Tylko grajek/Tom II/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tylko grajek |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Karol Bernstejn |
Data wyd. | 1858 |
Druk | Drukarnia Gazety Codziennéj |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Fryderyk Henryk Lewestam |
Tytuł orygin. | Kun en Spillemand |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
— Uciekam ztąd! — rzekła Naomi do Józefiny, owej amazonki z powiewającem piórem i różnokolorowemi chorągwiami. — Uciekam! choćby na śmierć, aby nie tutaj życie!
Józefina rozśmiała się. — Dziś przed południem pojedziemy razem do Josephsdorf i Kloster-Neuburg, tylko we dwie, bo małym kabryoletem, z zaprzęgniętym doń wartkonogim Rolandem. Już dla twojej miłości wystawię się nawet na obmowę, że sama wyjeżdżam z małym, ognistym dżokejem! Ty znowu nabierzesz humoru, Władysław pocałuje cię tam, gdzie dotknęła cię jego szpicrózga i tak znowu nastąpi zgoda.
— Nigdy! — rzekła Naomi.
— A więc i skrucha nie pomoże! — rzekła Józefina z uśmiechem — ej! to będzie jeszcze weselej!
— Wystaraj mi się potajemnie o paszport! — prosiła Naomi — do Węgier albo do Bawaryi, gdzie chcesz! abym tylko ztąd się mogła wydobyć! abym tylko na niego nie patrzyła!
— Najprzód cokolwiek się przejedziemy!— odpowiedziała Józefina. — Skosztujemy czekolady w Josephsdorf i z gór będziemy patrzyć, czy dolina Dunaju nie nakłoni cię, żebyś została z nami. W każdym razie nie śpiesz się! Nigdy nie stawiaj zbyt dużych kroków, z któremi zresztą kobietom wcale nie do twarzy!
— Nie po raz pierwszy to napoił serce moje trucizną! — rzekła Naomi. — W Cieplicach, we dwa tygodnie po moim wyjeździe z domu, jużem go znała jak otwartą książkę, jakkolwiek wtenczas jeszcze był mądrym i przezornym. Moje postanowienie jest niezmienne!
Kabryolet zajechał, a obie kobiety puściły się w drogę. W długich alejach na przedmieściu spotkały dużo jadących powozami i konno; młodzi panicze kłaniali się Józefinie, damy uśmiechały się do Naomi. Droga ich prowadziła pod górę, z której obszerny był widok na uroczą dolinę Dunaju.
— Patrzno! — zawołała Józefina — jak się pysznie wydają te wszystkie aleje między przedmieściami a miastem. Wieża Św. Szczepana śmiało sterczy nad innemi budynkami, a tu oto widzisz Dunaj z rozkosznemi, zielono ocienionemi wysepkami. Tamte niebieskie góry już należą do Węgier! Już to co prawda, ale trzeba przyznać, że Austrya nierównie piękniejszą jest od Danii!
— Jedna podobna do drugiej! — rzekła Naomi. — W Jütlandyi mamy góry równie wysokie, a mały Bełt i Sund daleko są wspanialsze od Dunaju! Jednę tylko znam zaletę Wiednia przed Kopenhagą, tojest, że powietrze tu łagodniejsze i że Włochy bliżej położone!
— Finlandczyk tęskni za swemi bagnami, a Eskimos za swoim śniegiem! — rzekła śmiejąc się Józefina.
— Ja nie tęsknię za Danią! Nigdy tam już nie wrócę! ale też i tu nie zostanę! Jestem wolną kobietą, nie jestem poddaną austryacką, więc muszą mi pozwolić wyjechać!
— Ależ Władysław będzie przeszkadzał! — odpowiedziała tamta — przeszkodzi choćby tylko dlatego, żeby ciebie udręczył, gdy go napadnie taki humor.
Rozmowę ich przerwał grabarz miasteczka, ofiarując się pokazać im kościół; w piwnicach, jak twierdził, miały być trupy przeszło stuletnie, tak dobrze zachowane, jak gdyby wczoraj dopiero pochowane.
