W Roztokach/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł W Roztokach
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1903
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
WŁADYSŁAW ORKAN

W ROZTOKACH
POWIEŚĆ
TOM I
LWÓW
NAKŁADEM TOWARZYSTWA WYDAWNICZEGO
WARSZAWA — KSIĘGARNIA S. SADOWSKIEGO
1903
Prawo przekładu zastrzeżone i przekazane firmie:
Dr. J. B. Marchlewski & Co w Monachium.

KRAKÓW. — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.



I.

»Hej!... Idzie woda, idzie, po kamieniach spada,
O starym Suhaju cuda opowiada...«
 
»Kto hań to na groniu smreczki zakopował?
Pradziadkowie nasi — Suhaj im wójtował...«
 
»Idzie woda, idzie, po kamieniach szemrze:
Kiedyż się, aj kiedy, Suhajowi zemrze?...«

Zmarło się już wielu jego bratom, a Suhaj żyw. Rówieśników jego już dawno ziemia nie widziała, a on ją depce wciąż i nie ustaje. Trzydzieści lat przeszło, kiedy Porębski padł w łomach pod Turbaczem. Wtedy to na jego miejsce wybrała gmina przysłopska wójtem Suhaja z rodu Sołtysów, jako najstarszego, niech rządzi. I on rządzi po dziśdzień mądrze i roztropnie. A zasadą jego rządów było: Lepiej zawdy podleźć, niż przeskoczyć... Nie uznawał on polityki przeczenia swoich poprzedników, i pogodził się ze stanem rzeczy, jaki zastał — «niech się ta pcha, jak może». I pcha się już od trzydziestu lat, i kto wie jeszcze, jak długo będzie, bo Suhaj nie myśli umierać. Przeżyje on jeszcze, jak mówi, ze dwa pokolenia, niech się darmo nie cieszą. Choć, prawdę rzekłszy, niktby się jego śmiercią nie radował. Mieli już czas przywyknąć do niego i oswoić się z tem, że Suhaj dla Przysłopia od początku świata już był przeznaczony — i rządzi, aby się wypełniło, co napisane jest w proroctwach królowej Saby. Co zaś napisane, to najlepiej sam stary Suhaj wie, bo tę książkę przywiózł z miasta, jako rzecz wielce ciekawą a sprawiedliwą, i rozkazał córce, by czytywała głośno niektóre z niej ustępy. Dobre odnosił do siebie, a złe do innych ludzi; co czynił po namyśle i po długiej rozwadze. Ta rozwaga, z jaką wszystko ważył, nim wykonał, otaczała go chmurą niezwykłej powagi, co sprawiało, że świętość słowa jego była nietykalną i nikt się nad tem nie zastanawiał, co ono oznacza.
Tak powiedział i basta. I sprawa skończona.
— Bo choć on ta nie piśmienny — mówili — ale swój rozum ma i nikogo się o rady nie pyta. A jak potrzeba stanąć ostro, to stanie. Jak przyjdzie — mówią — w starostwie, abo i na sesyi, to wszyscy na niego patrzą, co on powie.
— A on sie ta z gwarą nie spieszy... Ho! trzaby to nie wiedzieć kogo, żeby mu odpowiedział wartko, co se myśli. On ta, wiecie, letkomyślnie nie da sie uprosić.
— A jak powie, to już tak, jakżeby przyłatał.
— Bo ma swój rozum!
— Wójtowski łeb! Nie na wszy...
— On, wicie — powiadali — z panami se żyje, jak pan brat. Stanie se, bywa, przed starostwem, panowie nadskakują, a on nic. Częstują go, czem zdolą, i strasznie radziby go widzieć, co raty przeraty! A on ino łbem kiwa i nos rękawem ociera.
— Ze starostą, to wam tak bedzie gadał, jak ja z wami.
— Bo ma swój honor!
— Wójtowski honor! Nie na kpy...
Suhaj ten honor swój wysoko nosił, jak wymaszczony olejem kapelusz, którego nigdy nie zdejmował z głowy, bo łysy był już od niepamiętnych czasów. Przypominał sobie, jak przez mgłę, że kiedyś miał pełną głowę kędzierzawych włosów. Ale jak dawno to było, trudno dociec. Prawdopodobnie wówczas, gdy się żenił. Ale i to niepewne, bo wnet po ślubie niebożyczka zwała go «łysopolem». Może to ino była babska złość, nic więcej...
Od tego czasu minęło sporo lat. Roztoki się zmieniły — Suhaj ten sam. Rozrósł się jeszcze bardziej, rozpotężnił i stał się podobnym bukowi, który tężeje z latami, a w starości nabiera stalowego hartu. Zda się, że niema siły, któraby go zwaliła, piorunom się oprze i wichrom, aż przyjdzie czas butwienia sam z siebie.
Gdyby miał syna, możeby mu ustąpił wójtowania; bo zżył się z tem przez lata, że wójtostwo należy do jego rodu; możeby się usunął w kąt i patrzał z boku, jak to młodzi gazdować potrafią... Lecz syna nie miał, ino córkę, jedną jedyną. Nieraz pożałował gorzko, zabiadał w sercu swojem, ale już po niewczasie... Darmo! Niech się dzieje wola Boska. Trzeba zięcia wyszukać...
— O to nietrudno, bo chłopców we wsi nie brak, lecieliby na zabój. Ino rodowych mało, a statecznych, a usłuchliwych, coby umieli szanować wolę starszych. Teraz każdy, ledwo od ziemi odrośnie, już jest mądry, już mu się zdaje, że jest calutkim człowiekiem. Takiby ci wnet począł mędrkować i...
Tego się najbardziej stary Suhaj obawiał.
— Zresztą — mówił — to dziewczę. Niech jeszcze poczeka.
To dziewczę miało już dwadzieścia lat z okładem paru i samo się rozglądało za ludźmi, nie czekając przyzwolenia ojcowskiego. Zwali je wszyscy Hanką, a w domu Hanusią. Mogła zaś robić za plecami ojca, co jej się żywnie podobało, bo stary był zajęty sprawami gminnemi nie na żarty.
Czy to bitka o miedzę, czy kłótnia o drzewa, czy jakie insze sąsiedzkie zatargi — zawdy i wszędy trza było Suhaja, coby na miejscu osądził. W takich sprawach Suhaj trzymał się stale środka. Nie stawał po stronie szkodę czyniącej, ani poszkodowanej, ale obie karał jednaką kwotą. I w sercu przekonany był, że dobrze czyni, a przedewszystkiem rozsądnie. Na rozsądku bowiem stał i kościół jego prastarych wierzeń.
Poważali go też wszyscy za stałość zasad wygłaszanych, szanowali za sprawiedliwość, z jaką ściągał kary, bali się, jako władzy widomej w Przysłopiu.
Bali się wszyscy — prócz jednego Franka Rakoczego.
— Tenby sie — powiadali — i dyabła samego nie uląkł, a nie to-boże Suhaja. Wygląda, jak sam święty Michał na obrazie. Kieby ino zbroję na się przywdział: rycerz i rycerz...
— Skąd sie też ta taki wziął na świecie! Powiedzcie...
— Aboście to nie znali Rakoczych? Dyć wszyscy byli tacy. Jeden w drugiego chłop, jak wyciesany!
— Opowiadali ojcowie nasi — mówią starzy — jacy to byli przodkowie jego możni i skąd sie tu dostali. Ale to, wiecie, pamięć ludzka słaba, wywietrzało. Kiebyś ta był zapisował rzetelnie każde słowo... Hale cóż? Pisać nie umiał nikto, nie dziwota. Pono z południa przyszli, z obcych krajów. I gwarę mieli odmienną, aże sie tu nauczyli gadać po naskiemu. Hardzi byli wsze i niedostępni, ale że sprawiedliwi, to poświadczy każdy. Ino, czy kara boska wisiała nad nimi, czy co, że tak wcześnie do grobu schodzili. Haw żył — już umarł — już go nima. A to wszystko nagłą śmiercią...
— Powiedzcie ludzie...
— Musiało ich cosi gryźć na wnętrzu albo i dławić. Bo przecie bez przyczyny nikto nie umiera.
Co prawdy było w tem gadaniu, trudno wymiarkować. Faktem jest, że ojciec Franka odumarł go wcześnie. Matka, z rodu Porębskich, dała go do szkoły i cieszyła się nim strasznie, bo chłopiec był zmyślny i do nauki parł się, jak do raju. Kto wie, co se ta myślała po cichu, jakie dostojeństwa wielkie śniła mu na przyszłość. Najpewniej: księdzem żeby ostał, albo wielkim panem odrazu...
Tymczasem zięcia przyjęła do domu, bo córkę miała już dziewczynę letnią. Więcej dzieci, prócz Franusia, Bóg jej nie nagodził. Niech i za to będzie chwała Opatrzności boskiej.
Nieszczęście chciało, że sny jej nie sprawdziły się, bo umarła. Zerwała się robotą, i duch ją odleciał. A zięciowi niekoniecznie było nakładać na Franka, choć go matka przed śmiercią na to zaprzysięgła.
— Niby po co? — tłómaczył Zośce, swojej żonie. — Ma połówkę swoją, to niech przyjdzie, niech robi na niej. Ja sie bedę utracał, a kto mi to odda? W domu chłopiec potrzebny, choćby wołów zapaść... Co ja mam darmo nakładać? Niech wróci.
I wrócił Franek do chałupy, z wielkim uporem. Chlipał często łzy, nim przywyknął, ale przywyknął. Robota paliła mu się w rękach, i wszyscy byli radzi, bo stanął za chłopa, nie za jednego. A rósł wartko, i w oczach prawie. Kiedy go do wojska odebrali, to był, jak smrek w uboczy: gibki, śmigły i rosły.
Po trzech latach znów wrócił, ale jakby nie ten. Opalił się i zmężniał i spochmurniał bardzo. Wszyscy mówili, że jest do ojca podobny, jak noc do nocy. — Te same iskry w oczach, ta sama twarz, jak z bronzu, albo z cygańskiej miedzi — istny Rakoczy. Ino smutek, to ma z matki, bo ona taka była wiecznie sturbowana.
Pracował przy siostrze wciąż i nie odłączał się od nich. Żenić się jakoś nie myślał, choć go wszędy radzi widzieli, a dziewczęta ulatywały za nim. Był sobie sam. Czytywał chętnie, co mu w rękę wpadło, gazety nawet zapisywał z dalekiego światu, co mu bardzo za złe mieli gazdowie starzy. Karczmę omijał z daleka i nie rad pijał. Ale miał mir u młodych, bo był człek honorny. Parobki Potaczkowe i bitne Smreczaki wszędy się radzi chwalili przyjaźnią Franka. A zdumiewał on ich siłą, ogromem, postawą.
— Z nim i do piekła letko iść — mawiali — bo je smok mocny, jak straż Lucypera. Nie żarty!
Długo Franek Rakoczy trzymał się na osobności, zdala od gwaru. Zadumywał się często w sobie, jak nie młody, coś ważył w sercu. Potem gorliwie chwytał się roboty i piorunem czynił wszystko, jakby się czasu lękał, że ucieknie. Znali go już z tego dobrze, nikt się nie dziwił. Bo i z ludźmi był jak piorun, taki naremny. Ale dziwować się poczęli, i to nie na żarty, kiedy Franek jął wglądać w różne sprawy gminne, rozpytywać się dokoła...
— Co mu do tego? Jest wójt, jest pisarz, są i radni, ma kto dozierać. Kto go postanowił konwisarzem? Co on se myśli?
Ciekawość rosła, rady były długie, nieustanne, a radni już poczęli gorzeć w sercach swoich z obawy przed nim.
Wójt Suhaj wiedział wszystko. Od czegóż był wójtem? Wiedział i to, że Franek, o Hance myślący, radby mu zajrzeć w serce, oskroić na poły, przekonać się, co tam u niego na dnie, jakie myśli... I złość go porywała wielka a nie mała, że taki młokos śmie być jego sędzią, jego, co żyje od niepamiętnych czasów, co Sołtysom był głową rodu już od dawna, a gminie Przysłopowi od trzydziestu lat!
Wrzał gniewem, kipiał złością, ale się hamował. Nie rzekł mu jeszcze przykrego słowa.
— Kto wie — pomyślał — co może i wypaść. Lepiej wszystko zważyć spokojnie. Bo Rakoczowie same dyabły, gorączki wściekłe. Dobry ród, starodawny, ale... bezpieczniej zawdy, że ich nima więcej, że ten już ostatni z rodu... Bezpieczniej.


II.

