Tylko grajek/Tom II/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tylko grajek |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Karol Bernstejn |
Data wyd. | 1858 |
Druk | Drukarnia Gazety Codziennéj |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Fryderyk Henryk Lewestam |
Tytuł orygin. | Kun en Spillemand |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Jakoś zimno było i straszno w ciasnej facyatce, gdzie spała matka, a syn płakał; dlatego uciekamy z niej, uciekamy od mroźnego powietrza i od głębokich westchnień nieszczęśliwych, wprost do przepysznej, dużej sali, na ciepłe południe, gdzie poszukamy Naomi, — uciekamy do Rzymu, owego miasta pamiątek, owego kollizeum świata.
Łagodne powietrze przejmuje nas z daleka, przed obrazem Madonny pali się lampa i śliczna dziatwa klęcząc, miękkim głosem południa śpiewa pieśni wieczorne. Światła lśnią się przez różnokolorowe szyby okien starożytnego kościołka, w którym kapłan odprawia mszę świętą, a kochankowie miłosną odbywają schadzkę. Wieśniak i żebrak tulą się w ciemne płaszcze i szukają legowiska na szerokich schodach. Nabożna processya z jarzącemi gromnicami przechodzi przez wązkie uliczki. Na piazza venezia palą się pochodnie, przymocowane do żelaznych prętów na murach, a przy wrotach wartują konni żołnierze papiescy. Wielki dziś bal u księżnej Torlonia. Po wiekszej części zaproszeni goście składają się z zagórskich przyjezdnych. Arkady oświetlone tysiącznemi lampami; rzekłbyś, że posągi i biusty ruszają się w ruchliwym blasku pochodni; główne schody przystrojone w kwitnące krzewy i różnobarwne kobierce; galeryę obrazów zamieniono w rozkoszną przechadzkę. W dwóch największych salach idą tańce na szklistej, świecącej posadzce; boczne komnaty przyrządzono do kart i do rozmowy. W bibliotece, dla zabawy gości rozłożono ryciny, oraz gazety angielskie i francuzkie. Wstępujemy do dużej sali, gdzie naokoło w kosztownych kandelabrach lśnią się tysiączne światła i gdzie pod sufitem wisi szesnaście pająków. W wielkiej framudze wprost przed nami stoi kolosalny Herkules, który w dzikiej swej boleści porwawszy Lychara za nogi i za włosy, chce go roztrzaskać o sterczące skały, — dziwny kontrast z rozkosznemi melodyami i wesołą w około młodzieżą!
Hrabia rozmawiał z jakimś przystojnym bardzo Włochem, którego twarz zwłaszcza miała rysy nader szlachetne: był to rzeźbiarz Kanowa, duma Italii. Wskazał na Naomi, którą w wirze tanecznym unosił przez salę młody oficer francuzki.
— Rzadka to piękność — rzekł — zupełnie rzymskie rysy! a jednak podobno przybyła do nas z północy.
— To moja córka przybrana! — rzekł hrabia, — a tańczący z nią młody oficer jest synem markiza de Rebard, z jednej z najświetniejszych rodzin Paryża. Jest to młodzieniec pełen zdolności i talentu, — znam go od szesnastego roku jego życia.
Naomi wesoła i szczebiotliwa, w całej świetności młodocianych wdzięków, zdawała się młodszą siostrą Flory Tycyana, albo córką Fornariny Rafaela, bo coś w niej niezawodnie było pokrewnego z temi dwoma portretami. Ręka jej, jakby utoczona z kości słoniowej, spoczywała na ramieniu młodego markiza, który wysoki, szczupły, z oczyma pełnemi rozumu i życia, zdawał się mieć zaledwie lat dwadzieścia i parę. Wprawdzie zbytek w przyjemnościach niekorzystnie wpłynął na cerę jego twarzy, ale zato podwyższył w niej wyraz namiętności. Poprowadził Naomi do krzesła i podał jej chłodniki.
