Ząb za ząb.../całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ząb za ząb... |
Pochodzenie | Tygodnik Przygód Sensacyjnych Lord ListerNr 72 Tajemniczy Nieznajomy
|
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 23.3.1939 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
TYGODNIK PRZYGÓD SENSACYJNYCH.
Nr. 72. Dnia 23 marca 1939 roku. Cena 10 gr.
ZĄB ZA ZĄB...
SPIS TREŚCI
2. 3. 6.
|
— Mam ochotę udać się na przechadzkę — rzekł nagle Raffles do swego młodszego przyjaciela, Charleya Branda. — Cudowna pogoda... Prawdziwa wiosna. — dodał ziewając.
Charley Brand siedział przy otwartym oknie i czytał gazetę.
— Przypuszczam, że czytałeś już ową sławną proklamację, skierowaną przez inspektora policji Baxtera do ludności Londynu? Za schwytanie ciebie przeznaczona jest nagroda w wysokości 500 funtów sterlingów!
Raffles zaśmiał się.
— Cóż w tym śmiesznego? — zapytał poważnie Charley.
— Bawi mnie, że policja wyznaczyła cenę za moją głowę. Szacuję ją wyżej niż głowy przeciętnych bandytów i innych złoczyńców...
— Jest to najwyższa cena. Dotychczas podobną cenę wyznaczono tylko za głowę Karola I... Nie należy zapominać, że była to jednak głowa królewska!
— Kiedy dojdę do przekonania, że koniec mój jest już bliski i będę chciał zakończyć życie pięknym uczynkiem, chwycę jakiegoś biedaka za rękę i powiem mu: „Drogi chłopcze, zaprowadź mnie do Baxtera, inspektora policji i uważaj mnie za najcenniejszy skarb. Jestem John C. Raffles! Z rąk inspektora zainkasujesz za mnie płynną gotówkę...
— Uważam cię za zdolnego do dotrzymania tej obietnicy.
Oczywiście... Zapewniam cię, że Baxter musiałby wypłacić przynajmniej cztery tysiące funtów... mnie, lub wskazanemu przezemnie osobnikowi.
— Znając cię, sądzę, że po otrzymaniu pieniędzy zakpiłbyś sobie z policji w twój zwykły sposób.
Lord Lister uderzył go przyjaźnie po ramieniu.
— Może masz i rację... Nie zarzekam się przed wyplataniem tego figla Baxterowi.. Ale tymczasem chodźmy się przejść. Jest stanowczo zbyt pięknie, aby siedzieć w domu...
John Raffles włożył cylinder. W lasce, którą niedbale trzymał w ręku, mieścił się cały arsenał włamywacza. Raffles zabierał ją z sobą na wszelki wypadek, bowiem nigdy nie potrafił przewidzieć, kiedy mu będzie potrzebna.
— Nie wkładasz palta? Nie przebierasz się?
— Oczywiście, że nie... — odparł Raffles ze śmiechem. — Zapamiętaj sobie Charley, że policja najmniej orientuje się, jeżeli chodzi o mój rzeczywisty wygląd. Przypominam sobie, że ostatnio zaaresztowano na Picadilly Street starą, siedemdziesięcioletnią Irlandkę, sprzedającą pomarańcze i zawleczono ją do Scotland Yardu pod zarzutem, że jest przebranym Johnem Rafflesem... Dopiero godzinne przesłuchanie i oględziny lekarskie dały świadectwo prawdzie...
— Niezwykłe! — zaśmiał się Charley. — Gdybyś mi ty tego nie opowiadał, nigdybym w to nie uwierzył. To niesłychane...
— Nadomiar wszystkiego była garbata...
— Chciałbym ci zaproponować, Charley, aby zwiedzić Tower.
— Doskonale.
Raffles skinął na taksówkę.
— Do Tower — rzucił polecenie szoferowi, siadając obok Charleya.
Taksówka zatrzymała się wreszcie przed Tower. Raffles wysiadł, wykupił bilety wejścia i obaj przyjaciele wkroczyli na zwodzony most.
Gdy obaj znaleźli się na samym środku mostu natknęli się na oddział gwardii irlandzkiej udającej się na ćwiczenia.
W Rafflesie odezwał się dawny oficer. Z zainteresowaniem spojrzał na żołnierzy, dobrze zbudowanych i o wspaniałej muskulaturze. Po bokach oddziału maszerowali oficerowie trzymając w rękach leciutkie laski, które są symbolem ich władzy. Jeden z nich, tęgi i niski, kroczył z trudem i spodełba spoglądał na maszerujący oddział żołnierzy. Czerwony kolor jego twarzy zdradzał zamiłowanie do whisky.
Żołnierze spoglądali nań z wyraźnym lękiem. Spojrzenia te nie uszły uwagi Rafflesa. Oficer poruszał swą laską w taki sposób, jak gdyby groził że lada chwila spadnie ona na plecy nieposłusznych.
— Oto postrach pułku! — rzekł Raffles do Charleya. — Znam takich: podczas wojny baczą pilnie, aby nie wysunąć się do pierwszych szeregów... Poczekajmy chwilę. Ciekaw jestem, jak ten człowiek zachowa się wobec swych żołnierzy.
Raffles wraz ze swym sekretarzem oparli się o parapet, oczekując aż żołnierze rozpoczną ćwiczenia.
Oficer wydawał rozkazy. Od czasu do czasu, wywoływał jakiegoś żołnierza z szeregu i obrzucał go stekiem wyzwisk.
Nagle kapitan uderzył jednego z żołnierzy laską w nogę.
— Co za brutal — mruknął Raffles. — Żałuję, że nie mam pod ręką czegoś w rodzaju doniczki z kwiatami... Chętnie rzuciłbym ją w głowę tego pana, który ośmiela się metody pruskie zaszczepiać w armii angielskiej!
— Masz rację — rzekł Charley. — Ale dlaczego się na to pozwala?
— Ten kapitan wrócił, prawdopodobnie z kolonii i nie zdążył jeszcze przyzwyczaić się do naszych obyczajów, — odparł Raffles. — Będę musiał go nauczyć lepszych manier...
— Spójrz... Znów zaczyna...
Istotnie, kapitan uderzył żołnierza po raz wtóry... Tym razem wśród żołnierzy odezwał się pomruk niezadowolenia.
Raffles miał już tego dosyć. Po raz pierwszy w życiu był świadkiem podobnej sceny. Rozejrzał się dokoła: tuż obok stał żołnierz na posterunku. Raffles podszedł do niego:
— Zbliżcie się do mnie. — rzekł tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Żołnierz wyczuł w nim kogoś ze zwierzchności wojskowej. Nie mylił się zresztą gdyż lord Lister służył przez długi czas, jako oficer, w armii brytyjskiej. Zasalutował i stanął na baczność. Raffles rzekł:
— Proszę mi powiedzieć jak się nazywa oficer, który prowadzi tuż obok nas ćwiczenia?
Żołnierz odparł z pewnym wahaniem:
— Kapitan Mac Govern...
— Czy to Irlandczyk?
— Tak... Sądzę, jednak, że jego ojciec był Szkotem. — odparł żołnierz.
— Pięknie... — odparł Raffles. — Czy znacie jego adres?
— Tak... Byłem w jego kompanii. Przyjechał tu przed dwoma miesiącami... Posyłał mnie często do domu, abym pomagał służącej trzepać dywany...
Mieszka na Hamilton Street Nr. 16.
— Jeden z moich przyjaciół mieszka w pobliżu niego... Opowiadał mi, że żona kapitana, to prawdziwy dragon. Czy to prawda?
— Tak, to prawda, — odparł żołnierz. — Kapitan, potulny w domu jak owieczka, całą wściekłość wylewa na swych żołnierzy...
Tajemniczy Nieznajomy ujął Charleya pod ramię i skierował się w stronę Tower.
— Hamilton Street 16... Należy zapamiętać ten adres — szepnął do siebie.
Młody człowiek zrozumiał, że lord Lister powziął pewien plan w związku z osobą kapitana.
Zwiedziwszy Tower, obydwaj przyjaciele skierowali się w stronę wyjścia. Na moście znów spotkali ten sam oddział żołnierzy, wracających z ćwiczeń. Mac Govern z butną miną kroczył z boku. Na trotuarze pozostało tak niewiele miejsca, że trudno byłoby się minąć... Mac Govern spodziewał się, że spacerowicze ustąpią mu z drogi. Raffles jednak zadecydował inaczej. Chwycił mocno Charleya za rękę i obaj ostrym krokiem ruszyli naprzeciw Mac Governowi. — Kapitan zawahał się przez chwilę. Ta chwila wahania wystarczyła, Charley i Raffles posunęli się naprzód, przygniatając kapitana formalnie do bariery.
Charley zbladł jak płótno. Mac Govern z groźnym pomrukiem podniósł do góry swą laskę. Raffles zręcznym ruchem udaremnił jeden cios, wyrwał laskę z rąk kapitana i uderzył go w twarz. Wszystko to razem trwało zaledwie kilka sekund. Ani jeden z żołnierzy nie interweniował...
Raffles i jego sekretarz przeszli przez most i zanim kapitan zdążył oprzytomnieć, skoczyli do przejeżdżającej taksówki.
— Do Hyde Parku. Pełnym gazem!... — rzucił Raffles szoferowi.
Po drodze roześmiał się wesoło.
— Piękna pamiątka — rzekł oglądając laseczkę. — Prawdziwy bambus... Patrz: złota gałka! Moje muzeum osobiste wzbogaci się o jeszcze jeden eksponat, zdobyty na wrogu. Mam zamiar dać mu jeszcze drugą lekcję dobrego wychowania.
— Zlituj się, Edwardzie. Co zamierzasz dalej czynić?
— Odwiedzić nocą mego przyjaciela Mac Governa — odparł Raffles poważnie.
— Muszę dostarczyć pracy memu przyjacielowi Baxterowi.
Po swej niefortunnej przygodzie w Tower, kapitan Mac Govern ruszył do domu. Zazwyczaj wracał o godzinie siódmej, lecz spuchnięty policzek zmusił go do przerwania zwykłych zajęć.
Żona kapitana była szczupłą blondynką. Złoty odcień jej włosów zawdzięczała zabiegom pobliskiego fryzjera.
Mac Govern zbliżając się do domu mimowoli zwolnił kroku. Z twarzy jego łatwo można było wyczytać obawę. Bał się bowiem swej żony, jak ognia. Jedną ręką przytrzymywał chusteczkę, zamoczoną w wodzie, drugą otworzył drzwi swej willi. Do uszu jego dobiegł już podniecony głos żony, kłócącej się ze służącą. Biedna dziewczyna zajęta była drutowaniem posadzki w wielkim salonie. Klęcząc na podłodze pracowała w pocie czoła, podczas gdy jej pani siedziała wygodnie w fotelu, nie spuszczając wzroku ze swej białej niewolnicy.
Kapitan Mac Govern otworzył dyskretnie drzwi, wiodące do salonu i słodkim głosikiem szepnął:
— Dobry wieczór, Eulalio...
Dama wyprostowała się w fotelu i przekładając swoje face-a-main do oczu, obrzuciła go krytycznym spojrzeniem:
— To ty, o ile się nie mylę?...
Wielki, zakrzywiony nos czynił ją podobną do sowy.
— Tak, to ja, droga Eulalio, — odparł kapitan.
Wstała, zbliżyła się do kapitana i zawołała:
— Skąd się bierzesz w domu o tej porze?... Przeszkadzasz mi w robieniu porządków... Czyś skończył już ćwiczenia w Tower?
— Jestem ranny, Eulalio...
Pani Eulalia spojrzała nań z niedowierzaniem.
— Zbliż się... Uważaj, nie depcz mi po drutach! Jak ty wyglądasz? Co ci się stało. Gadaj u licha...