— Wolelibyśmy widzieć żyjących! — rzekła Józefina.
— Ale tam naprawdę bardzo ładne osobliwości — zapewniał stary — a nie ma jeszcze godziny, jak tu w środku był jakiś wielki pan z Polski, który wszystko znalazł niezmiernie ciekawem i zapisał w swoim pugilaresie. — Wprawdzie potem pugilares ten przez zapomnienie pozostał w zakrystyi, ale staruszek jeszcze w tym samym dniu chciał go oddać na policyą, gdzie panowie urzędnicy znają wszystkich cudzoziemców, tak iż zguba niezawodnie znów trafiłaby do swego polskiego właściciela. Józefina wzięła pugilares do ręki.
Pismo w nim było duńskie, a zdawało się Naomi znajome; chciwie przerzucała kartki i czytała w nim. Wiele notatek niekoniecznie musiało być przeznaczonych dla byle którego czytelnika.
— Ten pan chyba z Danii? — zapytała Naomi.
— Od króla duńskiego! — rzekł stary — Pamiętam go dobrze z kongresu, włosy miał siwe, a był grzeczny i uprzejmy, jak nasz cesarz Franciszek. — Stary stał się rozmowniejszym, lecz Naomi nie słuchała go, tylko z wzrastającem coraz zajęciem czytała notatki, ciągle to rumieniąc, to uśmiechając się.
— Przed godziną był tu ten pan, o którym mówicie? — spytała znowu.
— Tak jest, może będzie godzina! Nie wiem, w którą stronę ztąd się udał, ale mnie się zdaje, że do miasta.
— Obejrzmy kościół! — rzekła Naomi, jakoż weszli do niego, lecz wypytywała się więcej o obcego pana, aniżeli o przedmioty, które jej pokazywano, a pugilares jego zdawał się więcej zajmować jej uwagę, aniżeli historyczne objaśnienia, które jej dawał grabarz o dobrze zachowanych trupach.
Znowu wsiadły do małego kabryoletu, a wartkonogi Roland z podniesioną głową poniósł je szybko do klasztoru, którego wysoka kopuła z cesarską koroną, na wierzchu wybornie wyglądała na niebieskiem tle powietrza.
Obie weszły do sklepionego korytarza klasztornego. Tu stał jakiś obcy. Naomi zadrżała: jego najmniej ze wszystkich byłaby chciała spotkać. Tak jest, on to, on sam, którego bytność zwiastował już pugilares; nie omyliła się: był to hrabia, ten, którego nazywała swoim ojcem.
Ukłonił się im i mimochodem przemówił kilka słów do Józefiny; Naomi poszła dalej, nim jej się jeszcze bliżej zdołał przypatrzeć.
— Tu nie tak pięknie i nie tak wspaniale, jak w klasztorze Mölken! — rzekła Józefina — ale jednak lubię ten stary budynek, drogi mi jeszcze z czasów mego dzieciństwa! Jakże często biegłam ztąd do Leopoldschloss; tam na górze, z tego okna, jak niesie podanie, wiał welon księżnej i zaczepił się o krzaczek głogu, który w tem samem stał miejscu, gdzie teraz stoi klasztor!
— Nie mam dziś wcale głowy do twoich historyi! — rzekła Naomi drżącym głosem. — Chodź! ale prędko! prędko! tu nie możemy pozostać. Tamten pan jest moim krewnym! — i śpiesznie pociągnęła Józefinę do kabryoletu, który czekał na dworze. Już właśnie miały wsiadać, kiedy hrabia wyszedł z kościoła.
— Za pozwoleniem! — rzekł — podobno klasztor ma być sławny dla swych piwnic, w których znajduje się beczka, jedna z największych osobliwości całej okolicy!
— I ja o niej słyszałam — odpowiedziała Józefina — alem jej nigdy jeszcze nie widziała.