Na północy, gdzie teraz śnieżna zamieć wali w zamarznięte szyby, Krystyan w ubogiej facyatce marzy o Naomi; śni mu się, że ona siedzi przy jego łóżku, że go obejmuje rękami za szyję i całuje w czoło. — W praterze Władysław marzy w budce drewnianej, gdzie nad łożem jego wisi szpicrózga; i jemu także śni się o niej i szyderczo śmieje się przez sen. Jej przeciwnie szczęśliwa rzeczywistość wybiła obudwóch z pamięci.
— Doprawdy że się zdaje, jak gdyby się jeszcze było w Paryżu! — rzekł markiz. — Wszystko przypomina nasze salony; kto zaś w samym Rzymie chce mieć wyobrażenie o dawnych ucztach rzymskich, o wesołych bachanaliach między czterma ścianami, ten powinien wziąć udział w towarzystwach młodych artystów, którzy piją z wieńcami bluszczu na głowie i twarze sobie chłodzą świeżemi różami. Pomiędzy licznymi tu artystami Niemcy są najliczniejsi, dlatego też ta ich wesołość najwięcej ma na sobie piętno niemieckie. Francuzi, Anglicy, Polacy, Duńczycy i inni po jednemu łączą się z niemi: — toć jako artyści należą do jednego wielkiego narodu, bo do narodu ducha. W czasie pierwszego, krótkiego mojego tu pobytu, albo raczej w czasie pierwszego mego przejazdu, uczestniczyłem w ich Cervaso, które jest rodzajem bachanalii w Kampanii. Po większej części przebierają się i w najdziwaczniejszych kostiumach, na koniach lub osłach, w rannej godzinie wyjeżdżają z Porta Maggiore. Był tam między niemi Zoroaster, ciągniony przez parę lwów, a właściwie przez parę starych osłów, wybornie przystrojonych w maski papierowe i wełniane; szczególnie paradnie wyglądali też w tym orszaku Don Kiszot i Sanszo Pansa. Prawdziwa to była processya zapustna, uzbrojona w lance i drewniane miecze, a w powietrzu rozlegały się pieśni w językach wszystkich narodów. Zatrzymaliśmy się przed jaskiniami, a tu stał trójgłowy Cerber; małe djabełki tańcowały na zielonych pagórkach, strzelano na wiwaty z pistoletów, a wszędzie wokoło paliły się ognie biwakowe. Niejeden jeździec zleciał ze swego osła: tu leżał Chińczyk Czang-Czing-Czu, obok jej królewskiej mości królowej Saby. Wyścigów też nigdy nie zapomnę: co drugi dżokej od stóp do głowy był nieboszczykiem magistrem Alwarem.
— Czy przypuszczają i damy? — zapytała Naomi.
— Tak jest, ze wszystkich narodowości! — odpowiedział markiz — bo widziałem tam i cudzoziemki i Włoszki. Za to w austeryach, gdzie się artyści zbierają wieczorami, dam wcale nie widać, — bo też taki tam dym z fajek i z cygar, że Francuzowi aż trudno oddychać! Pomimo to wybornie ubawiłem się we wszystkie wieczory, którem tam przepędził. Toć znać trzeba wszystko! Gdybym był malarzem, tobym wszystkie te pstre gruppy przeniósł na płótno, a gdybym był poetą, tobym natychmiast o tem com widział, napisał wesoły jaki wodwil.
— Prawdziwie, wielce mnie pan zaciekawiasz — rzekła Naomi. — Czy nie ma tam jakiej małej luki, przez którą możnaby się przypatrzeć wszystkiemu, a nie być samej widzianą?
— Podjąłbym się zaprowadzić panią, ale tylko pod warunkiem, żebyś się pani przebrała za mężczyznę!
W naszych krajach północnych kobiety nie przebierają się! - rzekła Naomi.