Cóż to za wielkie święto u Suhaja? Czy sądy gminne wróciły do wójta? Oddawna nie widziała już jego chałupa tylu na raz sędziwych gazdów. A to wszystko starzy, rodowi. Są Cichańscy, Sołtysi, bracia i bratankowie starego Suhaja, jest Gniecki, hruby gazda, piszący się Nieckim, jest z rodu Michalczewskich stary Domagała, jest jeszcze wielu innych równie niepoślednich...
Poschodzili się wszyscy na wezwanie wójta i zasiedli rzędem długie ławy, dumając, co im to ma stary Suhaj oznajmić. Każdy w skrytości serca swego myśli, że jeśli o podatkach mowa będzie jak łońskiego roku, to się milczkiem wyniesie.
— Dość już tych dodatków — mruknął Gniecki. — Dyabli wiedzą, kie im sie to przewali...
— Hej! a tu nowe ciężary idą. Jak i z tą szkołą... potrzebne to było?
— Dyć powiedzcie! Lubomierz nima szkoły, a żyje. Ino na ten biedny Przysłop zwalują wszystko, jakby sie tu samo śrebło rodziło.
— A tu skale, skałeczki, same drobniutkie skałki.
— Za naszych czasów nie było szkoły, a przecie, chwała Bogu, człek na brak rozumu nima co narzekać.
— Ho! ho! ho! Rozumu jest dość, ino człek nie wie, co z nim zrobić.
— Jakeś ta już głupi na ten świat przyszedł, to ci nikt rozumu łopatą nie włoży... darmo!
— To nic innego — ozwał się Domagała — ino ludzi, rzekę, ni mają kany podzieć i kładą chłopu na kark... a ty ich żyw!
— Dyć niejak! Oni ino budzety układają, a ty płać!
Zapalali się wzajemnie, by nawrzeć oburzeniem, zahartować ducha na opór.
Czuli zawdy, że wisi nad nimi konieczność jakaś nieubłagana, by znienacka uderzyć pałką w łeb. Nie wiedzieli jeno, skąd przyjdzie, z jakiej strony, i jak się jej oprzeć skutecznie. Na świecie widzieli w dole swój chłopski stan na wieczność ożeniony z biedą, a w górze nad nimi wszystko, co ciemięży, gniecie i ciężarem przywala. Jak się wydobyć? Jak oswobodzić plecy od ucisku? Próżne wysiłki! — powiadali, i każdy klął po cichu przeznaczenie Boże, czekając śmierci. Ale pomruk szedł głuchy, niechęć studziła serca, i wciąż bulkotał wewnątrz war gniewu i złości, wzbierało morze łez...
Każdy dzień przynosił chmury obaw, klęsk i niepokoju. Odkąd zapamiętali starzy — nie wzeszło słońce weselem nad roztokami, nie zabieliła twarzy radość, bo i czem? Nadzieje dawno poginęły; wiater zabaczył już, skąd je przywiewał. Niebo chmurami oczy zasłoniło, nie widzi nic...
Cała ta beznadziejność smutnego położenia stała każdemu przed oczyma ugorem pustym. Kiwali więc głowami nad sobą, żałując się wzajemnie. A niejeden pomyślał, że jemu gorzej, niż drugiemu, choć wszystkim jednako, bez wyjątku. Los nie przebiera i wieje na ślepo, jak wiater, co się o drzewa rozbija...
— Tak ci mój kumie. Niejeden powie: Dyć-eś gazda! O co sie turbujesz? Ho! Dyć-eś gazda! Bo sie tak nazywasz. Ale twoje gazdowanie nie warte suchej sieczki...
— Ono niejak!... Przeszły te czasy, kiedy w roztokach wypasały sie setki owiec, kiedy woły chodziły same po lesie, ka je oczy niesły, a na polanach walały się trawy szumiaste.
— Hej! na polanach! Dziś nie usiecze, nie uskubnie, trawka, jak szydło, a i to dziki zryją, przewrócą.
— Las wieczny stał... Bukowe liście leciały pod nogi, cetyna sie ścieliła w posłania hrube... Kanyś okiem dosięgnął — czerniawa i bory, po całym Gorcu wspinały sie smreki pod same wierchy. A nad wierchami toczył koła szerokie oreł królewski.
— Dziś góry stoją golutkie na wietrze, nic ich nie odziewa, chyba śnieg. Nad wyrębami wrony przelatują — Turbacz wyłysiał — idzie mróz i śmierzć...
— I coraz gorzej ludziom w roztokach i coraz ciaśniej, z roku na rok... Nieurodzaj na polu, do chałupy bieda sie ciśnie najmniejszą szparką. Trudno to żyć i trudno gazdować, jak nimasz czym.
Tak biadali nad swą biedą rodowi. Narzekaliby jeszcze długo, może do wieczora, gdyby im nie przerwał sam naczelnik Przysłopia, stary Suhaj. Ten ważył w sercu myśli i przebierał słowa, nim podniósł głowę i wyrzekł:
— Słuchajcie!
Uciszyli się wszyscy, a on zwolna powstawał i chylił się nad stołem; pięści wyciągnął przed siebie, oparł się na nich całym ciałem i stał, jak pochylona kłoda, na dwóch jeno gośccowatych konarach wsparta. Chwilę przeżuwał coś ustami, jak czynią ludzie bezzębni, aż wreszcie przytłumionym głosem rozpoczął:
— Bracia i bratankowie moi mili i wy dalsi sąsiedzi! Wezwałech was tu na poradę, na opiekuństwo gminie, cobyście rozumem swoim dospomogli i uradzili zgodnie, jako ma być, jako sie naród ma w okoliczności zachować.
Wypowiedziawszy to, odetchnął; a gazdowie nie rozumiejąc zgoła, na co ich rady Suhaj potrzebuje, strwożyli się ogromnie i w chmurnem zasępieniu siedzieli na ławach milczący.
Po chwili Suhaj chlipnął powietrza, jak stary, dychawiczny pstrąg, i prawił dalej:
— Wiadomo wam, boście przecie nie dzisiejsi, że każdy powiat wysyła co parę lat swoich elegantów na sejmy. To jest tak, jakżebyście wy mnie wybrali, dajmy na to, a ja sie tam przedstawił rządowi z całą personą, to jest... tak... z całą personą. Tych niby, rzekę, posłów wybierają dopiero ci, których gminy na to postanowią. Dyć wiecie.
Wiedzieli o tym dobrze, że Suhaj siebie zawdy sam postanawiał i dobierał, kogo chciał, nie pytając się o radę gminy. Zresztą, co ich to mogło obchodzić? Dziwili się jeno mocno, na co im to wszystko wykłada.
— Oto rzekę — ciągnął Suhaj, — nadchodzi czas wyboru. I od starostwa przyszedł nakaz...
Tu obejrzał się na pisarza.
Mały człowieczek, siedzący za nim na ławie, począł grzebać w papierach rozłożonych na stole, opatrując każdy z uwagą. Suhaj, pochylony nad nim, pomagał mu przewracać zgrabiałą dłonią, czyniąc niemałe zamieszanie w aktach.
— Nie ten, — mruczał — ani ten... E kiż to dyabli! A może tamten, co w rękach trzymacie? Nie... Rozstąp sie ziemio!
— Pewnie znowu dzieciska wywlekły... — zajęczał pisarz.
— No to już nie szukajcie. A sprawcie im pamiętne, żeby raz na zawsze wiedziały, co to urzędowy kawałek...
— Ja im sprawię!
— Tak moi mili, — ciągnął Suhaj — nakaz jest z urzędu, jako, że gmina Przysłop ma odstawić ludzi, coby sie przed inszymi nie powstydzili, a mieli na uwadze swój honor. Bo swój honor mieć, to dużo znaczy. Może człek robić, co mu sie żywnie spodoba: jak ino swój honor ma, to jest godny i wszędy go ujrzą... Nie prawdę gadam?
— Sprawiedliwie! — potaknęli wszyscy.
— Ja was też po to zwołał, cobyście radzili, jako ma być. Gazdowie jesteście, każdy na swoim gruncie, stateczni i rodowi. Wasi ojcowie tę ziemię orali, i wy ją orzecie na chwałę Bożą i na pożytek bliźnich swoich. Znają was wszędy z imienia i rodu, i z poczciwości dobrej, nieokpiśnej. I u dalszych ludzi jesteście w poważaniu, bo wam szacunek miały czas wyrobić lata niemałe. Patrzeliście wy długo na tę ziemię, niejedna klęska już przeszła nad wami, niejedna zmiana zaszła już od czasu, kie-ście ujrzeli to słonko, te góry...
— E dyć! mój Boże! — zadumali się starzy.
— A odkąd-eście zapamiętali tę kotlinę nieszczęsną, zawdy rody stały na wierchu i panowały roztokom, zawdy gazdowie starzy mieli pierwsze i ostatnie słowo i należny posłuch w narodzie. Baczcież, by sie waszym prawom nie działa krzywda. Bo dziecińska rzecz słuchać, a ojcowska rządzić. Zwołałech was naprzódy, żeby to powiedzieć, a potem od was usłyszeć słowa mądre i pełne oparcia. Wybory idą, o tem wiecie. Trza sie zastanowić, jak ma Przysłop wystąpić, coby honor swój pokazał światu całemu. Bo weźcie se to na uwagę, że na was opierają się sprawy narodu i władza najprzewielebniejszego munarchy. Jak wy co postanowicie, to nawet władza musi sie długo namyślać, zanim to zmieni. Tak moiściewy! A teraz nadchodzi czas uwagi... Trza sie ozglądnąć za kim i postanowić dwóch ludzi najgodniejszych wedle honoru swego. Radźcie, a uwazujcie dobrze.
Wypowiedziawszy to głosem wielkim, który dudniał w tej izbie, jak w dzieży zamkniętej szczelnie, stary Suhaj zwalił się na ławę i dyszał ciężko, ocierając rękawem zgrzebnej koszuli spocone czoło. A gazdowie pochylili głowy ku ziemi, zastanawiając się głęboko nad słowami ojczaszka swego.
Długi czas nie było słychać nic, jeno sapanie Suhaja coraz cichsze, brzęczenie senne much na okopconych szybach i jednostajne, drobne pykanie z krótkich fajek. Dym rozsnuwał się po izbie szaremi smugami. Promienie, spadające z okna na podłogę, drżały, jak wyciągnięte na wietrze pasma sino-białych włósień. Gazdowie, siedzący na długich ławach i pykający drobne dymy z mosiężnych fajeczek, zdali się być rzędami osędziałych jałowców, z których każdy, podpalony, zgasł i dymi jeszcze.
Wreszcie najmniejszy z rodu Sołtysów, Szymek, wyjął fajczynę z ust i splunął przez zęby na podłogę. Poczem spojrzał dokoła po zebranych i odezwał się niedbale:
— Dyć rada taka: niech ociec Suhaj dobiere z pośród gazdów jednego i bedzie. A jak nie, to my se uważmy, kogo dobrać...
— Słuszna rada! — przyświadczyło paru.
— Sprawiedliwa! — dodali insi.
— Hej! — przykiwnęli ostatni. — Niech już bedzie, jak bywało dawniej.
I uważając radę za skończoną, patrzeli na Suhaja, co powie. On zaś, nie dając długo na się czekać, rzekł:
— No, dyć dobrze. Sam najlepiej wiem, jak bywało. I mogłoby tak na wieki zostać, po wsze czasy. Jak ojcowie robili, i nieźle było, to po co nam to zmieniać? Ja ino chciał słyszeć od was słowo: jako, że sie nie dacie uwieść namowom tych, coby chcieli świat przeinaczyć i głupim rozumem swoim zastąpić rozum ojców, jako żeście są ludzie oparci i ku ochronie swoich obyczajów staroświeckich sposobni. Bo wam powiem zawczasu, że sie bez wojny nie obejdzie. Nadchodzą już te czasy, o których jest napisane w proroctwach królowej Saby... Hanuś! — zawołał do piekarni. — Hanka! — huknął po chwili, aż echo odpowiedziało w osiedlu.
Ale o Hance słychu dychu.
— Kanysi beskurcya lata... Ona by wam wszyściuteńko wyłożyła tak dokumentnie, że i księdza nie potrzeba. Kanysi lata... Nadejdą, powiada, czasy, że syn bedzie stał przeciwko ojcu, córka przeciwko matce, a czeladnik przeciwko swojemu chlebodawcy...
— Czy nie tak jest! — szepnęło paru.
— Nadejdą, powiada znowu, takie roki, że sie słońce bedzie ćmić, jak ta szyba zakopcona dymem, że sie deszcze bedą lały z nieba bezustanku, jak te potoki z uboczy, a ziemia pocznie rodzić same, samiutkie osty...
— Dyć niejak!
— I nadejdą, powiada w końcu, takie dni okropnego zgiełku, że ludzie od rozumu odchodzić bedą. Już sie to po części sprawdza, choćby i w Przysłopiu. Powstaną, mówi, jakiesi potwory z pomiędzy ludzi, co bedą ino czyhać na zgubę innych, aby siebie wywyższyć do chwały. La takich nima praw, ani Boga, ani poszanowania siwej głowy. Udają oni mądrość, ale ta mądrość od czarta pochodzi. Bo to są słudzy Jantychrysta! Oni mu panowanie gotują na ziemi... I dużo jeszcze jest w tych proroctwach godnego, ale sie to nie spamięta wszystkiego, bo pamięć, jak i na starość, maleje. Trzaby to głowy!
— Dyć nie trza lepszej nad waszą — pochlebił Gniecki.
— Zmieści ono sie w niej nie mało — poparło kilku.
— Ho! moiściewy! — odparł Suhaj. — Był czas, że mi nie trza było niczego dwa razy powtarzać, a siedziało tak, jakby na skóbel zamknął. Ale to już temu kielka roków! Dziś człek rozkołatany, jak stara sieczkarnia: kręć nią, jak chcesz — nie urznie, bo już nima rzazu. Ale... na czem ja to stanął? Aha, na tych proroctwach... To jest słuszne! Czy sie nie tak dzieje?
— O jej!
— Zewsząd sie już na ten biedny naród zwierają. A i dyabli nie zasypiają gruszek w popiele. O nie! Oni ta mają swoich usłużników, co im szepcą do ucha dzień i noc bez przerwy... Oni ta mają!
I opowiadał, jacy to są młodzi mądrausze, co się Boga, ani żadnej władzy nie boją, a zaufani w rozumie swoim, nie pytają się o rady ojców, ale dowodziliby sami, kieby jeno mieli kim.
A gazdowie słuchali go uważnie i pilnie, bo też nigdy stary Suhaj tyle słów naraz nie powiedział, nigdy swego umysłu nie otwarł tak przed nimi na oścież.
— Małomówiący jest — myśleli — a widać, że jak sie rozgada, to ma co powiedzieć. Już ta nad niego Przysłop nimiał wójta, ani miał nie będzie. Darmo. Kieby tak pożył jeszcze choć ze sto lat! Miałaby gmina niemałe skrzepienie. Co myślicie! Takim sie wszędy zastawi, bo jest chłop osadzisty i ma swój honor.
— Nic, ino trza tak zrobić, jakom ja powiedział — ozwał się Szymek, gdy wójt zaprzestał swoich wywodów. — Abo niech ociec Suhaj dobiera do siebie, kogo chce, abo my...
— Nie, niech ociec Suhaj dobiera! — przerwało paru.
— My nie upatrzymy tak... Trza to mieć rozum i na różne sprawy. A wójt przecie są już obeznani z tem...
— Hej, bo mieli czas wszystkiemu sie napatrzyć.
— Niech tacy idą — ciągnął Szymek — co ta już bywali nieraz, co im to nie cudne, co sie umieją naleźć i na radzie, i na zwadzie, i za stołem, i pod stołem... wszędy! bez wyjątku!
— To jest słusznie i sprawiedliwie powiedziane.
— Co myślicie! — dokończył Szymek. — Tam przecie są i księża i wieldzy panowie, i sam starosta nawet siedzi! Nie każdemu to jest dano umieć sie naleść.
— A i wstydu nie przynieść swojej gminie...
— To jest rzecz honorna!
— Ba! To jest honor!
— Ustanówmy se... — począł Suhaj, ale zaraz przestał, bo cień mignął po szybach i szmer się w izbie uczynił.
— Kto idzie? — spytał.
— Rakoczy! — szepnęli.
W te razy drzwi przeraźliwie zaskrzypiały, i ze sieni wleciały gromkie słowa:
— Niech bedzie pochwalony!
— Na wieki wieków... — organem hrubym odezwała się izba.
I podniosły się wszystkie kapelusze, i wszystkie twarze zwróciły się ku drzwiom, które zwolna przywierał za sobą śmigły parobczak, jakby żałować począł wejścia swego. Ale już wartko postąpił naprzód i, kłaniając się kapeluszem wkoło, rzekł:
— Witajcie wszyscy.
Odpowiedzieli skinieniem głów; Suhaj tylko nie zauważył powitania i zdawał się czegoś pilnie wypatrywać za oknem.
— Tu widzę — rzekł przybyły — jakaś wielka rada. Sami ojcowie zacnych rodów. Może jakie rodowe sprawy macie na uwadze, o których nie trza wiedzieć każdemu... Co? To sie usunę.
— Eh nie — odparł Cichański. — To ino wybory.
— A, to dobrze. W sam raz sie zdarzyło. Bo ja właśnie myślałech o tem... Trzaby sie naradzić. Ale cóż was tak mało? Któż was to zwoływał?
— Ta ociec Suhaj — szepnął Gniecki.
— Hm... przecie to nie ino wam leży na sercu...
— Rakoczy! — warknął Suhaj, ale wnet się pohamował i począł mówić spokojnie, zapatrzony w okno: — Bywają takie sprawy, choć i nie rodowe, o których nie każdy musi wiedzieć...
— Wójcie! — przerwał Rakoczy. — Ja was nie rozumiem.
— Nie dziwota. Jeszcze niemało wody w roztokach upłynie...
— Czy wy myślicie, że do spraw kraju mają ino prawo rody mieszać się, nikt więcej?
Spojrzał wkoło po gazdach, ale oni milczeli uparcie.
— To wy sie chwalicie rozumem, a nie wiecie doznaku, jakie czyje prawo?
— Patrz swojego, mojeśty, o insze sie nie trap — odrzekł z uśmiechem Domagała.
Ale Rakoczym szarpało rozdrażnienie i gorączka uderzała mu falą do mózgu.
— Słuchajcie! — począł głośno. — Ja sie do waszych spraw nie mieszam. Prowadzicie gazdowanie gminne do stu dyabłów...
— Co? — podniósł się wójt z za stołu.
— To, że lud sie skarży. Las wyniszczony, drogi zaniedbane...
— A kto temu winien?
— Nie twierdzę, żebyście to złą wolą czynili. Nieumiejętność wasza więcej złego robi...
— To nas naucz, mądrauszu!
— Ba, kie wy ino z rad sie wyśmiewacie, i zawdy trzymacie sie swoich starych praktyk.
— Słuchajcie, co on jeszcze nowego nie powie!
— O, powiem wam: przyjdzie czas, kiedy musicie zdać rachunek...
— Przed tobą?
— I przede mną, i przed stu inszymi!
Gwałtem się silił, by gniew pohamować. Dużo ciszej rozpoczął:
— Teraz proszę pięknie, powiedzcie mi, coście tu wspólnie uradzili. Bo jak o wybory idzie...
— Słuchaj, Rakoczy! — prosił Suhaj, dygocąc tajoną złością — Nie napalaj ty nas wywodami swoimi, ale siedź w chałupie, kiedy ci dobrze, i czytaj se tam te wszeleniejakie pisma. A jak rozumu lepszego nabędziesz, to nam powiedz.
— Jak o wybory idzie, to wam powiem. Przeszły te czasy, kiedyście tam chodzili po to, żeby kiwać głowami na wszystko. Dziś już naród zdjął kurzą ślepotę z oczu swoich i przejrzał i zrozumiał nareszcie, że o prawa swoje sam sie dopominać musi. Obiecankom nima co dowierzać; bo panowie mili są i ładni i gadać potrafią tak pięknie, że sie serce kraje, ale oni mają swoje interesa, nie nasze. Ich cel, a nasz — to jako dwa końce na jednej miedzy. Oba sie rozlatują w przeciwną stronę — i jakże sie mają zejść razem? Powiedzcie!... Oni idą kerdelami — a my, jak owce zbłąkane, rozsypane po uboczy daleko... Deszcze nas biją, wiatry ziębią, a my ino wciąż beczymy żałośnie. Gromadami iść na hale, na te polany wolnościowe! Czyby potok doleciał do morza, jakby ino kroplami spływał? Powiedzcie! Wsiąkną i zginą, i śladu nie bedzie. Nie bądźmyż głupiomyślni ani samojedni. Sił mamy dość, zawiele, ino woli braknie. Ja sie nie dziwię, że bojaźliwi jesteście, bo starzy. Ale i młodzi staną za waszym powodem, a jak nie, to ich naprzód przepuśćcie, niech idą. A kto za gminę staje, niechaj baczy, że odpowiedzialność gromadzka na nim cięży. Tu zwołać trzeba wszystkich! I młodych i starych i rodowych i nierodowych, bo to wszystko jedno! Każdy rodzony przecie i umierać musi.
Wypowiedziawszy to jednym tchem prawie, siadł na końcu ławy i parę razy przesunął dłoń po czarnych strączkach, spadających na czoło. Gazdowie słuchali jeszcze, jakby im coś grało te słowa powtórnie; ale Suhaj wnet przerwał, mówiąc:
— Słyszeliście? Jak on to ładnie umie opowiadać...
— Wójcie! — zerwał się Franek — tu z kpinami wara! Bo tu idzie o ludzką biedę, nie o mnie. Na to nie patrzcie, jak ja opowiadam, ale co opowiadam — weźcie pod uwagę. Ja sie nie uczył słów na pamięć, żeby je umieć płynnie gadać, ale-ch sie patrzał na tę biedę, na ten nieszczęsny kraj — stąd moja mowa płynie wartko, jak te potoki ludzkich łez...
— Słyszane to rzeczy — podjął Szymek — słyszane to rzeczy, moiściewy, żeby sie tacy ludzie najdowali na świecie, skoro człowiek...
— Widzicie! Patrzcie! — przerwał Suhaj. — Przyszedł nas uczyć rozumu i, Bóg wie, co nie będzie nam tu opowiadał... A tobie skąd zachciało sie ludzkiemi rzeczami zajmować — hę? Kto cie do tego upoważnił? pies? My sie bez takich doradców pięknie ładnie obejdziemy. Jeszcze ta chwała Bogu, dość ludzi mądrych na tej ziemi. Dadzą se radę.
— Co by se nie mieli dać rady? — poparł Szymek.
— Widzicie! Jaki gotowiusieńki! — mruczał Suhaj. — Rządów mu sie zachciało. A tu człek już łbem kręci od trzydziestu lat — i przyjdzie ci psiapara z wymówkami przed oczy... Niech jajo kury nie przemądrza! — zawołał głośniej.
Rakoczego już po cichu dyabli brali, ale się gwałtem opierał, siedząc na ławie. W oczach tylko iskry mu się zatliły, i począł świecić. Dopiero, gdy Suhaj powtórzył parękrotnie:
— Tak, tak... niech jajo kury nie przemądrza!
Wtedy zerwał się powtórnie z ławy i pobladł.
— I niech płot nie myśli — odparł szybko — niech se nie myśli, że jest drzewem, jak insze stojące, chociaż...
Suhajowi krew zalała oczy.
— Słyszeliście? — zawołał. — Już nas do płotów przyrównuje... A tyś co za jeden?
— Rakoczy! — mruknął Franek.
— Cygańskie nasienie... Znamy was Rakoczowie, odmieńce dyabelni! Już ociec, już i dziadek twój łeb tak wysoko dźwigał. Wojowalibyście z wiatrem, jak nie macie z kim. Tak wam duszno wśród ludzi, jak pstrągom zamulonym w piasku...
— To jest prawda, bo duszno, psiakrew, jak pod ziemią...
— To idź! Leć na koniec świata! Kto ci broni? Powietrza jest wszędy pełno i tu go nie brak...
— Ale to powietrze zatrute! zatrute! powiadam...
— Kto je zatruł?
— Ci, co nim letko oddychają... co ich nie dławi...
— Każ sie człeku pokropić święconą wodą...
— A wy sie dejcie za życia kanonizować, bedzie wam dobrze...
— Franek! czy ty nie zaprzestaniesz tych dowodzeń?
— Nie, dopokąd mi sił stanie...
— Przewodź! przewodź! Pnij sie do góry, ale wiedz, że ten, co najwyżej wylazł...
— Wiem, to na łeb zleci. Ale to musi być stary, że sie nie zdole utrzymać.
— On zawdy swoje musi mieć na wierchu! — zawołał Suhaj. — Ty tak, on tak, a nie opuści, nie, bo on mądrzejszy nad inszych, choćby to był nie wiem kto...
— Choćby i sam naczelnik Przysłopia... — dodał Rakoczy.
— Żebyś se wiedział, — trząsł się Suhaj — że ja nie z takimi gadował nieraz. I nie tacy mnie słuchali.
— Wierzę! wierzę! — zaśmiał się Franek. — I cesarz z lokajami na migi nie gada, ba...
— Rakoczy! — wrzasnął Suhaj. — Dużo jeszcze powiesz?!
— Ino ty sie miarkuj, Franuś — pogroził Szymek.
— Myślicie, że sie was boję, choć-ech jeden? Ale ja tu nie przyszedł z wami bitki stroić... Zwołacie tu całą gminę, wszystkich, albo nie? Odpowiadajcie prosto.
— Kto nam każe? Ty?! — skoczył Suhaj i zachwiał się cały. — Ty nam będziesz przepisował, co mamy robić? To już nima ojców, ani władzy, ani starszych ludzi! Inoś ty jest jeden mądry, ty... — zadyszał się i nie mógł nijak skończyć.
Gazdowie poruszyli się, powstali z ław, krew poczęła napływać zwolna w ich zasuszone, szare twarze. Franek spokojnie stał na środku izby, choć gniew już kipiał w nim, hamował słowa; pięści jeno zaciskał i paznokcie wbijał w dłonie, gdy mówił:
— Rozumu wam nie przeczę. Macie go aże nadto na tutejszą biedę. Ino ten rozum chodzi po jałowcach, ten rozum, wiecie, głupi jest sam w sobie.
— Co on gada? — pytali się cicho między sobą.
— Wy ino macie przed oczyma siebie! — zawołał głośniej. — Tak, abo swój ród! Niech reszta skapie marnie, co was to obchodzi! A wy nie wiecie, że wspólne dobro — jest dobrem każdego, że wspólne prawo — daje więcej praw! Wy-ście w harendę wzięli sprawy gminne i... tak z dnia na dzień... z roku na rok... że... dyabli człowieka biorą!
— Gadaj-se z wiatrem! — mruknął Suhaj i odwrócił się do okna.
Gazdowie posiedli.
— Szkoda i słów, bo widzę, że to wszystko na nic. Ale wiedzcie se o tym, że ja nie dam za wygraną. I o tym wiedzcie, ojczaszkowie mili, że sie już zbliża koniec waszej gospodarki. Czas nie śpi, a i ludzie rodzą sie inaksi.
— Może tacy, jak i ty!
— Poznacie wy ich sami. Ale wtedy... biada wam! Lepiej zawczasu zróbcie porachunek ze sumieniem i zawróćcie, póki czas, pokiela insi nie przyjdą. Bo poderwą z nagła stołki, ani sie spodziejecie. Tak, tak... — zwrócił się ku drzwiom, a od progu dodał: — To wam prawi Rakoczy. Zapamiętajcie se dobrze...
Wyszedł i trzasnął drzwiami, zawierając je mocno za sobą.
— Czego ten człowiek chce? — szepnął Szymek. — Ja bo nic, a nic nie rozumiem.
— Słyszeliście! — powstał Suhaj — grozi, że więcej za nim idzie... Nie mówiłech wam? On czas już nadchodzi, i baczność trzeba dawać na wszystko dokoła. Bo dyabeł nie śpi, ale swoje robi. Nie po próżnicy wysyła takich Rakoczych na ten mizerny świat... O mocny Boże! Dej oświecenie jakie tym ludziom, bo doznaku są głupi... doznaku są głupi...
— Dyć niejak! moiściewy, dyć niejak! — szepnęli.
I zadumał się każdy, zadumali się wszyscy o tym świecie. Co to nie nastaje nowego, jacy ludzie...
— A no — ozwał się Szymek po chwili — radźmy dalej...
— Radźmy!


III.