— Wydarzyła mi się przykra historia — odparł Mac Govern. — Napadło na mnie dwunastu drabów i zaatakowało w pobliżu portu. Czterech unieszkodliwiłem za pomocą mej laski, resztę zatrzymałem i zaprowadziłem na najbliższy posterunek policji. Pomimo obrony, nie zdołałem uniknąć ciosu. Jeden z napastników przeciął mi policzek... O, droga Eulalio... Gdybyś wiedziała, co to była za walka! Spieszyłem się do domu, jak tylko mogłem. Czuję się podle... Musisz wezwać natychmiast doktora, Gruffina.
Z głębokim westchnieniem osunął się na fotel. „Przemiła“ żona przyglądała mu się tymczasem poprzez szkła.
— Słuchaj, mój chłopcze — rzekła. — Czy przypadkiem nie kpisz sobie ze mnie? Czy możesz przysiąc, że wszystko co mówisz, to szczera prawda?
Podniósł uroczyście rękę do góry.
— Przysięgam. Walczyłem mężnie... Zasłużyłem na to, abyś mnie czule pielęgnowała.
— Dobrze odparła. — Dzienniki zamieszczą pewnie jutro wzmianki o tym bohaterskim wyczynie. Jestem z ciebie dumna... Natychmiast wezwę doktora Gruffina. Zrobi ci opatrunek... A gdzie twoja laska?
— Złamałem ją na plecach jednego z tych łotrów. — odparł Mac Govern jęcząc. — Zadzwoń po lekarza.
Pani kapitanowa przeszła do drugiego pokoju, gdzie znajdował się aparat telefoniczny. Wróciła po chwili.
— I czegóż jeszcze sterczysz w tym fotelu? — zawołała, biorąc się pod boki i spoglądając na męża z niewysłowioną pogardą. — Czy nie potrafisz nawet wydać rozkazu służącej, która korzysta z pierwszej lepszej okazji, aby próżnować? Czy poto wyszłam zamąż, aby mój mąż demoralizował mi służbę?
Uczyniła ręką ruch tak groźny, że kapitan trwożliwie wtulił głowę w ramiona.
— Wybacz mi, Eulalio... Jestem ranny i chory...
— Co takiego? — zawołała. — Grasz rolę bohatera a skarżysz się na rany? Wynoś się, nie mogę znieść twego widoku! Uważaj tylko, abyś nie zabrudził posadzki, bo trzeba będzie wszystko zaczynać od początku.
Ostrożnie, jak gdyby stąpał po skorupkach od jajek, kapitan wysunął się z salonu i schronił w sąsiednim pokoju.
Tymczasem Raffles i Charley udali się na ulicę Hamiltona i zatrzymali przed domem kapitana Mac Governa.
Tajemniczy Nieznajomy uważnie obserwował siedzibę swego wroga. Z mieszkania kapitana dochodziły wrzaski kobiece.
— Miłe małżeństwo — szepnął do siebie lord Lister.
W tej samej chwili jakaś taksówka zatrzymała się przed domem. Wysiadł z niej czarno ubrany jegomość.
— Nasz Mac Govern wezwał lekarza, aby go pielęgnował... Widocznie buzia mu spuchła!
— Skąd wiesz, że to lekarz?
— Trzymał w ręku pudło z opatrunkami a na twarzy jego malowała się zawodowa powaga. Ciekaw jestem, jak długo potrwa badanie?
Weszli do pobliskiego baru. Znajdował się on tuż obok mieszkania Mac Governów. Z okien mogli spokojnie obserwować ulicę. Po upływie pół godziny, z sieni domu wyszła powoli dziewczyna, trzymając w ręku kawałek papieru.
— Posyłają służąca do apteki — zaśmiał się Raffles. — Chciałbym wiedzieć, czy lekarz zaaplikował maść na odciski, czy też plaster? Poczekaj chwileczkę. Muszę za wszelką cenę rzucić okiem na tę receptę...
Wyszedł z baru, zostawiając Charleya samego. Po chwili zrównał się z dziewczyną i wyprzedzi ją o kilka kroków.
— Na Boga — mruknął rzuciwszy okiem na jej zbiedzoną twarz. — Ta mała robi wrażenie męczennicy... Widać, że jest głodna i zmęczona. Wyobrażam sobie, jaki żywot wieść musi u tej sekutnicy!
W tej samej chwili dziewczyna chwyciła się ręką za głowę i zemdlona, osunęła się na chodnik.
Tajemniczy Nieznajomy schylił się, wziął ją na ręce i skierował się w stronę najbliższego domu. Zawołał dozorcę. Wsunąwszy mu w rękę suty napiwek, polecił postarać się o wodę i sole trzeźwiące.
Dziewczyna otworzyła oczy, gdy wlano jej do ust kilka kropel lekarstwa.
— Gdzie jestem? — szepnęła, rozglądając się dokoła ze zdziwieniem.
— Niech pani się nie rusza — odparł łagodnie Raffles. — Ja sam udam się do apteki i kupię lekarstwo, po które panią posłano. Przyniosę pani coś do jedzenia. Czy jeszcze czuje się pani słabo?
— Tak — szepnęła dziewczyna.
— Jak pani na imię? — zapytał Lord Lister.
— Anna Maria — odparła, usiłując się podnieść.
— Proszę leżeć spokojnie... Zaraz wrócę...
Wyszedł i po chwili był już z powrotem. Wręczył dziewczynie słoik z jakąś maścią, pudełeczko oraz butelkę.
— Dziś wieczorem zażyje pani dwie łyżeczki proszku, który znajduje się w tym pudełku, — następnie łyknie pani trochę czerwonego wina z butelki. Po powrocie do domu, proszę schować to przed okiem swych pryncypałów. Będę się panią opiekował tak długo, dopóki będzie tam pani pozostawała. A teraz wracajmy do domu....
Auto lekarza odjechało już, gdy dziewczyna znalazła się przed domem swych państwa. Raffles pożegnał się z nią i wrócił do baru, gdzie oczekiwał go Charley Brand.
— Co się stało? — zapytał Charley, na widok zmienionej twarzy swego przyjaciela.
— Odkryłem rzecz straszną — odparł Raffles marszcząc brwi. — Spotkałem nieszczęsną istotę, która pracuje, jak niewolnica u tych niegodziwych ludzi... Za karę za to, kazałem sporządzić Mac Governowi lekarstwo, które ozdobi jego twarz lepiej, niż to uczynił mój cios.
— Jakie lekarstwo? O czym mówisz? — zapytał Charley.
— Dzięki przypadkowi dostał się do moich rąk przepis lekarza. Okazało się, że zacny konsyliarz zapisał mu po prostu maść uśmierzającą ból. Mam jeszcze tę receptę w kieszeni. Udałem się do aptekarza i kazałem mu sporządzić maść według mojego przepisu. Szkoda tylko, że nie mogę zobaczyć, jaki wywoła ona efekt na twarzy mego pacjenta... Ta lekcja powinna mu wystarczyć. Nigdy już chyba nie podniesie ręki na swych podwładnych.
Raffles zerwał się nagle od stolika i przyjaźnie uderzył swego sekretarza po ramieniu:
— Doskonała myśl, mój drogi!... Będziemy asystowali przy odegraniu wspaniałej komedii!
Lister zapłacił rachunek i przeszedłszy przez jezdnię, skierował się w stronę domu oznaczonego numerem 26. Jednym ruchem doprawił sobie długie faworyty i zadzwonił. Otworzyła mu ta sama dziewczyna.
— Czego panowie sobie życzą? — zapytała.
— Jestem doktór Halfart. — Przed chwilą spotkałem mego kolegę, który leczył kpt. Governa. Został on wezwany do nagłego wypadku i prosił mnie, abym w jego zastępstwie czuwał nad stosowaniem przepisanego leku.
— Zaraz zawiadomię panią — rzekła służąca.
— To niepotrzebne — dał się słyszeć głos z salonu.
Pani kapitanowa zbliżyła się ciekawie do nowoprzybyłych:
— Jak się czuje kapitan? — zapytał Raffles, kłaniając się uprzejmie.
— Pielęgnuję go, jak mogę, doktorze... Czy nie słyszy pan jego krzyku?... Możnaby sądzić, że drą z niego pasy... Nie rozumiem, jak człowiek, który sam jeden dał rady dwunastu opryszkom, może być tak wrażliwym na ból...
W tej chwili rozdarł powietrze dziki krzyk:
— Pali mnie!... pali mnie!... To ta przeklęta maść!... Chcą mnie zabić!... Boję się, że oszaleję... Na pomoc!...
Pani Mac Govern skoczyła do pokoju męża.
— Czy przyłożyłeś maść?
— Nie krzycz tak głośno... Obcy ludzie są w naszym domu... To koledzy doktora Griffina... Gotowi nie wiem co o tobie pomyśleć...
Kapitan jęczał coraz głośniej.
— Zabili mnie!... Zamordowali! Szybko wezwijcie doktora!
— Dureń! — odezwała się żona z pogardą. — Cóż z ciebie za mężczyzna? Patrz, oto twoja maść. Nasmaruję nią sobie twarz: zobaczysz, że nie będę krzyczała.
Raffles z zadowoleniem szturchnął Charleya w bok.
Przez kilka minut w pokoju kapitana panował spokój. Wreszcie ciszę przerwały dzikie wycia. Tym razem prym wiodła pani kapitanowa, która krzyczała, jak gdyby ktoś obdzierał ją ze skóry. Maść działała w sposób przerażający:
— Na pomoc, Harry!... Na pomoc!...
Raffles ujął Charleya pod ramię.
— Wystąpimy teraz w roli zbawców. Żałuję tylko, że nie mogę przepisać tej maści naszemu kapitanowi Baxterowi ze Scotland Yardu...
Gdy pani kapitanowa, trawiona gorączką wybiegła po lekarza, którego zostawiła w korytarzu, zastała drzwi od ulicy szeroko otwarte... W korytarzu nie było już nikogo.
Oszalała z bólu, postanowiła zatelefonować do doktora Griffina.
Uprzedził ją jednak Raffles. Po wyjściu z mieszkania kapitana, natychmiast połączył się telefonicznie z doktorem.
— Hallo, tu doktór Griffin. Kto mówi?
— Dzień dobry, doktorze — zabrzmiał wesoły głos. — Tu Raffles.
Słuchawka omal nie wypadła z rąk zdumionego lekarza.
— Co takiego?... Kto mówi?
— John C. Raffles... Czy nie mówię wyraźnie?
— Tak... Czego pan sobie życzy?
— Zdradziłem pana, doktorze. Znalazłem receptę która zapisał pan kapitanowi Mac Governovi. Uznałem, że jest ona niewłaściwa i pozwoliłem sobie zapisać mu coś innego. Maść zalecona przez pana, byłaby naprawdę zbyt łagodna... Zechce pan pozdrowić ode mnie tę niemiłą parkę. Do widzenia, doktorze!...
Doktór odłożył machinalnie słuchawkę... Przez pewien czas spoglądał w zdumieniu na aparat telefoniczny. Z zamyślenia wyrwał go dopiero dźwięk dzwonka. Doktór drgnął:
— Nieszczęście, doktorze... Proszę natychmiast przyjść do nas — zabrzmiał głos kapitanowej.
W kilka chwil później, znalazł się przed domem Mac Governa. Krzyki obydwu ofiar słychać było aż na ulicy... Przed domem stał tłum ciekawych, wesoło komentujących tajemnicze zachowanie się małżeńskiej pary...
Baxter, szef Scotland Yardu wyszedł ze swego biura w towarzystwie sekretarza Marholma.
Na ulicach Londynu kolporterzy wykrzykiwali tytuły sensacyjnych artykułów, w wieczornych wydaniach pism.
— To po prostu nadzwyczajne! — mruknął do siebie sekretarz.
— Co takiego? — rzekł Baxter rzucając z ukosa spojrzenie na Marholma.
