskiej... Oczywiście chodziło o zwykły zakład między przyjaciółmi... Otóż przyjaciel ów w sposób zgoła niezwykły wygrał dwa zakłady z moimi znajomymi. Obawiam się teraz, że i mnie spotka podobny los. Czy pan rozumie?
— Mam wrażenie, że wspomniał pan o historii, które wydarzyły się przedwczoraj lordowi Hammerowi i lordowi Suffolkowi?
— Nic się nie ukryje przed panem, panie Baxter.
— Zrobię wszystko, co będzie w mojej mocy, aby lordowi Aberdeenowi, który zresztą i mnie wypłatał brzydkiego figla, nie powiodło się tym razem!
— Ostrzegam pana, że sprawa nie będzie łatwa.
— Myli się pan, mylordzie: poprostu otoczę pański dom podwójnym kordonem detektywów. Nikt nie będzie mógł przejść. W razie potrzeby ustawię nawet posterunek w pańskim gabinecie.
Lord uczynił zniecierpliwiony ruch ręką.
— Ależ cóż znowu, inspektorze... Mój przyjaciel zobowiązał się wydobyć ode mnie tę sumę bez użycia przemocy... Mam mu ją wręczyć, jako prywatny skarbnik królewski, nie domyślając się, że tu właśnie o niego chodzi... Tutaj żadne kordony policji nie pomogą!
— Ma pan rację, mylordzie... Jakież więc są pańskie propozycje?
— Ależ inspektorze, nie mam najmniejszego pojęcia. Właśnie wezwałem pana po to, aby udzielił mi pan odpowiedniej rady. Przy pańskim ogromnym doświadczeniu...
Słowa te mile pogłaskały próżność Baxtera.
— Oczywiście, mylordzie, oczywiście... Mam pewną myśl!
— A mianowicie?
— Roztoczę poprostu obserwację nad willą lorda Aberdeena. Mieszka on w Regent Parku Nr. 12. Postawię tam mych agentów, którzy będą go śledzili na wypadek, gdyby opuścił swe mieszkanie.
Lord skarbnik melancholijnie spoglądał na dywan.
— To byłoby oczywiście niezłe, ale... Wołałbym, aby pan znalazł coś bardziej dyskretnego.
— Muszę najpierw porozumieć się ze Scotland Yardem. Sądzę jednak, że obserwacja nad willą lorda Aberdeena będzie najbardziej wskazana.
— Jeśli załatwi pan to, o co prosiłem, potrafię panu okazać swoją wdzięczność...
Lord Turrington w roztargnieniu zapomniał powierzyć Baxtera opiece lokaja, któryby mu pomógł wydostać się ze skomplikowanych, krętych korytarzy. Baxter zdany tylko na swój własny instynkt, długie godziny błądził po labiryncie królewskiego pałacu, aż wreszcie znalazł się przed wyjściem.
Skinął na przejeżdżające auto i kazał się wieźć z powrotem do Scotland Yardu. Sekretarz Marholm po uszy pogrążony był w pracy. Baxter wszedł do gabinetu i gwiżdżąc popularną melodię, usiadł za swym biurkiem. W tej samej chwili do gabinetu wszedł policjant, pytając co przynieść inspektorowi na śniadanie.
— Dziękuję... Jadłem już w pałacu królewskim, — odparł z dumą.
Marholm drgnął.
— Hm... Został pan zaproszony przez króla?
— Tak...
— Ile osób zasiadło wraz z panem przy królewskim stole?
— Hm... Byliśmy tylko we dwoje, zupełnie sami... Król miał ze mną poważną rozmowę.
Marholm wiedział już co ma o tym myśleć. Baxter, jak zwykle, kłamał.
— Posłuchajcie, Marholm — ciągnął Baxter — musicie mi sprowadzić z dwunastu najlepszych detektywów. Poślecie ich natychmiast do mieszkania lorda Aberdeena.
— Do lorda Aberdeena? — rzekł Marholm. — Naprawdę, inspektorze, zachowuje się pan wobec tego lorda tak, jak gdyby był on conajmniej Rafflesem.
— Dziękuję wam za wasze głupie uwagi, Marholm. Zawsze, gdy w grę wchodzą sprawy poważne, obracacie wszystko w żart. Raz jeszcze polecam wam wykonanie mojego rozkazu.
— Doskonale, inspektorze. Wszystko zanotowałem i zapamiętałem dokładnie. Co dalej?
— Dalej? Jakto dalej? Otóż, gdy tylko lord wyjdzie z domu należy go śledzić i nie spuszczać z oka. Jeśli lord Aberdeen uda się do pałacu królewskiego, należy natychmiast zawiadomić mnie o tym.
Marholm wezwał ludzi i udzielił im ścisłych instrukcji...
Agenci opuścili Scotland Yard. Wkrótce po nich wyszedł z biura Baxter.
Marholm został sam. Biedny sekretarz oparł się o poręcz krzesła i wybuchnął głośnym śmiechem. Uważał, że znów jest znakomita okazja, aby zabawić się kosztem szefa. Połączył się z redakcją „Timesa“, wezwał do aparatu swego przyjaciela redaktora Johnsona i zakomunikował mu, że inspektor Baxter jadł dziś śniadanie sam na sam z królem...