Franek, wypadłszy z izby, przehybnął wartko próg, a złość nim trzęsła, gdy szedł po osiedlu ku drodze.
— To są ludzie, to są urzędnicy społeczni! Niech ich wszyscy dyabli... — myślał po cichu.
Dopiero za okołem przystanął i zbaczył sobie, że właściwie, to miał się jeno z Hanką widzieć, a zobaczył się z całą radą przysłopską. Myślał więc, czyby nie wrócić do izby, może ona w piekarni... Ale się wnet przekonał, że lepiej nie. Bo znowu mógłby wpaść i do świetlicy, i kto wie, coby jeszcze mogło z tego wypaść. Złość nie pyta, nie waży, ba na oślep idzie. A czuł ją w sobie aż zanadto. Gardłem się przelewa. Lepiej nie.
— Zobaczę ją niezadługo. Pojutrze święto...
Poprawił kapelusz na głowie i ruszył na dół kamienistą drogą, wzdłuż której równolegle leciał płot wójtowego sadu. Ale już Franek i nie spojrzał weń ze złości na Suhaja.
— To jest naczelnik! — myślał. — Biednyś ty narodzie!... Głupiś ty narodzie, — poprawił — że takim ludziom dajesz władzę.
Dziś pierwszy raz naocznie przekonał się i postrzegł, że w najlepszą radę wiatr gwizda, a ludzie czynią zawdy, jak im lepiej. Choćbyś im serce położył na stole, to nie uwierzą, ale gotowi twierdzić, że to wątroba... nie inaczej! Zbaczył sobie w tej chwili, że w chałupie u matki mieli raz owcę, która wodziła insze po ugorach, a zawdy jeno ciągła na czyjąś szkodę. Ale że wełnę miała długą i mleko dość gęste, to żal ją było sprzedać. Niech się pasie. I pasała się krzywdą ludzką, aże raz wzięła i zdechła bez żadnej przyczyny. Czy się jej urok dostał? — dumali... Ale już późno było odczyniać. Z ciekawości bolesnej rozpruli jej wnętrze i znaleźli w niem serce oblane łojem doznaku...
Skąd mu to wszystko stanęło teraz przed oczyma?
— Może i ludzie miewają serca oblane łojem... — pomyślał. — Bo choroby nie uznać, a przecie...
Zadumał się tak, idąc koło krzaseł, że nie wiedział, ile już razy schylił się po kapelusz, który mu strącały, co chwila, rozłożyste konary jabłoni. Aż obudził go cienki i serdeczny śmiech tuż koło niego w sadzie.
— Franek!... Cha! cha! cha!... komu sie ty tak nizko kłaniasz?
Stanął i spojrzał ponad krzasła i rozśmiał się razem.
— To ty Hanuś?
— Juści ja! Patrzę i patrzę na ciebie, a śmiech mnie porywa. Co dwa kroki, to już: pac!... kapelusz na ziemi. Strasznie cię te konary nie rade widzą.
— Nic se z tego nie robię, kie mnie ty rada widzisz...
— Kto ci to powiedział?
— Hańte ocki śmiejące...
— Nie wierz im, nie wierz! bo one cyganią...
Śmiała się cienko i dziecinnie prawie, a tak szczególnie, że Rakoczemu grał ten śmiech w nim samym, a serce poczynało tańczyć na weselu duszy, prawie bezwiednie. Dziwne, że to on, co śmiechu nie znosił, tak się wlubił w te drgania jakichś dziwnych tonów; tak mu się rozpływały nerwami po ciele, jak te nitki palące, z płomyków samych wyprzędzione.
Stała naprzeciw niego, tuż przy krzaśle, splecionym z tylin. Ręce obie wyciągnęła nad głowę i zaplotła je palcami na cienkim konarze. Chustka jej z głowy spadła na ziemię — niech leży... Warkocze się rozplątały, lniane i długie.
Przewieszała się na wszystkie strony, zgrabnie i zwinnie, jak łaska na słońcu, umiejąc w sekundzie jednej tak ułożyć twarz i oczy i barwne spódnice, że patrzącemu zdawała się tęczą, mieniącą się bez przerwy, a zawsze wabną i ciekawą.
Rakoczy ramiona oba sparł na końcach tylin i, przychylony, zdawał się więcej barczystym, niż był. Kapelusz mały zsunął na zagłowie, i strączki włosów czarnych spadły mu na czoło. Białe, słoneczne kółka latały po twarzy, wygolonej czysto i jak z bronzu wykutej. W oczach siadały iskry, kiedy mówił — gasły zaś, gdy się zadumywał.
Słuchał i patrzał w nią, rad, że ją widzi przed sobą w pogodzie, w słonku, w śmiechu. Chwilami zdało mu się, że świat, w którym on stoi, to cień, to wieczny cień, a z tego świata jak z groty zamkniętej, wyziera on przez otwór i widzi w promieniach słonka ją, tę pliszkę małą... I raduje się serce jego tym widokiem, ale mu jakiś ciągły żal, że te dwa światy takie blizkie, a takie dalekie...
Tak mu się to chwilami zdało, choć ich płot jeno dzielił, nic więcej. Stał, pochylony, i patrzał w nią, a śmiech jej dzwonił po jabłoni.
— Nie patrz, bo cię urzeknę!
— Tyś mnie już urzekła... Teraz odczyń!
Nowe dzwonki śmiechu.
— Ja nie umiem odczyniać — żaliła się — Nikt mnie nie nauczył. Ale powiedz starej Jadze, może co pomoże...
— Hanuś! Hanuś!
— Franuś! Franuś! — przedrzeźniała dziecinnie.
Śmiali się, jak psotniki dwa pośród jabłoni.
— Co ja mam z tobą biedy! — szepnął.
— Przedaj! Kto inszy nie będzie narzekał...
— Za nic w świecie!
— Ha! To musisz cierpieć...
I pochyliła głowę z taką rezygnacyą świętą, jak małe jagnię, któremu brata wzięli na ofiarę, a ono widzi i pomódz nie może. Uściskałby ją za to...
— Przybliż sie — poszepnął — a jak nie, to ja te krzasła zwalę i przeskoczę...
— Aha! Do cudzego sadu... wolno ci? Jaki prędki!
Zastanowił się i posmutniał odrazu.
— Dyć to prawda, że sad twojego ojca... — szepnął.
— I mój i mój! — kołysała się na gałęzi. — Kanyś ty był, Franek? — spytała.
— Byłech u was...
— Co oni tam radzą? Powiedz mi... Bo sie tylu gazdów naszło, jak na jaki odpust.
— Do wójta.
— Czy ci ociec pedzieli co, żeś taki? No gadaj-że, nie patrz tak... Przecie ja ci nic nie winowata. Nie powiesz? — zbliżyła się i spojrzała mu w oczy.
— Co ci z tego, choćbych i powiedział?
— Nic, ale ja muszę wiedzieć. Może ci o mnie co nagadali? Nie wierz im, bo oni zawdy cyganią. Ludzie myślą, że jak wójt, to już musi prawdę gadać. A ja przecie lepiej wiem...
— Nie o to poszło.
— Ino o co?
Franek się zastanowił... Jakby to powiedzieć? Doprawdy, że sam teraz nie wie już, o co im poszło. Zajadłość była, to i powód musiał być, ale jaki?
Wybory... To był niby powód oczywisty, ale po za wyborami setki rozmaitych przyczyn. Zadumał się — i znów mu się przezdało, że widzi dwa światy, ale insze... Na jednym stoi on, a ten świat: same debrze, potoki, urwiska, przez które musi iść ku halom, widnym oku poza widnokręgiem... Na drugim cała rada: gromady ludzi potracone, idą pasęcy się, jak owce siwe po ugorach, i kręcą się kołem, wciąż powracając na to samo miejsce, skąd wyszły; a czasem drzemią, usiadłszy na tłoku, jak te jałowce, gdy je mgła obsiędzie i sendzieliną oprószy.
To mu się zdało, jakby we śnie, kiedy otwartym okiem patrzał na nią, wyczekującą niecierpliwie.
— I nie powiesz do końca? — spytała.
— Zaraz, zaraz...
— Cóż ty tam widzisz? co tak patrzysz...
— Widzę te przyczyny, dziecko, o jakich trudno pedzieć.
— Matko Boska! Jakiś ty czasem dziwny... Ja cię sie pytam, o co wam z ojcem poszło?
— O to, — zawołał gniewnie — że ociec twój chciałby wszystkim nakładać swoją wolę...
— A ty swoją. No, trafiła kosa...
— Tu nie ino o mnie idzie... Zrozum-że, Hanuś!
— O, ja se ta sama z nimi dam radę... Nie bój sie!
— Ale tu idzie o całą wieś...
— A ciebie co wieś obchodzi? Widzicie wy! Przecieś ty nie wójt...
Franek wyprostował się, chciał coś powiedzieć prędko, ale się pokonał. Szepnął tylko, patrząc w nią z wyrzutem:
— To samo powiedział mi twój ociec...
Widziała, że mu sprawiła przykrość. Ale czem? Napróżno łamała sobie nad tem głowę. Nieraz, bywało, rozgniewa się w sekundzie o jedno słowo, nie wiedzieć skąd i za co... Już taką chyba musi mieć naturę.
— Bo ja nie rozumiem ciebie, mój Franuś...
— Dajmy pokój. Potem ci to wszystko wyłożę. A teraz i czasu nie mam i...
— Ty la mnie nigdy nie masz czasu!
— Hanuś! — począł serdecznie. — Wiesz przecie, co ja la ciebie...
— Nic nie wiem, nic! — zatykała dłońmi uszy z pustotą dziecka.
Jak się to na takie gniewać? Patrzał w nią, a serce mu tajało i opływało morzem pragnień gorących, rozchodząc się po całem ciele promienisto.
— Moje! — pomyślał prawie. Dosłyszała.
— Nie twoje! — odrzekła przekornie.
— No to czyje?
— A swoje!
Cofnęła się szybko ku jabłoni, gdy on rękę po nią wyciągał.
— Nie dostaniesz! Cha! cha! cha! Nie dostaniesz...
— Muszę!
— Franek! — śmiała się głośno. — Nie rozwalaj płotu...
Zatrwożył się i spojrzał, jakby rzeczywiście płotowi działa się krzywda, co ją ucieszyło niezmiernie. I on rozśmiał się z tego, że jej taką uciechę wielką sprawił, choć niechcący. Ale wnet spoważniał i głowę oparł na dłoni, łokieć położył na krzasłach, dumając nad czemś długą chwilę. To ją drażniło. Lubiała gwar, a cmentarz omijała z daleka.
— Co tak dumasz? — spytała. — Abo mów co przecie, abo jak...
— Myślę, — odrzekł — że nie wiem, jako to bedzie z nami...
— Jako ma być?
— Bo ociec twój nie rad mnie widuje.
— Wiem ci ja o tym już oddawna... A ty go jeszcze napalasz do reszty.
— Co poradzę? Kie taka już natura we mnie. Ile razy przyjdzie jaka sprawa, to ja siebie nie widzę, nie dbam na nic...
— A potem żałujesz?
— Nie żałuję, bo niech będzie, co chce — ja sprawiedliwości nie opuszczę, aże do śmierci.
— To sie ze sprawiedliwością ożeń, a mnie dej spokój!
— Chciałabyś mnie ty, jakbych sie z nią rozwiódł? No, powiedz sama...
— E! Co ja ci mam gadać? Ty sam najlepiej wiesz, jak masz z ojcem postępować, coby cię przyjęli. Oni przecie nie są tacy, jak sie wydają. Ino im trza podchlebić...
— Podchlebiać nie umiem.
— To sie naucz! Myślisz, że ci sie to nie przyda, choćby i na potem?
— No, nie żartuj, lepiej mi powiedz, czy nie gadał co kiedy ociec na mnie...
— Ho, i nieraz jeszcze! Kogo nie radzi widzą, to wciąż bedą o nim gadać. Nie po imieniu wprost, ale tak, że każdy wie dobrze, o kim myślą. I te proroctwa Saby bedą stosować do niego i wszystko złe na świecie... Taka ich natura.
— Żeby ja to ojca mógł przekonać...
— Nie potrafisz. To darmo. Co ja sie im już naopowiadam! A uwierzą mi? Oni ta mają swój rozum, nie pytaj sie. Wiesz, coby ich przekonało? — dodała po chwili. — To, żebyś miał gruntu dużo, abo jakie pieniądze wielkie...
— Ba! Ja wiem o tym... Ale skąd-że wezmę?
Pozierała na niego, czy nie powie co więcej, a gdy milczał, spytała prawie obojętnie:
— A jakże z tą połówką? Obiecali ci pono spłat... Dużo to bedzie?
— E, co tam gadać! — machnął ręką. — Ze szwagrem nie poradzi, bo to człek ściśliwy. On by za groszem i do piekła szedł...
— Taki skąpy?
— Lepiej nie mówmy o tem. Wiesz co, Hanuś...
— Jak to? — przerwała. — On cię odsunął z twojej ojcowizny, i będziesz mu darował? Przecie to grzech o pomstę...
— Aleć on mi da...
— Kto wie, kiedy! Oddalał cię bedzie z roku na rok, a potem... Ty ino o drugich ludziach myślisz, a o mnie to nic!
— Hanuś! O coż ty płaczesz? Przecie ja ci... Hanuś! Nie płacz-że, bo mi sie serce kraje... Czegoż ty chcesz, moje dziecko? Powiedz... no czego?
— To mnie... to ja mam za ciebie ciągłe swary w chałupie od ojca... Ty za mnie, to nic! Trafiają mi sie różni ludzie, sam ociec upatrują coraz to kogo inszego, a ja nie, i nie... i dokądże mam tak czekać? Jak ty sam nie stoisz o to...
— Hanuś! Bo doprawdy... Przecie ja ino o tobie zawdy myślę.
— I co mi z tego myślenia?
— A o cóż ci zachodzi? Powiedz...
— Ty wiesz, jak ludzie robią...
— No, nie płacz-że już, nie płacz — zawołał z żalem. — Bedę robił, jak ludzie, kiedy ty tak chcesz... Niech sie już odtąd wszystko do ciebie stosuje! Wezmę sie do podziału...
— Nie... niech ci dadzą wypłat — szepnęła przez łzy.
— Dobrze, niech bedzie i wypłat. Ale ja myślał o czem inszem, i powiem ci szczerze, żebych cię rad bez gruntu widzieć...
— Golusieńką?
— Tak, bo radbych cię ustroić swoją własną pracą.
— A na ten grunt ociecby sie żenili, czy jak? Bo nie rozumiem...
— A niechby zrobili, co zechcą! Mogliby i cyganowi dać. Ja o to nie stoję. Póki mam zdrowe ręce i głowę na karku...
— Łatwo to gadać, ale...
— I żyć nie trudno, jak sie ma wiarę i miłość przed sobą. Nadzieja sama przyjdzie — uśmiechnął się przytem. — No, czy nie? Powiedz, że tak, choćbyś nie wierzyła. Ufaj mi, że, co robię, to robię dla ciebie i dla sprawiedliwości ludzkiej, bo tak trzeba.
— A zajmiesz sie tem, o czem gadam?
— Zajmę.
— Zaraz jak przyjdziesz do chałupy? co? — przysunęła się ku niemu.
— Nie wiem, bo, widzisz, wybory nadchodzą...
— A cóż ty masz przy wyborach do czynienia? Przecie tam są insi...
— Tak, ale po tej stronie nikogo niema, a po tamtej stoi Suhaj... te... chciałem rzec, twój ociec z radnymi.
— I znowu będziesz wojował z nimi i większą jeszcze złość na siebie ściągniesz... Ja nie chcę! Po co ci te strony jakieś wynajdować? Przecie radni są od tego, to niech wybierają. Ty sie nie mięszaj.
— Kiedy muszę.
— Kto cię do tego zmusza?
— Jest, widzisz, taki pan mus, co mi zawdy szepce...
— Opowiadaj se dzieciom takie bajtki!
— Nie gniewaj sie... o, jaka Hanusia brzydka, pomarszczona!
— Ty! — zawołała w półśmiechu i złości. — Ja ci powiadam, żebyś mnie słuchał! Bo jak sie zgniewam...
— To co?
— Ino nie bądź taki pewny swego...
Niepokój cichy przemknął mu przed oczyma, i na twarz od niego padł cień.
— Dyć to prawda — poszepnął — że kochanie wasze, jak ten puch. Wiater wieje, coraz indziej niesie...
— To nie ulatuj za nim, jak cię nogi bolą... ty marudny człowieku! Filozofie!... O, znowu patrzy daleko przed siebie... Co ty tam ciekawego widujesz? powiedz mi...
— Co...
Patrzał na nią i prostował się, jak smrek wiatrem przygięty, kiedy się odgina.
— Słuchaj, Hanuś... ja ci to wszystko wytłómaczę i opowiem przy czasie.
— To już idziesz? — spytała.
— Do wieczora i dłużej stałbych tu przy tobie, jakbych sie nie przymusił odejść. Tak mi nogi powoli wrastają w ziemię...
— Ej, urósłby też smrek, jakby sie przyjął... Ha!...
— Ty musiałabyś jedliczką stać koło mnie blizko, bo inaczej nie ustałbych długo w jednem miejscu...
— O zaś! A jakby mnie kto okaliczył... bo+lałoby ciebie?
— Ja by cię tknąć nie dał! Pogruchotałbych takiego na miazgę...
— O ratunecku! Nie bądź-że też smrekiem, nie bądź, i ja niech jedlicą nie bedę.
Śmiali się i marzyli o sobie przecuda. Franek zabaczył o swojem odejściu i długą jeszcze chwilę czernił się przy płocie. Z jabłoni poznikały już słoneczne białe kółka, po liściach latające. Cień od okołu padł i zakrył słońcu gęstą zieleń drzew i trawnik sadu.
— Oj, trza mi iść... — pomyślał wreszcie Franek i westchnął ciężko nie lekko.
— Jeszcze chwilkę... chwilusię! — prosiła Hanka.
— Co mi dasz, jak ostanę?
— Dam ci jabłek i... czego się śmiejesz?
— Śmieszno mi, że wy nas tak jabłkami raczycie. To musiało już z matki na córkę przechodzić od praprababki Ewy. No, ostań z Bogiem, a nie kuś ludzi nadaremno.
— Franek! Mam ci jeszcze coś powiedzieć...
— No?
Parsknęła śmiechem, gdy się wrócił, i huśtała się przed nim zalotnie, wieszając ręce po konarach za płotem.
— Żebych ja to mógł dojść! — pomyślał. — Chodźno haw, Hanuś...
— Po co?
— Powiem ci cosi...
— Już ja wolę nie wiedzieć — rozśmiała się. — Jakiś ty mądry!
Zbliżyła się po chwili, ale ostrożnie, i zaciskając ząbki, śledziła ręce jego, żeby w sam czas odskoczyć. Nie udało się. Chwycił ją niepostrzeżenie za ramię.
— Franek! Bo będę krzyczeć — zawołała. — Ludzie sie zlecą...
— I opowiedzą po wsi, że całować nie umiesz po cichu, na co ci tego?
— Franek! — prosiła, udając płacz. — Puść, bo mi rękę złamiesz...
Przeląkł się naprawdę i puścił. Odskoczyła z wybuchem głośnego śmiechu, ale i żalem w sercu, że jej tak łatwo uwierzył.
— Nie, to nie! — zawołał, odchodząc. — Rada byś ty widzieć mnie tu wnetki. A na despet nie przyjdę.
— Franek! — leciała obok poza płotem.
— Już mnie nie zwiedziesz — szepnął, ale się zatrzymał.
— No naści-że, — wychyliła się ponad krzasła — pocałuj, ale tak po swojemu!
Zaszeleściły liście na jabłoni i długo jeszcze chwiały się nad ich głowami, aż wreszcie ucichły.
— Mój!
— Moja!
Ciche szepty i oddechy drżące.
Chwila dogania chwilę, omija i ginie. Cień rośnie, wydłuża się i rozszerza coraz dalej.
Niezadługo Hanka zeskoczyła na trawnik i biegła pośród jabłoni, szeleszcząc spódnicami po liściach wysokich. Co chwila odwracała twarz ku stojącemu, obiecując niebo całe w uśmiechach słodkich.
Już dawno znikła za węgłami przytykającej do sadu stodoły, a Franek jeszcze stał i patrzał za nią.
— Kogóż ty tak wypatrujesz? — ozwało się z blizka.
Zaskoczony tak znienacka, odwrócił się wartko i obaczył przed sobą Gnieckiego, który suwał kerpcami po przeciwległej stronie drogi, wspierając się na kośturze z przyzwyczajenia raczej, niż z potrzeby.
— Ja myślał, żeś ty już w chałupie — dodał drwiąco.
— A wy już od wójta? — spytał, pomijając drwiny.
Chciał się dowiedzieć, jak się ta rada skończyła. Zbliżył się więc ku niemu i począł iść obok, wyciągając słowa od starego. Ten też nie dał się długo prosić, bo był człek gwarliwy; a żal choć miał do Franka, to nie taki wielki, żeby aż gwarę cofał przed jego obliczem.
— Wójt ma czas — prawił — to niech siedzi. A na mnie roboty czekają ze wszystkich stron. Bo jak sam nie dopilnujesz, choćbyś miał i czeladnika, to już djabli po tem...
— To-ście nie doczekali końca?
— Ba, kto wie, kiedy koniec bedzie. Gada sie, gada... a tu czas leci, nie stoi, ani sie nie pyta. Każda rada ma dwa końce. Sam dobrze wiesz o tem. Jak sie ją przetnie, to może mieć i więcej. Telo wypowiesz dwoma słowami, cobyś też i cały dzień gadał. Ino trzeba umieć takie słowa, mieć dar od Boga... bo inaczej, to sie człek na wstyd i na hańbę narazi bez potrzeby.
Franek odczuł przymówkę, odrzekł też natychmiast:
— Każde słowo, moiściewy, jest, jak złoto czyste, jeśli pochodzi ze szczerego serca i z dobrej woli. Ale to najczęściej ludzie mętne mają pojęcie i pochlebstwa biorą za prawdę, a śmiałą szczerość za obrazę. Czy nie tak? powiedzcie.
— Bywa i tak, czemu nie? Ale też trza mieć i wymiarkowanie, do kogo sie prawi, bo i człek człekowi nie równy, a każdy przecie radby mieć swój honor, choć jaki taki. Najgorszy dziad, a honor swój w torbie nosi... cóż dopiero pedzieć o rodowych!
— Kogóżeście ta ustanowili? — spytał Rakoczy.
— Nikogo jeszcze, bo ja poszedł, ale mi sie widzi, że najprędzy Szymka wyprawią razem z wójtem, bo to krewniaki blizkie, to sie zgodzą.
— A wy sami, kogo-byście chcieli?
— Abo ja wiem... Niech idzie, kto chce. Ja sie ta nie dopraszam.
— Ba, ale to nie można tak lekceważyć swoich własnych praw, bo któż je bedzie szanował, jak nie wy? Przecie tu o waszą biedę idzie, zrozumcież. Taki poseł ma być obrońcą w sejmie waszych spraw, rzecznikiem waszych żądań i potrzeb piekących.
— Dyć prawił o tem i Suhaj.