— Jutro — przerwał markiz, jak gdyby odpowiedzi jej nie dosłyszał — mają wprowadzić jednego z moich przyjaciół; będzie to, że użyję ich wyrazu: Pontemolle. Przeprowadzą go przez most na Tybrze. Dawniej między artystami był zwyczaj, że kiedy przybywał do Rzymu ziomek ich znajomy, wyjeżdżali naprzeciw niego aż do Pontemolle[1], gdzie w oberży witali go kieliszkiem. Teraz to przywitanie odbywa się w samym Rzymie, w tej oberży, w której zbierają się co wieczór. Każdy artysta, czy wielki czy mały, jest członkiem bractwa, jeżeli wyda Pontemolle, to jest, jeżeli zapłaci za wszystko, co w ten wieczór wypiją wszyscy goście. Jest przytem jeszcze mnóstwo wesołych ceremonii; wstępujący otrzymuje dyplom na członka i na kawalera orderu bajocco, najlichszej monety miedzianej, zawieszonej na wstążce, którą się później nosi przy każdem Pontemolle. Horacy Vernet, Overbek i Thorwaldsen nie wyłączają się od tego zwyczaju; ile razy uczestniczą w podonych uroczystościach, przystrajają się w tę samę dekoracyą.
Zaczął się nowy taniec, przerwano rozmowę i znowu ognistym wirem przebiegli wzdłuż lśniącej sali.
Nazajutrz w południe markiz zajechał lekkim kabryoletem przed hotel na placu hiszpańskim, gdzie mieszkał hrabia, i zaprosił Naomi na spacer do ogrodu blisko Villa Pamphilia. Jakkolwiek miejsce to leży tuż pod samemi murami miasta Rzymu, jednak rzekłbyś, że przebywasz gdzieś już daleko na wsi, bo z miasta nic nie widać, a obszerny widok otwiera się na całą Kampanię, gdzie sześciomilowy na murowanych arkadach wodociąg, na kilka sążni nad poziom wzniesiony, przeprowadza wodę z gór, które w pięknych kształtach falistych otaczają dokoła horyzont.
Chociaż w styczniu, słońce jednak świeciło i grzało; dzień podobny był do najpiękniejszego wrześniowego w naszych krajach północy. Dumne pinie wznosiły swe wierzchołki wiecznie zielone pod czysty, płowy lazur nieba. Laski laurowe nadawały całości pozór zupełnie letni. Między zielonem liściem wisiały żółte pomarańcze, kwitły róże i anemony, a wokoło alei woda tryskała z wazonów i maluczkich posążków. Naomi znowu mówiła o niepowściągnionej chęci towarzyszenia tegoż wieczora markizowi do austeryi, a właśnie na nadchodzący karnawał kazała sobie zrobić ubranie męzkie i bluzę; zresztą, choć tego oczywiście nie mówiła, miała jeszcze i dżokejski swój ubiór Wiedeński, którego jednak nigdyby już włożyć nie śmiała, gdyż i hrabiemu i jej samej przypomniałby czasy, o których chciałaby zapomnieć. Szło więc już tylko o to, żeby namówić ojca, a to zdaniem markiza niezbyt trudną powinnoby być rzeczą.
Przejechali przez ogród i znów stanęli przed furtką, wychodzącą na gościniec. Na skruszonym przez czas kapitelu siedział kapucyn, w białym słomianym kapeluszu.
Markiz ukłonił mu się, jakby dawnemu znajomemu i opowiedział jej, że go mnich ten niekiedy odwiedza. — Widuję go — rzekł — kiedy chodzi po kweście, a jeśli kontent z mego datku, wówczas częstuje mnie tabaką. Zresztą trzeba pani wiedzieć, że to jej ziomek, bo rodowity Duńczyk.
— Mój ziomek? — zapytała Naomi zdziwiona i przypatrzyła się zakonnikowi, który wstał i wziąwszy torbę kwestarską na plecy, wybierał się w dalszą drogę.
Naomi przemówiła do niego po duńsku; on zaczerwienił się.
— Wyście z Danii, ojcze? — zapytała.
— O mój Boże! pani mówisz po duńsku! zawołał, a oczy jego zalśniły się. — Nigdy tu nie słyszę tego języka. Z ziomkami moimi, dla stosunków w których żyję, przestawać nie mogę, więc nie widuję z nich nikogo. O mój Boże! pani jesteś z kochanej Danii!