— Nic... Od przeszło pięciu tygodni nie słyszeliśmy ani słowa o naszym drogim przyjacielu Rafflesie...
Baxter skrzywił się, jak gdyby napił się octu.
— Jesteście niepoprawni, Marholm. Przechadzamy się po Strandzie... Jesteśmy w doskonałym humorze, a wy tymczasem znów zaczynacie swoje...
Głośne okrzyki sprzedawców gazet doszły do ich uszu...
— „Raffles się bawi... Ostatni żart niezrównanego Rafflesa“...
Baxter stanął w miejscu, jak wryty... Utkwił błędny wzrok w tłumie sprzedawców gazet, jak gdyby nagle ujrzał widmo.
— Hm... — mruknął Marholm. — Powiedziałem widać w złą godzinę... Otóż i Raffles.
— Gdzie? — zapytał Baxter.
Marholm kupił gazetę i podsunął ją swemu zwierzchnikowi pod sam nos.
— Ależ tutaj, drogi kapitanie... Niech pan czyta.
— Skończony z was osioł, Marholm... Sądząc z waszego okrzyku, przypuszczałem, że widzieliście Rafflesa na Strandzie...
Marholm, zwany powszechnie „pchłą“ uśmiechnął się:
— Zapewniam pana, inspektorze, że gdyby tak istotnie było, nie powiedziałbym tego głośno. Obawiałbym się, że wywołam u pana wstrząs nerwowy. Wiem przecież, że ma pan słabe serce.
— Muszę go dostać w swoje ręce! — syknął Baxter, zgrzytając zębami.
— Ba... Czy pan myśli, że to jest możliwe?
— Przysięgam wam, że dostanę go wcześniej, czy później! — zawołał Baxter, zaciskając pieści.
Marholm przystanął, aby przeczytać artykuł o Rafflesie. Nagle wybuchnął głośnym śmiechem. Baxter spojrzał nań ze zdumieniem:
— Na Boga — rzekł — nie róbcie z siebie widowiska na ulicy!
— Niech pan posłucha, kapitanie — rzekł Marholm, głosem przerywanym wybuchami śmiechu.
— Dajcież mi wreszcie spokój z tym zbrodniarzem!
— Nie... Nie wytrzymam, pęknę chyba od śmiechu. Co za wspaniały kawał!
Otarł łzy, które napłynęły mu do oczu.
— Niech pan pomyśli tylko, inspektorze... Maść z gorczycą i kantarydą... Cóż pan na to?
— Oszaleliście chyba, Marholm? — rzekł Baxter. — Co to wszystko znaczy?
Baxter rozejrzał się lękliwie dookoła. Przechodnie, czytający gazety mieli dziwnie rozweselone twarze. Czyżby Raffles znowu obrał sobie inspektora policji za cel swych żartów? Zimny pot wystąpił na czoło Baxtera. Gwałtownym ruchem wyrwał gazetę z rąk swego podwładnego. Zbliżył się do latarni i czytał:
„W ostatniej chwili otrzymaliśmy wiadomość, za której prawdziwość nie możemy, niestety, przyjąć odpowiedzialności. Raffles zawiadamia nas, że...“
W dalszym ciągu tej wzmianki gazeta podawała dokładny opis przygody kapitana strzelców irlandzkich, historię recepty lekarskiej i opłakane jej skutki.
Baxter sam ongiś służył w armii. Znał doskonale zwyczaje w niej panujące i pamiętał rolę, jaką odgrywała trzcinowa laseczka oficerów.
Przeczytał artykuł od deski do deski.
— Muszę przyznać, że ze wszystkich kawałów Rafflesa, ten podoba mi się najbardziej — zawołał.
— Jak na inspektora policji, przechodzi pan zbyt szybko do porządku dziennego nad gwałtem, popełnionym na osobie oficera... Niech mnie diabli porwą, jeśli nie staje pan w obronie Rafflesa!
Baxter obruszył się.
— Chodźmy, Marholm. — Pozostało nam zaledwie kilka minut czasu... Za chwilę rozpocznie się przedstawienie w teatrze Garricka. Dają dziś „Wesołą Wdówkę“.
— „Wesoła Wdówka“ posiada mniej humoru, niż Raffles... To prawdziwy geniusz, inspektorze.
W tym samym czasie, gdy Baxter przechadzał się ze swym sekretarzem po Strandzie, Raffles w swej wspaniale urządzonej willi, spędzał czas na czytaniu gazet.
Z prawdziwą przyjemnością oczy jego błądziły po stronicach popołudniowych pism, wypełnionych opisami przygód kapitana Mac Governa.
Charley Brand, jak to było jego zwyczajem, wycinał te artykuły i wklejał je do specjalnego albumu, w którym kolekcjonował wszelkie wzmianki dotyczące Rafflesa.
— Mam zamiar wyrwać tę biedną dziewczynę z domu tych brutali i powierzyć ją jakiejś zacnej i przyzwoitej rodzinie — rzekł nagle Raffles.
— Jak tego dokonać? — zapytał Charley. — Wspominałeś mi, że to sierota, która została tam umieszczona przez sierociniec. Nie może więc ona opuścić tego miejsca bez zezwolenia władz opiekuńczych, gdyż takie są angielskie przepisy prawne. Gdybyś umieścił ją gdzie indziej, Mac Governowie mieliby podstawę prawną do sprowadzenia jej spowrotem... Nie zapominaj, że jest ona małoletnią.
— Czy przypuszczasz, że policja mogłaby odnaleźć moją protegowaną, jeślibym nie chciał do tego dopuścić? Nie obawiaj się, nie znaleźliby jej...
— Wiem o tym — odparł Charley. — W każdym jednak razie, pozostałoby jeszcze zagadnienie jak wydostać od Mac Governów te dziewczynę? Nie zgodzi się ona na to dobrowolnie, ponieważ zanim opuściła sierociniec, odczytano jej prawdopodobnie odnośne przepisy prawne.
— Trudno... W takim razie uprowadzę ją siłą. Dziś wieczorem zamierzam powrócić do Mac Governów i załatwić tę sprawę.
Około godziny dziesiątej dwaj mężczyźni otuleni w gumowe płaszcze opuścili willę w Hyde Parku i skierowali się na ulicę Hamiltona. Panowała tu cisza. Raffles rozejrzał się po okolicy. Nigdzie nie było widać żywej duszy. Zbliżyli się do domu Mac Governa. Charley pozostał na czatach, Raffles natomiast udał się na zwiady.
— Sprawa jest prosta, — rzekł, wróciwszy po chwili. — Wejdę do środka przez okienko na dachu. Domek Mac Governów posiada tylko jedno piętro.
Dziewczyna śpi prawdopodobnie na poddaszu, co ułatwi nam nasze przedsięwzięcie.
Willa kapitana otoczona była niewielkim ogródkiem. Raffles z właściwą mu zręcznością przesadził żelazne sztachety i wspinając się po murze dotarł do żelaznego balkonu na pierwszym piętrze. Następnie po rynnie wdrapał się na dach. Po kilku minutach był już w pobliżu małego okienka, które wychodziło na klatkę schodową.
Zbliżała się burza. Niebo zasnuło się chmurami. Dokoła panowały nieprzeniknione ciemności.
Raffles w pierwszej chwili zamierzał zapalić elektryczną latarkę, lecz szybko zrezygnował z tego planu. Zdawało mu się, że cała sprawa jest tak prosta, iż uznał za zbyteczne oświetlanie sobie i tak wygodnej drogi... Ta zbyt optymistyczna ocena sytuacji wypłatała mu jednak złośliwego figla.
Spodziewał się, że za oknem znajduje się występ, od którego dopiero rozpoczynają się schody... Dom Governów zbudowany był jednak inaczej.
Raffles śmiało wszedł przez okno do środka. Ostrożnie zrobił pierwszy krok, następnie śmielej już wysunął nogę... i spadł ze wszystkich schodów. Starał się zatrzymać, lecz daremnie... W ciemności ręce jego ocierały się tylko o gładkie ściany, a ciało jego jak piłka, potoczyło z pół piętra... Uderzył silnie głową o jakiś występ i stracił przytomność. Po hałasie, wywołanym upadkiem, zapanowała martwa cisza.
Mac Govern zbudził się jednak ze snu. Żona jego słysząc niezwykły o tej porze hałas, przerażona usiadła na łóżku. Oboje starali się wzrokiem przebić ciemności. Strach kazał im zapomnieć na chwilę o bólach, wywołanych nieszczęsną maścią doktora Griffina.
— Harry, czy słyszałeś hałas na schodach? — zapytała kobieta.
— Słyszałem — odparł, szczękając zębami — to chyba burza... Może piorun uderzył w dom?
— Nie, Harry, to nie burza... Ktoś spadł ze schodów. Pokaż swą odwagę, Harry. Rewolwer leży na nocnym stoliku... Idź szybko, kochanie...
Była tak przerażona, że poczęła przemawiać do męża tonem pieszczotliwym.
Ale kapitan zbyt bezpiecznie czuł się pod osłoną małżeńskiego łoża, aby narażać się na spotkanie z nieznanym wrogiem.
— Mylisz się, droga Eulalio — odparł. — Uspokój się. Któżby mógł dostać się do naszego domu? Czy nie zapomniałaś zamknąć przypadkiem drzwi? A może zostawiłaś okno otwarte?
Kobieta poczęła się zastanawiać.
— Nie, Harry, zamknęłam wszystko, jak zwykle. Ale... może okienko na dachu zostało otwarte, Sądzę, że właśnie tamtędy przedostali się złoczyńcy.
Kapitanowi ani śniło się wychodzić z łóżka. Na czole jego ukazały się grube krople potu.
— Błagam cię. Harry, nie pozwól, aby nas zamordowano... — jęknęła kobieta. — Idź i weź ze sobą rewolwer.
Aby go zachęcić wymierzyła mu kułakiem celny i silny cios w bok. Harry ani drgnął. Połowicę jego począł ogarniać gniew.
— Czy życie moje nie jest ci dostatecznie drogie? Czy nie chcesz bronić swej prawowitej małżonki? To wstyd, Harry! Przynosisz wstyd całej armii brytyjskiej. Jesteś nędznym tchórzem... Nie ruszasz się? Czy chcesz, abym zaciągnęła cię tam przemocą?
— Co zrobimy, jeśli ich będzie wielu? — jęknął Mac Govern bliski już płaczu.
— Podobno dziś po południu stoczyłeś zwycięską walkę z dwunastu opryszkami? Dlaczego więc teraz boisz się jednego człowieka? Mój Boże... Mój Boże.. Co za nieszczęście być związaną z takim mężem!
Drżąc z przerażenia, kapitan wstał, sięgnął po rewolwer i niepewnym krokiem skierował się w stronę drzwi.
Eulalia na widok męża, skradającego się z bronią w ręku, odzyskała odwagę. Wstała i chwyciwszy karafkę z wodą otworzyła drzwi i zapaliła światło. W tej samej chwili cofnęła się z przerażenia: tuż przed samym progiem ich sypialni leżało bezwładne ciało jakiegoś obcego mężczyzny. W pobliżu głowy widniała na podłodze kałuża krwi.
— Morderstwo! — jęknęła kobieta.
— Włamanie! — szczekał zębami przerażony kapitan.
Zbudzona hałasem służąca wyjrzała również na klatkę schodową. Szybko zbiegła ze schodów i stanęła tuż obok leżącego na ziemi mężczyzny.
— Na miłość Boską — zawołała — umarł!... Nie, nie umarł, jeszcze oddycha...
Bez obawy nachyliła się nad rannym.
— Co mu się stało? Czy wezwać doktora? Jest pan ranny? — zapytała.
Pytania te i odwaga młodej dziewczyny przywróciły równowagę duchową obojgu małżonkom.
Kapitan, trzymając wciąż kurczowo rękę swej żony, pochylił się nad leżącym.
— To on! To on! — ryknął donośnym głosem.