— Nawet ustawy ma prawo układać razem z innymi. To, wicie, trzeba ludzi śmiałych i uczciwych, coby sie nie dali przeciągnąć na drugą stronę, nie wybierali dygnitarzy, ale swoich ludzi, sercem i duszą przywiązanych do tej ziemi nieszczęsnej, do tych chałup. Bo inaczej, powiedzcie, po co nam te prawa? Jak my nie mamy z nich korzystać, ino ci, co swoich mają już za wiele?
— No dyć prawda, rzetelna prawda — szepnął Gniecki i zastanowił się chwilę. — Ale poradzisz to z ludźmi? Jak i wójt... No dyć człowiek, zdaje się, oparty. A przecie ja nie dałbych ani złamanego dyszla za jego rzetelność. Bo nie dziwota! Człek se różnie myśli i nieraz daje sie powodować ku złej stronie z miętkości serca swego i z obawy. Ale najlepiej, żebyś słuchał, co ci tam szepce wewnątrz bezustanku, bo to jest jeden doradca prawdziwy...
— I nieomylny! — dodał Franek.
— No, to my sie zeszli — rozśmiał się Gniecki, stając. — A teraz musimy sie rozejść, bo ja haw idę, ku chałupie. Nie wiem, jak oni ta co robią. Jak nie widzą gazdy nad karkiem, to robota śpi. Tak bywa... No, ostań z Bogiem, Franuś. A niech ci nie będzie za przykro, żech sie osobą swoją przyczynił do zniewagi, jaka cie spotkała. Lepiej im ta na oczy nie właź...
Podali sobie dłonie i rozeszli się w przyjaźni ludzkiej. Rakoczy poszedł prostą drogą, a Gniecki skręcił ścieżyną ku osiedlom, na lewo.
— Mądry jest, bo jest — myślał o Franku idęcy. — Ale zastanowienia jeszcze ni ma. Ho, i nie wnet bedzie je miał, aż mu sie sadła dobrze za skórę naleje. Takim tak bywa... Z początku chyci ostro, jak ten źróbek zaprzągnięty w jarzmo, wysila sie i ciągnie, aż mu oczy krwią zachodzą, a potem puści raptem i da folgę przeciągniętym żyłom. Wtedy dopiero widzi, że on głupstwo ludzkie wiózł, nic więcej. A ono takie ciężkie... ho! niejeden już siły stargał, próbując je ruszyć.
Rakoczy zaś, idąc drogą, naodwrót myślał o nim.
— To jest chłop sprawiedliwy i niegłupi, jak widać, ino ci go bałamucą, a on też, gwoli spokojności, woli im wierzyć.
Myśląc kolejno o nich wszystkich, poznał, że właściwie, to do żadnego z nich nie czuje osobistej niechęci, nawet paru dość lubi, jako i Gnieckiego. A wszystkich, razem wziąwszy, prawie nienawidzi, tacy mu się wydają wstrętni w tej gromadzie zapleśniałej i szorstkiej. Czemu to tak? Zastanowił się... Przecie to ci sami ludzie. Musi być tej niechęci jakiś dalszy powód... I przyszedł na to, porównując, że podobnym jest stosunek jego do ludzi, których broni. Jeno stosunek odwrotny. On ich, tych biednych, razem wziąwszy, ogromnie kocha, serce by im wyjął z piersi i uraczył własną krwią, a przecie... Każdy osobiście z tych chałupników nędznych, każdy z tych komorników lamentujących głośno jest mu, co najmniej, obojętnym. Bo to są ludzie głupi, o swoim żołądku nieustannie myślący, łakomi i zazdrośni, mało co różniący się od zwierząt innego rodzaju.
Aż przystanął na drodze, tak mu się to wszystko dziwnem i niejasnem wydało. Jakto? Więc nie ma tej miłości, jaką się przechwalał? Może to ino złuda i przekorna upartość serca, a nic więcej?... Zastanawiał się nad tem długo, aż wreszcie rozumem swoim pojął jedno: Że nie miłuje ludzi, ale ich biedę jakąś smętną, załzawioną, włóczącą się po ugorach na wietrze. Powtóre, że nie czuje nienawiści do nikogo na świecie, ale całą duszą walczyłby z niesprawiedliwością, kędy się jeno gnieździ — w sercach ludzkich, czy na obłokach.
Tu się odnalazł w sobie, jakim był, i uwierzył w to skwapliwie, odkładając przemyślenie na inszy, sposobniejszy czas. Uciecha z wynalazku napełniła serce jego pewnością większą, uspokoiła złe siły, buntujące się przeciw wojującej duszy... Tak musi być! — pomyślał. I uczuł się zespolonym z armią wielką, której nie zna, ani znał nie będzie. A choć tu jest sam jeden — tam muszą być insi... Gdzie są, to nie umiałby słowami określić. Tam — daleko — na świecie — na szerokim świecie... Czuł ich tam poza sobą — i siły mu rosły. Duma, siostrzyca jego zmarła, dotknęła dłonią czoła jego; aże się wstrząsnął. Jakieś przypomnienie dalekie wychyliło się, jak cień spoza grobu, i znikło... Co to mogło być?... Szedł, jak w sennej gorączce. Nie wiedział prawie, dokąd idzie. A mrok już za nim postępował. Kto wie, jak długo tak szedł.
— Napadnie czasem człowieka — pomyślał — pojmie duszę i tak wodzi, jak pijanego we mgle...
Żal mu się zrobiło tego dnia i czasu, gdy odwrócił się i obaczył mrok za sobą idący, ale wnet poznał, że się myli, żałując tych chwil, oderwanych ustawicznej pracy; a poznał nawet i to jeszcze, że większą wagę mają te chwile dla jego duszy, niż ciągła szarość zajęć rolnych, że po nich serce bije szybciej, myśl swobodniej lata.
— Tak rzadko człowiek daje folgę myśleniu, tak wiecznie w tym tartaku życia się obraca, że gotów do krzty zabaczyć o swojej duszy. A ona przecie też ma swoje prawo i dopomina się o nie głośno, potem cicho już i coraz ciszej... Jak ucichnie doznaku — wtedy człek się stracił. Nie odnajdzie się i w tem i w następnem życiu. Amen wieczne i koniec.
Przechodził potem myślą sprawy dzienne, chcąc je utrwalić w sercu, bo czuł, że odtąd już, jak potok, wartko popłynie jego życie.
Widział ich znowu zgromadzonych, siebie jednego między nimi, a za sobą wielką procesję sprawiedliwych cieni.
— Nie ustąpię i na krok! Niech sie walka toczy. Bedziemy widzieli, kto przemoże. I wiatr, choć jeden, a jak zadmie — to sie walą buki stare, odwieczne jedle, cały las gnie sie ku ziemi przed jego mocą. Nie ustąpię i na piędź, dopóki sprawiedliwość nie zakróluje nad roztokami. Nie ustąpię.
Zacinał się i zganiał siły oporne, jak wiatr, co chmury zewsząd spędza, nim burza wstanie. Czuł ją w sobie, czuł i to, że spokojność znikła, a bojowanie jakieś targa jego duszą.
— Pocznie sie... Niech sie pocznie! Ja nie mam lęku żadnego. Nic mnie już nie stracha na tym świecie — bo jedno prawo jest i jeden kościół. Abo sie gmina przeinaczy, abo ja padnę. Rąbanica zacięta. Bedziemy to drzewo zbutwiałe podcinali, aż samo jęknie. Przywali, to przywali. Jedna śmierć — jeden koniec — taki, czy owaki... Ino czy ona bedzie ze mną?
Zamyślił się, idęcy, wracając ku niej sercem miłującem.
— To moja radość! To moje wesele słonecznego dnia, to szczęście moje! Wyleciała, jak ptaszę z ogrodu, anim ją postrzegł. I zaśmiała się głośno, rada, że mnie widzi. A ten śmiech jej coś mi przypomina. Czy to nie owiec turlikanie, jak dzwonią po lesie? Coś podobnego...
Szedł myślami uboczą, a owce się pasły, a dzwonki drobne turlikały wciąż...
Rzewność jakaś dziecinna patrzała mu z oczu i wyzierała na świat przez szkliste łzy.
— Czy ona bedzie ze mną? — powtórzył, idęcy. — Czy mnie ukocha i mój świat? Bo w inszym ona urodzona świecie, choć na tej samej ziemi, tu... A mnie z nią razem lekcej żyć, ja bażę, bo już nie bedzie takiej pustki przy mnie, zaludni mi sie świat... I choćby wszyscy zwarli sie już na mnie i nie było w gminie człeka, coby słowem potępienia nie rzucił, a ona jedna bedzie przy mnie — to sie nie zlęknę, to wieksza siła bedzie we mnie wrzeć. O Hanuś, Hanuś, moje ukochanie! Ty ani wiesz, ani przeczuwasz w sercu swojem, jaka mi z ciebie idzie wielka moc — jaka mi z ciebie idzie słodka siła, która kazuje iść i iść... i nie ustawać, choćby nie wiem co! Choćby sie na łeb kamienie staczały, choćby sie góry waliły na drogę! Wciąż, bezustanku, naprzód iść, i iść... Co ja by począł sam? Już nie wiem prawie, ani myślę o tem, bo se nie zdołam wyobrazić. Darmo. Tak moje życie z twojem sie związało na wieczne trwanie i na wieczny czas. Czy to już było przeznaczenie jakie, czy ino trafunek ziemski? Nie wiem. Ale wszystko jedno. Jest i jest. Myślałech ci ja, widząc ulatujących za kochaniem, że to zwarjowani ludzie są — światu nie widzą całego przed sobą, ino tę jednę z istot ziemskich, tę praprawnęczkę Ewy. A ono przecie nie tak jest, nie wszędy i nie u wszystkich bywa tak. Bo jakoż? Dalekowidzom oczu nie zasłoni, choćby stanęło nie wiem co, a ludziom ślepym światu nie pokaże, choćby oświecił wszystko i słońce ku ziemi im przychylił. Darmo! Są ludzie tacy i owacy...
Począł iść ku chałupie ścieżyną przez pole, wśród zbóż rozchwianych dookoła. A mrok za nim postępował szybko i zachodził mu drogę, aż wreszcie wyprzedził go i ostawił daleko za sobą. Ciemność rozsnuwała się przędzidłem szarem po zagonach, gęste miedze traciły się po jednej z przed oczu idącego, aż wreszcie poznikały wszystkie.
Przystanął na chwilę i obejrzał się. Przesłyszało mu się bowiem, że ktoś nań wołał. Ale to jeno echo puste doleciało ze wsi. Nikogo, żywej duszy niema na tych działach.
Kosmata noc zamgliła huczne roztoki, stłumiła gwar, że słychać jeno bełkoty zdala niewyraźne i szum spadającej po kamieniach wody, jakby gdzieś pod ziemią olbrzymi młyn turkotał, a wiatr przynosił odgłos jego, to silny, to słabszy...
— Gdzieś tam, daleko, huczy młyn — mielą sie sumienia ludzkie na otręby... Olbrzymi tartak idzie bezustanku — zwolna piłuje serca na trociny... A wszystkiem gazduje śmierć; może zastawić wodę na przykopie — i noc, i spokój, oddechów nie słychać, jakby nigdy nie było życia na tej ziemi... Dziwaczny świat — dziwaczne jego urządzenie.
Dumał idęcy, a widma przeróżnorodne snuły mu się poprzed oczy. Począł się dziwić sam, że świat mu się czasami przeinacza, jakby miał różne oblicza w różnych chwilach jednej i tej samej doby. Co to w tem? Nie mógł se nijak wytłomaczyć. Wiedział przecie dobrze, że w chwilach wieczornego zadumania, kiedy oczy utopi w nieprzejrzanym mroku, jakiś tajemny robak wkrada mu się w duszę i podgryza niewidomie moc, zatruwa siłę i czyni w sercu jego cmentarz, na którym grzebie to, co przez dzień żyło. I czuł, że w takich chwilach coś w nim się odzywa, coś, co we dnie drzemało zgłuszone hałasem, a dusza poczyna się, jak ptak, trzepotać, bić o ściany słabemi skrzydłami i wyrywać się do tej pustki, która wiedzie w nieznane, dalekie... Co to może być? Sam już nie wiedział, jak sobie tłómaczyć: skąd to przychodzi, gdzie się to podziewa. Może przynosi noc, a płoszy słonko. Ta noc, co świat zapełnia strachami — to słonko, co strachy wygania...
Potarł czoło swe dłonią i uczuł, że jest rozpalone.
— Za dużo na jeden dzień — pomyślał. — Może sie różnie przezdawać.
Obejrzał się jeszcze na wieś, pozostawioną w dole, skąd patrzyła ku niemu czarno-wełnista noc migotliwemi światełkami okien, i przyspieszył kroku, by dojść do chałupy schowanej pod Groniem, nim się doznaku zczernią pola, nim się niebo zmrokczy na zachodzie, gdzie jeszcze cień od zorzy słonecznej błądzi i, szukając rodzicielki, co za słońcem zbiegła, spogląda: to na ziemię, to pod skrzydła chmur.
Szedł wartko, odganiając zalatujące myśli, i dyszał głośno, co w tej pustce wydawało mu się, jakby ktoś pędził za nim. Ścieżyna wiła się i podnosiła coraz wyżej, krzyżując się z jezdną drogą, wiodącą w osiedle.
Kiedy dochodził ku chałupie i sad już mógł rozpoznać przed sobą, zdało mu się, że ktoś od pola zasłonił okno świecące. Zdziwił się, ktoby tak wielki w sadzie stanął, żeby cień od niego padał na szyby... Cień to bowiem nie gruszy ani stojących śliw, lecz wyraźnie głowy ludzkiej w kapeluszu chłopskim.
Zaciekawiony, powstrzymał oddech i szedł cicho po trawniku, zginając kolana, by nie spłoszyć tej mary i zobaczyć naocznie, czy ma ciało... w istocie! Skoro już był blizko, widział dokładnie postać małego chłopiny, uwieszonego na ścianie i patrzącego pilnie w okno, skąd światło biło, promieniując po liściach jabłoni. I widział, jak ta postać, jakby przeczuła, że ktoś idzie, bo usłyszeć nie mogła żadną miarą, gdyż bardzo cicho stąpał, odwróciła twarz zalęknioną i spojrzała w mrok, a dwoje oczu zaświeciło zielonawo, podobnie, jak oczy łasicy ukrytej za strzechą; raptem zesunęła się na ziemię i pomknęła w sad.
Franek przeczuł, choć nie poznał, kto to może być — i coś w nim zapłakało litością ogromną.
— Jasiu! — ozwał się półgłosem. — Czemu ty uciekasz?
Zaszeleściały wiszące ponad ziemią liście i stanął przed nim człowieczek nieduży.
— To ja... — szepnął nieśmiało.
— Wiem... Czego sie boisz?
— Myślałech, że to szwagier wasz nadjechał z lasu... Bo ja, wiecie, niechcęcy, przechodząc, z ciekawości zajrzał. A ludziom mogłoby sie zdawać, że ja...
— Nie sprawiaj sie przedemną — przerwał Franek, kładąc dłoń na jego ramieniu.
Stali obok siebie długo, nie mówiąc nic; nareszcie Franek uczynił krok przed siebie i poprosił zwyczajnym głosem:
— Chodź do izby...
— O nie, nie, nie! — zaląkł się. — Darujcie, ale nie mam czasu. Cały dzień zbawiłech przy robocie, od samego rana, od świtu. Robi sie ludziom to i owo, i zejdzie do nocy. Tatuś w chałupie oczekują, trza iść, zaśpiewać jaką pieśnię, bo im sie ta cnie... Ja, wicie, zawdy śpiewajęcy żyję, nieprzymierzając: ten kos, co po lesie gwizda.
Mówił nerwowo, zalewając gwarę gorączką wielką, szklącą się w oczach migotliwie, jak rosa o mroku.
Nie namawiał go już Franek.
— Skoro nie masz czasu...
— Nie mam, nie, ani chwilki! Bywajcie zdrowi, a wybaczcie, a nie dziwcie sie niczemu na świecie...
Ścisnął dłoń Rakoczego i pomknął sadem na ogród niedawno skoszony. A gdy cień jego znikł w chodniku, pomiędzy zbożami, zastanowienie litosne objęło serce Franka.
— Niczemu sie nie dziwię, ino temu, za co ten człowiek pokutuje...
I przez krótki czas, gdy obchodził chałupę dokoła, by do drzwi trafić, przybaczył sobie nie tak dawne lata, gdy ten mały człowieczek był u nich w chałupie, jakoby swój. Pracował przez dzień, a wieczorem siadał i, patrząc w Zosine oczy, opowiadał bajki, albo śpiewował pieśni, jakich nikt nie umiał. Od niego to, dzieckiem jeszcze będąc, ponauczał się Franek śpiewów, które mu po dziś dzień w pamięci grają. A odkąd zapamiętał, zawdy wszyscy w chałupie nazywali go Jasiem, ludzie zaś po wsi mieli go za głupiego. Mały był już od czasu i nijak nie mógł róść, podobnie, jak ten smreczek, gdy mu się w młodych latach zerwie zielony wierch. Z latami, kiedy inni starzeli się — on smutniał, i wiecznie jednakową pacholęcą zachowywał twarz.
— Ktoś winien skonu skarlałego smreczka, ktoś, co zielony oberwał mu wierch...
Z tą myślą gniewnie popchnął drzwi przed sobą i znalazł się w oświetlonej izbie.
— Witajcież! — ozwał się cienki głos kobiecy. — Myślałach, że cię nie ujrzę przed nocą, tak cię cosi stronami wodzi...
Franek nie odpowiedział nic, zdjął kapelusz i usiadł ciężko na ławie. Rękawem ocierał spocone czoło, odgarnując palcami opadające strączki włosów.
— Mojego też nie widać. Pojechał do lasu... Żeby go ino nieszczęście nie spotkało jakie, broń Boże...
— Siostro! — zawołał Franek. Lecz wnet się pomiarkował i, nie dodając więcej ani słowa, opuścił głowę nizko i oparł ją na dłoni.
Siostra zaś pytająco patrzyła na niego, a nie słysząc nic więcej, zaciekawiła się niemało i bliżej podeszła.
— Miałeś cosi powiedzieć...
— Nie.
— Możeś głodny, bracie?
— Abo ja wiem!
Stała jeszcze chwilę przy nim, czekając daremnie.
— Taka z tobą zawdy gwara... — szepnęła z wyrzutem, i odwróciła się niechętnie ku nalepie.
Franek po chwili, gdy przechodziła obok niego, wyciągnął rękę po jej dłoń i zmęczonym głosem wyszeptał:
— Przebacz mi, siostro, bo ja czasem dziwnie z tobą gadam. Ale, jak człowieka myśli opadną...
— Ja wiem — odrzekła, — bo ty ino temi myślami żyjesz, nie dbając na to, że człek, to nie para. I płanetnicy, a przecie jeść muszą.
— A ja żaden płanetnik. Choć, kto wie...
— Bój-że sie Boga, Franek, nie pleć takich rzeczy. Abo ja cię to nie kąpała w poświęcanej wodzie?
— Ale ta woda była z potoka?
— No jakże...
— Może sie w niej kąpała jaka płanetnica...
— I cóż to płaci? Święcenie zawdy czary odżegnuje...
— A jak ostały na dnie? Boś musiała po wierchu ino kropić.
— Kanyby zaś!... Przecie sie woda mąci...
— Oj, Zośka! Zośka!
— Nie turbuj sie nic... Ino tak żyj, jak ludzie żyją. Trza mieć uwagę na się przecie... no bo jakże?
Tłómaczyła mu długo, jak powinien żyć, a on słuchał, nie słysząc ani słowa z tego; melodja tylko cicha jej głosu miękkiego snuła mu się po sercu niby pasma lnu. Odpoczął, potem wieczerzał razem z nią, bo szwagier jeszcze nie nadjechał, a mała siostrzenica spała już oddawna na maminej pościeli w izdebce.
Powieczerzawszy, niedługo siedzieli, bo siostrę nadlatywał sen. Poszła do izdebki, a Franek wyjął z półki świecę, zapalił i, rozciągnąwszy się na równej słomie, sięgnął po książkę na ławę za łóżko, bo zwykł był czytać o tym czasie, kiedy wszystko spało.
Nie mógł jednak tym razem przykuć uwagi do czerniących się przed oczyma rządków. Myśli chodziły samopas i nie dały się pozganiać żadnym sposobem; a gdy przystrzegł się na nie, by je pasterskim przykazem zegnać w jeden kerdel, rozpierzchły się pomiędzy drzewa o dziwacznie poskręcanych konarach, lub furgnęły, jak stada ptactwa na jesieni, kiedy się je, obsiadłe na ugorze, znienacka podejdzie.
Nie mógł sobie dać rady z temi latawcami. Za krótki czas obleciały powrotnie cały dzień, przeżyty od rana, i zawracały zwolna, kołując nad każdą chwilą czynu, jak te zgłodniałe orlęta, zataczające kręgi coraz większe nad miejscem wypatrzonem z góry.
Przeżywał wszystko powtórnie, w gorączce daleko większej. Był w gromadzie u wójta, ścierał się zajadle, nie ustępując ani skiby ze swojego świata. Potem z Hanką się spotkał, ze swoją Hanusią. Droższą mu teraz jeszcze była, niż tam, przy tym sadzie. Wyciągała do niego ręce i obejmowała go za szyję, przeginając się i turlikając białymi ząbkami, jakby paciorki szklane przesypywał po zgładzonych kamykach w roztoce. Gorąc uderzał mu do głowy i zamgliwał oczy. Uciekał od niej ugorami prosto ku chałupie. Obejrzał się — a z dołu, z cichych roztok pełzała za nim, wyciągając ku miedzom włosiste, szare łapy — kosmata, czarna noc... Umykał przed nią i spotkał w sadzie przy chałupie... dziwaczne spotkanie... Jak on to obojętnie tłómaczył... Niechcęcy — powiada — zajrzałech w okno, czy sie świeci, co tam ludzie robią...
— Prosta ciekawość... Uwierzyłoby stu ludzi... powinni wierzyć! Wierzą w bajtki sto razy więcej warte śmiechu...
Otrząsnął się i podniósł głowę, zdało mu się bowiem, że ktoś za oknem płacze. Ale nie. To wiatr porywa śpiew daleki i przeciąga w płacz. Słuchał, oparty na łokciu, i oczy mu się uśmiechały do znajomej melodji z dziecinnych swoich lat — a twarz rysowała się ostro na pościeli i drgała żalem, gorzkim, żalem nad czyjąś niedolą.
Wiatr uderzał o szyby i zawiewał śpiew daleki, wyraźne słowa...