— Czyto wasza ojczyzna? — spytała Naomi.
— Ojczyzna, tak jest, moja ojczyzna! — odpowiedział zakonnik. — Przeżyłem tam wiele dni szczęśliwych, alem później też niemało doświadczył nieszczęścia i dlatego aż tu się dostałem i w mnisim habicie poszukałem wytchnienia.
— Ile razy kwestować będziecie dla klasztoru, odwiedźcie i mnie w hotelu na placu hiszpańskim! — i wymieniła mu nazwisko swego przybranego ojca.
— Pani jesteś jego córką! — zawołał — alboż mnie pani nie poznajesz? Mieszkałem w Swendborgu, miałem żonę i syna! Ach! Okropne nieszczęścia zwaliły się na biedną moję głowę! Tu byłbym umarł z głodu, gdyby mnie klasztor nie przyjął na braciszka.
Był to ojciec Krystyana: Naomi poznała go.
Przed zachodem słońca, gdy dzwony wokoło wzywały do Pozdrowienia Anielskiego, Naomi już czekała w zgrabnem męzkiem ubraniu, z małym wąsikiem nad kształtnemi usteczkami; zapusty zbliżały się, a zresztą podobne przebranie w Rzymie nie jest osobliwością: hrabia pomimo to potrząsł głową. Wtém lokaj zameldował młodego markiza, jakoż w niespełna pół godziny wszyscy troje byli na drodze do austeryi, gdzie się zbierali artyści.
Austerya ta stała tuż pod jednym z mniejszych kościołków Rzymu. We dnie światło wchodziło do niej tylko przez otwarte drzwi podwójne; posadzka była wybrukowana zwyczajnemi kamieniami, a całą długość najszerszej ściany zajmował komin, gdzie pod różnemi potrawami buzował się jeden ogień przy drugim, przy ustawicznych śmiechach i gawędzie podsycany przez gospodarza, jego żonę i dwóch synów. Na pochyłych ławach leżały w malowniczym nieładzie ryby i rozmaite mięsiwa, przybrane w liść świeżo zerwań; można sobie było wybrać, co kto życzył, a zaraz zajmowano, się właściwem przyrządzeniem. Przy długich, z prostego drzewa stołach siędzieli chłopi z żonami i córkami, a przed niemi stało wino w dużych, oplatanych flaszach. Naokoło obrazu Madonny, wymalowanego dość jaskrawo na ścianie, palił się wieniec lamp czerwonych. Oprócz ludzi był tu jeszcze w gościnnej izbie osioł z pakunkami, oczekujący zapewne na swojego pana; chłopi improwizowali, a kobiety wtórzyły im chórem. Blizko komina, gdzie stała pani austeryi, wisiał koszyk z małem dziecięciem, bawiącem się drobnemi rączkami i spoglądającem wesoło na całe to zebranie.
Hrabia, Markiz i Naomi przez pokój weszli na wysokie schody kamienne, prowadzące do innej, większej jeszcze izby, która niegdyś była refektarzem klasztornym; ale klasztor już był zburzony i pozostał się tylko jeden kościoł. Tu podłoga już była z drzewa, rzecz w krajach południowych dosyć niezwyczajna. Sklepiony sufit tworzył kilka łuków, na ścianach wisiały zwiędłe wieńce, a w środku uformowane były z liści dębowych dwie litery O i T, początkowe głoski nazwisk Overbecka i Thorwaldsena, którzy obadwaj w swoim czasie wyprawiali Pontemolle i których cyfry przy każdej nowej uczcie odnawiano ku wiecznej pamiątce.