Odepchnął żonę i jak oszalały rzucił się do swego pokoju. Zamknął się na klucz i zasunął zasuwę. Następnie zaczął ustawiać formalną barykadę z krzeseł, stołów i innych ciężkich mebli.
Eulalia przez chwilę stała bez ruchu. Wreszcie zbliżyła się do szafy, w której przechowywała sznury do wieszania bielizny i wyjęła z niej spory zwój.
Sznurami tymi skrępowała leżącego na ziemi mężczyznę.
Po dokonaniu tej operacji, poczęła się dobijać pięściami do drzwi zamkniętego pokoju:
— Otwórz! Otwórz! — krzyczała na cały głos.
Kapitan nie poznał jednak głosu swej żony.
— Na pomoc!... Ratujcie... Zabijają mnie! — wołał.
Usłyszał w odpowiedzi stek pogardliwych wyzwisk:
— Idiota!... Dureń! Kretyn! To ja! Wyłaź ze swej nory! Związałem włamywacza, jak niewinnego baranka.
— Czy mówisz prawdę?
— Tak, śpiesz się, sam zobaczysz. Musimy natychmiast wezwać policję!
— Czy mnie nie zwodzisz?
— Przysięgam. Jeśli nie otworzysz drzwi, porąbię je w kawałki.
— Czy nie zrobił ci jakiej krzywdy?
— Przecież omdlał, durniu jeden. Musimy wezwać policję. Podły tchórzu! Związałam go...
Kapitan począł powoli rozbierać barykadę, mozolnie ustawioną za drzwiami. Otworzył ostrożnie drzwi i wyjrzał na korytarz. Gdy stwierdził, że żona mówiła prawdę, odzyskał natychmiast cały swój tupet. Rzucił się na leżące nieruchomo ciało i dwukrotnie uderzył zemdlonego pięścią w twarz.
— Łotrze!... Bandyto!... Jeśli się ruszysz, zabiję cię jak psa!
Wyciągnął rewolwer i począł nim wywijać z taką gwałtownością, że biedna kobieta musiała schronić się w kąt, aby uniknąć ciosu.
Uderzenie przywróciło Rafflesowi przytomność: w jednej chwili zorientował się, co się z nim stało... Sytuacja jego była niegodna zazdrości. Otworzył oczy. Poczuł w ustach smak krwi: spadając ze schodów wybił sobie dwa zęby. Spokojnym głosem poprosił o szklankę wody...
— Bezczelny psie! — odparł na to kapitan. — Masz jeszcze czelność prosić o wodę? Jesteś w moim ręku... Wkrótce zostaniesz powieszony!
Raffles starał się przewrócić na bok... Widząc, że więzień zmienia pozycję, kapitan dał ognia. Na szczęście kula chybiła i utkwiła w ścianie korytarza.
— Na pomoc, Eulalio! On chce nam umknąć...
— Nie strzelaj pan, do wszystkich diabłów! Nie widzisz, że jestem związany? Odłóż rewolwer. Strzelasz tak podle, że możesz trafić w swoją żonę.
— Co takiego? — zawołał obrażony kapitan. — Czy słyszysz, Eulalio? On twierdzi, że ja, oficer armii brytyjskiej, nie umiem strzelać! Zaraz mu pokażę, temu bandycie...
Nieprzytomny z wściekłości znów podniósł rewolwer do góry, mierząc tym razem starannie w głowę Rafflesa. Raffles śledził uważnie jego ruchy, aby uniknąć kuli. Tym razem okazało się to zbędne, gdyż służąca kapitana, której Raffles okazał pomoc na ulicy, podbiła swemu panu rękę. Kula po raz wtóry utkwiła w ścianie.
— Kapitanie — rzekł spokojnie Raffles — radzę zachowywać się spokojnie.
— Zabij go, Harry. Zabij go! — jęczała kapitanowa.
Chwyciła stojącą w kącie szczotkę do zamiatania i poczęła nią z całych sił okładać Rafflesa. Dopiero głos Mac Governa przerwał jej to miłe zajęcie.
— Spójrz, Eulalio, co znalazłem...
— Co takiego? — zawołała.
Kapitan wyprostował się. W dwóch palcach prawej ręki trzymał coś, co przed chwilą podniósł z podłogi.
— Oto nasze trofea. Dzięki celnemu uderzeniu pięści wybiłem temu bandycie dwa zęby. Nie wiesz wcale, że moja pięść sławna jest w całym pułku...
Nikt nie odważyłby się wystąpić ze mną do walki. Jednym uderzeniem potrafiłbym nawet ciebie, ukochana Eulalio, zetrzeć na miazgę!
Zdenerwowana kobieta zapomniała już o niedawnym tchórzostwie swego męża. W tej chwili, z zębami swego przeciwnika w ręku, wydawał się jej prawie bohaterem. Zbliżyła się do niego lękliwie i zapytała:
— Co dalej mamy robić?
— Hm... — mruknął kapitan, całkowicie pochłonięty doniosłością swego zwycięstwa. Jeden z tych zębów oprawmy w bransoletkę, którą będziesz stale nosiła na ręku, z drugiego zaś każę zrobić brelok do mego zegarka. Tymczasem należy wezwać policję...
Pochłonięty rozmowa z żoną na temat własnego bohaterstwa, kapitan nie zauważył, że służąca przyniosła Rafflesowi szklankę wody.
— Otwórz po cichu drzwi wejściowe! — szepnął Raffles, gdy dziewczyna nachyliła się nad nim.
Nie zawiódł się na niej. Dziewczyna pamiętała, że zaciągnęła dług wdzięczności wobec nieznajomego, który pomógł jej na ulicy. Nie myśląc o przykrych konsekwencjach, które czyn jej mógłby pociągnąć za sobą, otworzyła drzwi. John Raffles poderwał się zręcznie z podłogi, uderzył silnie głową w brzuch kapitana i gwizdnął.
Charley słyszał odgłosy walki oraz dwa wystrzały... Nie wiedział jednak co to wszystko znaczy. Przypuszczał raczej, że plan Tajemniczego Nieznajomego powiódł się. W tym mniemaniu utwierdziło go ciche otwarcie drzwi wejściowych.
Charley sądził, że lada chwila ujrzy w nich postać swego przyjaciela. To też odgłos gwizdka zdziwił go. Jednym skokiem znalazł się w drzwiach. Ponieważ w przedsionku panowały ciemności, Charley zapalił elektryczną latarkę.
— Daj mi szybko nóż! — zawołał Raffles. — Zaalarmowano już policję... Posterunek znajduje się o kilka minut stąd. Jeśli nie wymkniemy się, detektywi będą nam deptać po piętach...
Nie bacząc na zemdlonego kapitana, który leżał bezwładnie na ziemi, Charley wyjął z kieszeni nóż i kilku zręcznymi ruchami przeciął więzy Rafflesa.
Tymczasem pani kapitanowa zajęta była w drugim pokoju telefonowaniem po policję. Pojawienie się drugiego dziwacznego gościa przeraziło ją.
Wszystko to trwało jednak zaledwie kilka sekund. Raffles podniósł się, chwycił przerażoną służącą za rękę i szepnął jej:
— Tylko dla ciebie przyszedłem do tego domu... Nie pozostawię cię dłużej z tymi okropnymi ludźmi!... Pójdź z nami!
— Spiesz się! — naglił Charley. — Lada chwila wtargnie tu policja. Uciekajmy!
Młoda dziewczyna nie wiedziała co ma począć...
— Nie zrobimy ci nic złego — szepnął Raffles — chcemy cię tylko wyrwać z rąk tych łotrów.
Siłą pociągnął ją do drzwi.
— Zobaczymy się jeszcze, droga pani — rzucił ironicznie od progu w stronę przerażonej kapitanowej. — Muszę nauczyć pani męża boksu, którym tak się chełpi!
Z tymi słowy wraz z Charleyem i służącą zniknął w cieniach nocy...
W tej samej chwili rozległy się kroki policjantów. Ciszę nocną rozdarł odgłos wystrzału.
— Co tu się stało? — zapytał sierżant policji, dowodzący patrolem.
— Bandyci, włamywacze... — zawołała kapitanowa. — Uciekli przed chwilą...
Mac Govern ocknął się, jęcząc z cicha.
— Ciszej tam, — syknęła w jego stronę „troskliwa“ małżonka.
Szczegółowo opowiedziała sierżantowi przebieg całego zajścia. Sierżant zamyślił się.
— Czy to ten sam człowiek, który przybył do państwa, rzekomo z polecenia doktora Griffina? — zapytał zwracając się do kapitana.
— Hm... Tak... — rzekł niepewnie Mac Govern. — Spotkałem go również podczas ćwiczeń w Tower...
Ani kapitan, ani jego żona nie czytali, oczywiście, gazet... Sierżant natomiast zorientował się odrazu, kim był ów dziwny włamywacz.
— Gościliście więc u siebie, kapitanie, Johna Rafflesa?
— Co takiego? — odparł Mac Govern, cofając się z przerażeniem. — To nie do wiary. Związaliśmy go... Ja nawet wybiłem mu dwa zęby, — dodał tonem przechwałki.
Policjanci pochylili się po kolei nad tym dziwacznym dowodem rzeczowym.
— Wszystko to jest bardzo piękne — odparł wreszcie sierżant — ale gdzież on teraz może być, u licha! Na nic mi jego zęby! Potrzebny nam jest sam Raffles. Czyżby znowu udało mu się umknąć?
— Tak.. Uciekł i to z waszej winy, — wtrąciła się kapitanowa.
— Bardzo przepraszam... Nie zawiniliśmy, skoro uciekł przed naszym przybyciem... Trzeba go było lepiej pilnować.
— W jaki sposób?... Drzwi otworzyły się nagle i jakiś drab z rewolwerem w ręku wtargnął do naszego mieszkania...
— Miał więc wspólnika?
— Oczywiście — odparła pani Mac Govern. — Rozciął sznur, którym go związałam... A co, najdziwniejsze, ukradł moją służącą...
Policjanci spojrzeli na nią ze zdumieniem.
— Co takiego?
— Służącą — powtórzyła ze złością kapitanowa. — Leniwe, niechlujne dziewczynisko, okradające mnie na prawo i lewo...
— Musi więc być pani zadowolona z pozbycia się tego ciężaru?
— A cóż panów to obchodzi? — odparła z oburzeniem rozgniewana kobieta. — Jestem słaba i nie przywykłam do pracy domowej... Któż rano przyrządzi mi śniadanie? Kto uda się po zakupy?
— Nie będzie nieszczęścia, jeśli pani sama to zrobi. Moja żona spełnia te obowiązki codziennie.
Słowa te podziałały na kapitanową jak piorun.
— Jestem damą, mości panie sierżancie! — zawołała z oburzeniem. Jak pan śmie przyrównywać żonę kapitana gwardii irlandzkiej z żoną lichego sierżanta? Pan się zapomina!...
Sierżant spojrzał z pogardą na wrzeszczącą kobietę. W tej samej chwili długi sznur aut zatrzymał się przed domem kapitana... Byli to reporterzy.
— Gdzie Raffles? — padały pytania.
— Panowie — odparł sierżant — bardzo żałujemy, ale alarmowaliśmy was niepotrzebnie. Jak wynika ze słów pani kapitanowej Mac Govern, Raffles, jakkolwiek związany, znów umknął w sposób zupełnie niezrozumiały...
— Czy zabrał coś z sobą?
— Służącą...
Słowa te wywołały wśród braci dziennikarskiej prawdziwe zdumienie.
— Niech to panów nie dziwi — ciągnął dalej sierżant — służąca ta musi być znakomitością w swoim rodzaju, gdyż inaczej Raffles nie wyciągnąłby po niej ręki. Pani Mac Govern jest jednak innego zdania. Resztę uzupełni wam kapitan Mac Govern, który w walce z Rafflesem zdobył cenne trofea... Pielęgnuje on pieczołowicie dwa zęby tego nieuchwytnego złoczyńcy.