»Oj, sługował ci ja, Zosiu,
Bez niejedną wiosnę —
Powiadałaś: »Bedę twoją,::
Jak ino urosnę«...

I urosłaś taka śmigła,
Jak jedlica w borze —
A ja zmalał, jak ten smerek
W skalistym ugorze...

Oj, co mnie też przesadziło
W to samotne pole!
Wysłużyłech tobie szczęście,
A sobie niedolę...«

Wiatr uderzał o szyby, jakby chciał obudzić śpiących, by lepiej słyszeli.
— Zośka! Słyszysz? — ozwał się surowo Franek.
W izdebce powstał szmer, i odrzekł niewyraźny głos kobiety sennej:
— Zdmuchnij świecę, bo ta łazęga myśli, że ja nie śpię, i nie przestanie do rana zawodzić... Mój nie przyjechał jeszcze?
Frankiem zatrząsł gniew serdeczny. Już miał dla niej goryczne słowo na wargach, opanował się jednak prędko i nie rzekł nic. Długo leżał bez ruchu, dumając nad różnicami serc z jednej urodzonych ziemi.
— Nie warta jego śpiewu — szepnął wreszcie. — Niech i on sie wyśpi... Choć może przez tyle roków oduczył sie spać.
Powstał i zgasił światło.
Za chwilę przemknął koło ściany szmer, a za nim szelest. A potem wszystko ucichło.


IV.