Następnie rzucił się na sofę i oddał się słodkim marzeniom... Był święcie przekonany, że nowa wyprawa jego szefa, nie wróży dlań nic dobrego i myśl ta bynajmniej nie sprawiała mu przykrości.
Charley Brand przez okno willi Rafflesa przyglądał się alejom parku. O tej porze rojno tam było od elegantów i elegantek, zażywających pieszej przechadzki. Wprawne jego oko dostrzegło jednak wkrótce wśród zwykłych spacerowiczów kilka podejrzanych sylwetek.
Nie ulegało kwestii, że jacyś ludzie nie spuszczali oka z willi. Zanotował sobie w myśli ich wygląd i wezwał Rafflesa.
— „Tajni“ obserwują naszą willę! — rzekł.
Lord Lister zmarszczył brwi i zza rolety począł obserwować przechodniów.
— Masz rację... Każde dziecko rozpoznałoby w nich agentów Scotland Yardu.
— Czego oni tutaj chcą?
— Przyjrzyj im się lepiej — odparł Raffles nie odpowiadając na pytanie.
— Chciałbym jednak wiedzieć, o co chodzi.
— Nie mam pojęcia, Charley. Chwilowo musimy pozostawić rzeczy ich własnemu biegowi.
Raffles najspokojniej w świecie zabrał się db zwykłych poobiednich zajęć. Wieczorem zjadł obfitą kolację i zasiadł w gabinecie, przeglądając wieczorne wydania dzienników.
Charley od czasu do czasu z niepokojem obserwował ruchy agentów. Nagle lord Lister wybuchnął głośnym śmiechem.
— Co się stało, Edwardzie? — zapytał Charley.
— Wspaniały żart, — zawołał lord Lister. — Mam wrażenie, że autorem jest sam redaktor „Timesa“. Posłuchaj tylko.
Charley zbliżył się do Rafflesa i ciekawie nadstawił uszu.
„Inspektor policji Baxter w Buckingham Pałace — czytał Raffles. — Od naszego specjalnego korespondenta dowiadujemy się, że Jego Królewska Mość zaprosił dziś na śniadanie inspektora policji Baxtera. Inspektor spożył śniadanie około godziny jedenastej sam na sam z królem. Nic nie wiemy, niestety, o motywach tego niezwykłego zaproszenia“.
Raffles zamilkł i spojrzał na Charleya.
— Nie widzę w tym nic śmiesznego? — rzekł Charley.
— Śmiesznego? Ależ mój drogi przyjacielu, przecież to najkomiczniejsza historia, jaką ostatnio słyszałem. To oczywisty nonsens! Naczelny redaktor „Timesa“ zapragnął widocznie zakpić sobie z Baxtera!
Charley potrząsnął głową. Zapalił papierosa i rzekł obojętnie.
— Nie wiem, czy masz rację. Edwardzie... Nie widzę w tym nic niezwykłego. Niepokoi mnie fakt, że detektywi sterczą w dalszym ciąga przed naszym domem. Liczba ich jeszcze wzrosła... Muszę przyznać, że sprawa ta zaczyna mnie niepokoić!
— Zaraz wszystko się wyjaśni. Mam zamiar wyjść i udać się do „Tower - Clubu“. Zobaczymy czy panowie detektywi żywią wobec mnie jakieś wrogie zamiary...
Charley powrócił na swój posterunek za firanką, aby wygodnie obserwować wyjście Rafflesa. Tajemniczy Nieznajomy zatrzymał się chwilę przed przejściem przez ulicę, skinął na przejeżdżające auto i rzucił szoferowi adres „Tower - Clubu“.
W tej samej chwili wśród detektywów dało się zaobserwować pewne poruszenie.
— Przewidywania moje były słuszne... — mruknął do siebie Charley. — Obserwują Edwarda. To jasne. Muszę mu zatelefonować i powiedzieć mu to.
Był tak zdenerwowany, że nic mógł doczekać się chwili, aż Raffles znajdzie się w klubie. Wreszcie po upływie pół godziny udało mu się skomunikować telefonicznie z Tajemniczym Nieznajomym.
— Hallo, Charley- Co się stało? — zabrzmiał po drugiej stronie przewodu głos lorda Aberdeena.
— Typki, kręcące się dokoła naszej willi, ruszyły w ślad za tobą... Co zamierzasz uczynić?
— Zauważyłem to odrazu. W tej chwili sprawują oni straż honorową przed budynkiem klubowym. Jestem chyba najlepiej strzeżonym człowiekiem w Londynie...
— Czy to nie jest niebezpieczne?
— Bynajmniej... Gdyby ci ludzie mieli wobec mnie jakieś konkretne zamiary wydałoby się to odrazu... Możemy być spokojni!
Na tym rozmowa telefoniczna urwała się.
Raffles daremnie oczekiwał tego wieczoru na przybycie skarbnika. Członkowie klubu uśmiechali się znacząco i spoglądając na zegarek dawali mu do zrozumienia, że pozostało mu zaledwie czterdzieści osiem minut do wygrania zakładu.