Tak samo jak w pierwszej izbie, i tu stały długie stoły, nakryte szaremi obrusami; lampy mosiężne, każda o sześciu płomieniach, paliły się w bliskich między sobą przestankach, a pod sklepieniem zaległy gęste chmury dymu fajczanego. Wzdłuż stołów siedzieli na ławach artyści, starzy i młodzi, po większej atoli części Niemcy, którzy właśnie zaprowadzili owo życie cokolwiek zbyt pijackie. Wszyscy mieli wąsy, hiszpanki, a nawet bródki, niektórzy loki; jedni zdjęli surduty, inni siedzieli w bluzach. Tu był sławny, stary Reinhard w skórzanej kurtce, z czerwoną, wełnianą czapką na głowie, który psa swego przywiązał do poręczy od krzesła; tu siedział Overbeck z gołą szyją i długiemi włosami, spadającemi na wyłożony kołnierz od koszuli, zupełnie à la Rafael, bo spokrewniony będąc geniuszem sztuki z Peruginem i Rafaelem, przez słabość naśladował ich nawet w ubraniu. Wnet ujrzano przybranych świątecznie dygnitarzy Pontemolle, najprzód tak zwanego generała, którego mundur zasiany był orderami i gwiazdami z papieru, — następnie, przy prawym jego boku, kata z obnażonemi rękami, ze skórą tygrysią zwieszoną przez ramiona, trzymającego w ręku topór i rózgi, — po prawej stronie zaś minezyngiera, w birecie i z gitarą, na której schwyciwszy kilka silnych akkordów, czekał wtóru tonów na dworze. Rozpoczął się pewien rodaj duetu: niby to artysta stał za drzwiami, który chciał przejść przez Tyber. Nareszcie śpiewak harmonijnym głosem udzielił pozwolenie, poczem wszedł obcy z tłómoczkiem na plecach, z twarzą biało pomalowaną, z długą brodą i włosami z lnu, a paznokciami z tektury. Zaprowadzono go do stołu, wszystko przy odgłosie właściwych pieśni, podano mu kielich wina i odczytano prawa, z których najważniejsze były następujące: — Będziesz kochał twojego generała! — Potem wlazł na ławę i na stół, obcięto mu fałszywe włosy i paznokcie, zdjęto ubiór podróżny i w zwyczajnem ubraniu po drugiej stronie stołu zlazł na podłogę: to było Pontemolle. Podczas tej ceremonii wiały ze wszystkich ścian chorągwie, orły i różne godła artystów. Jeden grał na trąbce, drugi bił w talerze cynowe, psy szczekały, Tyrolczycy śpiewali, i zaczynała się bachanalia. Wszyscy obwiązali sobie głowy serwetami i przy pieniach poważnych rozpoczęła się processya zakonników, najprzód naokoło stołów, później przez stoły, jeden przez drugiego, sławni na całą kulę ziemską artyści razem z początkującymi niemal dyletantami. Każdy popisywał się ze swoim talentem, zaintonowano pieśń śmiechu, pieśń bednarską, do której wszyscy jakby młotkiem w takt rękami walili po stołach. Podczas tych zabaw wpadło czterech prawdziwych żandarmów z bagnetami na karabinach i przyaresztowali jednego ze starszych znakomitszych artystów: zamieszanie było powszechne, krzyki i oppozycya dały się słyszeć ze wszystkich stron, aż nareszcie jeden z żandarmów wybuchł głośnym śmiechem i wszystko wyjaśniło się, jako żart umówiony z góry przez samego artystę, który tym sposobem przyczyniał się do ogólnej wesołości. Potem postawiono na stole cztery dymiące waze ponczu, dar jednego z obecnych, który nie chciał się dać poznać, tak iż jednogłóśnie wszyscy wypili za zdrowie „niewiadomego dawcy!“
Przypadkiem wszedł teraz biedny Włoch, który prosił i otrzymał pozwolenie do pokazania swojej sztuki; umiał bowiem wybornie naśladować głosy zwierząt, co mu psy tamże obecne brały bardzo za złe, oraz oczyma i ustami udawać pioruny i grzmoty, co znów powszechnie podobało się. Szczególną atoli miał predylekcyę dla śpiewu, a gdyby głos jego w młodości należycie był kształcony, może istotnie byłby się nawet mógł wsławić; ale teraz byłato nędza, że aż przykro było słuchać! Śpiewał jakieś duety, zarazem partye kochanka i kochanki, przy czem przewracał oczyma i dziwne jakieś robił pozytury, które jednak przerwała mu publiczność, domagając się głosów zwierzęcych, albo burzy. W tem wszystkiem było cóś ckliwego, a gdy zbierano dla niego na talerzu, Naomi mimowolnie przypomniała sobie Krystyana, prawie już dawno zapomnianego, a którego teraz widok tego biedaka odnowił w jej pamięci.
