Tylko grajek/Tom II/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tylko grajek |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Karol Bernstejn |
Data wyd. | 1858 |
Druk | Drukarnia Gazety Codziennéj |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Fryderyk Henryk Lewestam |
Tytuł orygin. | Kun en Spillemand |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Ów wieczór pierwszym był i ostatnim, który Naomi spędziła z artystami w austeryi, a objawiła o nim zdanie, że to burszerya niemiecka w nowej edycyi; daleko lepiej natomiast wydała jej się sztuka rzymska w przekładzie niemieckim, tak bowiem nazwała kilka przedstawień w pałacu ambasadora austryackiego, na które została zaproszoną i które, jako wpływowe na dalsze losy bohaterki, przez chwile, nas teraz zatrzymają.
Naomi zwiedziła już wszystkie sławne obrazy po kościołach, klasztorach i galeryach; wiele godzin spędziła w kościele Maria della Pace nad Sybillami Rafaela, które jej wydawały się szczytem wszelkiej doskonałości, chociaż później znów zapominała o nich, patrząc na Sybille Michała Anioła, na ścianach kaplicy Syxtyńskiej.
Już od dzieciństwa malarstwo przemawiało silnie do jej duszy, gdy tymczasem rzeźbiarstwo pozostało obcem dla niej, jak zwykle dla mieszkańców Północy, zwłaszcza, iż w Danii w owym czasie nie było jeszcze sposobności do ukształcenia gustu w tym przeważnym rodzaju sztuki pięknej.
W Wiedniu, w Luce i w Bononii liczne wprawdzie i przepyszne widywała arcydzieła z marmuru, lecz nie pojmowała ich jeszcze, ani nie umiała oceniać całej w nich piękności; dopiero we Florencyi zasłona spadła jej z oczów, gdy stanęła w wielkiej sali, zapełnionej gruppą Nioby. W samym środku Apollo z Dyaną wyrzucają śmiertelne strzały; naokoło, wzdłuż ścian, padają i leżą umierające już dzieci Nioby, grotami ich trafione. Po prawej ręce na brzegu, rozpaczająca matka powiewającą szatą zasłania ostatnią jeszcze córkę. Po ręku dziecka widać, że strzała leci, a postawa jej wskazuje, że trafi niezawodnie. Takim sposobem jest się samemu w pośród gruppy, jest się przejętym zdziwieniem i postrachem. Otóż i ten widok nadał Naomi władzę wzroku bardziej duchowego; całemi godzinami bawiła tu, a przejmująca ta wielkość nierównie więcej przemawiała do niej od Wenery Medycejskiej i jej czystej, idealnej piękności. Kiedy później oglądała skarby sztuki w Watykanie, już stała na tym stopniu ukształcenia artystycznego, że arcydzieła rzeźby przenosiła nad utwory malarza; taki już bowiem był jej charakter, że silnej charakterystyce Domenichina musiała przyznać pierwszeństwo przed łagodnem uduchowieniem Rafaela, — tak naprzykład tamtego Ś. Hieronim przemawiał do niej nierównie mocniej, od uroczej powabem Psychy ostatniego.
W domu ambasadora austryackiego przedstawiono mieszaninę obrazów żyjących i tego, z czem Fétis po raz pierwszy obeznał Paryżan, a co nazwał koncertem historycznym, czyli inaczej mówiąc: odgrywano utwory muzyczne z przed kilku wieków, w kostiumach tego czasu, w którym były komponowane[1]. Z malowideł najwięcej wrażenia sprawił znany obraz pałacu Rospigliosi: Dawid Domenichina, wracający zwycięzko z głową Goliata, którą niesie paź jego, a dziewice całego kraju przy odgłosie cymbałów i liry wychodzą na jego spotkanie.
Kiedy znów podniesiono kurtynę, ukazała się Naomi sama jedna w bieli, z długim, przezroczystym welonem, zarzuconym na ramiona w pełnej wdzięku draperyi. To jej ukazanie się dopiero było dowodem, jak doskonale pojęła posąg Pytyi, jak znakomitą była jej piękność i jak wielkim talent w oddawaniu arcydzieł rzeźbiarstwa.
Potem wzięła do ręki tamburyn; welon spadał na jej kibić, podniosła nóżkę, a każdy poznał i podziwiał Terpsychorę, tę samą co stoi w Watykanie, w szeregu dziewięciu dziewic Appollina.
Później zasłonę rozwiesiła przed sobą, jakby chroniąc kogoś od straszliwego nieszczęścia, a na twarzy jej malowało się całe przerażenie śmierci. Była to Niobe, tylko cokolwiek młodsza, aniżeli mógł ją utworzyć artysta.
Uklękła; welon osłaniał ją z tyłu i przykrywał jej nóżki, z przodu zaś spoczęła na bielutkich rączkach; każdy rys jej twarzy był ostry i nie poruszony: byłato Sfinx egipska, lecz nie taka, jaką przedstawia marmur, ale Sfinx żywa i prawdziwa, a podwójnie przerażająca tylko swym wzrokiem marmurowym.