— Tu jest beczka, jaśnie panie! — zawołał tuż za niemi stojący w otwartych drzwiach bednarz, który wraz z kilkoma czeladzi zajęty był pobijaniem brakujących obręczy.
— Czy państwo nie mielibyście ochoty obejrzeć? — zapytał hrabia.
Józefina zaambarasowana spojrzała na Naomi, która prędko znów odzyskała przytomność i ukłoniwszy się hrabiemu, wraz z towarzyszką weszła do warsztatu bednarza. Warsztat ten składał się z dużego, murowanego sklepienia, a w nim pełno porozrzucanych różnego kalibru beczek do wina, nad któremi wszakże królowała jedna, owa duża beczka mieszcząca w sobie tysiąc cztery wiader. Za pomocą drabinki można się dostać na wierzch, a dziura od czopu tak jest wielka, że każdy może przez nią bezpiecznie wejść w sam środek, gdzie dosyć jest miejsca na wygodne pomieszczenie czterech par do kontredansa.
— Właśnieśmy ją teraz oczyścili! — rzekł bednarz. — Niechże państwo pozwolą wejść, bo to dopiero najciekawsze.
Naomi szybkim ruchem z drabinki wskoczyła w beczkę, a za nią poszedł hrabia, który zaczynał przypatrywać się jej wzrokiem przenikliwym, bo sposób jej wejścia na schody zdradzał płeć, do której należała. Józefina wsadziła tylko głowę do fasy, która zdawała się całą izbą[1], — ale Naomi zatańczyła solo w tej oryginalnej sali, choć hrabia patrzył na nią, a myśli jej bujały gdzieś daleko.
Wnet wsiadła znów z Józefiną do lekkiego kabryoletu, który ruszył z miejsca.
— Czy znacie te dwie osoby? — spytał hrabia bednarza, który potrząsł głową.
— To sztuczni jeźdzcy z Prateru — rzekł jeden z czeladników — panna Józefina z małym dżokejem. Ona wybornie umie jeździć i piękne pokazuje sztuki, ale on nie wiele wart; — widać, że nie musiał się tego uczyć od dzieciństwa.
Lekki kabryolecik pojechał drogą prowadzącą na dół, wzdłuż Dunaju.
— Uciekam i chcę uciekać! — zawołała Naomi. — Wszakże masz krewnych w Monachium, Józefino! daj mi list do nich, mam jeszcze kilka kosztowności, tak że w pierwszym tygodniu nie będę jeszcze potrzebowała żebrać, a przez jeden tydzień stać się może wiele rzeczy.
Całe już foliały pozapisywano o miłości, wszystkie jej odcienia wyśpiewano, ale o nienawiści mniej daleko rozprawiają nam, a jednak równie jest obfitą, równie silną jak tamta. Szatańską to jest rozkoszą, zawsze jednak rozkoszą, jeśli nienawidzieć, gorąco nienawidzieć można tego, który złośliwie zdeptał najlepsze nasze uczucia, najniewinniejsze przyjemności. Wszyscy ludzie znają nienawiść; jest to owad namoczek, który żyje w cieplej krwi człowieka.
Naomi była obrażona, i jak w balecie Sylfida przy pierwszym uścisku zmysłowym traci skrzydła duchowe i umiera, tak u niej pierwsze rubaszne obejście zabiło stanowczo miłość; było to jakby wino w puharze Tantala, z którego gdy jedna kropla rozleje się, całe zaraz ucieka, a puhar wypróżnia się do dna.
— Tak się czułam wyższą nad wszystkie inne kobiety! — myślała Naomi — a zniżyłam się do syna cygańskiego, którego szlachectwo zasadza się jedynie na fałszywej igraszce natury w kształtach jego ciała. Teraz to ciało jego sprawia mi obrzydzenie, jak skóra zjadliwego węża!
— Tyś więcej mężczyzną, niż kobietą! — rzekła Józefina.