W podnieceniu zawierano coraz to nowe zakłady. Charakter jednak tych zakładów uległ całkowitej zmianie. Na Rafflesa stawiano w stosunku jeden przeciwko dziesięciu. Raffles przeprowadził w myśli krótki obrachunek: postawił około czterech tysięcy funtów, zainkasować mógłby przeszło siedemdziesiąt pięć tysięcy... Sprawa przedstawiała się dość ponętnie. Wypróżniono sporo butelek szampana i rozstano się o północy w doskonałych humorach.
Rafflesa znów odprowadziła do domu eskorta detektywów.
Tymczasem lord skarbnik przeżywał przykre chwile. Przeczytał w „Timesie“ artykuł na temat przyjęcia, jakiego doznał Baxter w pałacu Buckingham, i wpadł w wściekłość. Natychmiast kazał się połączyć telefonicznie z mieszkaniem inspektora.
— Inspektorze — rozpoczął lord skarbnik kwaśno — „Times“ donosi, że biesiadował pan dzisiaj w pałacu z samym królem? Co to wszystko ma znaczyć?
— Bardzo przepraszam, mylordzie, ale nie wiem o niczym — odparł Baxter, który oczywiście nie czytał wieczornych gazet.
— Jakto? Wydrukowano czarno na białym, że jadł pan obiad w towarzystwie króla...
Baxter przypomniał sobie nagle, że wspominał o tym sekretarzowi Marholmowi.
— Spodziewam się — ciągnął dalej lord-skarbnik, że natychmiast uda się pan do redakcji „Timesa“ i zdementuje tę wiadomość.
— Oczywiście mylordzie, oczywiście — odparł Baxter. — Widzę, że padłem tu ofiarą niesmacznego żartu.
Zbliżała się godzina dziesiąta wieczór. Baxter, drżąc ze zdenerwowania ubrał się szybko, wsiadł do taksówki i pognał co tchu do redakcji „Timesa“. Tam zgłosił się do naczelnego redaktora, Johnsona.
— Panie redaktorze, ośmiesza mnie pan w oczach całej Anglii! — zawołał czerwieniejąc, jak rak. Kto panu podał tę głupią wiadomość?
— Zechce się pan uspokoić, inspektorze — odparł zimno Johnson. — Jeśli będzie się pan w dalszym ciągu zachowywał równie głośno, wyrzucę pana za drzwi.
— Co takiego? — ryknął Baxter. — Jeśli ośmieli się pan tknąć mnie palcem, zaaresztuję pana. Proszę nie zapominać, że jestem inspektorem policji.
Johnson i obecni przy tej scenie dziennikarze wybuchnęli głośnym śmiechem.
— Nie... To już przekracza wszelkie granice, — zawołał Johnson, zanosząc się od śmiechu. — Inspektor Baxter sądzi, że jadanie przy królewskim stole może ośmieszyć kogoś w oczach czytającej publiczności. Musimy zawiadomić o tym dwór królewski, inspektorze...
— Tego nie powiedziałem — odparł Baxter przerażony.
— Panowie, biorę panów za świadków...
— Nie powiedziałem tego... — powtórzył Baxter z uporem. — Chciałem tylko panom oznajmić, że ktoś zakpił sobie zemnie... Podano panom fałszywą informację. Kto panom ją podał?
— Tajemnica zawodowa... Możemy jednak dojść do jakiegoś porozumienia. Przyniósł pan sprostowanie... Twierdzi pan, że nie jadł pan obiadu przy królewskim stole, jak to opiewa nasza poobiednia wzmianka...
— Tak — odparł Baxter — to niecny żart! Jeśli panowie zgodzą się, podam wam moje sprostowanie na piśmie. Nie byłem u króla. Bytem natomiast u lorda skarbnika, który wezwał mnie, aby....
Tu Baxter zatrzymał się w porę. Przypomniał sobie bowiem, że lord zalecił mu jak najdalej posuniętą dyskrecję.. Mimo to, Johnson spostrzegł od razu, że Baxter się zagalopował. Nie dał tego jednak poznać po sobie:
— Zgoda, inspektorze — rzekł — umieścimy sprostowanie... Wydrukujemy, że wzmianka ta ukazała się w prasie na skutek fałszywej informacji... Ktoś chciał wypłatać panu figla. Uważamy więc ten incydent za zlikwidowany. A teraz proszę nam wybaczyć: mamy jeszcze sporo roboty. Sądzę, że i pana wzywają pańskie obowiązki.
Baxter wyszedł z redakcji, jak niepyszny, trzaskając drzwiami.
Następnego ranka Raffles chwycił poranne wydanie „Timesa“.
— Musisz to przeczytać — zwrócił się z uśmiechem do Charleya. — Oto mamy wyjaśnienie wszystkiego. Wynika z tego, że nie król wzywał Baxter, ale lord skarbnik. — Uczynił to po to, aby sparaliżować w sposób niedozwolony moja akcję w kierunku wygrania zakładu... Warunki zakładu nie dopuszczały tego rodzaju posunięć. Nasz poczciwy Baxter nasłał na nas pół tuzina detektywów... To nie jest w porządku... Muszę o tym pomówić z Turringtonem.
Podczas, gdy Raffles spożywał w swojej willi śniadanie, Baxter zrobił Marholmowi piekielną awanturę!