Dziennikarze obstąpili kołem kapitana, który zadowolony z licznego audytorium począł w fantastycznych barwach odmalowywać przed nimi swe bohaterskie boje z Rafflesem. Gdy skończył, pokazał wszystkim „zdobyte“ zęby.
— Gotów jestem na jednym z panów zademonstrować siłę mojej pięści. — rzekł uprzejmie.
Dziennikarze jednak nie skorzystali z tej oferty.
Tymczasem Raffles, Charley i dziewczyna wsiedli do taksówki. Raffles po drodze milczał, odkładając rozmowę z młodą dziewczyną na później. Wkrótce znaleźli się we wspaniałej willi, położonej w pobliżu Hyde Parku. Biedna dziewczyna rozglądała się ze zdumieniem po kosztownych meblach, cennych obiciach ścian i puszystych dywanach.
— Nie bój się, dziecko — rzekł Raffles łagodnie. — Jeszcze raz powtarzam, że pragnę tylko twego dobra. W najbliższych dniach postaram ci się o miejsce w jakiejś przyzwoitej rodzinie. W jaki sposób dostałaś się do Mac Governów?
— Jestem sierotą, — odparła dziewczyna. — Od jedenastego roku życia, to jest od chwili śmierci matki, wychowywałam się w jednym z sierocińców Londynu. Przed trzema miesiącami kierownik sierocińca umieścił mnie u kapitana Mac Governa. Błagałam Boga, aby pozwolił mi wydostać się z tego domu... Bywały dni, że nie dawano mi nic do jedzenia, żądając wzamian ciężkiej pracy...
— To prawdziwy skandal — wybuchnął Raffles marszcząc brwi. — Ile masz lat? Dlaczego kierownik umieścił cię u tych ludzi?
— Kierownik mnie nie znosił. Mam teraz czternaście lat.
— Hm... Nie wiem, czemu należy przypisać niechęć dyrektora? Dlaczego nie umieścił cię, jak to się zwykle dzieje, w jakimś przedsiębiorstwie, w charakterze naprzykład maszynistki?
Młoda dziewczyna zaczerwieniła się. Raffles wyczuł instynktownie, że kryje się w tym jakaś tajemnica.
— Nie bój się, mała — rzekł kładąc jej rękę na ramieniu. — Czego chciał od ciebie kierownik?
Dziewczyna zalała się łzami... Pod wpływem łagodnych słów Charleya i Rafflesa uspokoiła się nieco.
— Zanim umieszczono mnie w sierocińcu, otrzymałam bardzo staranne wychowanie, — ciągnęła głosem przerywanym przez łzy. — Matka posyłała mnie do najdroższych szkół. Gdy umarła, miałam jedenaście lat. Dyrektor sierocińca polecał mi zwykle przepisywać rachunki. Wkrótce powierzył mi prowadzenie ksiąg. Z początku nie spostrzegałam w tym nic złego... Po pewnym jednak czasie zauważyłam, że nie wszystkie pozycje zapisywane były zgodnie z rzeczywistością.
Gdy sierociniec otrzymywał jakąś dotację prywatną, zapisywano ją tylko częściowo... Zrozumiałam, że resztę zatrzymywał sobie nasz dyrektor...
Karmiono nas podle, ubierano jeszcze gorzej. Pewnego dnia jeden z lordów złożył na ręce naszego dyrektora dość poważną sumę. Należało jednak wciągnąć ją do ksiąg w obecności lorda... Dyrektor, stojąc za szczodrym ofiarodawcą, starał się dać mi na migi do zrozumienia, abym zapisała tylko część ofiarowanej sumy. Ja jednak zapisałam ją w całości.
Po odejściu lorda dyrektor wpadł w wściekłość. Począł mnie nakłaniać, abym skreśliła zero z końca wpisanej sumy. Nie chcialam tego uczynić. Wówczas dyrektor zaprzysiągł mi zemstę. Wkrótce po tym skierowano mnie do Mac Governów. Dyrektor złożył fałszywy raport o moich postępach w nauce. Komisja uznała, że nie nadaję się do żadnej innej pracy... Bardzo byłam nieszczęśliwa w tym domu, — dodała z płaczem
— Dlaczego nie zwróciłeś się do policji? — zapytał Raffles, zapalając papierosa.
— Groziłam mu, że to zrobię. Śmiał się ze mnie mówiąc: „Któż ci uwierzy mały głuptasie?“.
— Tak, to prawda. Dochodzenie musiałoby zahaczyć o cały szereg wysoko postawionych osób. Policja woli tego uniknąć. Ale to nic nie szkodzi... Zdemaskujemy tego ptaszka!
— Jak się nazywała twoja matka? — zapytał po chwili.
— Alicja Tomson. Pracowała w wielkim składzie bielizny.
— Czy masz krewnych w Londynie?
— Nie.
— Czy znałaś swego ojca?
— Nie. Często oglądałam jego fotografię: na fotografii tej nosił mundur. Matka wspominała mi, że należał do jednego z najznakomitszych rodów angielskich.
— Ciekawe... — mruknął Raffles, przechadzając się po salonie.
— Czy masz tę fotografię?
— Została w sierocińcu... Gdy władze umieściły mnie w przytułku, nadesłano w ślad za mną opieczętowany pakiecik, zawierający moje rodzinne dokumenty. Miałam je dostać po ukończeniu lat osiemnastu. Jestem więcej niż pewna, że między tymi dokumentami znajduje się również fotografia mego ojca.
— Czy matka nigdy nie wymieniała ci jego nazwiska?
— Nigdy. Mówiła, że mi to może zaszkodzić.
— Dziękuję ci, moje dziecko... Na dziś dość rozmowy. Żona mego służącego zajmie się tobą i przygotuje ci pokój. Jutro zastanowimy się co dalej czynić.
Gdy został w salonie sam ze swym przyjacielem, oparł głowę na ręku i rzekł:
— Najciekawsze w tej całej historii jest to, że zęby znalezione przez kapitana są sztuczne... Umocowane były one na tak zwanym mostku i wypadły wskutek wstrząsu... Będę musiał później pomyśleć o naprawieniu tej szkody.
— Wydajesz mi się czymś mocno zaabsorbowany... — rzekł Charley.
— Tak... Przeraża mnie myśl, ilu łotrów znajduje się na tym święcie! Nie starczy poprostu czasu na ściganie winnych... Dopiero niedawno uporałem się z oficerem, teroryzującym swych żołnierzy, a tu nagle dowiaduje się, że ten sam oficer i jego żona znęcają się nad biedną sierotą... Jeszcze nie zdążyłem porachować się należycie z winnymi, gdy ich ofiara uchyla przede mną rąbek nowej zbrodni... Mam ochotę jeszcze dziś w nocy odwiedzić dyrektora sierocińca. Czy będziesz mi towarzyszył?
— Wołałbym, abyś się przespał...
— Czuję się znakomicie — zaśmiał się wesoło Raffles — chodźmy... Po powrocie weźmiemy kąpiel i pójdziemy spać...
Londyn spał, gdy obaj przyjaciele opuścili willę.
Taksówka odwiozła ich na Liverpool Street, gdzie znajdował się sierociniec, którego nazwę i adres wskazała im dziewczyna.
Raffles ruszył w stronę drzwi. Na dźwięk dzwonka ukazał się portier z latarką w ręce.
— Proszę nas zaprowadzić natychmiast do pana dyrektora — rzucił Raffles tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Portier uczuł jednocześnie, że w dłoń wsunięto mu kilka szylingów.
— Nie wiem, czy zechce panów widzieć — rzekł, spoglądając podejrzliwie na spóźnionych gości. — Dyrektor śpi już..,
— Nie mamy czasu na czekanie. Przyszliśmy w sprawie urzędowej.
— Był na kolacji w klubie i wrócił przed chwilą... — rzekł portier teraz już uprzejmie. — Proszę, niech panowie pozwolą...
Wzdłuż długich korytarzy doprowadził ich aż do apartamentów dyrektora. Portier zbliżył się do ukrytych za grubą zasłoną drzwi i delikatnie zapukał. Słychać było donośne chrapanie...
Portier zapukał po raz wtóry... Odpowiedziała mu głucha cisza, przerywana tylko miarowym oddechem śpiącego. Wówczas począł dobijać się pięściami.
— Kto tam? — odezwał się zaspany głos.
— Jacyś panowie chcą się z panem koniecznie widzieć...
— Co takiego?... O tej godzinie?... Cóż to za jedni?
Zanim portier zdążył odpowiedzieć. Raffles zawołał rozkazująco.
— Proszę otworzyć! Tu policja śledcza.
Słowa te wywarły efekt natychmiastowy. Drzwi otworzyły się i na korytarz wyjrzała poprzez drzwi jakaś głowa.
— Czego panowie sobie życzą? — szepnął mężczyzna.
— Żądamy od pana pewnych informacji, — rzekł Raffles. — Chodzi o Annę Marię Tompson, którą pan umieścił u kapitana Governa...
Dyrektor odetchnął z ulgą. Obawiał się bowiem. że policja zainteresowała się jego innymi sprawkami.
— Co się stało? — zapytał.
— Dziewczyna ta jest u nas. Potrzebne nam są jej papiery, znajdujące się w archiwum sierocińca. Sprawa nie cierpi zwłoki.
— I dlatego niepokoją mnie panowie o tak późnej porze? — odezwał się dyrektor, odzyskując pewność siebie.
— Oczywiście... Potrzebne nam są nietylko papiery ale i osoba szanownego pana dyrektora... Zechce pan udać się z nami do Scotland Yardu.
Tym razem cios był wymierzony trafnie. Dyrektor zachwiał się.
— Ja?... Czego panowie odemnie chcą?
— Dowie się pan później. Proszę natychmiast zaprowadzić nas do swego gabinetu i wydać nam akta...
— Czy, czy będę badany w charakterze świadka, czy też jako?...
— Proszę to nam pozostawić. Szybko, nie mamy czasu do stracenia!
Raffles wszedł do pokoju. Dyrektor marudził, szukając kołnierzyka i krawata.
— Zbyteczny trud... W nocy i tak nikt nie zauważy niedokładności pańskiego stroju. Jako aresztant otrzyma pan strój więzienny. Zdejmiemy panu na wszelki wypadek szelki, aby nie myślał pan o ucieczce...
Dyrektor drżał jak liść osiki. Charley i Raffles pchnęli go w kierunku gabinetu. Drżącymi dłońmi otworzył szafę, w której zamknięte były papiery urzędowe. Raffles chwycił przede wszystkim książkę kasową. Z pomiędzy dokumentów wyjął pakiet opatrzony nazwiskiem Anny Marii Tompson i włożył go do kieszeni.
— Niebawem przystąpimy do sprawdzania ksiąg. Czy wszystkie cyfry zapisane są zgodnie z rzeczywistością?
— Tak... To jest... wszystkie pozycje są zapisane — jąkał się dyrektor.
— Sąd się tym zajmie, — rzekł Raffles.
Wzrok jego padł na niektóre pozycje, noszące aż nadto wyraźnie ślady wyskrobania...
— Czy nie możnaby tego jakoś załatwić z panami?... Chętnie zaofiarowałbym...
— Przyjmuje nas pan za łotrów swego pokroju? Naprzód! Jedziemy do Scotland Yardu.
W ten sposób przedefilowali przed zdumionym portierem... Ponieważ dyrektor na ulicy począł stawiać opór, Raffles założył mu na ręce kajdanki. Oszust znów zaczął błagać o darowanie mu wolności, ofiarując wzamian za to 50.000 funtów. Raffles zaprowadził go do najbliższego posterunku policji.
Dyżurny policjant spojrzał na nich ze zdumieniem.
— Jestem detektyw Johnson ze Scotland Yardu, — rzekł Raffles pewnym głosem.