— Więc łatwiej mi też będzie poradzić sobie na świecie! — odpowiedziała Naomi. — Władysław zapewne sądzi, żem taka jak inne, co przez trzy lub cztery dni chodzą z sercem przepełnionem nienawiścią, a później zmiękczą się i przebaczą. Ja nigdy nie przebaczę! Mamy przysłowie w Danii, dające się wszędzie zastosować: jedno nieszczęście nigdy nie przychodzi samo. Dziś spotkałam mojego ojca, z nim to rozmawiałyśmy w Kloster-Neuburg, — czy mnie czasem nie poznał? Zawszem gardziła synem marnotrawnym, nie dlatego że jadał z trzodą chlewną, ale za to, że powrócił do domu! pewnie wiedział, że ojciec jego słabym jest człowiekiem. Przyjąć łaskę albo dobrodziejstwo, nie jestże to tak samo, co brać wynagrodzenie za przyszłe jakieś obelgi? Czy myślisz, że świat byłby w stanie aby jednego wskazać dobroczyńcę, któryby na zasadzie swego dobrodziejstwa nigdy nie zranił, ani nie lekceważył obdarowanego? O! stokroć lepiej zginąć! Uciekam ztąd! uciekam! Władysław jest obcym dla mnie, jak ów pocztylion, który mnie z jednej stacyi zawiózł na drugą; słabość moja dla niego była snem, niedorzecznym snem przez drogę w dyliżansie.
„Policya Wiedeńska zna każdego cudzoziemca,“ powiedział grabarz w Josephsdorf i dlatego pugilares zapomniany przez hrabiego w zakrystyi oddał do Ratusza, jakoż przed wieczorem jeszcze doszedł rąk swojego właściciela. Policya zna każdego cudzoziemca, więc i hrabia przy tej sposobności zaraz dowiedział się, że przy towarzystwie sztucznych jeźdzców w Praterze jest młody jego ziomek, imieniem Krystyan, zbudowany delikatnie, kształtów niemal kobiecych, i zwany zwykle małym dżokejem, — ale jednak policya nic o tem nie wspomniała, że w istocie ten Krystyan jest dziewczyną. Hrabia postanowił tegoż wieczora pójść do cyrku.
Przedstawienie zaczęło się: Józefina pędziła na koniu, a powiewające chorągwie trzymała w rękach, — pajac ze swoją babką na plecach przewracał koziołki, — a Władysław w kostiumie greckim, w bogatej, ciemno-atłasowej sukni, z wysokim fezem na dumnej głowie, w samej rzeczy wyglądał majestatycznie. Czarne jego oczy iskrzyły się pod ciemnemi, długiemi rzęsami; naokoło ust starorzymskiego kroju igrał szyderczy ów uśmiech, który głównie był w nim charakterystyczny. Żaden gladiator w arenie nie posiadał piękności bardziej męzkiej. Zagrzmiały oklaski, lecz dla niego była to rzecz zwyczajna, jak muzyka, podług której przebiegał szranki cyrku. W myślach jego był ów jad, który objawiał się w uśmiechu ust, wiedział bowiem, że Naomi, którą widział na początku przedstawienia, odjeżdża w czasie reprezentacyi, — wiedział, że otrzymała paszport do Monachium. Ona była najpierwszą kobietą, która w taki sposób poważyła się stawiać jemu opór. Potrzeba mu było zemsty! potrzebował ją dręczyć, a to do wykonania zdawało się nietrudne. Niezawodnie w tej chwili extrapocztą albo konno jechała traktem do Linz, lecz tegoż wieczoru i dyliżans odchodził tą drogą, a miejsce dla niego już było zamówione. Chciał ją tedy doścignąć, spotkać się z nią, a jakkolwiek wątpił, czy mu się uda skłonić ją do powrotu, jednak od niego wyłącznie zależało, przy takiem spotkaniu wyrządzić jej sceny najprzykrzejsze, bo ona była kobietą, a paszport jej brzmiał na mężczyznę, co oczywiście dostatecznym już byłoby powodem do kompromitacyi. Dlatego więc uśmiechał się Władysław jeszcze zuchwalej i wysoko podskoczył w powietrze na pędzącym biegunie, który doskonale znał swego jeźdzca, zwłaszcza że oklaski do większych jeszcze podniecały go wysileń.
