Tylko grajek/Tom II/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tylko grajek |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Karol Bernstejn |
Data wyd. | 1858 |
Druk | Drukarnia Gazety Codziennéj |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Fryderyk Henryk Lewestam |
Tytuł orygin. | Kun en Spillemand |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Pewien autor francuzki napisał dowcipną rozprawę o mieszkaniach pod strychem (les mansardes); autor ten zapewnia nas, że równie jak w człowieku duch i geniusz mają siedzibę swoję w samym szczycie, bo w głowie, tak dzieje się w Paryżu z poetami i z artystami, którzy zwykle mieszkają pod strychem. Scribe napisał wodwil o życiu artystów w Paryżu i nazwał go: La mansarde des artistes. We wszystkich wielkich miastach, losy ubogich artystów tylko pod względem mieszkania stawiają tak wysoko.
Tak też i Krystyan mieścił się w Kopenhadze w małej stancyjce na piątem piętrze od podwórza, u tej samej wdowy, u której przed rokiem przepędził dwa tygodnie w towarzystwie Łucyi i jej matki. Widok wychodził po nad kominami i dachami na wysoką wieżę kościelną, na której przechadza się ciągle żołnierz ze straży ogniowej. Jeżeli ci wszyscy bogaci państwo, którzy pod nim mieszkali, mieli przed oczyma cały ruch uliczny, tedy on przynajmniej patrzył swobodnie na ogromny widnokrąg, w którym wieczorem gwiazdy świeciły jak kosztowne światełka.
Co się tyczyło jego izdebki, przyznać musimy, że była znacznie mniejszą od dawniejszej u pana Knepusa; właściwie wyobrażała ona trójkąt, bo zaraz od samego wejścia przy drzwiach dach zniżał się pochyło z wyjątkiem tylko występującego na przód okna; łóżka było rodzajem alkierza, nad którym w samym dachu mieściła się szyba szklanna, dozwalająca mu przyglądać się w nocy księżycowi i iskrzącym gwiazdom.
Z wdzięcznem sercem chwalił Pana Boga za rzadkie szczęście, które mu się przytrafiło, bo otrzymał aż cztery lekcye muzyki, a z nich dwie płaciły mu po grzywnie[1] za godzinę, za dwie drugie zaś, każdą po dwa razy na tydzień, dostawał cztery razy w tygodniu dobry obiad, tak iż już tylko trzy dni pozostały o chlebie z masłem albo z serem. Wprawdzie tego nie dosyć jeszcze, boć szło o to, żeby także wyglądać porządnie, więc sam sobie czyścił suknie i obuwie, a jeśli gdzie wystąpiła biała nitka, zaraz ją czernił atramentem. Nawet buty zszywał sobie grubą nicią, — rozumie się, iż tylko przyszwy, bo że podeszwy dziurawe, tego nikt nie widział. Ruchy jego były nieco żenowane, tem bardziej kiedy trzeba było zataić małą dziurkę, lub kiedy sobie przypomniał, że surdut nie zniósłby może śmiałego poruszenia ręki; wolał już bowiem wówczas, żeby to przypisano własnej jego niezgrabności, aniżeli iżby się domyślano ubóstwa. Przed gospodynią nawet ukrywał się z tem, że trzy dni w tygodniu nie je obiadu, i udawał, jak gdyby wychodził do traktyerni; ale rzeczywiście odbywał tylko spacer pod cytadellą nad brzegiem morza, przyczem zajadał parę kawałków chleba, albo też siadywał w ogrodzie królewskim i wraz z dziećmi i ich mamkami przyglądał się niewinnej fontannie.