Komiasarz uznał to wyjaśnienie za dostateczne.
— Przyprowadziliśmy wam grubą rybę, — rzekł. — Czy zechcecie panowie sporządzić protokół?
— Dlaczego nie odprowadza go pan bezpośrednio do Scotland Yardu? — zapytał komisarz.
— Mam w tej okolicy jeszcze inną pilną robotę — odparł Raffles. — Obawiam się, że ten typek mógłby mi tymczasem umknąć, a w ten sposób zyskuję na czasie.
Komisarz wezwał jednego z agentów jako protokulanta. Raffles rozpoczął dyktowanie raportu. Dyrektor siedział na ławie z opuszczoną głową.
— Jedyny ratunek, to przyznać się do wszystkiego, — rzekł Raffles. — Skrucha łagodzi karę...
Dyrektor skinął głową... Powoli, z przerwami, począł podawać bliższe szczegóły przestępstwa. Przyznał się nawet do maltretowania powierzonych mu dzieci.
— Ładnego ptaszka przyprowadziliście nam tutaj — mruknął komisarz, spoglądając z oburzeniem na aresztanta.
— Kogóż teraz zamierza pan aresztować?
— Inspektora tego sierocińca — rzekł Raffles. — Skieruję go już bezpośrednio do Scotland Yardu. Dam panu jeszcze kilka słów dla inspektora Baxtera... Pragnę mu wyjaśnić, gdzie jestem i co robię...
Tajemniczy Nieznajomy wziął kartkę papieru i zabrał się do pisania. Kopertę zaadresował do inspektora Baxtera w Scotland Yardzie, zalakował ją i wręczył komisarzowi, po czym sprawdził treść raportu i uściskiem dłoni pożegnał swych kolegów.
Po wyjściu z komisariatu, Raffles skierował się prosto w stronę Charleya Branda, który oczekiwał go w pobliżu. Taksówką wrócili do swej willi w Hyde Parku.
Raffles zasiadł w wygodnym fotelu i rzucił na stół... szelki pana dyrektora.
— Oto niezwykła pamiątka z interesującej wyprawy — rzekł z uśmiechem. Chwilowo dość mam tej całej sprawy. Muszę zapoznać się z treścią papierów Anny - Marii... Ciekaw jestem, kto jest ojcem tego dziewczęcia?
Otworzył pakiet i począł przerzucać znajdujące się w nim kartki papieru. Nagle drgnął.
— Nie, to niemożliwe! — rzekł.
Charley spojrzał nań ze zdumieniem. Raffles zbliżył się do swego biurka, otworzył jedną z szuflad i wyjął z niej kilka pożółkłych ze starości fotografii.
— Spójrz, Charley... Musisz to przeczytać.
Charley wziął do rąk fotografię, na której widniała następująca dedykacja:
„Memu drogiemu towarzyszowi, lordowi Listerowi z pułku Lansjerów Szkockich, na pamiątkę naszej kampanii afrykańskiej Cramersford“.
Obok tej dedykacji widniał krzyż i dopisek ręką Rafflesa: „Poległ pod Ladysmith“.
Sekretarz rzucił swemu przyjacielowi pytające spojrzenie. Lord Lister trzymał w ręku fotografię, wyjętą z papierów Anny Marii.
— Cóż to? — zapytał Charley. — To ten sam człowiek... „Mojej drogiej Annie zawsze wierny Robert“... Cóż znaczy ten dopisek na drugiej fotografii?
Oczy lorda Listera przysłoniły się mgłą smutku.
— Wierzyłem niezłomnie, że uda mi się dotrzymać przyrzeczenia, danego memu przyjacielowi lordowi Robertowi Cramersfordowi, — rzekł Raffles. — Dziś jestem bliższy celu, niż byłem dotychczas... Mała Anna Maria śpi pod moim dachem. Wyrwałem ją z rąk brutalnych ludzi... Jest córką mego najlepszego przyjaciela. Razem odbyliśmy kampanię w Transvaalu... W tym okresie naszego życia obaj zamierzaliśmy poświęcić się karierze wojskowej. Podczas ciągłych utarczek z Boerami przyrzekliśmy sobie nawzajem, że ten z nas, który zostanie przy życiu, wykona ostatnia wolę zmarłego przyjaciela... Kula wroga położyła nagle kres jego życiu i Cramersford nie zdążył wyznać mi, co go trapi. Po powrocie z Transvaalu złożyłem wizytę staremu lordowi Cramersfordowi, dziś już nieżyjącemu i bratu Robertowi, który odziedziczył po zmarłym tytuł i majątek.
Wszystko wydawało mi się wówczas proste i jasne... Nie podejrzewałem, że Robert prowadzi podwójne życie... Że ma przyjaciółkę i dziecko... Wydawało mi się, że spełniłem całkowicie mój obowiązek. Odtąd ani słowa więcej nie słyszałem o Robercie. Aż tu nagle brutalne zachowanie się kapitana strzelców irlandzkich odświeżyło dawną, zamierzchłą historię.
I któżby pomyślał, że uderzeniem bambusową laską może w konsekwencji doprowadzić do zaaresztowania dyrektora sierocińca?...
Przerwał rozmowę, pochłonięty całkowicie znalezionymi listami. Były to listy, pisane przez lorda Roberta do matki Anny Marii... Listy pełne miłości i zapewnień, że wkrótce w życiu ich nastąpi szczęśliwa zmiana... W ostatnim liście lord wspominał o tym, że rezygnuje po powrocie z wojny ze swego tytułu, aby poślubić matkę swego dziecka...
Tymczasem inspektor Baxter spał snem sprawiedliwych w pokoju, przylegającym do jego gabinetu w Scotland Yardzie.
Był to dyżur nocny Baxtera. Praca jego w czasie dyżuru polegała na tym, że wysypiał się znakomicie na kanapie, zostawiając Marholmowi całkowicie wolną rękę.
Nagle z sennych marzeń wyrwał go donośny głos Marholma.
— Uwaga inspektorze! Wstawać, do licha!...
Posterunek z Essex-Street przysyła nam dyrektora sierocińca, zaaresztowanego dziś wieczorem przez jednego z detektywów.
Baxter otworzył szeroko oczy.
— Czyście oszaleli, Marholm?... Kto zatrzymał dyrektora?... O co chodzi?
— Hm... — mruknął Marholm. — Jest to zdobycz, której można nam pozazdrościć.
— Powiedzcie mi wreszcie, co się stało?
— Dyrektor znajduje się tuż obok w sali... pod strażą dwóch policjantów. Robi wrażenie gentlemana, choć w stroju jego można zauważyć pewne niedokładności. Nie nosi kołnierzyka... Brak mu szelek... Pytałem, czy czytał Sherlocka Holmesa? Odpowiedział mi, że nie... Wnioskuję stąd, że kryminalne romanse pozostają bez wpływu na mentalność społeczeństwa. I tak mamy dość przestępców...
— Skończcie raz wreszcie z filozofią... Co on takiego przeskrobał, ten wasz dyrektor?
— Niezawodnie sam on to panu powie. Zresztą raport detektywa Johnsona leży na pańskim biurku.
— Johnson? Johnson? Któż to taki? Czy słyszę o liście o detektywie Johnsonie? — zapytał Baxter zdumiony.
— Nie... Wyjaśnienie znajdzie się w zamkniętej kopercie, dołączonej do raportu.
Baxter dźwignął się z sofy i podreptał do biurka. Z pośpiechem otworzył kopertę. Zaledwie jednak rzucił okiem na znajdującą się w niej kartę wizytową zbladł i z głośnym okrzykiem opadł na fotel.
— Co się stało, kapitanie? — zapytał Marholm.
Baxter dyszał ciężko, chwytając powietrze, jak ryba wyjęta z wody.
— Raffles... Raffles — szepnął.
Marholm szybko przebiegł wzrokiem treść karty.
— Doskonały kawał, inspektorze — zawołał, zanosząc się od śmiechu — powinien pan złożyć wniosek, aby odznaczono Rafflesa najwyższym orderem w państwie. Bez jego współpracy marnie wyglądałyby plony Scotland Yardu...
— Czy czytał pan treść listu?
— Nie — odparł Baxter zgnębiony.
— Niech więc pan posłucha:
„Drogi Inspektorze! — czytał Marholm. — Przesyłam Panu w załączeniu przestępcę z gatunku najgorszych oszustów. Jest to dyrektor sierocińca miejskiego. Winszuję Panu, że przyczyni się Pan do zdemaskowania tego łotra, żerującego na krzywdzie sierot.
Proszę przyjąć wyrazy prawdziwego szacunku od szczerze Panu oddanego
Johna C. Rafflesa“.
Zapanowało milczenie. Marholm zapalił fajkę i poprzez tuman dymu spojrzał na inspektora.
— Cóż zrobimy, kapitanie, z tym typem? Czy go pan przesłucha? Powinniśmy być szczęśliwi, że Raffles napędza nam zwierzynę...
Baxter tupnął nogą:
— Nie mam nic przeciwko temu... — rzekł. — Diabli mnie biorą tylko, że Raffles znów zakpił sobie ze mnie. Wołałbym raczej wypuścić z więzienia najgorszego łotra, niż zawdzięczać Rafflesowi wykrycie przestępstwa.
— Piękna zasada — rzekł Marholm z ironią. — Nie podzielam pańskiego zdania: wołałbym zamianować Rafflesa stałym detektywem na służbie Scotland Yardu i zapewnić mu raz wreszcie bezpieczeństwo. Gdyby Raffles był detektywem, moglibyśmy wszyscy wówczas zawiesić nasze mundury na kołku...
— Zachowajcie swoje głupie uwagi dla siebie — zawołał Baxter — Ostrzegam was, że te głupie kawały doprowadzą do waszej dymisji.
— Mój Boże! Przecież marzę tylko o tym. Pełnić funkcje pańskiego sekretarza, to bynajmniej nie wesołe zajęcie. Sam pan chyba to przyzna.
— A wy wolelibyście wałkonić się i noce spędzać na hulankach. No, ale już dość tego gadania i jazda do roboty. Siadajcie za biurkiem i załóżcie nowe akta dla tego dyrektorka. Czas już wreszcie, abym mógł się położyć spać...
— Jeżeli szef się wysypia, to podwładnemu wolno chyba czytać romanse kryminalne — rzekł Marholm, wyciągając z szuflady gruby tom przygód Sherlocka Holmesa.
— Zabraniam wam czytać podczas urzędowania... Złożę na was raport!
— A ja zamelduję przełożonym władzom, że inspektor podczas urzędowania śpi...
Baxter doszedł do przekonania, że przeholował. W gruncie rzeczy obawiał się, że Marholm mógłby spełnić swoją groźbę. Zaczął tedy z innej beczki.
— Dziwny z was człowiek, nie znacie się zupełnie na żartach... Jeżeli nie chcecie zająć się sprawą dyrektora, to ja już go wezmę we własne ręce.
Otworzył drzwi i wszedł od niewielkiego korytarza, gdzie pod strażą dwuch policjantów siedział skulony dyrektor.
Baxter wyprostował się, przybrał minę dyktatora i rzekł groźnie:
— Dobrze, że pana widzę. Mogę sobie powinszować wspaniałej zdobyczy.
I znów powtórzyła się scena, jakiej Marholm bywał częstym świadkiem. Baxter przypisując sobie zasługę schwytania przestępcy, grał rolę wielkiego detektywa.
— Śledziliśmy pana już od dawna — ciągnął dalej Baxter. — Cóż pan może powiedzieć na swoje usprawiedliwienie?
Dyrektor zmęczony przeżyciami ostatnich godzin, zadrżał.
— Wszystko już zeznałem do protokółu, panie inspektorze... Mam nadzieję, że...