— Zabiję was!... Zaduszę i ciało wrzucę do Tamizy!
Marholm zachowywał olimpijski spokój.
— Oszalał zupełnie — szepnął do siebie.
Baxter spoglądał na Marholma tak, jak wilk spogląda na swą ofiarę. Wyciągnął z kieszeni swego płaszcza sławetny numer „Timesa“. Artykuł o pobiciu Baxtera na królewskim dworze zakreślony był niebieskim ołówkiem.
Sekretarz powoli rozłożył przed sobą dużą płachtę dziennika, upewnił się, że naczelny redaktor nie zdradził nazwiska swego informatora i uśmiechnął się wesoło.
— Nieprzyjemna sprawa, inspektorze — rzekł.
— I wy jeszcze zabieracie głos w tej sprawie? — ryknął Baxter. — Czy to nie wy nadaliście tę wiadomość? To skandal.
— Oczywiście, że nie, inspektorze. Nie rozumiem dlaczego się pan gniewa.
Baxter zgrzytnął zębami i zacisnął pięści.
— Tylko wam wspominałem o mojej wizycie w pałacu.
— Tak pan sądzi, inspektorze? — odparł Marholm uprzejmie. — Czy sprawdził pan, czy w krytycznej chwili drzwi były szczelnie zamknięte i czy nikt nie podsłuchiwał naszej rozmowy. A zresztą nie widzę w tej wzmiance nic uwłaczającego...
— Otóż to właśnie... — ryknął Baxter. — Cały dwór będzie pękał ze śmiechu.
— Nie rozumiem dlaczego, inspektorze? Przecież sam wymieniał mi pan nawet dokładnie jadłospis..
Baxter przerwał mu gwałtownie.
— Uspokójcie się... Śniło wam się...
— Bardzo przepraszam, kapitanie... Nie zechce chyba pan przeczyć własnym słowom.
Baxter zrobił się czerwony jak rak.
— Oczywiście, że zaprzeczam wszystkiemu... Jesteście największym łgarzem na wyspie i kontynencie... Cała ta historia powstała w waszej fantazji!
— W ten sposób ze mną pan daleko nie zajedzie — odparł Marholm urażony. Natychmiast udam się do naczelnego redaktora „Timesa“ i opowiem mu ze wszystkimi szczegółami to, co usłyszałem z ust pana... Jednocześnie zgłaszam dymisję.
Wstał i udawał, że sięga po płaszcz.
Baxter zdał sobie sprawę, że gdyby Marholm urzeczywistnił swoją groźbę, kariera jego w Scotland Yardzie skończyłaby się raz na zawsze.
— Jesteście kąpani w gorącej wodzie — rzekł pojednawczo. — Zastanówcie się przez chwilę... Nie śniło mi się nawet uważać was za kłamcę.
Marholm widząc swą przewagę, spojrzał wyniośle na Baxtera.
— Zapomniał pan, inspektorze, jakich zwrotów użył pan wobec mnie przed chwilą. Miarka się przebrała. Nie zniosę tego dłużej.
Baxter zatrząsł się z przerażenia.
— Marholm... Jeśli spełnicie swoją groźbę stanie się nieszczęście. Czy chcecie mieć na sumieniu śmierć niewinnegoczłowieka? — rzekł płaczliwie.
— Wiem dobrze, że nie starczy panu odwagi, aby wystrzelić ze swego zardzewiałego rewolweru.
— Nie żartujcie, Marholm, sprawa jest poważna... Zawsze żywiłem dla was prawdziwie ojcowskie uczucie.
— Niestety, zgoda między nami jest już teraz niemożliwa.
— Ależ, Marholm — próbował jeszcze Baxter.
— Wspominaliście mi ostatnio o podwyżce pensji? O ile wam chodzi?
— O dziesięć funtów szterlingów, inspektorze.
Baxter potrząsnął głową.
— Czy nie przypadkiem o dwa funty?
— Mam wrażenie, że była mowa o dziesięciu — odparł Marholm. — Wystarczyłoby wypisać asygnatę do kasy Scotland Yardu... Ale nie mówmy o tym. To i tak bezcelowe.
— Co robić? — jęknął Baxter. — Podwyższę panu pensję o dziesięć funtów rocznie.
— Niech mi pan to da na piśmie... Formularze znajdują się w szufladzie.
Marholm dobrze znał Baxtera i był przekonany o tym, że inspektor po upływie dwudziestu czterech godzin gotów byłby cofnąć swą obietnicę.
Baxter, zgrzytając zębami wyjął formularz, wypełnił go i wręczył Marholmowi.
— Pięknie — rzekł sekretarz po przeczytaniu. — A teraz czego pan ode mnie żąda?
— Musicie zatelefonować do naczelnego redaktora „Timesa“ i wyjaśnić mu, że zaszła pomyłka... Powiedziałem wam poprostu, że jadłem obiad w pałacu, ale nie mówiłem z kim.
Sekretarz pokiwał głową z niedowierzaniem.
— Nic nie rozumiem... A więc jadł pan, czy nie jadł pan obiadu w pałacu?
Baxter otarł zroszone potem czoło.