W piątki i w soboty jadał u radcy wojennego, pamiętnego zapewne czytelnikom naszym z podróży na okręcie Piotra Wika. Byli to wielcy państwo, ale największym panem był najstarszy ich syn, akademik, któremu piękne suknie nadawały pozór prawdziwie arystokratyczny, a małe uczty, pewne nawet znaczenie między jego kollegami. Nigdy nie rozmawiał z Krystyanem, nigdy mu się nie kłaniał, gdy przychodził do stołu, lub odchodził. Matka opowiadała o jego cnocie, a szwaczka rumieniła się po same uszy. Ile razy mieli być goście, Krystyana zwykle odprawiano, — boć dla niego pewno nie byłoby żadnej zabawy zejść się z ludźmi, których nie znał; a zresztą nie byłby mógł tak dobrze wyczyścić swoich sukien, żeby dość były przyzwoitemi dla reszty towarzystwa.
We wtorki i w czwartki jadał u królewskiego lokaja, a za pomocą tej znajomości spodziewał się dojść do szczęścia i honorów, gdyż, jak mu powtarzała ciągle pani lokajka, mąż jej może za nim przemówić do władców tego świata! Tam gdzie radcy wojenni i daleko więksi jeszcze panowie czekać muszą w przedpokojach, tam mąż jej wchodzi wedle upodobania, więc też nigdy nie zwała go lokajem, tylko że przy królewskim jest dworze.
Krystyan uczył grać ich córkę najmłodszą, której nadano imiona podług każdej z księżniczek domu panującego, i ochrzczono Maryą Karoliną Wilhelminą Szarlottą Amalią Julią Fryderyką, a na codzień skracając dwa imiona, pierwsze i ostatnie, wołano na nią nieco prozaiczniej Mika.
Z resztą nigdzie nie było mu tak dobrze, jak w własnej małej izdebce, choć za nadejściem zimy mróz go tu przejmował nielada. Po szylingu kupował sobie torfu i drzewa, a na szybach iskrzyły się duże kwiaty kryształowe. Nie każdego też wieczora znalazł się grosik na łojówkę, aleć wiadomo, że po ciemku najlepiej fantazyować na skrzypcach.
— Jakaż to panna stoi na pańskiej szybie? — rzekła służąca, która sprzątała jego pokoik, wskazując na zamarznięte okienko. Gospodyni potrząsła głową, bo przed siedmią laty zupełnie taka sama panna stanęła na szybie, przy której mąż jej siadywał szyjąc buty. Toć sam powiedział wtenczas: — Widzisz, matko, jaka tu ładna stoi panna i woła mnie do siebie! — a we dwa tygodnie potem leżał w grobie. Oj! wołała go, wołała zimna śmierć dziewica! ale Bogu chwała, na szybie Krystyana już chyba znaczy co innego, boć to człowiek zupełnie młody, — choć mimowolnie myśl jego wracała do tej wróżby, a wpośród biedy teraźniejszej chwili, z przyszłością bez żadnych przed sobą widoków, ni nadziei, przebudziło się w nim przywiązanie do życia; więc pochwycił za skrzypce i przy odgłosie miękkich melodyi nie pamiętał o głodzie, ni o zimnie.
W niejeden samotny wieczór tony jedynym jego bywały posiłkiem, aż nareszcie palce mu zesztywniały od zimna. W fantazyach tych była dusza i uczucie, ale nikt ich nie słuchał, a szczęście, owo wszystko stanowiące szczęście, nie miało ochoty tak wysoko się drapać po schodach, żeby aż geniuszu szukać pod strychem.
Mendelsohn—Bartholdy napisał kilka kompozycyj muzycznych pod tytułem: Pieśni bez słów; każda pokrewna dusza z łatwością te słowa sama sobie wyśpiewa. Otóż i pod grę Krystyana moglibyśmy podłożyć słowa: oby ich słuchano w pałacach naszych panów, oby w każdem stuleciu choć jeden talent ocalał od nędzy i biedy! O! ty człowieku możny! ty rozumiesz dzieła malarzy i rzeźbiarzy, co zdobią ściany twoich salonów; ale utwory poetów i muzyków są dla ciebie martwą literą; owych najbogatszych tkanin ducha, których rdza nie powlecze i nie pojedzą móle, własnem uczuciem nie pojmiesz, bo tobie trzeba, żeby dopiero całe wieki objawiły ich wartość niezrównaną. Zaklinam cię więc: nie daj zamrzeć i zmarnieć prawdziwemu talentowi! — Chwała Ci, Boże! — słowa te nie przebrzmiały na próżno, — a tak — chyba tak samo, jak nie przebrzmiała gra na skrzypcach Krystyana!