Nazajutrz, nim słonko wyszło, zerwał się Franek z pościeli, zarzucił biały serdak na ramiona i wyszedł przed sień, na osiedle. Niedaleko była studzienka nieduża, gdzie owce pijały wodę, wracając z pastwiska. Poskoczył ku niej, nachylił się i czerpał dłońmi zimną wodę, chlustając na twarz, na włosy, na odsłoniętą szyję. Parskał przytem głośno, jak pławiący się w rzece młody źróbek, gdy mu się nozdrza zalewają wodą. Potem rękawem lnianej koszuli przetarł oczy i obejrzał się po świecie...
— Prześliczny ranek! Cudowny się zapowiada dzień — pomyślał. — Trzeba wygnać owce, niech sie o chłodzie napasą, bo przed południem będzie gorąc i upał słoneczny.
Nie poszedł już do izby, żeby przetwieraniem się nie zbudzić szwagra, który późno wrócił, ba ruszył prosto ku owczarni i odsunął wrota. Wysypały się owce rozespane, jedna za drugą. Zajął je i pognał po za izbę na starą koniczynę.
Szły przed nim wolno siwe owce stare, córki ich wybiegały raźniej, potrząsając kędziorami skręconej wełny, a jagnięta bawiły się przeskakiwaniem płotów, których nie było. Gdy stanęły na zagonie ściętej koniczyny, nie odrazu chwyciły się paszy, lecz pozierały po sobie, z niedowierzaniem oglądając się na Franka, czy ich dalej nie popędzi, czy to rzeczywiście dla nich ta przednia strawa, o której nieraz myślą na ugorze, jak o czemś bardzo słonem; bo u nich sól — to kwiat słodyczny smaku. A widząc, że ten wielki pasterz jest na nie łaskawy i nie myśli gnać ich dalej na ugorne pustki, pomyślały, że dziś musi być wielkie święto, dzień, w którym wszystko wolno, i roześmiały im się oczy weselem szczęścia. Wartko też, by nie utracić dobrej chwili, rozbiegły się i poczęły skubać listki, omoczone rosą. W początku rwały skraja, nawet razem z trawą; potem już, rozwydrzone, ostawiały inne liście prócz koniczynnych; nakoniec i to im się sprzykrzyło; wybierały tylko duże listki, pomijając mniejsze.
Stał przy nich Franek, bez odzienia prawie, i nie czuł porannego chłodu, lecz rzeźwe drganie krynicznych strumieni we wszystkich splotach żył. Czuł w sobie siłę, moc potężną życia, smrekaby złamał, jak uschniętą trawę, stu chłopów mógłby przerzucić przez dach.
Dziwił się mocno, przybaczywszy sobie, jak on to wczora wlókł się, chwierutany smutkiem, przez hańte działy. Dziśby je przebiegł, jak rogacz spłoszony, po trzy zagony przeskakując naraz... Ale to czasem nadejdzie płaneta, niby chmura, co się na pogodnem niebie urodzi z obłoków parnych, i obsiędzie nagłą duszę człowieczą, i osłabi ciało doznaku.
Patrzał w doliny i widział, jak roztoki się budzą, jak się powoli rozrzedza i niknie mglista srezoga, jak szare pola nasiąkają barwami przeróżnych odcieni i zbliżają się ku niemu krajobrazy czyste, świeżości pełne i uroku. Ludzi jeszcze nie widać, ale dymy, wysnuwające się pasmami z dachów, świadczą, że już powstali.
Obejrzał się na swoje osiedle i tu równie obaczył siwy dym, wijący się leniwie, miękko po wilgotnym dachu.
Słońce stanęło czerwonem kołem na lubomierskich szczytach, i można było patrzeć w nie bez mrużenia powiek. Zwolna kolisty ogień martwy rozpalał się w ognisko żywe i wnet buchnął płomiennym żarem, białym od skrzących skier, rozsypujących się promienisto na wszystkie strony.
Ta przemiana tarczy słonecznej, choć ją Franek nieraz i dłużej oglądał z wysoko położonych polan, zastanowiła go i teraz, gdy stał, dumając, obrócony twarzą ku wschodowi.
Żywy odblask ozłocił stojącego, kładąc smugi różowe na ubiór jego pasterski, i ożywił brązowe oblicze, rzucając na nie krwawe odcienie, załamujące się ostremi linjami w jasne i ciemne płaszczyzny.
Głowa jego stała się podobną odzieniu czarnych jagniąt, kiedy wyjdą z kąpieli, a wełna ich od mroźnej wody powije się w pukle i długo świeci kropelkami nieobeschłej rosy; włosy bowiem, nienakryte, poskręcały się swobodnie w połyskujące stalą strączki, na których kołyszą się i błyszczą ogniem górskiego kryształu niestrzepane krople studziennej wody.
Stał w krwawym blasku wschodzącego słońca, jak młody bóg pasterski, stojący posągiem na polanie urocznej wśród drzewnej zieleni i osiwiałych poranną rosą traw.
Stał pełen swobody pierwotnej, a żyłami jego ciała szedł płomień życia gorącego, zapalając rozkwitłe siły i stusmrekową moc.
— Świecie mój, świecie! — powtarzał w koło, nie umiejąc wypowiedzieć słowami tych pieśni, co w sercu jego dzwoniły rozgłośnie na cześć złotego słońca, na chwałę świętej ziemi.
Nigdy nie czuł się tak pewnym, że naprawdę żyje, nigdy nie czuł w sercu swojem takiej świeżej mocy, jak w tej chwili porannej, kiedy słońce wstaje, kiedy ziemia przeciera oczy, wilgotne od błyszczących ros, a one iskrzą się, jak blaski przecudnych kamieni.
Spojrzał w roztoki zagłębione... Obaczył jasne smugi, niby miotły ogniste związanych promieni, jak rozmiatają mgły obsiadłe nad wodą i rozgarniają mrok płowy, kosmaty, który cofa się przed niemi, przypada w rozpadliny wązkie, a znaleziony, mknie chyłkiem popod strome urwiska, czai się i posuwa ku lasowi, gdzie ma ojczysty, ciemny gmach — smrekowe świątynie... Obaczył sady ozłocone, jak wieńcami, przetykanymi czerwienią, otoczyły osiedla odymione... Obaczył drzewa jesionowe, osiadłe na kępach, zagony wązkie, zbożem tkane, przeróżną zielenią, która się mieni za podmuchem pieszczącego wiatru, niby równe zwierciadło stawu zielonego, załamujące światło żywe taflami złotemi. A gdy szedł wolno znużonem od blasku okiem przez sine pola, zdało mu się, że widzi, jak promienie słoneczne czeszą złotym grzebieniem zadzierzysty len.
— Cudny ten świat! — pomyślał. — Przepiękne jego malowanie... Kto je rozumie? Kto je widzi? Ani jeden człek...
Obejrzał się po całej wsi. Nikogo.
— Pochowali się w tych norach swoich, jak podziemne krety. Przywykli do tej ziemi, grzebią w niej, jak te myszy polne, szukając życia. A to życie tak niedaleko!
Poczuł rozkoszne drgnienie serca, jakby w nim odezwało się to życie, zaklęte w niem.
— Na świt! Na świt!
Jak ranny ptak w gęstwinie, tak w głębokościach serca jego śpiewało narodzone życie.
— Na świt! Na świt! — grały zbudzone pieśni dookoła.
Rósł szczęściem swobody ponad ziemię, olbrzymiał i czołem prawie sięgał ku obłokom. Poczuł w chwili tej rozpętania duszy, że człowiek jest potęgą, której nic nie zmoże — nawet śmierć zdała mu się złudą, marą jakąś bezsilną, która po nocy straszy.
Niczego i nikogo w chwili tej nie pragnął, jeno serca jednego z pośród ludzi, któreby za nim szło w płomienne życie... Poniósłby owo serce nadpowietrzną drogą, jak orzeł niesie ptaszę małe, które mu na skrzydle usiędzie i z ufnością powierzy swoje życie królewskiej opiece. A jak lot orła, niosącego ptaszę słabe ku niebu, zdumiewa pisklę śmiałością swą i mocą rozpędu — tak droga jego prędka płomiennej wędrówki zbudziłaby podziw szczery i wiarę ufności w sercu, które mu się powierzy na życie i śmierć...
— Nie ma jej tu koło mnie — myślał z żalem — tej mojej okruszyny słodkiej...
Tęsknicą wyrywało mu się serce ku niej, pragnąc i wołając napróżno. Ani wie, ani słyszy, kto ją wywołuje na słońce, na polanę ową jasną, gdzie rozkosz kwitnie i życie szczęśliwemu człowiekowi gra przedziwne pieśni.
— O skarby moje! Zaklęte w dusznej piwnicy, strzeżone wiecznie przez te sługi, przez tych małych czeladników powszedniego życia.
Uczuł żal do niej, a do ludzi gniew. Bo zdało mu się, że widzi jagnię, które pasterz niebaczny zapędził w cierniaki. Zaplątało się nieboże i nie może wyjść. Patrzy ino oczyma żałosnemi w nieporadnym smutku.
Żeby tych ludzi można było dosięgnąć, pokarałby ich, jak tego pasterza. Ale to jagnię samo winno swojego nieszczęścia. Zbliża się i podchodzi myślami ku niemu, a żal taje i tkliwość serce zalewa mu zwolna. Maleństwo takie...
— No, czemu-żeś się zaplątało? — mówi już miękko i bez żalu prawie. — Co ja mam z tobą utrapienia! Kłopocie mój...
Duma, jakby ją tu odwikłać z tej sieci niewidocznej, która może szarpaniem długiem zaciągnąć się tak, że włókna ostre dostaną się w krew i zatrują to serce młode na wiek wieków.
— Bo to życie kłamliwe gorsze od bożej męki...
Wiedział o tem oddawna, patrząc się codziennie na kupiectwo świata ludzkiego.
Zwolna, dumając począł roztaczać sny zakwitłych myśli, jak roztacza się pokosy wonnych traw na łące leśnej, skoszonych dziś o rannem słońcu po rosie. I jako pasterz, bawiący przy sianie, który wie, że pogoda nie zmieni się prędko, z rozkoszną niedbałością przetrząsa pokosy, a niekiedy, senny, spocznie i nurza się w odurzających zmysły ziołach — tak i on zwolna i leniwie roztrząsał w myślach sny tęczowe, wiedząc, że czas budowy planów nie wnet się zachmurzy.
Snuł przeróżne sposoby porwania Hanusi i uprowadzenia jej w świat nieznany, daleko od ludzi. Czy ona sama zechce, czy się zgodzi, o tem nie myślał nawet małej chwili. Wiedział, że, miłując go tak bardzo, na wszystko przystanie. Przecie to jej zbawienie i wesele życia. A myśląc o tem życiu z kochaną Hanusią, czuł w sobie siłę podwójną do walki z głupotą, gazdującą w narodzie biednym.
— Otrzęsie sie to wszystko, jak gruszki przejrzałe. Drzewem ruszyć, a posypie sie na ziemię osiwiały grad... Jałowce zgniłe, w cieniu wyrośnięte, nie bedziecie wy udawać lasu, niech wam sie nie śni!
Ani widział, zadumany, jak po trawniku od izby przytoczyło się ku niemu nieduże bobo. Postrzegł je dopiero wtedy, kiedy usłyszał zblizka szepleniący głos:
— To ujek pasie tak raniutko? Cie, cie...
Roześmiał się z przemądrej siostrzenicy, udającej zawczasu gospodynię setną.
— Wujek pasie — powtórzył — a Marysia śpi?
— Ale! — zaprzeczyła odrazu. — A kto przy ujku stoi?
— Cyganka jakaś mała, cyganeczka...
— Nieprawda! to ja!
— To ty? to ty?... — dziwował się, a potem sięgnął po nią i uniósł lekko w obu dłoniach, huśtając w powietrzu.
Bardzo była temu rada, śmiała się rozkosznie i trzepotała rączkami, jak ptaszę. Słaniała się, zataczając, gdy ją na ziemi postawił, i zamiatała rosę nieobeschłą bosemi nożętami.
— Pomąciło mi sie w głowie — mówiła żałośnie, by śmiech wywołać na twarz wujka, co jej się udało.
Pomknęła potem za owcami, które się porozchodziły daleko, zagnała je wartko, a wracając wolno, uważnie podnosiła stopy i szukała czegoś pilnie po ziemi. Schylała się przytem często, zrywając paluszkami liście koniczynne, pozierała ukradkiem w stronę wujka i śmiała się po cichu z oszukaństwa swego. Ostatnio zerwanego nie upuściła na ziemię, jak poprzednie, lecz zamknęła go szczelnie w dłonie, piąstki obie schowała za siebie i zbliżając się z uśmiechem skrytym, zagadnęła wujka swego, niby od niechcenia:
— Kto pierwej najdzie szczęście?
Rozbawiła szczerze Franka ta przebiegłość kobieca u dziecka i pomyślał sobie zaraz:
— Gotuje się komuś bieda na tym świecie... Oj, niemały los!
Nie chcąc jednak płoszyć prędko wesołości pustej, postąpił parę kroków na zagon i, schylając się, udawał, że pilnie szuka tego szczęścia, a nie może znaleźć. Marysi aż łzy w oczach stały od śmiechu i szczęśliwości wielkiej; nie mogła już wytrzymać dłużej, by nie parsknąć głośno i nie zdradzić się przed wujkiem.
— Ja już mam szczęście.
— Pokaż! — zawołał z uśmiechem.
Podbiegła i, wyciągając naprzód obie skurczone piąstki, pytała się:
— W której? Niech ujek zgadnie, w której ręce szczęście?
— W tej...
— A nie!
— To może w tej...
— A nie!
Śmiała się coraz głośniej i tańczyła przed nim, podrygując na palcach.
Pobłażliwie przebaczył to niewinne kłamstwo, ale chciał się przekonać.
— Otwórz obie ręce — powiedział.
Posłuchała i zaraz otworzyła piąstki, radując się teraz jego zdumieniu. Próżne obie...
— Po coś wujka cyganiła? — zganił surowo.
— Bo mam!
Patrzyła nań filuternie, przeginając się radośnie z uporną miną. Teraz dopiero, gdy koszulka jej rozchyliła się, wujek dojrzał szczęście: cztery listki koniczynne, przylepione wilgną rosą do piersi.
Zasmuciła się, że je odkrył — i szczęście jej prysło.
Zadumał się i on, bo z tej psoty urodziły mu się dziwaczne myśli.
— Szukamy szczęścia... Kłamstwo nas prowadzi. Niewinne kłamstwo i pustota...
— Maryś! — doleciał ostry głos od chałup.
— Ujku, — szepnęło dziewczę zalęknione — bo mnie kazali iść po was, cobyście gnali do śniadania.
— Teraz powiadasz?
— Zabaczyłach se doznaku, ale to nic...
— Idziemy zaraz! — odkrzyknął wołaniu. — Pozganiaj Maryś owce, bo i one, widzisz, napasły sie i poczynają szukać szczęścia...
W chałupie już oczekiwano Franka od chwili, kiedy Marysię wysłano po niego. Musiał ją bronić i wymawiać przed siostrą, bo inaczej nie obeszłoby się bez krzyku i głośnych zawodzeń. Skończyło się na tem, że jej matka zapowiedziała święcie za najbliższe przewinienie podwójną karę.
— Chwała Bogu i za to, nieszczęścia nie było — pocieszał ją wujek, wywołując na załzawione oczka śmiech. — A co zaś bedzie jutro, to już dziś naprzód niema czem się trapić. Każdy wie, że musi umrzeć, a nie martwi sie. Poleciałabyś lepiej na grządkę i wypleniła mlecz, bo ci doznaku te kwiatki zagłuszy. A sadziłaś je swoją własną rączką... Nie pamiętasz? co?
Usłuchało dziewczę dobrej rady i strzeliło prosto w pole, a w izbie nastał spokój, niezmącony ni jednem słowem. Bo i Jędrzej, mąż Zosin, Rakoczego szwagier, milczkowatego był usposobienia i z natury nie lubiał dużo gadać. Było co robić — robił, było co do jedzenia — jadł, ale mówić poczynał dopiero wtedy, jak mu co dokuczało. Inaczej nie odzywał się lekkomyślnie, szanując słowa, jakby ich nie duże posiadał bogactwo w tej głowie, z grubsza ociosanej i nie wygładzonej należycie ze wszystkich stron. Karby na niej były nierówne, jakie się widzi nieraz na bukowym pniaku, ponacinanym rąbanicą tępą i wyszczerbaną.
Twarz mu się łuszczyła, jak ta kora zeschnięta na drzewie, ale ino podczas nowiu, kiedy indziej nie. Był to człowiek zwyczajny, jakich setki żyją w tych roztokach, zamyślony o jutrze i zajęty pracą, pozatem niewidzący nic, nawet niebu niemający ochoty przyjrzeć się, czy podparte czym, czy samo na powietrzu wisi.
Do gminy się nie mieszał, bo powiadał, że tam są głowy do tego stworzone; gmina też nie wiele więcej o niego dbała, powołując go ino do opłaty, albo do wyboru wójta, jak padło. Czuł jednak stanowisko swoje niepoślednie śród zagrodników całego Przysłopia, bo choć sam był rodu nijakiego, jako że się zwał po ojcu Niepilak, wszelako dostał żonę z familji godnej, o której gadki chodzą pomiędzy narodem.
A Rakoczemu teraz przyszło na myśl, czemu ten człowiek, nie kto inszy, jest akuratnie jego szwagrem. — Miała też co Zośka wybrać. Jakby już taki straszny brak było chłopców i ostatek świata. Wspominała nieraz matka ze łzami słowa ciężkie ojca nieboszczyka, jak biadał, umierając, że to osiedle jego dziadów przejdzie w niepile ręce... I dziwnym losu trafunkiem gazduje na tym gruncie rodzony Niepilak, a on, Rakoczy z ojca i pradziada, musi po świecie wyszukiwać miejsca, gdzieby mógł owce chować i wypasać woły. Dziwaczny los, zrządzony przez babskie rozumy.
Przybaczył sobie Jasia; tem większa złość szarpnęła go za piersi, uczuł gniew do tego człowieka, co grzechu swego nieświadomy wprawdzie, ale wszedł na ołtarz kerpcami i błota nie otarł z nóg w przedsieni.
— Sprawiedliwy człek, ani słowa. Z Panem Bogiem jada...
Widział, jak się nabożnie żegnał, kładąc łyżkę, i podziękował »za te dary«.
— Jakim prawem on ma mieć spokój, kiedy tamten...
— Czemuż ty nie jesz, bracie? — zagadnęła Zośka.
Mruknął coś w odpowiedzi i odsunął stołek. Czuł się tu prawie obcym, daremno kryć przed sobą. Nie ma do kogo słowa przepowiedzieć. Nie mówi się tu nigdy o rzeczach niewidocznych dla oka, wszystkie myśli kręcą się około kłopotów.
— Pożyć tak z dziesiątek lat w tej życia mielnicy, to można dostać owczej kołowacizny, ani sie człek nie opatrzy, jak sie raptem straci i wnet sie stanie błędnym cieniem swojego żywota. Wypatruj wtedy człeku duszy w piętach i lamentuj poniewczasie nad sobą. Ani cię pies nie pożałuje, boś sam, nie poniewoli, wetknął szyję w to jarzmo... Ciągnij mocno, zapieraj sie nogami, a nie ustaj. Świat sobie, a ty sobie. Oto życie nasze kochane... Poczciwy naród! Zaprzęgnął sie i chwali Boga, błogosławiąc dary... A niech was jasne pioruny!... Kto przywyknął do gnójnicy, niech ją pije zdrów. Ale niech w drugiego nie wmawia, że to woda studzienna, świeża, bo...
Słów nie miał na oburzenie targające piersią. Już mu piaskiem stanęło w gardle to piwniczne życie.
— Dusze tu rosną, jak te naci ziemniaczane, blade. Wilgoć trująca ich podkładem, dusznota powietrzem. A wywieść je na słońce, to się skurczą i poschną, jak osty. Oczy zamkną przed światłem, powiadając, że ich piecze; poślepną doznaku... Różne, widać, bywa szczęście, jak różni ludzie na tej ziemi. Ptakowi i w kościele niebardzo wesoło, a niejakiemu stworzeniu i w chlewie dobrze. Od przywyku zależy, a i od natury.
Może jego natura taka insza, chora. A ludzie tacy sami, jakich Pan Bóg stworzył?... Dumał nad tem, nie mogąc dojść pamięcią początku owego, kiedy to myśli poczęły go wodzić ścieżkami nieudeptanemi przez ludzi. Dawno to musiało być, może wonczas, kiedy szkoły opuścił z przymusu, bo z cichych rozgoryczeń codziennego życia długo strzelały iskry w jego serce, zanim ogień rozgorzał i powstało piekło całe nieznanych udręczeń.
Szwagier siedzący naprzeciw niego, najspokojniej oprawiał płaszcz, przyszywając nową łatę na starej. Niekiedy, nawłócząc igłę, mrużył lewe oko, a prawem pozierał na Franka, jakby się dziwił, że ktoś może siedzieć popróżnicy, kiedy on szyje.
Drażniło Franka srodze to prawe oko szare, popędliwość nim trzęsła, lecz się opanował. Zwrócił się jeno bokiem, schylając głowę, i starał się nie patrzeć w tę stronę, gdzie szwagier spoczywał. Udało mu się wreszcie zająć myśli czem innem. Dumał o Hance swojej, o jej otoczeniu...
— Biedna i ona. Ludzie gnębią tę habinkę słabą, przyginając ku ziemi zawczasu, by nie wystrzeliła bujnym pędem ponad ich czoła. W turkocie wiecznym żyje, w kotłującym gwarze, ani sie opamiętać w tym ciągłym jarmarku! Zawdy coś myśli porozgania, rozpłoszy, jak te ptaszki głupiutkie na drzewie, gdy je odleci matka nieopatrzna — i w tej głowince ukochanej, drogiej, ostaje puste gniazdo, wyścielone sianem... Cóż mi z tego wszystkiego, jak ona sie straci i nie pozna głosu mego wśród hałasu świata, choćbych ją tak nawoływał, jak jesienny wiatr!
Trwoga przed zatraceniem ukochanej duszy ścisnęła jego serce gorzej, niż gniew na życie owo szare, które oblewa serce pomyjami i oczy osypuje chmurą złego piasku, trującym żwirem.