— Nic tu pańskie nadzieje nie pomogą — zawołał Baxter. — Zachowuje się pan jak baba, a nie jak mężczyzna! Dość mam tych jęków! Wszyscy bandyci są podobni do siebie... Miłe złego początki lecz koniec żałosny! Czyż nie tak?... — Jak dotąd nie wymknął mi się ani jeden przestępca!
— Prócz Rafflesa — rzucił na boku Marholm.
Baxter spiorunował go wzrokiem. Marholm natomiast nie przejmując się tym zbytnio, wyciągnął swą fajkę.
— Znów palicie? — wrzasnął inspektor. — Siadajcie za biurkiem i piszcie...
Marholm wziął do rąk obsadkę, przyjrzał się uważnie stalówce i powoli zanurzył pióro w atramencie.
— Dyrektor Millson z sierocińca miejskiego... — rozpoczął Baxter.
— Chwileczkę, inspektorze... Dyktuje pan tak szybko, że nie mogę zdążyć.
Baxter zaklął z niecierpliwości.
Marholm z anielskim spokojem zabrał się do czyszczenia stalówki połą swego munduru. Gdy uznał, że cierpliwość Baxtera została wystawiona na dostatecznie długą próbę, rozpoczął pisanie. Sprawozdanie urzędowe podyktowane przez Baxtera mijało się z prawdą tylko w jednym punkcie: Baxter pominął, że źródłem informacyj był Raffles i przedstawił sprawę zaaresztowania dyrektora wyłącznie, jako rezultat własnej swej pracy. Marholm skorzystał z tego, że inspektor nigdy nie sprawdzał dyktowanych przez siebie protokółów i zmodyfikował sprawozdanie Baxtera w tym sensie, że uwypukli rolę Rafflesa. W ten sposób sprawiedliwości stało się zadość.
W kilka chwil później, z pokoju przylegającego do gabinetu rozlegało się już miarowe chrapanie inspektora Baxtera.
Następnego ranka gazety poranne przyniosły wiadomość o sensacyjnym aresztowaniu dyrektora sierocińca i o nowym wyczynie Rafflesa... Poprawka wprowadzona przez Marholma do sprawozdania wywołała pożądany efekt... Te same dzienniki zamieściły nadto długie artykuły o kapitanie Mac Governie i o dwóch zębach Tajemniczego Nieznajomego...
Reporterzy z zapałem podkreślali „bohaterstwo“ kapitana Mac Governa, który nie mogąc przytrzymać Rafflesa, wybił mu przynajmniej dwa zęby!
Lord Lister spał tego dnia aż do godziny pierwszej. Gdy wszedł do salonu, spostrzegł zasmuconą minę Charleya Branda.
— Złe wiadomości, Edwardzie — rzekł sekretarz, podnosząc głowę z nad stosu dzienników. — Cały Londyn kpi sobie z ciebie w żywe oczy! Wyobraź tylko sobie, że ten kapitan strzelców irlandzkich opowiedział o tobie jakąś zupełnie nieprawdopodobną historię... Dzienniki zgodnie twierdzą, że po raz pierwszy zostałeś pokonany w wacle... Ten dureń Mac Govern oprawił jeden z twych zębów jako brelok do zegarka, drugim zaś ozdobił bransoletę swej żony... Najgorsze jest to, że lord Mayor Londynu zaprosił go do siebie, aby wręczyć mu uroczyście odznaczenie za zasługi oddane miastu... W sprawie zaaresztowania dyrektora sierocińca, Baxter złożył dziennikarzom oświadczenie wyjaśniające, że detektyw, który zaaresztował tego ptaszka, działał z jego polecenia i tylko dla większego efektu przybrał nazwisko Rafflesa... W ten sposób Baxter i Mac Govern stali się bohaterami dnia...
— Mało mnie to wzrusza — odparł lord Lister. — Interesuje mnie w tej chwili tylko pytanie, co przygotowałeś na śniadanie?
— Jaja na szynce, zimne mięso i miód...
— Doskonale...
Lord Lister zjadł z apetytem śniadanie i zapalił papierosa.
— Nie mogę zostawić w rękach tego durnia moich dwóch sztucznych zębów — rzekł po chwili. — Trzeba będzie zgłosić się po nie do naszego przyjaciela Mac Governa... Uczynię to później. Tymczasem chciałbym zobaczyć się z naszą pupilką, Anną Marią.
Charley zawołał dziewczynkę, która po świetnie przespanej nocy i smacznym śniadaniu wyglądała wypoczęta i świeża.
— Moje dziecko, chciałbym poruszyć z tobą pewne dość poważne tematy — rzekł Raffles, wskazując jej fotel. — Czy nie chciałabyś zobaczyć fotografii twego ojca?
Oczy Anny Marii zabłysły...
— Oto ona — rzekł Raffles. — Otrzymałem ją od dyrektora sierocińca, który dziś został osadzony w więzieniu...
Dziewczynka chwyciła fotografię okrywając ją pocałunkami. Raffles spojrzał na uradowane dziecko i gładząc je po jasnej główce, rzekł:
— Niestety, ojca twego nigdy już nie zobaczysz.
— Czy umarł? — zapytała dziewczynka z płaczem.
— Tak... Był oficerem. Podczas wyprawy afrykańskiej służył w tym samym pułku co i ja. Przyrzekłem mu, że spełnię jego najgorętsze życzenie... Przyjrzyj się fotografii: twój ojciec był dzielnym oficerem i pochodził ze starej lordowskiej rodziny. Twój dziad, niestety, również już nie żyje... Z całej rodziny pozostał tylko brat twego ojca, zamieszkały w Londynie, obecny dziedzic tytułów i majątków, jeszcze dziś złożymy mu wizytę.
— Obawiam się, — rozpoczęła Anna-Maria z trwogą. — Matka moja mówiła mi zawsze, że z tego nic dobrego dla mnie nie wyniknie... Niech mi pan raczej pozwoli tu pozostać... Wołałabym być pańską służącą i spełniać wszystkie pańskie polecenia.
Raffles uśmiechnął się.
— Cóż znowu? Jesteś córką lorda. Twój wuj winien pomyśleć o twoich losach. Otrzymasz staranne wychowanie i wykształcenie. Jeśliby wuj nie spełnił mej prośby zapewniam cię, że ja sam zajmę się twym losem.
— Nie wiem, jak mam panu dziękować...
— Przecież ci wyjaśniłem, że jestem wykonawcą ostatniej woli twego ojca. Musisz mnie słuchać, moje dziecko.
Pomimo płaczów i molestowań małej Anny Marii, lord Lister kazał się dziewczynce ubrać i wraz z nią około godziny piątej opuścił willę. Charley nie żywił zbyt wielkich nadziei, co do rezultatu tej wizyty. Przysunął sobie fotel do kominka i zabrał się do czytania gazet. Około godziny siódmej Lister wrócił do domu. Był w doskonałym nastroju.
— No i cóż? — zapytał Charley.
— Nie omyliłem się — odparł Lord Lister. — Cieszę się, że poczucie sprawiedliwości nie zupełnie jeszcze wygasło wśród ludzi. Lorda Cramesforda, stryja naszej małej, zastałem na szczęście w domu. Jak wiesz, zna mnie on z klubu jako lorda Arlingtona. Bez obsłonek wyjaśniłem mu całą sprawę, oświadczając, że wiem o niej z ust samego Rafflesa, który prosił mnie o interwencję. Lord początkowo nie wierzył własnym oczom i uszom... Skoro jednak przedstawiłem mu dowody, zachował się tak, jak się tego po nim spodziewałem. Czytał oczywiście gazety popołudniowe i jest pełen oburzenia na Baxtera. Rozstaliśmy się w największej przyjaźni. Ani ja ani on, oczywiście, nie nadamy rozgłosu tej sprawie.. Lord Cramesford jest z tego zadowolony ze względów rodzinnych... Postanowiliśmy, że postara się dać małej jakiekolwiek nazwisko i będzie dbał o jej wychowanie. Ponieważ nazwisko to będzie się różniło od ich nazwiska rodowego, nikt nie będzie się domyślał istniejącego między nimi związku krwi. W ten sposób wszyscy jesteśmy zadowoleni.
Raffles westchnął i wypił jednym haustem kieliszek doskonałego koniaku.
— Mamy jeszcze pewną sprawę do załatwienia — rzekł do Charleya. — Myślę o owych dwóch zębach, wybitych mi rzekomo przez Mac Governa. Podaj mi „Timesa“, chłopcze.
Rzucił okiem na gazety i uśmiechnął się wesoło.
— Przyszła mi do głowy doskonała myśl: Zarobimy sporo pieniędzy. Charley — rzekł — „Times“ donosi, że jakiś dyrektor muzeum i kilku bogatych Amerykan postanowiło zdobyć za wszelka cenę jeden z moich zębów... Ofiarują oni Mac Governowi sumy dość poważne. Nie wiedziałem, że moje zęby posiadają tak dużą wartość.
— Nie rozumiem, jaki to ma związek z twymi projektami, zmierzającymi do zasilenia naszej kasy?
— Zamierzam sprzedać moje zęby amatorom niezwykłości.
— Sprzedać zęby? Jakie zęby?
— Oczywiście, moje. Zapewniam cię, że otrzymany z tego źródła dochód zapewni nam kilkumiesięczny pobyt w Paryżu i na Riwierze.
— Czy zamierzasz dać sobie wyrwać zęby, aby je później sprzedać?
— Nie kłopocz się. Zaniesiesz tylko do administracji „Timesa“ i innych pism ogłoszenie następującej treści:
„Zęby Rafflesa!
John C. Raffles ofiaruje swoje zęby amatorom osobliwości! Dzięki pewnemu zbiegowi okoliczności, zmuszony był pozostawić je u kapitana Mac Governa, jak to podawały gazety. Odbierze je jednak i rozpocznie sprzedaż już jutro, za pośrednictwem notariusza Smythsona, mającego swą kancelarię na Strandzie pod Nr. 116“.
— A teraz, Charley, zrób to, o co cię prosiłem. Ja zawiadomię o wszystkim Smythsona, który nie odmówi mi tej przysługi. Powracając z redakcji, wstąpisz do składnicy dentystycznej i kupisz sto porcelanowych sztucznych zębów. Mogą one kosztować po kilka pensów sztuka. Jeśli jutro znajdzie się dostateczna ilość chętnych, będziemy mogli żyć z kapitału przez cały rok.
— Masz genialne pomysły, Edwardzie — zawołał Charley — który wreszcie zrozumiał do czego zmierza jego przyjaciel.
— Czyś w to wątpił? — odparł Raffles z uśmiechem. — Sekret powodzenia jest prosty: trzeba być tylko o odrobinę mniej głupim, niż nasze otoczenie. Jak wiesz, głupców jest zawsze dosyć na święcie...
Kapitan Mac Govern siedział wraz z żoną i zaproszonymi gośćmi przy suto zastawionym stole.
— Jakiś pan z redakcji pragnie zobaczyć się z panem kapitanem — rzekła nowa służąca, podając swemu panu kartę wizytową.
Wśród gości zapanowało milczenie
— Proszę wprowadzić tego pana — odezwał się Mac Govern, prostując się dumnie.
Zwrócił się ku zgromadzonym licznie krewniakom żony i rzekł:
— Mam nadzieję, moi mili, że uprzejmie przyjmiecie przedstawiciela tego najpotężniejszego dziś mocarstwa, jakim jest prasa. Z pewnością chodzi o wywiad w sprawie walki z Rafflesem. Sława Rafflesa już się skończyła!
Oczy zgromadzonych gości z szacunkiem zwróciły się w stronę wysokiego jegomościa, który swobodnym krokiem wszedł do jadalni. Był to wysoki brunet z czarnymi wąsikami i czarną bródką.
— Jestem korespondentem specjalnym „New York Heralda“. Z polecenia mego pisma przyszedłem pana prosić o udzielenie mi szczegółowej relacji z walki, którą stoczył pan zwycięsko z Rafflesem.