W domu lokaja królewskiego panowała wysoka elegancya, — wprawdzie tylko w meblach, bo choć była tam świetna biblioteka, a wszystkie w niej książki oprawne w półskórek ze złoconemi brzegami, przecież ktoby je roztworzył, znalazłby tylko kilkanaście czy kilkadziesiąt idących po sobie lat Gazety Obwieszczeń, która tak niezasłużenie do najprzepyszniejszej doszła szaty.
Sama pani lubiła czytać, więc była gorliwą abonentką czytelni, z której przysyłano jej, po dwie książki od razu, jednę zawsze okropną o rozbójnikach na dzień, a drugą miłosną na wieczór. Zresztą była prawdziwą zwolenniczką talentu Krystyana; wiadomo, że każdy artysta, jak Goethe, ma swoję Bettynę, chociaż nie wszystkie oczywiście piszą; ona podziwiała go tedy najwięcej ze wszystkich, albo raczej, ona jedna głosiła jego sławę. Ile razy mieli się zejść do niej goście, zawsze zapraszała i jego, rozumie się, że ze skrzypcami i musiał tedy grać przed niemi, a później jeszcze przez całą noc odprowadzać do domu damy, mieszkające niekiedy na drugim końcu miasta, — bo u nas barbarzyński ten zwyczaj nie zupełnie jeszcze wyszedł z mody. Nieraz, gdy mu się cokolwiek smutno robiło na sercu, pocieszała go, zapewniając: — O! pan jesteś bardzo szczęśliwym! ilu tu u nas biednych, którym daleko bywa gorzej! —
O wielu krytykach powiedziano bardzo trafnie, że przeżuwają książkę, żeby się przekonać, czy jakie drobne kamyczki lub piasek nie chrupią między zębami. Otóż takie przeżuwanie koniecznością było dla radcy wojennego, tylko że u niego żołądek był zepsuty, a nie serce, więc książki rozkładał na dwie klassy, z których jednę przeznaczył do żucia w dzień pogodny, kiedy i dusza jego litośnie jakoś była usposobioną, a drugą w porę dżdżystą i chłodną. Radca nasz nigdy nie dopuszczał się obraźliwych osobistości; gorszył się wprawdzie i gorszył wielu innych, którzy równie, jak on nie pamiętali, iż na tamtym świecie, gdy nas wszystkich skrytykują, gdy skorrygują nasze myłki druku i poprawią niewłaściwe waryanty, staniemy przed sądem trzymając się wszyscy za ręce i może uśmiechniemy się nawet nad wspólną nam gorliwością w dzieciństwie życia ziemskiego. Krytyka jest opinią pojedynczego człowieka, która częstokroć służy tylko na to, żeby wykazać, czy sądzący stoi wyżej czy niżej od swego podsądnego.
Radca wojenny był dla Krystyana łaskawym i uprzejmym, więc młodzieniec odwdzięczał się mu serdecznem przywiązaniem; za wpływem też radcy spotkał go zaszczyt, jak się wyrażano, że pozwolono mu wystąpić publicznie z koncertem w czasie antraktów w amatorskiem towarzystwie dramatycznem, w którem radca był jednym z dyrektorów. Miał to być wielki i stanowczy krok dla szczęścia Krystyana, bo miał nadzieję, że takim sposobem licznych nowych zjedna sobie przyjaciół.
— Mówiłem o panu z moimi współdyrektorami — rzekł radca wojenny — wszyscy się na to zgadzają, nawet reżyser, który prawie tyle ma głosu, co dyrektor.