— Muszę wam powiedzieć prawdę — rzekł wreszcie. — Udałem się tam na wezwanie prywatne lorda Turringtona, skarbnika królewskiego. Wychodząc z jego gabinetu zbłądziłem i zawędrowałem do kuchen. Byłem głodny i kucharze poczęstowali mnie wspaniałym obiadem. Oto jak wygląda prawda.
— To się zgadza... Śpieszę natychmiast do Johnsona, redaktora „Timesa“ i powtórzę mu pańskie opowiadanie.
Marholm, pogwizdując radośnie, wyszedł ze Scotland Yardu. W redakcji opowiedział przygodę inspektora Baxtera Johnsonowi. Johnson nie posiadał z radości. Poczęstował Marholma znakomitym koniakiem i natychmiast podyktował swej maszynistce artykuł pod wiele mówiącym tytułem: „O tym, jak Baxter posilał się w kuchni Jego Królewskiej Mości...“
Po południu tegoż dnia lord Aberdeen, otoczony niewidzialną eskortą detektywów, udał się autem do pałacu królewskiego.
Lorda Aberdeena znali w pałacu prawie wszyscy. Bez przeszkód skierował się więc w stronę kancelarii cywilnej, na której czele stał lord Hoxter.
Raffles wiedział dokładnie, że Hoxtera nie zastanie w biurze. Ponieważ woźni wiedzieli, że Raffles był jednym z najlepszych przyjaciół lorda, nie robili mu trudności, gdy oświadczył, że pragnie zaczekać na niego. Raffles tego tylko pragnął. Gdy znalazł się w prywatnym gabinecie Hoxtera, dodo telefonu i połączył się z biurem skarbnika królewskiego.
— Tu mówi Turrington — odezwał się głos w aparacie.
— Tu kancelaria prywatna — odparł Raffles.
— Za kilka godzin, lordzie, odwiedzi pana dama dworu, lady Webster. Zechce pan towarzyszyć jej do jubilera... U dostawcy królewskiego w firmie „Brill Brothers“, wybierze ona naszyjnik z pereł. Zechce pan natychmiast wyasygnować odpowiednią sumę i po trzech dniach przesłać kwit lordowi, zawiadującemu prywatną szkatułą królowej. Suma ta zostanie panu zwrócona pod koniec miesiąca.
— Załatwione, mylordzie — rzekł lord Turrington, który od czasu do czasu otrzymywał podobne zlecenia i załatwiał je ze zwykłą u dworaków dyskrecją.
Raffles odłożył słuchawkę i uśmiechnął się do siebie.
— Otóż to — rzekł cicho. — Nie mógłbym nic załatwić, gdybym nie użył do tej rozmowy wewnętrznego telefonu pałacowego... A teraz zobaczymy, co słychać u lorda Turringtona.
Skinąwszy ręką obecnym na korytarzu, Raffles opuścił apartamenty Hoxtera. Turrington przyjął go z uśmiechem, pod którym starał się ukryć lekkie zakłopotanie.
— Drogi lordzie, przybywam do pana w sprawie artykułu, który ukazał się w „Timesie“ — rzekł Raffles — podobno wezwał pan do siebie Baxtera? Czy to prawda, że prosił pan o pomoc Scotland Yard w sprawie naszego zakładu?
Lord, człowiek uczciwy, nie miał zamiaru zaprzeczać.
— Trudno — rzekł Raffles z uśmiechem. — Ci panowie ze Scotland Yardu powinni byli lepiej się ukrywać... Wloką się za mną od kilku godzin. Tego warunku zakład nasz nie przewidywał, Turrington! Musimy to zmienić!
— Zgoda — odparł Turrington pojednawczo — Sądzę zresztą, że nie zdoła pan wygrać zakładu. Zostało panu zaledwie kilka godzin...
— Drogi lordzie, w ciągu kilku godzin można dokonać bardzo wiele — zaśmiał się Raffles.
— Jak pan chce — odparł Turrington.
— Skoczę tymczasem zobaczyć, czy lord Hoxter powrócił — rzekł Aberdeen. — Pragnę się dowiedzieć, czy będzie dziś wieczorem w klubie. Przypuszczam, że i pana tam zastanę, mylordzie?
— Oczywiście.
Obaj mężczyźni wymienili krótki uścisk dłoni.
Raffles szybko udał się do swego mieszkania.
Pewny był, że detektywi zostali odwołani naskutek telefonicznego rozkazu lorda Turringtona.. Charley, przebrał się w liberię lokaja królewskiego, następnie sam przebrał się za starą, szanowną lady.
— Proszę cię tylko o jedno, Charley — rzekł, zwracając się do swego przyjaciela. — Staraj się zachować jak najgłupszą minę... Nie przyjdzie ci to chyba z trudnością. Musisz kroczyć za mną jak cień i nie odzywać się ani słowem. Jestem lady Webster, ty zaś jesteś moim osobistym lokajem. Zrozumiano?
Wynajęte auto zawiozło ich szybko do pałacu.
Na korytarzu czcigodna lady Webster natknęła się na Baxtera, który wyleciał jak z procy z gabinetu lorda Turringtona.
Lord skarbnik solidnie zmył głowę poczciwemu inspektorowi, za głupotę jego agentów, i za niefortunne wystąpienie w „Timesie“.