Każde przedstawienie wznieciło grzmot oklasków, zachwycenie: sam hrabia zdziwiony był tym talentem Naomi, który w takiej ciszy potrafiła rozwinąć. Markiz kochał i wiedział o tem; oczy jego iskrzyły się, lecz podziw nie objawiał się w słowach.
Potem znowu wstała, uniosła ręce w górę i ramiona i głowę wygięła naprzód: to była Karyatyda; ogromny ciężar spoczywał widocznie na prześlicznych jej barkach.
Potem znów była Galateą, nim ją pocałunek Pygmaliona natchnął życiem. Przejście było niesłychanie łudzące; oczy pozbawione wzroku ożyły, pierwsze poruszenie zjawiło się; uśmiech na ustach był istnie czarodziejski.
Spuszczono kortynę.
Ach! cóżto był za wieczór pełen szczęścia i radości, który owiewał Naomi łagodnem powietrzem południa — — — a nad Danią tymczasem dął zimny wiatr północny, śnieg walił w okno pokoiku, gdzie leżała matka Krystyana, gdzie przemieszkiwała troska, ta troska, którą znają wszyscy! — A znasz ty troskę ubóstwa, które wychudłą ręką chciałoby przykryć swą nagość, którego zgłodniałe usta uśmiechają się, bo żebrać nie umieją?
— Mam przyjacioł! — pomyślał Krystyan — a przyjaciele nie odmówią pomocy! — Tak jest! na wiosnę, kiedy w ziemi dużo jeszcze wilgoci, nie brak też wody strumykowi, ale w lecie, gdy ziemia wyschnie, nic nie znajdziesz w nim, jedno twarde, wypalone kamienie.
W domu lokaja, w sieni na schodach, siedział młodzieniec z ubóstwem w ubiorze i na licu; przy nim leżało zawiniątko z jedzeniem, a układał talerze, by je zabrać lepiej i bezpieczniej. Ładny wyżełek z wyzłacaną obrączką zeskakiwał ze schodów, zatrzymał się i powąchał zawiniątko. Młodzieniec odwrócił się do niego i rzekł głosem gorzkiego wyrzutu: — To nie dla ciebie jedzenie, bogaty piesku! Tyś lepszego zwyczajny! To jest jadło dla żebraków! — i wziął zawiniątko, ukrył pod surdutem i wszedł wysoko na piąte piętro do chorej swojej matki.
— Umieram, mój Krystyanie! — rzekła. Ale śmierć ma swoje kaprysy, jak szczęście, — nie przyjdzie, gdy jej się najradziej spodziewają. A jednak świat ten jest piękny! a jednak życie nasze błogosławionym jest darem Wszechmocnego! a jednak takim tylko ludziom wydaje się doliną boleści, domem nędzy, którzy bawią wyłącznie przy ciemnych jego plamach, przy zdeptanym robaku, przy uszczkniętym kwiatku. Co tam! cóż znaczy jeden robak zdeptany, jeden kwiat uszczknięty! Patrzmy na całą przyrodę i ujrzymy, jak słońce oświeca miliony ludzi szczęśliwych, a poczujemy woń rozkosznych kwiatów i świegotliwe usłyszym ptaszki, najwięcej tem uradowane, że żyją.
Nie przyglądajmy się tej nędzy i biedzie, lecz raczej uciekajmy od niej, daleko ztąd w czasie i w przestrzeni! Zróbmy śmiały skok w historyi Krystyana i Naomi, nie dlatego, żebyśmy ominąć w niej chcieli pojedyńcze punkta, ale jedynie dla przypatrzenia się im z lepszego stanowiska.
Czy słyszysz warczące koło czasu? Czy widzisz lata przebiegające nad tobą? Biegną lata, dwanaście długich lat przebiegło już nad naszemi głowami! Tyle już czasu minęło, odkąd Krystyan w swojej izdebce siedział przy starej, chorej matce. Dwanaście lat minęło w rozkoszach i weselu, odkąd Naomi zachwycała widzów postaciami Galatei, Karyatydy, Sfinxy. Jesteśmy w Paryżu. Trójkolorowa chorągiew powiewa na słupie Vendôme; w wystawach sklepowych wiszą już karykatury wybrańca ludu, mądrego Ludwika Filipa: jesteśmy na początku roku 1833.
- ↑ Każda Część zaczyna się od wykładu o muzyce wieku, w który Część ta przenosi nas, czylito pod względem kompozycyi kościelnej, czy koncertowej, lub wokalnej; chcąc zaś dać dokładniejsze o takich koncertach wyobrażenie, przytoczymy kilka numerów z koncertu historycznego, danego w roku 1833:
a) Villanella à quatre voix, chantée dans les sénérades napolitaines (1520).
b) Chansons françaises, à quatre et cinq voix, par Clément Sannequin (1530).
c) Ave Maria, à six voix, par Nicolas Gombert, maitre de chapelle de l‘empereur Charles V (1520), i t. d. i t. d.