Hrabia siedział tuż przy baryerze i na chwilę zapomniał o tej, której napróżno szukały jego oczy, a razem z innemi huczne bił brawo, gdy Władysław opuszczał arenę.
W dziedzińcu pocztowym dyliżans już był zaprzężony; passażerowie wsiedli. Jeden z nich jechał do Kloster-Neuburg, drugi do Salzburga, trzeci do Paryża, i t. d. W tylnym kącie siedział młody człowiek, cierpiący na zęby, z głową obwiązaną, z czapką naciśniętą na uszy, który jechał do Monachium. Władysław usiadł naprzeciw niego, każdy z sąsiadem urządzał najwygodniejsze siedzenie, więc tu Naomi w takimże była wypadku z Władysławem. Poznała go zaraz, a jednak nie dowierzała swoim oczom, aż dopiero gdy przemówił, przekonała się, że to on w własnej swej osobie.
Podróż dyliżansem wydawała się jej najbezpieczniejszą i najprędszą, bo przynajmniej nie ma zatrzymywania i bałamuctwa na stacyach. Nie wróżyło jej teraz nic dobrego, że zastała w pojeździe Władysława, bo przeczuwała, że dla niej tylko puścił się w tę podróż. Bóg-że wiedział, co z tego wyniknie za koniec?
Pocztylion trzasnął z bicza, nastąpiły pożegnania z osobami odprowadzającemi podróżnych, a dyliżans przez plac św. Szczepana wyruszył na oświetlone ulice. W teatrze zamkowym, koło którego przejeżdżali, widowisko właśnie się skończyło i mnóstwo ludzi wyległo na ulice; passażerowie wyjrzeli z okienek, czy nie dostrzegą gdzie jakich znajomych, ale Naomi bardziej jeszcze pochyliła się w tył powozu, żeby promienie świateł nie padły na jej rysy. Wnet też przejechali przez zieloną aleję i przez przedmieście Mariahilf; wszyscy gawędzili wesoło, a Naomi udawała że śpi, choć nikt z nich wszystkich czujniejszej od niej nie zachował przytomności. Rozważała swoje położenie i co jej teraz uczynić wypadnie; wprawdzie całą noc mogła przepędzić i niby spać w dyliżansie, nie potrzebując z niego wysiadać, ale jutro, gdy zadnieje, kiedyby w miasteczku Sankt Pölten wszyscy podróżni zasiedli do śniadania, cóż wtenczas? — Władysław przemówił do niej, lecz ona nie odpowiadała. Drżała na całem ciele, a trudno żeby on tego nie dostrzegł, bo kolana ich stykały się z sobą.
Po jednogodzinnej jeździe przybyli do miasteczka Hütteldorf, które równie jak Hitzing bywa pobytem letnim wielu Wiedeńczyków, tylko że Hitzing nierównie bliżej stolicy położone, tuż pod pałacem cesarskim, poniekąd nazwać się może letnią stolicą, pełną wrzawy i kurzawy, gdy tymczasem widok Hütteldorfu bardziej sielski i swobodny, wychodzi na niskie, zielone pagórki, a wille stojące cokolwiek opodal od traktu, z frontami do gór odwróconemi, wyglądały zupełnie idyllicznie.
Przed oberżą dyliżans stanął na chwilę; niektórzy mężczyźni wysiedli i Naomi poszła za ich przykładem. Postanowienie jej było szybkie; szybko więc skręciła w pierwszą lepszą uliczkę, prowadzącą za miasto i zaczęła biegać, co jej sił starczyło. Po prawej stronie, na końcu uliczki, był mały pałacyk, za który skryła się w rowie przed ogrodem. Serce jej biło gwałtownie i wytężała słuch, czy nieprzyjaciel jej nie ściga.