Baxter na widok wytwornej starszej damy ukłonił się głęboko.
Lord Turrington przyjął lady Webster z szacunkiem, należnym jej stanowisku oraz wiekowi. Lady powołała się na rozmowę telefoniczną i wyjaśniła lordowi, że ze względów technicznych konieczne jest, aby ten wydatek figurował do końca miesiąca na jego koncie.
Lord udał się wraz z nią do jubilera. Gdy znaleźli się na miejscu, lady Webster pod jakimś pretekstem odesłała lokaja do domu.
Charley Brand zgodnie z umową spokojnie wrócił do willi w Regent Parku. Lady Webster wybrała wspaniały naszyjnik z pereł wartości osiemdziesięciu tysięcy funtów sterlingów. Lord Turrington wypełnił na tę sumę czek i wręczył go jubilerowi.
— Czy mam to odesłać?
— Nie — odparła półgłosem lady Webster. — Nie po to fatygowałam się tutaj osobiście.
Lord Turrington ukłonił się, szanując tajemnicę. Dama dała mu do zrozumienia, że obecność jego jest już jej niepotrzebna. Lord Turrington pożegnał ją z szacunkiem i wyszedł.
Zdziwiłby się niezmiernie stary skarbnik, gdyby mógł widzieć ową czcigodną lady w kilka chwil później: Zacna dama zawołała taksówkę i kazała szoferowi jechać do willi w Regent Parku. Wszystko to stało się w ciągu trzech godzin. Ten krótki okres czasu wystarczył Rafflesowi, aby wygrać jeden z najtrudniejszych w jego życiu zakładów.
Zadowolony z sukcesu przebrał się i udał się wieczorem do klubu. Przybycie lorda Aberdeena powitane zostało owacyjnie. Nawet lord Turrington uścisnął mu serdecznie rękę.
— Cóż pan porabiał od czasu naszego ostatniego spotkania w pałacu królewskim? — zapytał.
— Ostatniego? — zapytał Raffles ze zdziwieniem. — Ależ, drogi lordzie, widzieliśmy się przecież już później, poza obrębem pałacu!...
— Poza obrębem pałacu?... Nie przypominam sobie — odparł lord Turrington.
— Jak to? Przed kilku godzinami spotkaliśmy się w firmie jubilerskiej „Brill Brothers“.
Lord był zdumiony. Już miał zamiar odpowiedzieć, gdy przypomniał sobie, że związany jest dworską tajemnicą.
— Ależ ja nie byłem z panem w firmie „Brill Brothers“ dzisiejszego popołudnia — szepnął.
— Ależ tak, mój drogi lordzie... Sam przyszedłem do pana do pałacu i następnie udaliśmy się do jubilera, gdzie kupowaliśmy naszyjnik z pereł.
— To niemożliwe... Byłem istotnie u jubilera, ale w towarzystwie lady Webster.
Raffles wybuchnął śmiechem.
— To ja właśnie byłem... ową „damą“. Wygrałem zakład! O ile pamięta pan warunkiem zakładu było, aby pan wypłacił z kasy królewskiej większą sumę pieniędzy, nie wiedząc, że dokonywa pan wypłaty na moje ręce. Proszę: oto zwracam panu naszyjnik z pereł. Niechże go pan odeśle jutro do „Brill Brothers“ i zażąda pan pod jakimkolwiek pretekstem zwrotu osiemdziesięciu tysięcy funtów. Nie chciałbym, aby skarb państwa stracił te sumę... W każdym razie wygrałem zakład, lordzie Turringtonie.
Lord Turrington chwycił puzderko, zawierające perły i przyjrzał im się dokładnie.
— Przyznaję. że zostałem pokonany — rzekł wreszcie. — Nie chciałbym jednak, z uwagi na mo je stanowisko, aby wiadomość o tym zakładzie przeniknęła do wiadomości publicznej.
— Zupełnie słusznie — odparł Aberdeen — sprawa musi pozostać w tajemnicy.
Jeszcze jedna wątpliwość dręczyła Turringtona: nie wiedział, w jaki sposób ma zwrócić perły jubilerowi.
— Niech się pan nie niepokoi, mylordzie — rzekł Aberdeen z uśmiechem. — Ja byłem autorem tego kawału i muszę wziąć na siebie jego konsekwencje.
Wyjął z kieszeni książeczkę czekową, wypisał czek na osiemdziesiąt tysięcy funtów i wręczył go Turringtonowi. Lord Skarbnik wręczył mu wzamian za to naszyjnik z pereł.
Przystąpiono do wypłacenia zakładu. Raffles wygrał więcej niż sam mógł przypuszczać: suma wygrana wynosiła około siedemdziesiąt tysięcy funtów.
Reszta wieczoru upłynęła na wesołej pogawędce. Około godziny czwartej nad ranem Raffles powrócił do swej willi. Po drodze wyciągnął z kieszeni naszyjnik z pereł i przyjrzał mu się raz jeszcze dokładnie.