— Czyśmy się czasem nie widzieli w Wiedniu? — spytał pewien młody mężczyzna z dużemi wąsami i bródką hiszpańską, kłaniając się z lekka Naomi. — Zdaje mi się, żeśmy omnibusem jechali razem do Hitzing!
Naomi zaczerwieniła się; oczy jej zdawały się chcieć wskroś przeniknąć obcego, którego mina wścibska była jej dobrze znaną. W samej rzeczy człowiek ten był w omnibusie owego wieczoru, kiedy puściła się w pogoń za Władysławem; onto wtenczas powiedział jej, że po jej wymowie poznaje, iż jest cudzoziemką, że ją widział w Praterze, że w Hitzing zastanie swego pana. Wszystko stanęło tak żywo w jej pamięci, jak gdyby się wydarzyło dziś lub wczoraj.
— Alboż i hecarz Władysław jest tu w Rzymie? — podchwycił Niemiec bezczelnie. Hrabia przystąpił widocznie niespokojny.
— Co pan mówi? — spytał markiz.
— Zresztą nie tacy tutaj zbierają się artyści — ciągnął dalej tamten i coś poszepnął na ucho sąsiadowi.
Naomi uczuła bojaźń, jak nigdy. Może ją ztąd wyproszą; może powiedzą głośno, że jest kobietą, która niedawno jeszcze występowała publicznie w niezbyt zaszczytnej kompanii! Niemiec pił kielich po kielichu; twarz jego nabiegła gorącem wina i ponczu, a ciągle wścibski wzrok jego spoczywał na Naomi. Zaczęto znowu processyonalne śpiewy naokoło stołu; gdy się do niej zbliżył, szepnął z cicha: — Pani jesteś kobietą!
— Czy mam to uważać za obrazę? — spytała.
— Jak się pani podoba! — odpowiedział i poszedł dalej.
Markiz nic nie słyszał, nawet zresztą nie rozumiał po niemiecku i cały był oddany chwilowym wrażeniom wesołości; sam hrabia zdawało się, że zapomniał poprzedzającej chwili, w której wymówiono imię Władysława. Wszyscy znów usiedli przy stole, gdy wzrok jego padł na niemieckiego artystę, który pochyliwszy się do ucha Naomi, ze złośliwym uśmiechem szepnął jej kilka wyrazów: ona zbladła, ręka jej pochwyciła gwałtownie za nóż i podniosła się.
W tem okrzyki: — Holla! ho! — rozległy się po izbie, a jeden ze starszych artystów wpadł do sali na ośle, przebrany za Befanę; osioł zaś, przestraszony na widok tak licznego i hałaśliwego zebrania, tak gwałtownie uderzył o stół, przy którym siedziała a Naomi, iż kieliszki, butelki i lampy wywróciły się, a nikt, nawet ów Niemiec, nie dostrzegł nagłego gniewu, przejmującego Naomi, a odwróconego jedynie przez szczęśliwy wypadek i hrabiego. Wesołość stawała się coraz huczniejszą, a markiz nie prędzej spostrzegł się, że jego kompania opuściła festyn, aż kiedy jeden z jego znajomych potrącił go w sekreceie i szepnął mu o tem na ucho.
Na dworze księżyc świecił pogodnie, tak pogodnie, że pochmurne dnie na północy nie są od tej pory widniejsze, która tutaj nazywa się nocą.
— Obawiałem się tego! — oto wszystko, co powiedział hrabia. Naomi przytuliła się do niego, odetchnęła głęboko i wybuchła płaczem.
— O! zostańcie! teraz dopiero będzie najlepsze! — wołał markiz, goniąc za niemi.