Kapitan Mac Govern napuszył się jak paw i począł opowiadać niestworzoną historię na temat stoczonej walki, dwóch zębów, kałuży krwi i ucieczki Rafflesa.
— Dziś wieczorem dwa największe w Anglii związki bokserskie przysłały mi nominację na honorowego członka. Proszę, oto sławetne dwa zęby! Jeden z nich noszę jako brelok przy zegarku, drugi — żona ma wprawiony w bransoletkę.
— Ciekawe! — rzekł reporter. — Czy mógłbym je obejrzeć z bliska?
Odpiął dewizkę od zegarka i wraz z brelokiem wraz bransoletką żony wręczył reporterowi. Bransoletka wysadzana była diamentami.
— Tak, to te same... Poznaję je — rzekł dziennikarz.
— Co takiego? — zapytał kapitan. — Jak może je pan poznać?
— Zawsze poznaje się własne zęby, — odparł „dziennikarz“ zupełnie innym tonem i zdarł z twarzy brodę oraz wąsy:
— Nie zna pan jeszcze siły mojej pięści, kapitanie — rzekł. — Muszę ją panu zademonstrować: Ząb za ząb!...
Zanim kapitan Mac Govern zdążył ochłonąć ze zdumienia, Raffles wymierzył mu potężne uderzenie w szczękę.
Stała się rzecz zadziwiająca: szczęka kapitana wyskoczyła z jego ust, jak za naciśnięciem sprężyny.
Raffles podniósł to arcydzieło sztuki dentystycznej i zawołał ze śmiechem:
— Ząb za ząb, mili panowie. Oświadczam, że teraz sam zajmę się fabrykacją breloków do zegarków z moich własnych zębów.
Ukłoniwszy się uprzejmie wszystkim obecnym, wyszedł z pokoju. Dopiero po jego wyjściu zapanowała wrzawa.
Rzucono się do okien, wzywając policję.
Przedstawiciele władzy zjawili się w mieszkaniu Mac Governa dopiero wówczas, gdy główny sprawca zamieszania był już daleko.
— Nic nie poradzimy — odezwał się sierżant. — Raffles znów zakpił sobie ze wszystkich. Możemy tylko spisać o całym zajściu protokół, kapitanie...
Z tymi słowy agenci policji, otoczeni eskortą dziennikarzy opuścili dom kapitana Mac Governa.
Wiadomość o niezwykłej scenie, która rozegrała się w mieszkaniu kapitana Mac Governa, lotem błyskawicy rozniosła się po Londynie i była jedynym tematem rozmów w klubach i kołach towarzyskich.
— Raffles odebrał swoje zęby — takimi tytułami zaopatrzone były dzienniki wieczorne, donoszące o nowym wyczynie Rafflesa.
Tegoż dnia w gabinecie inspektora Baxtera odezwał się telefon.
— Czy to pan inspektor Baxter?
— Tak jest, a kto mówi?
— Serdeczny przyjaciel, którego przyjaźni pan, niestety, nie docenia...
Baxter, wyraźnie zniecierpliwiony, bezradnie spojrzał na Marholma, który znów nabijał tytoniem swą krótką fajeczkę.
— Pewnie Raffles... — mruknął, szczerząc do Baxtera zęby w beztroskim uśmiechu.
Inspektor sponsowiał i nie panując już nad sobą, wrzasnął do mikrofonu:
— Do stu diabłów, kto mówi i proszę powiedzieć, czego pan chce?
— Chciałem pana po prostu zawiadomić — kochany Baxterku, że odebrałem od Mac Governa swoje zęby i że zapraszam pana do notariusza Smythsona, gdzie będą one jutro publicznie sprzedane. Ma pan okazję, aby w ten sposób zaopatrzyć się w pamiątkę od Rafflesa...
Zanim Baxter zdołał wydobyć z siebie choćby jedno słowo, rozległ się w mikrofonie charakterystyczny trzask. Słuchawka została odłożona...
— Wyobraźcie sobie, Marholm, że bezczelność tego Rafflesa przekracza już wszelkie granice.
— Co się stało?
— Zakomunikował mi, że chce mi sprzedać swoje zęby...
Marholm ryknął śmiechem...
Nazajutrz do kancelarii notariusza Smythsona ściągnęły tłumy ludzi. Aby utrzymać porządek, biedny notariusz musiał wezwać do pomocy agentów Scotland Yardu.
Notariusz Smythson oświadczył policji, że tegoż ranka otrzymał pocztą zęby. Miał je sprzedać zgodnie z zapowiedzią, która ukazała się w dziennikach. Baxter, chcąc nie chcąc, zgodził się na to, aby sprzedaż doszła do skutku. Wyliczył sobie w myśli, że skoro nie może schwytać samego Rafflesa, to przynajmniej uda mu się położyć rękę na sumie, osiągniętej ze sprzedaży.
Notariusz zgodnie z otrzymanymi instrukcjami przystąpił do urzędowej czynności. W ciągu dość krótkiego czasu sprzedał aż... sto dwanaście zębów. Do każdego z nich dołączył zaświadczenie, stwierdzające autentyczność ich pochodzenia. Dziesięć tysięcy funtów sterlingów wręczył Baxterowi.
— Niesłychana rzecz: za dwa zęby osiągnięto 10 tysięcy funtów! — rzekł Baxter, gładząc melancholijnie swą szczękę. — Za moje nikt by mi tyle nie dał...
Zakończenie tej zabawnej sprawy nastąpiło dopiero po wyjściu Baxtera. Tego wieczora Raffles otrzymał od notariusza dziewięćdziesiąt tysięcy funtów sterlingów, osiągniętych ze sprzedaży pozostałych stu dziesięciu zębów.
— Zadowolony jestem, że Baxter otrzymał dziesięć tysięcy — rzekł Tajemniczy Nieznajomy. — Jeszcze dziś napiszę list do lorda Mayora Londynu, aby sumę tę polecił przelać na rzecz biednych... Cieszę się nadto, że istnieje na świecie aż stu dwunastu szczęśliwców, dumnych z posiadania autentycznego zęba Rafflesa!
Wkrótce wiadomość o śmiałym ataku Rafflesa na kapitana, o odbiorze zębów i ich sprzedaży przedostała się do dzienników. Tym razem Raffles nie omieszkał zakpić sobie z Mac Governa tak, jak sobie na to zasłużył.
Lord Mayor Londynu nie mógł wybaczyć sobie zbyt pohopnego odznaczenia Governa: w swym wywiadzie z dziennikarzami nazwał go teraz zakałą armii.
Popularność Rafflesa dzięki tej historii wzrosła w sposób niebywały.
Baxter zżymał się na widok artykułów, opiewających odwagę, zręczność i spryt Tajemniczego Nieznajomego.
Siedząc w tej chwili w swym biurze, podparł głowę ręką i wzdychając ciężko szepnął półgłosem:
— Gdybym nie był Baxterem, to chciałbym być Rafflesem.
— Musiałby pan przed tym złożyć wizytę dentyście — mruknął w odpowiedzi Marholm, zapalając swą fajkę.
Lord Lister, siedząc w wygodnym fotelu popijał wonną kawę i studiował pisma.
W pewnej chwili odrzuciwszy na bok gazety, wstał i spoglądając z uśmiechem na Charleya, oświadczył:
— Zarobiliśmy 90 tysięcy funtów sterlingów. Pakuj wobec tego walizy! Jedziemy do Paryża.
Charley nie pozwolił sobie tego dwa razy powtarzać.
Kto go zna?
——————
— oto pytanie, które zadają sobie w Urzędzie Śledczym Londynu.
|
Kto go widział?
————————
— oto pytanie, które zadaje sobie cały świat.
| ||
LORD LISTER
T. ZW. TAJEMNICZY NIEZNAJOMY
spędza sen z oczu oszustom, łotrom i aferzystom zagrażając ich podstępnie ze-
branym majątkom. Równocześnie Tajemniczy Nieznajomy broni uciśnionych i krzywdzonych, niewinnych i biednych. Dotychczas ukazały się w sprzedaży następujące numery:
| |||
1. POSTRACH LONDYNU
2. ZŁODZIEJ KOLEJOWY
3. SOBOWTÓR BANKIERA
4. INTRYGA I MIŁOŚĆ
5. UWODZICIEL W PUŁAPCE
6. DIAMENTY KSIĘCIA
7. WŁAMANIE NA DNIE MORZA
8. KRADZIEŻ W WAGONIE SYPIALNYM.
9. FATALNA POMYŁKA
10. W RUINACH MESSYNY
11. UWIĘZIONA
12. PODRÓŻ POŚLUBNA
13. ZŁODZIEJ OKRADZIONY
14. AGENCJA MATRYMONIALNA
15. KSIĘŻNICZKA DOLARÓW.
16. INDYJSKI DYWAN.
17. TAJEMNICZA BOMBA
18. ELIKSIR MŁODOŚCI.
19. SENSACYJNY ZAKŁAD
20. MIASTO WIECZNEJ NOCY.
21. SKRADZIONY TYGRYS 22. W SZPONACH HAZARDU
23. TAJEMNICA WOJENNEGO OKRĘTU
24. OSZUSTWO NA BIEGUNIE
25. TAJEMNICA ŻELAZNEJ KASY
26. SKARB WIELKIEGO SZIWY
27. PRZEKLĘTY TALIZMAN.
28. INDYJSKI PIERŚCIEŃ
29. KSIĄŻĘ SZULERÓW
30. DIAMENTOWY NASZYJNIK
31. W PODZIEMIACH PARYŻA
32. KLUB JEDWABNEJ WSTĘGI.
33. KLUB MILIONERÓW.
34. PODWODNY SKARBIEC
35. KRZYWDZICIEL SIEROT.
|
36. ZATRUTA KOPERTA
37. NIEBEZPIECZNA UWODZICIELKA
38. OSZUST W OPAŁACH.
39. KRADZIEŻ W MUZEUM
40. ZGUBIONY SZAL.
41. CZARNA RĘKA.
42. ODZYSKANE DZIEDZICTWO.
43. RYCERZE CNOTY.
44. FAŁSZYWY BANKIER.
45. ZEMSTA WŁAMYWACZA
46. KONTRABANDA BRONI.
47. OBROŃCA POKRZYWDZONYCH.
48. PRZYGODA W MAROKKO
49. KRADZIEŻ W HOTELU.
50. UPIORNE OKO.
51. TAJEMNICZA WYPRAWA.
52. DETEKTYW I WŁAMYWACZ.
53. NIEZWYKŁY KONCERT.
54. ZŁOTY KLUCZ.
55. KOSZTOWNY POJEDYNEK.
56. BRACIA SZATANA
57. SPRZEDANA ŻONA.
58. CUDOWNY AUTOMAT.
59. PAPIEROŚNICA NERONA.
60. CHIŃSKA WAZA.
61. SEKRET PIĘKNOŚCI
62. W SZPONACH SPEKULANTÓW
63. TAJNY AGENT
64. AFERA SZPIEGOWSKA.
65. UWIĘZIONA KSIĘŻNICZKA
66. WALKA O DZIEDZICTWO
67. TANIEC DUCHÓW
68. SYN SŁOŃCA
69. PONURY DOM
70. DRAMAT ZA KULISAMI
71. TRZY ZAKŁADY
| ||
CZYTAJCIE EMOCJONUJĄCE i SENSACYJNE CZYTAJCIE
PRZYGODY LORDA LISTERA
Cena 10 gr. ———————————————— Cena 10 gr.
|
REDAKTOR: Antoni Weiss. — Odpow. za ogłoszenia I reklamy Konstanty Łosiew. Zamieszkali w Łodzi.
WYDAWCA: Wydawnictwo „Republika“ Sp. z ogr. odp. — Odbito w drukarni własnej. Łódź, ul. Piotrkowska 49 i 64.
Konto P. K. O. 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14. Redakcji — tel. 136-56.
|