— Nie omyliłem się — szepnął — bracia Brill okazali się skończonymi łotrami! Pomiędzy perłami znajdują się cztery fałszywe. Zobaczymy, czy jutro nasz jubiler będzie miał czoło utrzymywać, że o niczym nie wie. Jestem na tropie afery, która przyniesie mi tyle, że będę mógł żyć spokojnie przez kilka miesięcy.
Było to następnego ranka.
John Brill, współwłaściciel firmy „Bracia Brill“ delektował się doskonałym cygarem w pokoju, znajdującym się za sklepem. Jego subiekci krzątali się tymczasem w sklepie, obsługując klientów.
Około godziny dziesiątej zjawił się wytwornie ubrany pan. Oświadczył, że pragnie mówić z samym szefem.
— Pozwoli pan, że się przedstawię — rzekł nieznajomy. — Jestem Harry Brandon, sekretarz prywatny ochmistrza dworu.
Jubiler ukłonił się nisko. Raffles — bowiem on to był — ciągnął dalej:
— Czy pan sprzedał wczoraj naszyjnik z pereł pewnej damie dworu?
— Tak, sir...
— Chciałbym pomówić z panem bez świadków.
Jubiler zaczerwienił się lekko.
— Zechce pan udać się ze mną do mego prywatnego biura, sir.
Gdy usiedli w wygodnych fotelach, Raffles zabrał głos:
— Jego ekscelencja ochmistrz dworu jest zdania, że naszyjnik jest trochę za drogi...
— Za drogi! — zawołał John Brill. — Czy zdaje pan sobie sprawę z gatunku tych pereł?
— Twierdzi więc pan, mister Brill, że te perły są bez zarzutu? — powtórzył z naciskiem Raffles.
Jubiler zawahał się przez chwilę.
— Oczywiście — odparł. — Wszystkie są jednakowe w gatunku i idealnie dobrane. Czy je pan widział?
— Tak jest — odparł Raffles.
Wyjął z kieszeni pudełko i otworzył je.
— Otóż one — rzekł. — Oskarżam pana, że dopuścił się pan oszustwa.
Słowa te wypowiedziane były z takim spokojem, że John Brill zadrżał. Wiedział on bowiem dokładnie, że w naszyjniku znajdowały się cztery perły sztuczne.
— Ma pan rację — rzekł — przyjrzawszy się perłom. — Widocznie sam padłem ofiarą oszustwa. Jestem człowiekiem uczciwym i nigdy nie odważyłbym się na nic podobnego.
Raffles uśmiechnął się.
— Trudno przypuścić, że pan jako jubiler nie zna się na perłach!
Jubiler poczynał tracić grunt pod nogami.
— Proszę pana o przebaczenie, sir — rzekł raptownie — może zechce mi pan poradzić, jak się mam zachować w tej trudnej sytuacji?
— Nie wiem, jak mam panu pomóc — rzekł Raffles.
— Mógłby pan na przykład oświadczyć, że po bliższym zbadaniu perły okazały się prawdziwe. Jak dotąd tylko laicy mieli je w swym ręku...
Raffles przerwał mu.
— Jest pan w błędzie, panie Brill. Zanim objąłem swoje obecne stanowisko, byłem pracownikiem wielkiej jubilerskiej firmy w Amsterdamie. Jestem ekspertem w tym zakresie.
— Wobec tego zaproponuję panu inne wyjście — rzekł. — Jestem gotów zmienić owe cztery perły, które uważa pan za fałszywe. Nie chcę, aby ciążyło na mnie podejrzenie... Ponadto chętnie zaofiaruję panu pewne odszkodowanie za pański trud. Nie będzie to wiele, powiedzmy tysiąc lub dwa tysiące funtów...
— Hm... — odparł Raffles z uśmiechem — na takie drobnostki mnie pan nie weźmie, drogi panie Brill. Niechże pan pomyśli, że jedno moje słowo może pana zgubić.
Grube krople potu ukazały się na czole jubilera.
— Może znajdziemy inne wyjście... Na ile ocenia pan wartość tej przysługi?
— Powiedzmy na sześć tysięcy funtów — Zdaje pan sobie sprawę, że to nie jest zbyt wiele.
— Zgoda... Natychmiast każę zmienić perły — rzekł Brill.
Po upływie pół godziny zjawił się pracownik przynosząc naszyjnik z nowo oprawionymi perłami.
Raffles przyjrzał im się dokładnie.
— Tym razem perły są prawdziwe — rzekł.
Jubiler otworzył swą kasę, wyjął z niej paczkę banknotów, odliczył sześć tysięcy funtów i wręczył je Rafflesowi.
— Żegnam pana — rzekł Raffles podnosząc się z fotelu. — Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze w warunkach bardziej wesołych!
Raffles udał się natychmiast do swego jubilera.
Pokazał mu naszyjnik i oświadczył z pewnym zakłopotaniem, że zmuszony jest się go wyzbyć. Jako cenę podał sumę osiemdziesięciu tysięcy funtów. Jubiler chętnie zgodził się na tę tranzakcję, gdyż naszyjnik, po zamianie pereł, wart był przynajmniej o trzy tysiące więcej.
Tajemniczy Nieznajomy zatrzymał taksówkę i kazał się odwieźć do domu.