— Naszemu młodemu bohaterowi było za duszno! — rzekł hrabia — o mało co nie zasłabł.
— O! już teraz po wszystkiem! — wołała śmiejąc się Naomi — ale jednak już nie wrócę! Prawdziwie przyjemnie przepędziłam ten wieczór, i dziękuję panu szczerze!
— Nawet i w takiej wesołości jest geniusz — rzekł markiz i wymienił, co go najwięcej ubawiło. Przy bramie hotelu powiedzieli sobie dobranoc.
— Zdaje mi się — szepnęła mu Naomi — że to najlepszy mój wieczór był w Rzymie.
W godzinę po północy hrabia już się położył i spał głęboko i mocno po zdarzeniach dnia tego. W pokoju Naomi zgasła już nocna lampka i cisza zdawała się zupełna, — ale Naomi jeszcze czuwała. Prawie całkiem rozebrana, zarzuciła na siebie płaszczyk; otworzyła drzwi, prowadzące z pokoju do altanki; oparła głowę o framugę i tak stanęła zatopiona w głębokiem dumaniu. Spotkanie jej z hrabią w Wiedniu nie tyle ją przestraszyło, ile teraz wzgardliwa mina obcego i przypomnienie jej czasu, któryby na zawsze pragnęła zagrzebać w niepamięci; w Wiedniu wyrzekła się wszystkiego i to natchnęło ją pewną spokojnością, tu w nowe znów weszła stosunki i w świetne otoczenia.
Któżby potrafił podać dokładny opis takiej nocy księżycowej na południu, której światło nie jest wprawdzie podobnem do dnia, ale też niepodobnem do ciemnej nocy krajów skandynawskich? Chyba przyrównać dzień do jasnego blasku lampy, a noc północną do odblasku świecy, której wcale nawet nie widać; wówczas bowiem między jednym a drugim znaleźlibyśmy wyraz na jasność nocy południowej w owem dziwnem i łagodnem świetle, jakie rozpościera w pokoju tajemnicza lampa astralna. Ale i tu oko jedynie otrzymuje ów wyraz, a dusza nie doznaje wrażenia, bo nie oddychamy zarazem powietrzem południowem. Najpiękniejsze letnie wieczory w krajach północy, nad morzem albo na górach, tchną miłem i orzeźwiającem powietrzem; ale gdybyś w tej samej chwili mógł przenieść się do stron południowych, dopierobyś pojął różnicę tak wielką, jaką jest różnica między rozkoszą zmysłową a czysto duchową. Jasne i mroźne niebo północy wznosi się nad nami, jak dach sklepiony w wysokości, — lecz na południu dalekie jego granice wydają się szkłem przezroczystem, za którem obszerna jeszcze rozciąga się przestrzeń.
Takiem powietrzem oddychała Naomi, a jednak oddychała ciężko i głęboko; takie światło padało na gród pamiątek, na Rzym Cezarów i mnichów, lecz cała jego piękność zdawała się dla niej niemą i bezbarwną. Na samym placu jest fontanna; ogromny basen wyciosany z kamienia, w kształcie czółna do połowy zatopionego pod wodą, a tam gdzie w górę maszt się unosi, wytryska gruby promień kryształowy; nawet w zgiełku dnia słychać silne pluskanie, a teraz, wśród ciszy nocnej, odgłos ten mocniej jeszcze odbijał się; promienie księżyca oświecały wodę. Pod obrazem Madonny, na rogu pałacu propagandy, cała rodzina biedaków spała na zimnych kamieniach. Naomi otworzyła jeszcze okno po drugiej stronie pokoju; przed nią rozciągały się hiszpańskie schody, których szerokość jest znaczna, a wysokość prawie taka, co całego hotelu; i tu również spostrzegła śpiących ludzi otulonych w swe ciemne płaszcze, a gęsta aleja wprost schodów podwójnie ciemną wydała się przy przezroczystem powietrzu. Białe mury klasztoru zakonnic sterczały jak nocne widziadła, a Naomi patrzyła na nie bez myśli. W tem w kościele