— No, stało sie. Trza wybrać jedną drogę: prawą, abo lewą, bo inaczej człekby skapał, dumając w pośrodku.
Pomyślał to prawie głośno, wstał i począł chodzić, zataczając koła wązkie, odedrzwi do pieca.
Szwagier wbił igłę w sukno i wodził po izbie za Frankiem oboma oczami, w zdumieniu wielkiem, jakby chciał zapytać kogo, co mu się stało. Znał go już dziwacznym zdawna, ale przecie nie tak bardzo, żeby go o warjactwo można było posądzić. Od niejakiego czasu coraz gorzej. Ciska się, jakby osy latały dokoła niego... Powiedzcie ludzie, co jemu jest, co jemu dokucza?
Zośka ruszyła ramionami, nie odrywając się i na krótko od pilnej roboty. Franka znała od dziecka, wiedziała, że ma naturę inakszą, niż ludzie, a potem świat go jeszcze do reszty odmienił... Co prawda, przypominał nieboszczyka ojca, którego pamiętała, jak przeze mgłę ciemną, ale się dużo przeinaczył dumaniem i... Pan Bóg może wiedzieć zresztą, co jego tam trapi. Odmieniec był i będzie do skończenia świata. Darmo dziwić się temu, nikto nie poradzi... Nie dziwiła się i teraz, bo czasu szkoda; uwijała się z robotą, myśląc o jutrzejszem święcie Matki Boskiej i o tem, jak ulegować chłopa, żeby jej nie bronił iść na odpust, niedaleko, ino do Ludźmierza.
Franek po izbie chodził długo, nim ostudził głowę i pozbierał proste słowa, zrozumiałe wszystkim. Wtedy stanął nad pochylonym nizko Jędrkiem i odezwał się:
— To tak, szwagrze... Musimy sie zastanowić, jak dalej żyć. Bo trudno. Razem nieporada. Zresztą sami wiecie o tem...
Szwagier wypatrzył się nań, otwierając usta, jak człowiek zaskoczony nagłą niespodzianką.
— Jak to niby myślisz — odrzekł — bo ja nie pojmuję... Czy nam to źle?
— Daleko lepiej bedzie, jak sie rozłączymy...
— Franek! — skoczyła Zośka, rzucając robotę pilną. — Co ci też wpadło do głowy? Przeżegnajże sie krzyżem świętym i proś Boga o lepszy rozum... Wicie wy ludzie! O rozłączaniu bedzie gadał... Czy nas to tak dużo? Nie możemy sie pomieścić w jednej chałupie, czy co? W inszych piętnaścioro narodu mieszka, abo więcej... a nie ciasno im. Czy nam brak czego? Bieda jaka? Nie mamy co jeść? Inszych bieda rozgania po dalekim świecie, a przecie sie garną ku sobie, jak te ptaki wyrzucone z gniazda... Franuś! Bracie kochany... Czy my to nie z jednej matki, nie z jednego ojca? Upamiętaj sie przecie i nie rób mi krzywdy...
Mówiąc to zapłakała serdecznie, jak dziecko, a w nim tajało serce prędko, jak wiosenny śnieg.
— Przecie ona mnie lubi szczerze i prawdziwie kocha...
Nie wiedział, co powiedzieć, by jej nie zasmucić i nie wywołać nowych łez potoków. Daremno przemyśliwał, szukając łagodnych słów, bo przystać odrazu na prośby dobrego serca nie mógł i obawiał się tego podobnie, jak obawiałby się zamknięcia w kościele, gdyby ludzie powychodzili a on został, zamodlony całkiem, i nie ocknąłby się wcześniej, ażby ostry zgrzyt przekręcanego z pola klucza o uszy jego uderzył.
Coś wołało w jego duszy, ale coraz słabiej, jakiś, sercem duszony, niewyraźny lęk... Czuł, że nie będzie miał siły opierać się ludziom, jak do niego przemówią płaczem. I to go przelękło. Zawdy będzie to samo. Wiecznie zamierzone wyprawy na dalekie wyspy i cofanie się wieczne przed morzem cichych łez, które wróci, odpłynie, a jego na piasku ostawi... Takie życie. Pokuta wieczna i piekło palące. Za jakie winy świata? Żeby skałę miał na miejscu serca...
Zośce już dawno oczy obeschły, ale miała nową miarkę łez na pogotowiu, jakby Franek począł gadać o nieszczęsnym dziale.
— Skąd mu to przyszło? — myślała po cichu. — Pewnie to Hanka nakładła mu w uszy, bo ją wczoraj musiał widzieć. Kanyżby inędy chodził, jak nie do niej? A to przebiegłe, chytre, jak polna łasica, mądrzejsza od swego ojca, choć to niby wójt.
Szwagier zaś inaczej myślał, po swojemu, prosto.
— Zachciało mu się, widać, gazdowania, i czeladzi, i baby, i djabeł nie wie, czego jeszcze, radby majątek do siebie przygarnąć, a ty kochany szwagrze bieduj na połówce, abo idź na zarobek do świata, jak nie bedziesz miał w chałupie co do gęby włożyć.
Tego się dużo obawiał. Bo choć wiedział, od czasu, jak się tu przyżenił na swoje nieszczęście (a jak przedtem powiadał — na swoje szczęście), że się Frankowi połówka należy, to potem jakoś zabaczył doznaku, zdawało mu się, że on gazdą na całej zagrodzie. Sam uwierzył w to święcie, i nic go nie trapiło. Myślał, że tak do śmierci będzie, jak bywało, i nic się nie odmieni na tym bożym świecie.
Bo Franek zgodliwy był i nigdy słówkiem nie napomknął o swojej części, aż tu naraz... — Nieszczęście spadnie niewiedzieć skąd, ani sie człeku nie spodziejesz. — Strapiło go to srodze i boleśnie. — Co tu odpedzieć na takie łakomstwo, na takie w złej godzinie pomyślane słowo?
Jeszcze w Zośce miał dbę, jako, że to niewiasty umieją wykrzyczeć, czegoby nie zdołali wybić z głowy chłopi; a przytem Zośka jest i siostrą jego, nieraz koszule wyprała mu w rzece, powinien mieć wzgląd jaki i wymiarkowanie, bo to grzech ludzi napastować w samiutkie południe.
Widząc, że Franek duma, nic nie mówi, udobruchany, widać, płaczem Zośki, pragnąc do reszty przekonać go słowem i oddalić to nieszczęście, wiszące nad głową, nabrał otuchy w serce i ozwał się:
— Tak, Franuś... Uważ sobie dobrze. A zanim słowo rzekniesz, sto razy sie zastanów, bo może być źle i tobie i... zresztą, co to gadać? Sam widzisz dobrze, że sie tu nic nie przelewa, choć razem w jedną stronę ciągniemy ten wóz. A łatwiej zawdy parą wołmi jechać, niż dwoma o jednym wole, i osobno...
Rakoczemu z każdym słowem onej perswazji czyniło się w gardle słono i podobnie cierpko, jakby z musu połykał niedojrzałe jabłka. Siostry słuchał, dumając pilnie nad słowami jej, bo miała prawo święte napominać w strachu swoim brata, jako że siostrą jego jest od urodzenia, i że go lubi; a choć ino po swojemu prosto, nierozumnie, to trudno więcej pragnąć od chowanej owcy. Ale ten, niepilak obcy, nauczający Rakoczego zardzewiałym głosem, jak ma się zastanawiać nade dniem jutrzejszym, rozpalił go i na nowo obudził zaciętość w sercu, chwiejącem się już długo.
— Rozumiem — odrzekł prędko — że łatwiej uciągnie wóz troje, niż jedno, ale ja sie do jarzma nie nadaję.
— Przyzwyczaisz sie — odparł szwagier. — Bo i wół z początku, nim sie wciągnie....
— O ludziach — przerwał Rakoczy — dwojaki trza mieć sąd. Bo nie każdy ma naturę wołu i nie każdy przed oczyma widzi ino żłób!
Siłą wstrzymywał cały potok słów, by ich nie wylać na woli łeb szwagra, nie umiejącego pojąć, czem Franka uraził, kiedy mu przecie dobrze radził i po przyjacielsku.
Rakoczy dyszał ciężko, odganiając goryczą przesiąknięte myśli, co jak osy zjadliwe, siadały mu na wargach i doiły krew ściętą ostremi żądłami. Po próżnicy ciskać się na czyjąś głupotę. Trza się już zgodzić na to i nie mieć za złe temu, co się już ladajakim urodził człowiekiem.
Żeby przeciąć gadanie dalsze o rozłące, a podać przytem powód prosty, zrozumiały wszystkim, powiedział głośno i dobitnie:
— Myślę sie żenić. Oto jest cała długa historja rzeczy.
— Tak mów! — zawołała Zośka. — Nie o żadnej rozłące... Wiedziałach ja oddawna, jaki mól na sercu twojem siedzi.
Ale szwagier nie uradował się tak bardzo, choć i on wiedział, o kim Franek przemyśliwa często. Wiedział przytem, że Suhaj nie wyda jedynaczki z chałupy, i Franek, chcąc się żenić, musiałby opuścić swoją część zagrody. To jedno dobro. Ale drugie na to miejsce wchodzi zło niemałe. Bo Suhaj, ostawiając Hance majątek swój cały, radby pewnie zięcia przyjąć z pieniądzmi dużemi. Juści Franek z chałupy będzie wypłat ciągnął i kosztów mu narobi... Czy tak, czy owak, to zawdy źle i nieporęcznie. Wyjścia zaś niema żadnego. Chyba jeszcze Bóg zlituje się nad ludźmi i powoła niektórych zawczasu do swojej chwały niebieskiej... Ale o tem cicho. Trza teraz myśleć nad tem, żeby oddalić postanowienie prędkie, jak się da, na później, a może się przecie rozejdzie to wszystko, jak się rozchodzą nieraz chmury ciężkie, zagrażające gradem wielkim i straszną ulewą.
Z tą myślą też odezwał się nieśmiało:
— No dyć dobrze... Ożenić sie każdy może, nikt nie zabroni. Ale pilności takiej robić nie trza, bo potem...
— Was już nie bedzie boleć, co potem nastąpi! — zawołał Franek. — Wy sie nie trapcie tem, co kogo spotka. A ze swoich rad możecie bicze kręcić, bo was przeznaczenie na doradcę swojego nie pyta... Przestał nagle, bo usłyszał kroki w sieni, a nie chciał przy obcych ludziach robić w domu piekła.
Ledwie usiadł na ławie, kiedy drzwi się otwarły, i do izby wszedł z »pochwałą Bożą« wysoki chłop, zgarbiony nieco, znajomy im dobrze. Odrazu, obaczywszy zasępione twarze, domyślił się i poznał, że coś musiało zajść, jak to zwykle w rodzinach chrześcijańskich. Nie dziwił się bynajmniej, a skoro nikt nie myślał zagadnąć go pierwszy, ozwał się:
— Ciepło na polu, chwała Bogu, słoneczko dopieka.
Zośka podstawiła mu stołek, prosząc, żeby nie stał przecie. Przystał po małym oporze i, siadając nizko, zgarbił się, jak ten obłąk na starem kosisku. Łokcie sparł na kolanach. Przedtem jeszcze wyjął cybuch z zanadrza, wsadził go do ust końcem, który się do fajki zakręca, i począł ssać nieznaną słodycz soku, osiadłego przez długie lata w czarnym otworze cybucha.
Nie poruszając głowy pochylonej, plądrował okiem całą izbę uważnie i długo, jakby dopiero pierwszy raz tu był i chciał sobie zapamiętać każdy sprzęt z osobna.
Znali go już ludzie wszędy, jako taksatora, umiejącego opowiedzieć najdokładniej w świecie, ile kto ma pieniędzy, majątku, chudoby, wiele kto może dać za swoją córką, komu się trafia żenić, kogo kto zaskarżył i o co — wszystko umiał opowiedzieć składnie, przyzwoicie, dodając ino to, co ludzie mówią. Złapany na oczywistem kłamstwie, nie tropił się, ale odrazu przystawał na poprawki, choćby one zmieniały doznaku to, co dopiero opowiedział, jako świętą prawdę. Nie miewał zatargu z ludźmi, bo też i nigdy nie był ckliwy na obrazę. Spłynęło po nim, jako deszcz po skale, i śladu nawet nie ostało.
Błażejem ochrzcili go drzewiej. Dawno to musiało być, bo ludzie zabaczyli se doznaku o jego imieniu, nazywając go po prostu »byczym ozorem«. Nie do smaku mu to było, ale co poradzić? Każdy musi mieć swój krzyż na ziemi — jak nie taki, to taki — aby był zbawionym.
I on, co go Błażejem nie chce nikt nazywać, nijakiego był rodu. Wiedział o tem dobrze i miał poszanowanie duże dla imiennych rodów, większe jeszcze dla władzy, której się zawdy lękał.
Taki to był ten człek znany, siedzący na stołku, dziwiący się jedynie temu, że nikt jakoś nie czuje ochoty posłyszeć od niego, co tam we wsi na dole słychać, jak tam żyją... Nie po to on tu przyszedł, żeby opowiadać, ale nowin posłuchać przecie nie zawadzi, a on się przytem dowie, co Rakoczy myśli, czy go chętka wojowania z Radą nie odeszła. Krzywdy nikomu przez to nie uczyni, że się dowie przypadkiem o czyich zamiarach, a wójt, jako zwyczajnie człowiek sprawiedliwy, opuści mu za to karę za peczki sąsiada.
Wyjął z ust cybuch, otarł o koszulę i schował go do zanadrza głęboko. Potem splunął przez zęby, powiódł okiem po obecnych, i jakby Franka nie było między nimi, ozwał się niedbale:
— Dużo haw między ludźmi o Rakoczym gwary...
— Musiała się Hanka rozchwalić — powiedziała Zośka, pozierając z uśmiechem na brata.
Błażej nadstawił pilnie ucha.
— Może go już ożenili? — zwróciła się doń, gdy Franek nie odpowiadał zaraz.
— Niby z kim? — niewinnie spytał.
— Muszą przecie ludzie wiedzieć, skoro gadają...
Pomiarkował wnet, że w ten sposób niczego nie dojdzie. Trzeba gwarę odwrócić, jak serdak podczas deszczu, kudłami na wierzch.
— Ludziom nie warto wierzyć — rozpoczął po chwili — bo nie mają wymiarkowania w słowach, ino pletą, co im ślina do gęby przyniesie. Jak i teraz... Opowiadają, że Rakoczy stara sie na posła, zwołuje do gromady samych komorników, bo nastał — powiadają — czas, że komornicy bedą światem rządzić, a gazdowie zaś, jako że ich mniejsza liczba, muszą cicho siedzieć. Popłoch między narodem wielgi. Jedni sie radują, drudzy klną, a trzeci oczekują, co z tego wypadnie... Przysiężny jeden opowiadał, jak rody kiesi zeszły sie do wójta, sporo Sołtysów, Gnieckich i Cichańskich, jak uradzały same między sobą, jak na to szczęście nadszedł Rakoczy i zaczął im prać w oczy niesłychane rzeczy!... Podrętwieli doznaku — powiada — i oniemieli do krzty; aże potem, po chwili, skoro ich ostawił samych, przyszli do siebie i uradzili nie dopuścić do żadnej odmiany. A ja wiem z drugiej strony, że to bajtki; bo uradzili zgodnie usunąć sie na bok, niech młodzi idą i gazdują, kiedy mają siły zdrowe i moc potemu.
— Czy to prawda, bracie — spytała Zośka zalękniona — żeś ty tam był i tak dowodził akuratnie, jak powiadają?
— Ale nie wierzcie! — zabiegł Błażej. — Bo to wszystko bajtki ludzkie, wierutne kłamstwo! Przecie widzicie, że brat siedzi spokojnie na ławie, i ani mu sie śni mieszać w te przeklęte jarmarki. Woli on o czem inszem myśleć, niż o zadzieraniu z ludźmi, abo ich naprawie. A tu już udali, wiecie, że z rodami wojuje, że dniami i nocami pomiędzy ludem chodzi, że chciałby ostać posłem, i djabeł wie, co nie wymyślili jeszcze! Zwyczajnie ludzie, nieumiejący o niczem gadać, ba ino o ludziach. A kto dalej od nich siedzi, tem więcej o nim idzie gwary.
Popatrzył na Rakoczego i czekał na to, co on powie. A widząc, że nie myśli nijak odpowiadać, poradził się chytrości i zaszedł z drugiej strony:
— Dyćby dobrze było i nieźle, jakby naród biedny miał swojego obrońcę w człowieku, co mądrości wszelakich nabył i rozumów, a nie chce ich dla siebie chować. Na ten przykład, jak i wy...
— Dużo wam za to Suhaj przyobiecał? — spytał Rakoczy, wstając z ławy.
— Jak to niby myślicie?
— Że on kiep, a wy drugi! — odrzekł ostro, a zwracając się ku drzwiom, dodał: — Niech was do bydła najmie za pasterza, bedzie miał większe skrzepienie...
I wyszedł. W izbie nastało milczenie, zdumieniu blizkie. Szwagier znów nie wiedział dobrze, co o tem myśleć. Pozierał na Błażeja, a Błażej na Zośkę, bo i on też udawał, że nic nie rozumie.
— Nie dziwcie sie — szepnęła Zośka. — On już taką ma naturę od czasu.
Błażej też nie dziwił się długo, i żeby odwrócić uwagę i nie dać myślom czyim dojść zastanowienia, odezwał się spokojnie, jak człek przyzwyczajony do wypadków:
— Pono jutro odpust...
— Matki Boskiej Szkalpierznej — objaśniła skwapliwie Zośka.
— Chmara ludu idzie do Ludźmierza... Ze Mszany, z Dobrej, z Lubomierza, zewsząd kompanie przechodzą, śpiewajęcy, bo czas bardzo piekny. Bedzie tam narodu siła, księży i biskupów!
— Nie bedziesz mi bronił, Jędruś? — przymiliła się Zośka.
— Kany?
— Do Ludźmierza.
— Dzisz, znowu te odpusta! Nimasz to w swojej wsi kościoła?
— Cóż z tego, że mam? Cały rok do niego chodzę...
— Bóg cię wysłucha i tu, ino sie pomodlij szczerze.
— Chciałabych se tam iść do spowiedzi...
— Możesz i tu, ksiądz zawdy siedzi w słuchanicy.
— Ale ja wolę do obcego.
— Cóż to znowu za przebiory? Moiściewy ludzie...
— Ty nie wiesz, boś nie był na odpuście...
— Wam odpust w głowie! Jak mnie elementarz... Przewietrzyć sie, obejrzeć światu kawał, napaść oczy księżami — to was ino ciągnie.
— A choćby, to we święto czas nie taki drogi...
— Już ty mnie nie przekonasz! Daremne gadanie.
Zośka już była blizka płaczu, ale jeszcze nie traciła nadzieji, łzy ostawiając na ostatek, gdy insze zawiedzie.
— Dy nie brońcie, niech idzie — popierał ją Błażej. — Nic sie wam tu w chałupie za jeden dzień nie okoci, możecie być pewni. A to przecie nie takie dalekie światy, żeby za dzień nie obeszła. Z dalsza narody idą... Od Tater, od Orawy, od Spiskie krainy, a nawet z poza Tater i z po za Orawy. Słowiaki, Bułgarowie, Luptaki, Światowce...
Przerwał mu tę litanię narodów śmiech pusty, który zadzwonił przed sienią, i hałaśliwe głosy paru niewiast.
— Honorka! — zawołała Zośka ucieszona, podbiegając do drzwi, by je otworzyć.
Otwarły się same, i za progiem stanęła niewiasta nieduża, przy niej mało większa Hanka, a za nimi Franek. Wszystko troje roześmiani, każde swoim szczęściem.
— Nie stójcież tak — prosiła Zośka — ino pójdźcie dalej...
— Idziesz na odpust? — zagadnęła starsza. — Bo jak nie, to nie wejdziemy do izby, ani za próg...
— No, dyć bych szczerze rada iść, ale mi chłop nie da. Może wam sie prędzej uda skłonić jego serce.
— Cóż to takiego — krzyknęła Honorka — żeby baba nie miała swojej woli? Ciewy! Odkąd-że to panowanie chłopom sie dostało? Jadam w raju na piesku tańcował przed Jewką swoją, a nie wstydził się Pana Boga, choć nie taki chyrlak był, jak wy. Pójdźno Hanuś — pociągnęła za rękę towarzyszkę swoją. — Nauczmy go, jak ma swoje święte przykazania czcić i szanować.
Zrobiło się w izbie jasno, gdy weszły obie: tyle promieni było w chustkach, w szerokich spódnicach, tyle białego śmiechu w twarzach, tyle świateł w oczach.
Przypadły do Jędrzeja, siedzącego nizko i, nachylając się z obu stron, mówiły, każda do jednego ucha:
— Pierwsze: Nie bedziesz miał innej baby, ba swoją rodzoną... Drugie: Nie bedziesz miał swojej woli, jak ona ci nie da... Trzecie: Nie bedziesz robił swoim dumem nic, o czemby ona przódy nie wiedziała... Czwarte: Nie bedziesz jej zakazywał chodzić po odpustach... Piąte...
— A dejcież mi święty spokój! Niech idzie, niech robi, co żywnie chce! Ino mi już nie wrzeszczcie dłużej nad uszami, bo mi łeb na ćwierci pęknie, w drzazgi sie rozleci!... Co to za naród babski! La wszyteckich świętych...
Opuściły go ze śmiechem, otoczyły Zośkę i z radością pomagały jej zawdziewać łachy, które kładła gorączkowo z pośpiechem na siebie, żeby nie dać chłopu czasu do rozmyślenia.
»Byczy ozór« znikł. Skorzystał z przykazań babskich i z chwili, kiedy Franek skoczył do komory przyoblec się w świąteczny strój. Nie spotkał nikogo w sieni, wychodząc w pole.
Niezadługo Zośka wyglądała mało co gorzej od Honorki. Spódnice miała równie białe, chustkę błękitną, jak i ona, jedną twarz ino inszej barwy, ale to już mniejsza.
Zabrały się i powiedziały nawet Jędrzejowi na odchodnem: — Ostańcie z Bogiem.
Przed sienią stał i czekał na nie Franek.
— To i ty idziesz z nami? — zdziwiła się Zośka. — Tak odpustów nie lubiałeś...
— Nie lubiałech dawniej! — odrzekł popędliwie, jakby chciał teraz o wszystkiem zabaczyć.
— Cit... przykazanie babskie! — odezwała się Honorka szeptem, przykładając palec do ust.
Zaśmiali się na to wszyscy, Hanka najdonioślej. Przeżegnali się potem na drogę i poszli...