— Niezły interes — obliczał w duchu — najpierw dziesięć tysięcy, po tym siedemdziesiąt tysięcy, a teraz jeszcze sześć... Gdybym miał czas, wyciągnąłbym z tej historii jeszcze więcej...
Tak rozmyślając, znalazł się przed swą willą w Regent Parku. Oczekiwał go Charley, ziewając nad stosem dzienników.
— Cóżbyś powiedział, gdybym ci zaproponował małą podróż do Szwecji i Norwegii? — zagadnął go Raffles.
— Zgodziłbym się na nią z ochotą, Edwardzie — odparł Charley. — Londyn począł mnie już nudzić.
— A więc w drogę. Jutro rano przepłyniemy La Manche.
Mówiąc to lord rzucił przed zdumionym Charleyem na stos kilka paczek banknotów.
Kto go zna?
——————
— oto pytanie, które zadają sobie w Urzędzie Śledczym Londynu.
|
Kto go widział?
————————
— oto pytanie, które zadaje sobie cały świat.
| ||
LORD LISTER
T. ZW. TAJEMNICZY NIEZNAJOMY
spędza sen z oczu oszustom, łotrom i aferzystom zagrażając ich podstępnie ze-
branym majątkom. Równocześnie Tajemniczy Nieznajomy broni uciśnionych i krzywdzonych, niewinnych i biednych. Dotychczas ukazały się w sprzedaży następujące numery:
| |||
1. POSTRACH LONDYNU
2. ZŁODZIEJ KOLEJOWY
3. SOBOWTÓR BANKIERA
4. INTRYGA I MIŁOŚĆ
5. UWODZICIEL W PUŁAPCE
6. DIAMENTY KSIĘCIA
7. WŁAMANIE NA DNIE MORZA
8. KRADZIEŻ W WAGONIE SYPIALNYM.
9. FATALNA POMYŁKA
10. W RUINACH MESSYNY
11. UWIĘZIONA
12. PODRÓŻ POŚLUBNA
13. ZŁODZIEJ OKRADZIONY
14. AGENCJA MATRYMONIALNA
15. KSIĘŻNICZKA DOLARÓW.
16. INDYJSKI DYWAN.
17. TAJEMNICZA BOMBA
18. ELIKSIR MŁODOŚCI.
19. SENSACYJNY ZAKŁAD
20. MIASTO WIECZNEJ NOCY.
21. SKRADZIONY TYGRYS 22. W SZPONACH HAZARDU
23. TAJEMNICA WOJENNEGO OKRĘTU
24. OSZUSTWO NA BIEGUNIE
25. TAJEMNICA ŻELAZNEJ KASY
26. SKARB WIELKIEGO SZIWY
27. PRZEKLĘTY TALIZMAN.
28. INDYJSKI PIERŚCIEŃ
29. KSIĄŻĘ SZULERÓW
30. DIAMENTOWY NASZYJNIK
31. W PODZIEMIACH PARYŻA
32. KLUB JEDWABNEJ WSTĘGI.
33. KLUB MILIONERÓW.
34. PODWODNY SKARBIEC
|
35. KRZYWDZICIEL SIEROT.
36. ZATRUTA KOPERTA
37. NIEBEZPIECZNA UWODZICIELKA
38. OSZUST W OPAŁACH.
39. KRADZIEŻ W MUZEUM
40. ZGUBIONY SZAL.
41. CZARNA RĘKA.
42. ODZYSKANE DZIEDZICTWO.
43. RYCERZE CNOTY.
44. FAŁSZYWY BANKIER.
45. ZEMSTA WŁAMYWACZA
46. KONTRABANDA BRONI.
47. OBROŃCA POKRZYWDZONYCH.
48. PRZYGODA W MAROKKO
49. KRADZIEŻ W HOTELU.
50. UPIORNE OKO.
51. TAJEMNICZA WYPRAWA.
52. DETEKTYW I WŁAMYWACZ.
53. NIEZWYKŁY KONCERT.
54. ZŁOTY KLUCZ.
55. KOSZTOWNY POJEDYNEK.
56. BRACIA SZATANA
57. SPRZEDANA ŻONA.
58. CUDOWNY AUTOMAT.
59. PAPIEROŚNICA NERONA.
60. CHIŃSKA WAZA.
61. SEKRET PIĘKNOŚCI
62. W SZPONACH SPEKULANTÓW
63. TAJNY AGENT
64. AFERA SZPIEGOWSKA.
65. UWIĘZIONA KSIĘŻNICZKA
66. WALKA O DZIEDZICTWO
67. TANIEC DUCHÓW
68. SYN SŁOŃCA
69. PONURY DOM
70. DRAMAT ZA KULISAMI
| ||
CZYTAJCIE EMOCJONUJĄCE i SENSACYJNE CZYTAJCIE
PRZYGODY LORDA LISTERA
Cena 10 gr. ———————————————— Cena 10 gr.
|
REDAKTOR: Antoni Weiss. — Odpow. za ogłoszenia I reklamy Konstanty Łosiew. Zamieszkali w Łodzi.
WYDAWCA: Wydawnictwo „Republika“ Sp. z ogr. odp. — Odbito w drukarni własnej. Łódź, ul. Piotrkowska 49 i 64.
Konto P. K. O. 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14. Redakcji — tel. 136-56.
|