klasztornym odezwały się dzwony, bo wysoko na wieży w godzinie nocnej dzwonią siostry służebne, podczas gdy inne zakonnice modlą się u stóp ołtarza. Odgłos dzwonów zbudził myśli Naomi dla pokrewnych cierpiących, bo była pewna, że cierpią; zdawało jej się, jak gdyby przy ciemnych okienkach wieży widziała białe postacie i pomyślała o uwięzionych dziewicach, którym z tej wieży w nocnych tylko godzinach wolno wyjrzeć na martwe we śnie miasto, gdzie dachy były jakby falistem morzem, a sterczące w niem liczne kopuły płynącemi statkami. Obraz Anioła na zamku del Angelo nie był dla nich cherubinem pociechy, co je spotykał na tem morzu skamieniałem; był on martwy jak żona Lotha i przemawiał do nich w te słowa: dla was wszyscy wam drodzy już nie żyją! — Nie ja jedna tylko cierpię — rzekła na wpół głośno Naomi — a między niemi byłabym jeszcze nieszczęśliwsza, niż jestem! Szczęście nasze polega na własnej naszej woli i na zapatrywaniu się na życie! wiem, co zrobię! — Jeszcze przez chwilkę postała zamyślona, patrząc na klasztor i na ciemną aleję, która zdawała się wejściem do mieszkania śmierci, chociaż we dnie wesołem bywa miejscem przechadzki dla licznych zawsze w Rzymie cudzoziemców.
Tuż przy alei, gdzie jest murowana poręcz szerokich owych schodów, stał młody mężczyzna, z głową opartą na ręku i zdawał się przypatrywać odwiecznemu miastu; niezawodnie to artysta, który zatapiał się w widoku przepysznego obrazu, co choć nie da się oddać w pełnych kolorach, zawsze jednak pozostanie w pamięci, gdziekolwiek późniejsze lata go poniosą. Niejeden zapewne pozazdrości mu tego widoku! A jednak on nic nie widział; zbyt częste tego wieczora libacye w austeryi przemieniły się w przedrzeźniających diabełków, z których jedne zawisły jak ołów u stóp jego, kiedy wracał do domu, a najcięższy usiadł mu na głowie; więc się schylił i bał się zejść ze stromych schodów, które, gdy im się dobrze przypatrzył, wyglądały zupełnie tak samo, jak kaskada w Tivoli. Oparł się tedy o poręcz i zdrzemnął się, co niejeden już zresztą zrobił artysta na którymkolwiek z siedmiu świętych pagórków.
Naomi spostrzegła go: dziwną jakąś miał czapkę na głowie, którą poznała od razu, bo taką samą miał ów Niemiec w czasie processyi naokoło stołu. Widziała go tylko dwa razy w życiu: w Hitzing i teraz znów w austeryi, a jednak po Władysławie, jego ze wszystkich ludzi na świecie nienawidziła najwięcej.
— Jednak i tamte czasy były dobre — rzekła do siebie — w których strzały jedyną były bronią! Kula głośnym hukiem objawia swe działanie, ale strzała po cichu świszczy przez powietrze i przebija piersi wroga! Niktby tu nie usłyszał jej lotu, niktby go nie domyślił się! Cieszyłabym się z śmierci tego człowieka! A cóżby dopiero życzyć Władysławowi —?
„Nasze myśli są kwiatami, a czyny owocami kwiatów“ — powiedziała Bettyna[2]. Jesteśmy tego samego zdania i dodajemy tylko, że nie ze wszystkich kwiatów powstają owoce, lecz owszem po większej części kwiaty opadają przed czasem. Otóż co się tyczy obfitego kwiecia, które ten wieczór i noc następna rozwinęły w duszy Naomi, później przypatrzym się jego owocom — kiedy już słońce dłużej nad niem poświeci, kiedy już dadzą się jemu we znaki owa aria cattiva[3] życia i syrokko namiętności, a na to wszystko potrzebne co najmniej dnie, częstokroć nawet miesiące lub lata.