Brudnemi tylnemi schodami wchodziło się na czwarte piętro do świątyni Talii, w której wszyscy grający wyglądali, jak gdyby stali na tacy. Właśnie teraz była próba, a więc wielkie kłótnie i hałasy. Pierwszy kochanek odgrażał się, że zaraz odejdzie, jeżeli mu nie ma być wolno nadrobić własnym konceptem w miejsce tych wyrazów, których zapomni w swojej roli, bo utrzymywał że jedno równie dobre jak drugie, i że jemu powinno być tak samo wolno dołożyć co mu się podoba, jak radcy wojennemu. Trzydziestoletnia dama, mająca przedstawić babkę, nie chciała się dać ucharakteryzować, bo i tak dosyć staro wygląda, jak mówiła, choć oczywiście przekonaną była inaczej. Wszyscy sprzeczali się i zamieszanie było niezmierne.
Nareszcie nadszedł wieczór piątkowy: pożyczono Krystyanowi czarne ubranie, a gospodyni jego przypaliła mu włosy żelazkiem. Twarz jego pałała od wewnętrznego niepokoju, serce biło jak nigdy, gdy podniesiono kortynę i cała publiczność, po większej części miejska, a nawet rzemieślnicza, patrzała na niego jakby na raroga.
Koncert udał się wybornie, a dyrektorowie przyjęli go w kulisach z wielkiemi grzecznościami. Pewien cyrulik, który sam grał na skrzypcach i kollektor loteryi, wirtuoz na kotłach, wybiegli do niego i dziękowali mu, podnosząc go pod niebiosa za tony flażoletowe i za ruchy smyczkowe w aplikaturze.
— Szczęście moje już jest zapewnione!— pomyślał; — dziś wieczór niezawodnie wszyscy o mnie tylko będą myśleć i mówić! — Każdy z grających, począwszy od primadonny aż do żołnierza na warcie, którego cała rola ograniczała się na tym jednym wyrazie: — Niewolno! — niezawodnie marzył o sobie tak samo. O w pół do dwunastej widowisko było skończone, jakoż pod tym jedynie względem powiedzieć można o podobnych zabawach, iż są długotrwałe.
Powróciwszy do domu, Krystyan nie mógł zasnąć; patrzył tylko w gwiaździste niebo, myślał o swojem szczęściu, o Łucyi i o Piotrze Wiku, o ciepłych dniach letnich i Naomi.
Każdy list, który posyłał do domu, tchnął tylko weselem i odwagą młodzieńczą; każda nadzieja w nim wyrażała się pełna życia i radości. Matka jego już się napawała przekonaniem, że szczęście jego do połowy zrobione, boć miał wstęp do wielkich domów i nawet w teatrze dawał koncert na skrzypcach. W jej ubóstwie, to jego życie wydawało się życiem najświetniejszem; znała jego dobre serce, a że i tak Pan Bóg małe jej dziecię przyjął do swojej chwały, więc jakkolwiek nieco cierpiąca, za ślepą passażerkę przysiadła się do pocztyliona i zimową porą pojechała do Kopenhagi, żeby mieszkać razem z swoim Krystyanem, o którego szczęściu opowiedziała już wszystkim przyjaciołom i sąsiadom.
Miała to być surpryza dla kochanego chłopczyka, i w samej rzeczy było wielką surpryzą.
Otóż tedy matka z synem, siedzieli razem w małej, trójgraniastej facyatce. Śnieg walił w szyby, a gospodyni krzywiła się.
— Tobie się dobrze powodzi! — rzekła Marya. — Ze mną bo bardzo źle, ale z ciebie poczciwa dusza i dziękuję Najwyższemu, że mi dał takiego syna, jak ciebie!
Zdrzemnęła się na jego łóżku, a łzy Krystyana ciekły po zmarzniętych szybach. Nieborak modlił się po cichu: — O! Boże miłosierdzia, zmiłuj się nad nami!