Trąbka pocztyliona zagrzmiała; słyszała jak dyliżans odjeżdża i w duchu pomyślała to, co w innem wprawdzie znaczeniu woła znana pani Riquebourg: — Teraz już go nie ma!
W tej samej chwili w ogrodzie dały się słyszeć głośne śmiechy i rozmowa, i cała kompania wyszła z furtki udając się spacerem na łąkę. Było to wesołe towarzystwo, a wszystkie nazwiska, które słyszała, były jej znane, takie naprzykład, jak pełnej dowcipu i elegancyi poetki, pani Weissenthurn, albo sławnego aktora Costenobla.
— Wszak prawda, panie Grillparzer[2], że jutro będziesz u nas czytał swoją Safonę? — rzekła dama, a wszyscy rozmawiali wesoło i z zajęciem.
— Dobranoc! Dobranoc! Spokojnej nocy! — wołały teraz głosy z drugiego końca uliczki — dobranoc! dobranoc! — i jeden z tych panów wracał tą samą drogą, oczywiście gospodarz, który gości swoich odprowadził. Piesek, biegnący za nim, raptem dopadł do rowu, gdzie siedziała Naomi, zaczął strzydz uszami i szczekać. Właściciel przystąpił do niego.
— Kto tam? — zapytał.
Naomi wstała.
— To niedobry nocleg! — rzekł — rosa już spadła; spodziewam się, że nie zechcesz tu przenocować?
— Przepraszam! — rzekła Naomi — z kim mam honor mówić?
Tamten uśmiechnął się. — Nazywam się Kastelli[3] — odpowiedział — a ty, mój przyjacielu?
— Kastelli? — przerwała znowu — czy poeta?
— Tak jest, ten sam!
— Znam już pana od dawna! — rzekła! — Poezye pańskie tak mnie zawsze bawiły. Dzieckiem będąc uczyłem się pańskiej: Pochwały malców; daleko ztąd zajmowałeś pan moje myśli, choć nigdy nie przypuszczałem, że się kiedyś zejdziemy, a to jeszcze w taki sposób!
— Pan nie jesteś Niemcem — rzekł poeta — a jeśli mam sądzić po wymowie, toś zapewne Duńczykiem.
— Tak jest, panie!
— Zaraz byłem tego pewny! dziś wieczór był tu u mnie młody lekarz, pański ziomek.
— W panu mam zaufanie! — rzekła Naomi — każdy poeta zawsze wydawał mi się obdarzony gorętszem, szlachetniejszem i lepszem uczuciem od innych.
— Niekoniecznie w tem przyznać mogę słuszność, a po większej części poeci tę tylko przed innymi ludźmi mają zaletę, że lepiej umieją pamiętać i zastosowywać, lepiej wypowiedzieć co czują i co myślą! — Otworzył furtkę i weszli do ogródka kwiatowego.
— Przypadek sprowadził mnie do pana! — rzekła — radź mi pan i pomóż! — i opowiedziała mu, że jest kobietą, że jest z Danii, gdzie porzuciła życie spokojne i bez troski, żeby w najmniejszych nawet nadziejach swoich doznać zawodu. Następnie zwierzyła mu się ze wszystkich ostatnich wypadków swego życia.
Dobroduszny, zacny człowiek, przy podobnem zwierzeniu oczywiście uczuł się nieco zakłopotanym; — cóż można było myśleć o takiej kobiecie? Zdaniem jego poseł duński najwłaściwiej w podobnym razie udzieliłby jej pomocy i rady. Ale tymczasem noc już była późna, a ona tak ładna, tak opuszczona i słowa jej tchnęły prawdziwą wymową. Poeta zawołał swojej gospodyni, która zaprowadziła Naomi do małej izdebki gościnnej, zkąd okna wychodziły na góry.
W nocy otworzyła swe okno; schodzący księżyc nisko stał na widnokręgu; zanim jeszcze zniknie zupełnie, należy uczynić krok stanowczy. Marząc patrzyła w przezroczyste powietrze, ale dumanie jej nie było bezskutecznem, bo tak marząc ułożyła plan na dzień następny.