V.

Do Ludźmierza, kto z Przysłopia chciał iść drogą prostą, nie robić koła dużego, musiał przechodzić wszystkie wierchy, całe Gorce w poprzek. Inaczej nieporada, bo się harde góry z drogi człekowi nie umkną, chyba jakby je przedziurawił doznaku na wylot. Idziniery to umieją wiertać nawet skały i drogi po pod ziemię na mile prowadzić. Powiadali różni ludzie, że od Krakowa pójdzie kolej prościutko na Tatry, a wtedyby nie mogła ominąć Przysłopia, ani obejść Obidowca... Ale to jakoś wnet ucichło, nie słychać już o tem. Jakby w swojem rozumieniu inędy umyślili poprowadzić kolej, to Obidowiec byłby temu rad, że go nie rozprują, ale za to narodowi stałaby się krzywda. Bo, czy to na woły spiskie do Nowego Targu, czy na odpust do Ludźmierza, czy też kanyindziej, zawdy uciążliwość wielka spinać się po górach. Latem jeszcze, jak latem, ale w zimie, jak padnie, na okrutne zaspy... Niejeden już tam znalazł śmierć swoją na wierchach, niejednego bielutka mogiła nakryła, żeby mu się dobrze spało na wiek wieków wieczny.
Obidowiec byłby rad i nie ruszyłby się z miejsca, choćby ślubną Obidowę ognisty smok przejeżdżał nieustannie, bo iskier lęka się naprawdę, by się na nim odzienie suche nie zajęło: serdak z cetyny smolnej, wyszywany po krajach bukowymi liśćmi. Wolałby już Obidowę ostawić w nadzieji, że ją kolej, idąca ku Tatrom, przejedzie — ludzie zaś woleliby jeździć na siedzeniach, choć i teraz po urwiskach na siedzeniach jeżdżą. Wszystkiemu narodowi Pan Bóg nie wygodzi, bo każdy ino tego pragnie, co drugi posiada. Zazdrość już za Jadamem chodziła po raju, zanim zgrzeszył, niechcęcy. Bo ona dużo starsza od grzechu i cnoty.
Tak i naród przysłopski... Zazdrościł Podhalanom, że mają Matkę Boską cudowną w Ludźmierzu, miejscu nie pośledniem, skąd wyszli już przemocni ludzie na chwałę narodu. Idzie o nich hyr nie mały daleko po świecie. A jak o morze się odbije, to Tatry usłyszą i opowiedzą narodowi, ludźmierskiemu naprzód, kto jego sławę zaginioną po świecie roznosił. A naród będzie słuchał, dziwując się wielce, że to nie obcy, nie światowce, ale nascy ludzie.
O tym jeszcze głucho w Tatrach i w całej dolinie. Tembardziej przysłopski naród, jako za górami po głębokich roztokach osiadły, nie wie nic o nowych cudach cudownych obrazów. Jednę Ludźmierską Pannę zna i czci ją w sercu swojem, ale mu szczerze markotno, że w obcym kościele mieszka i tam cuda rozdaje, a o dalszym narodzie zapomina. Przemyśliwali nad tem sprawni chłopcy, czyby się nie dało wykraść tej Panienki i przynieść do swojego kościoła w Przysłopiu, ale im starzy odradzili, bo, powiadają, może się rozgniewać i ani jednego cudu na złość nie uczyni. Kto na tem straci? To już lepiej tam dochodzić od czasu do czasu i gorąco molestować o przeróżne łaski, tak, żeby miejscowym nic nie ostało, abo niewiele co do wyproszenia.
Święta oczywiście rada starszych przypadła do serca wszystkim, i chodzili do Ludźmierza, nie ciążając sobie drogi, na każdy odpust. A chodzili, jak się rzekło, przez wierchy wysokie, przez Suhorę, Obidowiec, Turbacz i Kotlarkę, abo, jak częściej, przez Tobołów, omijając Turbacz.
Słońce zniżyło się i stanęło prawie nad Babią Górą, kiedy wesoła gromadka pątnicza wyszła na pierwszy wierch. Tu niewiasty, zdyszane, spoczęły na chwilę, a Rakoczy odkrył czoło na wiatr chłodny, lekki i przypatrywał się tej samotnicy wiecznej, stojącej na zachodzie...
— Dlaczego ludzie nazwali ją Babią Górą? — powiedział głośno.
— O czem on jeszcze nie zacznie! — zaśmiała się Hanka — a czemu ciebie wołają Rakoczy? Przecie to samo.
Prawda... czemu na niego wołają Rakoczy? Zastanawiał się już nieraz nad tem, ale niedługo. Cygańskie jakieś musi być przezwisko. Kto wie, co jego ojce kany porabiali, zanim tu przyszli... Nie lubiał strasznie słów, co nic nie mówią. Wolałby insze nosić miano jakie, naprzykład... Lacki... O... to ładnie dzwoni. A każdy człowiek, choćby i najprostszy, rozumie dobrze, co ono oznacza. Lackie plemię. Lacki król. I swojskie i ładne.
— Nie stójmy-że — prosiła Zośka — bo nas wieczór na wierchach zapadnie. Bedzie czas odpoczywać, jak zajdziemy na miejsce.
Wszyscy zgodnie przyznali racyę Zośce, bo ona tu była pośród nich rozsądkiem, podobnie, jak jedyna paroletnia owca między rocznemi jagnicami.
Szli dalej po polanie równej, nie bacząc na chodnik, bo cała hala, miękką wyścielona trawą, ciągnie się długo i szeroko po grzbiecie Suhory, lub inaczej Suchej Hory, jak ją drzewiej zwano. Dopiero ku Tobołowi polana się zwęża, zagłębia w siodło i ostaje pod Obidowcem, na który już drożyna skalista prowadzi, przykra i uciążliwa, jak droga do nieba.
Idąc po tej polanie, mieli czas obzierać się na wszystkie strony i patrzeć po dalekim świecie, którego im nic nie zastępuje, jak tam na dole w roztokach. Zdawało im się, że podrośli; Hanka nawet nie wierzyła, żeby kiedy była małą, dopiero, jak się zrównała z Rakoczym i spojrzała na czoło jego, przekonała się ze smutkiem, że tak samo jak i przedtem musi zadzierać głowę, by je dojrzeć i obaczyć czarne strączki spadających włosów.
— Jee! — pomyślała z niechęcią — tak trza patrzeć na ten łeb, jak na Obidowiec...
Lecz, mimo to, patrzała często, ani się jej nie sprzykrzyło zadzierać głowy. I Franek zawdy na czas odpowiadał wabiącym oczkom, choć zolbrzymiały wokół świat czarował jego oczy. Widząc dobrze, że Hanusia ma oczka doznaku takie, jak niebo na wschodzie, obaczył równie dobrze i wyraźnie, że Gorce mają kształt podkowy. Musiała zostać chyba od potopu. Rdza ją wiekami ujada i gryzie, ale nie skruszy jej do końca świata, o tem nie wątpi nikt. Podkowa ta olbrzymia otwarta na północ.
Idą właśnie po jednym końcu, po Suhorze, prosto na Tobołów, pod Obidowiec, który się zatacza na wschód i obejmuje Turbacz za ramiona... Z drugiej strony, równolegle do grzbietów, zgarbionych pod ich stopami, stoi Kopa, synowa starego Turbacza, pochylona całym ciałem ku Turbaczykowi. Środkiem zaś doliny idą, i staczają się roztoki prosto ku północy, spadając z hukiem i rozgwarem w zagłębione wioski.
Zadumę Franka, nachodzącą często, przerywała Hanusia ciągłem trzepotaniem. Ale on był rad temu i nie chmurzył czoła, bo czuł, jak przy tym trzepotaniu ptasiem rosną mu skrzydła niewidoczne i orlej nabierają mocy.
— Hej! Żeby tak polecieć... Ale razem z nią! Dziwowaliby się ludzie, dziwowały ptaki.
Dziwowałyby się pewnie wszystkie trzy niewiasty, choćby szedł prosto po tej ziemi, jak idzie, ale jeno myśli swoje otworzył przed niemi. Może kiedyś opowie te cuda Hanusi, ale aż ją nauczy myśleć po swojemu, bo, inaczej, parsknęłaby mu śmiechem prosto w oczy, abo stanęła zdumiona, jak sarna, nie wiedząc, czy się trwożyć, czy radować w sercu.
Szli długi czas po trawie miękkiej, zczerwienionej od słońca, które się poczynało krwawić na zachodzie.
Dochodzili już do Tobołowa, kiedy Franek, idący na przedzie z Hanką, obejrzał się za dwiema niewiastami, ostałemi w tyle, i zawołał ku nim głośno:
— Pospieszcie się! Ujrzymy jeszcze przed zachodem Tatry...
Nie czekali na nie długo, bo wnet się złączyły i ruszyła dalej gromadka młoda, razem, raźno i ochoczo.
— Na Obidowcu widać ludzi — spostrzegła Honorka.
— Musieli hań spoczywać, że my ich nie widzieli idących przed nami...
— Dziwowali sie Tatrom — dodał Franek.
— Co wy też widzicie w tych Tatrach? — spytała Zośka, ale się aż zczerwieniła od spojrzenia brata.
Przekorna jej towarzyszka, widząc po Franku gniew, poparła słowa siostry jego, jakby swoje własne.
— Skały i skały goluteńkie, więcej nic...
— Ostańcie! Po co wam za nami lecieć?
— Franuś! Nie złościj sie! — przerwała Hanka i zażegnała chmurę.
Zośka z Honorką nie ostały, na przekór Frankowi, ale szły wartko, nie dając się nikomu wyprzedzić. Minęli siodło zagłębione i weszli na drogę, wiodącą stromo, jak po ścianie, na wierch Obidowca. Gorączka owładnęła naraz wszystkie serca.
— Kto pierwej dojdzie?
— Kto naprzód ujrzy Tatry?
Słońce już czerwonem kołem sparło się na ramieniu Babiej Góry...
— Wartko! — przyspieszał Franek. — Bo wnet może zajść, i nie ujrzymy.
Sam lekko przeskakiwał powalone głazy, podając rękę Hance, gdzie większe zwaliska. Nikt już nie mówił nic. Niewiastom pot zalewał oczy, dyszały głośno, lecz nie ustawały.
— Nareszcie! — krzyknął Franek, stając na polanie. — Ale jeszcze do wierchu spory kęs... Przynajmniej głazów nie ma i nie tak skalisto...
Oddychli na jeden moment i szli dalej wartko, bo już daleko lekcej było iść po trawie miękkiej. A dochodząc do wierchu, poczęli prawie biedz — serca niewiast biły mocno — Rakoczy płomieniał. Pierwszy też dobiegł szczytu i, tryumfem szczerym olśnionych dusz, zawołał:
— Tatry!...
Stały przed nim w ogniu zachodzącego słońca — olbrzymie, krwawe... Podnóża ich zastępowała góra przeciwległa, i nie widać było, skąd wyrastają. Zdawało się, że za tą górą morze się rozlewa — i one wyskakują z niego prosto w niebo ogromem rdzawych ścian porysowanych, przebijając błękit w górze ostrymi szczytami.
Stały wysoko w ogniu, oblane skrzepłą krwią świecącą; była w nich skamieniała hardość i potęga i martwa duma konających przed światem olbrzymów.
— Tatry... — powtórzył Franek uroczyście, gdy niewiasty stanęły przy nim.
— Tatry... — szepnęły wszystkie trzy i nie rzekły więcej ani słowa.
Szła bowiem od nich moc potężna, która nakazywała milczenie.
Wszyscy poczuli w sercach swoich, że ich owiało dziwne tchnienie. Coś, co zapiera oddech w piersi, tamuje wyrazy, budzi nieznane jakieś dreszcze, rozkoszne i święte.
Bo tak owiewa serca ludzkie dziwne tchnienie Tatr.
Patrzeli długo.
Niewiasty pierwsze ocknęły się i poczęły szeptać między sobą.
— Tak bliziutko sie zdaje, choć to przecie mile...
— Kto hań zdole wyjść na takie ściany?
— Na takie turnie ociesane...
— A przecie ludzie idą.
— Chyba po swoją śmierć! Bo trudno, żeby ich Bóg uchronił i strzymał w powietrzu...
— Ale to góry, góry!
— Na całym świecie może takich nima...
— Skąd one sie tu wzięły? Powiadają, że skały rosną. Odkąd one muszą róść!
— To nie wiecie o tem — szepnęła Zośka — jak święta Kunegunda... Ale to wam po drodze, idęcy, opowiem, żeby i Franek słyszał.
Spojrzały na niego.
Stał obok, zadumany, z zaplecionymi rękami na piersiach i patrzał ku Tatrom... Oczy, jak lunatykowi, błyszczały szeroko, i źrenice świeciły iskrami. Po twarzy jego bronzowej migały często płomienie łyskliwe, i krwawiąc ją na jedno oka mgnienie, gasły. Z odkrytego czoła jego widniała duma i jakby wyzywanie śmiałe nieznanych sił...
Hance, gdy patrzyła w niego, wydał się tak pięknym, jak nie Rakoczy, ani człowiek ziemski, ale jakiś...
— Doznaku, jak święty Michał na obrazie! — krzyknęła, ucieszona porównaniem swojem. — Ino może...
Bała się powiedzieć głośno: piękniejszy...
Obudził go ten krzyk dziecinny, zwrócił się, postąpił parę kroków i stanął przed Hanką.
— Coś powiedziała? — spytał, nie myśląc o tem, co mówi, jak człowiek, którego dopiero co ze snu zbudzono.
— Powiedziała — podjęła siostra — żebyś do jutra stał na Obidowcu. A wieczór sie zbliża. Kiedy zajdziemy do wsi?...
— No, to chodźmy, kiedy wam sie już przykrzy stać... Ale wam powiem, że niełatwo drugi raz przeżyć taką chwilę...
— Rozumiem przecie dobrze — tłómaczyła się Zośka — i żeby nie ten odpust...
— Za taką jedną chwilę — przerwał niecierpliwie — daruję ci sto odpustów!
— Nie bluźnij, Franek! — pogroziła — bo cię Pan Bóg skarze. Obaczysz...
— Co mu się stało? — szepnęła Honorka. — Taki był wesół przedtem, rzeźki...
— Ani sie nie dziw! — odszepnęła Zośka. — Bo on już taką ma naturę zmienną.
— Jak wiater, co sie prędko zmienia...
— Doznaku tak.
— Którędyż mamy iść? — spytała Hanka, odwracając się, bo wybiegła naprzód, i patrzyła na Franka w oczekiwaniu, jakby chciała powiedzieć, że on tu ma prawo do rozkazywania, więcej nikt.
— Którędy chcecie — rzekł Rakoczy. — Możemy iść dwojako... Abo przez Turbacz, potem na Kotlarkę, skąd już zejdziemy prosto na Nowy Targ...
— To zadaleko!
— Albo przez Tobołów, do Klikuszowej, co jest dużo krócej.
— Zróbmy tak! — przerwała Zośka. — Idźmy teraz krótszą drogą, bo już noc za nami, a napowrót możemy iść przez miasto i przez hańte wierchy...
— Słusznie! — poparła Honorka. — Siostra dobrze radzi. Zapadłaby nas noc na samych wierchach, cóżbyśmy wtedy poczęli? A tak, za wideka jeszcze zajdziemy do chałup i postaramy sie o nocleg.
Głosy za krótszą drogą przeważyły, bo i w oczach Hanki widać było chęć poparcia towarzyszek swoich.
— A dobrze — przystał Franek. — Ale z powrotem, pamiętajcie! przez Turbacz pójdziemy.
Zgodziły się tem chętniej, że się do jutra może dużo zmienić. Może być deszcz... Choć Babia Góra była czysta, nie pokazywało.
Zwrócili się gromadką na prawo i zeszli z Obidowca na niższą polanę tobołowską, skąd już Tatr nie było widać.
Franek poweselał. Mając przed oczyma to jagnię, swawolące jak te jagnice wypuszczone ku wiośnie z owczarni, nie miał siły chmurzyć się, choć mu jeszcze na dnie serca nie ustał smutek. Rozgwarzył się i opowiadał o podhalskim świecie, o dawnych ludziach, jacy tu bywali, jakie miewali przybiory i stroje, a jakie dzieła poostawiali w pamięci ludzkiej po sobie, że jeszcze do dzisiednia o nich gadki idą...
Niewiasty słuchały pilnie, dziwując się wielce, jak on to zdołał zapamiętać wszystko i tak składnie ułożyć w tej głowie, jakżeby czytał.
Podziwiała i Hanusia tę czarną głowę stręczystą, a taką przemądrą.
— Mówi jak ksiądz — myślała z dumą, bo nie wierzyła, żeby kto był nad księdza mądrzejszy. — Przecie to piastun Boży — dumała se nieraz — to musi być i dużo mądry. Nacóżby sie Paniezus dał głupiemu piastować?
Zadzierała głowę, idąc obok, i zdawała się pilnie słuchać, co Franek opowiadał o tych czasach minionych i przeszłych. Czasy ją jednak mniej obchodziły, niż Franek. Bo czasy były daleko, a Franek tu. Śledziła bystro i chwytała jego spojrzenia, zabiegając wartko oczom, gdy się zwracały w inną stronę. Miała czas przy tem zajęciu przypatrywać się twarzy brązowej, która drgała, gdy mówił, i światła po niej chodziły podobnie, jak po skale, kiedy przez bukowe liście prześwieci słońce zachodzące i padnie na nią prosto, a wiater liśćmi poruszy.
Podobał się jej bardzo, nie ma co kryć, ale już nie tak, jak tam w górze.
— Najpiękniejszy wtedy, jak sie na Tatry patrzy... Żeby tak wiecznie miał Tatry przed oczami! Tak, ale by o mnie wtedy ani nie pomyślał...
Wolała już mieć go takim, jakim jest na dole, ażeby ino patrzał na nią, a nie na te Tatry. Bo przecie zawdy inakszy od ludzi...
— Mieliście opowiadać o tej Kunegundzie — zagadnęła Honorka, skoro Franek przestał.
— Posłuchaj-że i ty, Franuś — poczęła siostra. — Ale ty to z książek musisz lepiej wiedzieć.
— O czem?
— Zaraz się dowiesz. Było tak... Kiedy Tatary wpadły do Krakowa...
— Jakie Tatary?... — spytała nieśmiało Honorka.
— Tatary, o jednem oku... Kiedy wpadły do Krakowa, to nie zastały nikogo, ino starego dziadka, też o jednem oku, co go zbawiło od śmierci, bo myślały, wiecie, że to swój... Pytają sie go: «Kany wasza królowa, Kinga?» Bo ją tak przezwali. A on nie odrzekł nic, ino zerknął mimowolnie tem okiem ku Wiśle... Aha! — pomyślały se — toś tam... — I puściły sie za nią na oślep w tę stronę. Rzeka, nie rzeka — góra i nie góra — aż dojrzały ją zdaleka, jak uciekała ku Węgrom, bo ociec jej podówczas na Węgrach panował. Ale i ona ich dojrzała. Myśli: co tu robić? Skrzydeł nima, coby furgnąć i uciec powietrzem... W rozpaczy wielkiej załamała ręce i wyrwała pasmo włosów, jak białą garstkę lnu, a wiater podjął i rozwiał po ziemi, a z onych włosów wyrósł las ogromny — niedawne lasy gorzeckie. Wstrzymało ich to, ale nie tak długo, żeby ona tymczasem mogła do Węgier dojść. Byli już blizko, kiedy dziwnym trafem opadła jej przepaska, którą się opasowała, a z tej przepaski błękitnej — Dunajec... Zanim Tatary przeszły, już była daleko. Aleby ją i tak były napewno dognały, ino że już przy granicy rozplątały sie jej włosy — grzebień z nich wypadł — a z grzebienia... wiecie co?... no Tatry! Tu już Tatary stanęły, jak głupie i musiały sie wrócić bez niczego.
— Ładna bajka! — poszepnął Rakoczy, który już nieraz słyszał tę opowieść, różnie opowiadaną.
— Dla was, to wszystko bajtki! — mruknęła Zośka urażona. — Ale wasze książki, to dopiero bajtki wierutne!
Chciała tem Frankowi dopiec, ale on ani myślał się gniewać. Rzekł tylko w zadumaniu, jakby do siebie:
— Jak ładna bajka, to warto posłuchać. Życie nie bajka, to nie warto żyć...
— Cóż znowu? — zawołała Hanka i trwożnie spojrzała na niego.
Już się przeinaczył w duchu. Szedł zamyślony i nie mieszał się w rozmowę, którą wiodły między sobą po cichu.
— Nie dziwcie sie — mówiła Zośka — bo on zawdy taki. Napadnie go nie wiedzieć kiedy, co, jak, abo skąd...
Ożywił się na nowo, skoro w Klikuszową zeszli i osiedla obaczyli przed sobą. Wtedy, jakby chciał nagrodzić, szczególnie Hance, że ich nie obsermował i nie bawił, jak się niewiasty obsermować winno, kiedy powierzone są opiece męzkiej i troskliwości serca jego, począł wesoło, śpasobliwie gwarzyć, a najwięcej, bo najchętniej, z Hanusią, której śmiech dzwonił i mieszał się z dzwonkami owiec, zganianych do wsi z polan niedalekich i pastwisk. Rada mu była wielce za to i, gdy jej towarzyszki wychodziły naprzód lub ostawały za nimi, szeptała, przytulając się do niego:
— Mój!...
A Rakoczym dreszcz wstrząsał, jak smrekiem, kiedy gorący wiatr uderzy weń.
Długo szli roztoką na dół, zanim się zmrokczyło. Stanęli wówczas i poczęli radzić, kędy się mają udać i do kogo, żeby trafić na ludzi dobrych i gościnnych, którzyby ich chętnie przenocowali, nie okazując twarzy chmurnych, jak się to nieraz zdarza szukającym u ludzi noclegu.
Uradzili se, że najlepiej nie szukać daleko, ale zboczyć do chałup w najbliższe osiedle, a sam Anioł Stróż ich zaprowadzi do ludzi sprawiedliwych. I tak się stało. Anioł Stróż zaprowadził ich do swego imiennika, bo gazda, z którym się spotkali w progu, kiedy otworzyli drzwi pierwszej chałupy, nazywał się Janioł. Nie wiedzieć ino, czy z rodu Janiołów, czy też go tak ludzie między sobą przezwali. Poznali go, i on ich poznał; spotykali się bowiem często niedawnemi laty, jak na gorzeckich polanach bacował.
— To wy tu mieszkacie?
— A tu, widzicie ludkowie, moja dziedzina.
— A my myśleli, że koło kościoła...
— Dyć mie Janiołem nazywają, bo wiecie o tem, ale mie od kościoła precki odegnali. Tacy to ludzie, moiściewy, taki świat łakomy na dobra ziemskie.
Uśmiechał się, jak człowiek, który przywykł żartami odpowiadać, i rad był temu, że go nie minęli.
— Pewnie na odpust do Ludźmierza... bo kanyżby inędy?
Nawet się już nie pytał, ale kazał pasterzowi skoczyć do stodoły i narzucać na boisko łońskiej słomy drobnej dla Franka na posłanie, a dla niewiast polannego siana, jako, że młode i do pościeli twardej nienawykłe. Pasterz w mig się uwinął i wrócił do izby, powiadając, że pościel gotowa. Powstali na to z ław, ale gazda zmusił ich do siedzenia, mówiąc, że jeszcze czas na spanie, że ino kazał wcześniej słomę przygotować, bo potem pasterz uśnie i nie miałby kto.
— Wieczerzać musicie z nami, to nic nie pomoże. Nie pomoże «Święty Boże» — dodał żartobliwie i jął ich bawić powiastkami, żeby im się nie cnęło czekać do wieczerzy; a służącą przynaglał, żeby warzyła prędko to warzywo i pilnowała ognia na nalepie.
— Bo u mnie nima gospodyni — prawił — ani swojego dziecka. Człek ostał sam na świecie, jak ten janioł boży. Aby zeżyć to życie, niech sie ta już tak wlecze...
I opowiadał, jakie to nieszczęścia zwalały się na jego głowę, a on wszystko znosił cierpliwie do ostatka. Nareszcie przewaliły się te chmury ciężkie i już od paru lat nic mu nie zasłaniało słonka, aż dopiero kiedyś niedawno spotkało go niemałe strapienie, bo mu dwie owce zdechły.
Słuchali go pilnie i z uwagą, bo umiał opowiadać składnie i zabawnie; o najcięższych nieszczęściach opowiadał lekko, jakby to nie jego samego spotkały, ale kogoś, co na drugim końcu świata żyje.
Wieczerzali, a on im opowiadał nieustannie, wciąż. Po wieczerzy już ich nie wstrzymywał długo, sam poszedł z nimi na boisko i radził, którędy mają przejść, żeby trafili prosto na posłanie.
— Niech wam sie tu śpi, jak może... ino czy wam nie będzie zimno?
— Mamy chustki, spodnice...
— No to ostańcie z Bogiem.
Zawarł drzwi od boiska, a oni ostali z Panem Bogiem w ciemnościach. Skoro gazda odszedł, i kroków nie było słychać, niewiasty wybuchnęły śmiechem. Nie wiedzieć, co im się wydało śmiesznem. Może przez wieczór, gdy słuchały, nazbierało się w ich sercach tyle śmiechu, że wytrysnął sam z siebie.
Franek namacał swoją pościel, a potem drzwi do szopy na oścież otworzone. Ozwał się, żeby je naprowadzić w tę stronę, lecz długo stał i czekał, zanim bojaźliwie czepiając się ścian boiska, doszły ku niemu. Gdy przechodziły próg, poczuł czyjąś dłoń wspierającą się na ramieniu jego... Drgnął mimowoli, a Hanka się rozśmiała i zapytała cicho:
— Boisz sie strachów?
— Nie.
— A jakby strach do ciebie przyszedł?
— To niech przyjdzie...
— Hanuś! — ozwała się Zośka — kany-żeś ty? Pódź, bo inaczej bedziesz skraja leżeć, nie w środku...
— Ja wolę skraja! — odrzekła, przytulając się do Franka, lecz zanim ręce podniósł ku jej włosom, wywinęła się, i zaszeleściło tylko siano, jak odeszła w mrok.
Franek stał jeszcze chwilę, a potem wrócił na swoje posłanie. Przeżegnał się krzyżem świętym i opadł na słomę.
Słyszał, leżący, brzęk dalekiej gwary, zawieranie drzwi i szepty coraz cichsze za ścianą, bliziutko... Szuściało coś, jak liście uschniętej osiny. Za chwilę szepty ucichły, a podnosiły się oddechy coraz dłuższe i wyraźniejsze i coraz więcej jednostajne, wpadały w uszy, jak miarowe suwanie suknianych wałków po ostrym stole.
Posnęło wszystko, a on czuwał, niechcęcy, bo nie mógł usnąć. Odleciało go spanie doznaku. Czuł jeszcze gorąc jej przytulonego ciała, jak rozpalonego na słońcu mchu... Dreszcz go przebiegał i coś dusiło za gardło. Nie mógł się nijak opamiętać, co się dzieje z nim. Starał się gwałtem zająć myśli czem... lecz nieporada. Mgła zachodzi na oczy i osłania wszystko pomroką szarą, gęstą. A z po za mgły Hanusia wychyla głowę ku niemu, zbliża się i przytula... Piekący płomień obiega ciało jego...
Wstał, odrzucił płaszcz od siebie i dygotał cały, ale nie z zimna; zdawało mu się, że potoki ognia płyną przez żyły i krew... Myśli jakieś spragnione, głodne, krzyczały wniebogłosy, szarpały się, jak psy na łańcuchu, i wyły głośno, przeraźliwie, jak jesienny wiatr. A w piersi płomień szalał. Popielił, jak liście suche, wszystkie uczucia młodzieńcze i przepalał do granic białego żużla pragnienie twórczej miłości. Czuł, jak płomień ten wzmaga się w piersiach, rośnie, przechodzi do głowy, zapala mózg, zalewa oczy, usta...
— Nieporada! — szepnął. — Coś strasznego stać sie może na świecie...
Słaniając się, namacał drzwi, szarpnął je i otworzył. Zimno owiało go z pola. Usiadł na progu, twarzą do osiedla zwrócony.
Siedział tak długo, aż odrętwiał cały.
Wtedy powstał, zawarł po cichu drzwi i ułożył się na posłaniu. Czuł się trochę zmęczonym, ale jak zwykle po całodziennem skłopotaniu i dalekiej drodze. Jak codzień prawie, gdy się układał do snu, tak i teraz: wróciło mu falą dzienne życie od samego rana, od świtu, kiedy wygnał owce w pole na koniczynę. Potem już od śniadania nie mógł sobie przybaczyć dokładnie wszystkiego, co w izbie zaszło, ino to se jeszcze zbaczył, jak «byczy ozór» zachodził go zręcznie bokiem, ale po głupiemu, i on wnet poznał, że to nie kto inszy, ino Suhaj wysłał tego rajcę na przeszpiegi. Potem, jak rozgniewany wyszedł w pole i spotkał Hanusię, a ta go namówiła... Prawda, jutro odpust... I on poszedł, jak Pan Bóg przykazał. No, no. Ale to jagnię tak patrzyło, że trudno... nieporada nijak było zostać. Zresztą nie ma czego żałować — Tatry... Tu najdłużej zatrzymały się jego myśli. Widzi je dobrze, jeszcze lepiej, niż tam z tego wierchu. Stoją takie potężne, jakby samemu Bogu groziły postawą swoją... Olbrzymi mur... Niebotyczne wieże krwawe czerwonych kościołów... Tatry!... Co to ma w sobie, że powiedzieć: Tatry — to jakiś dreszcz na samo imię przechodzi człowieka... Co one mają w sobie, że tak ciągną oczy i duszę porywają ku sobie. Chciałoby się tam lecieć... królować... panować... jak ten oreł nad nimi króluje. Dziwne wstrząsnęło nim uczucie, kiedy myślał o tem. Jakaś moc, nie z tego świata, dotknęła ręką czoła jego i znikła. Skądś zna tę moc nieznaną... przypomina... daremno! Odeszła pamięć... i wszystko... i Tatry się rozwiały w mgle...
Usypiał prawie, kiedy coś zaszeleściło i spłoszyło sen. Poruszył się i zbaczył se odrazu, że na słomie spoczywa... w Janiołowej stodole... na boisku. A tam, za ścianą śpi Hanusia... tam Hanusia śpi. Przyłożył głowę do pościeli, ale nie mógł usnąć, a wciąż mu się zdawało, że coś szeleści słomą.
— Pewnie myszy... bo cożby inszego? Musi tu być mocki tego narodu. Że też nie chowają kota... Dziwaczni ludzie. O, znowu!... Nie dadzą spać... doznaku wybiją człeka ze snu... A niechże was jasne koty!...
Słyszał teraz wyraźny szmer po ścianie.
— I po ścianach łażą... Coby nie! Bestje mają przemysł w nogach... I po szybie wyjdzie, jak jej o to bedzie chodzić, żebyś ty nie spał... Ale to dziwna... Nie... to chyba nie mysz...
Usłyszał suwanie słomy, jak suwa się stopami... Podniósł głowę i patrzał szeroko otwartemi oczami w ciemność, ale nic nie mógł rozpoznać, nawet cienia... Czuł jednak, że ktoś tu jest... i stoi niedaleko... blizko... bardzo blizko... Oddechu nie słychać — ale słychać wyraźne uderzenia serca czyjegoś.
Wyciągnął ręce w mrok — i napotkał w mroku ręce, wyciągnięte ku niemu...


VI.

Odpust w Ludźmierzu ściągał rzeczywiście moc narodu, jak Błażej opowiadał, bo przypadał w tym czasie, kiedy wszystko w polu rośnie, dojrzewa, nic się nie sieje, ani też nie zbiera, nie ma robót naglących, a ludzie zabijają czas ślebodny poprawianiem płotów.
Tembardziej tego lata naszło się ludu mocki, bo deszczu nie ma, jak łońskiego roku, pogoda biała, czas przepiękny.
— Matka Boska zawczasu uprosiła u Pana Jezusa, by na Jej święto słoneczko świeciło — powiadają ludzie, wierząc święcie, jako że łońskiego roku musiała se doznaku zabaczyć, że to Jej odpust w Ludźmierzu przypada, i nie udała się zawczasu do Synaczka Swego, aż nazajutrz we święto, a trudno było chmury wstrzymać, jak już od Tatr szły.
— Nie dziwota, w niebie zawdy jest o czemsi myśleć... Tyle narodu biednego! Moiściewy... A przybaczyć niema kto, bo i święci nie próżnują.
— Tego lata musiał Im zbaczyć święty Marcin, bo jego odpust był koło Ludźmierza. I jemu sie ta czasem zwartnie raz do roku święto.
Kto zbaczył, trudno dociec — dość, że słonko dogrzewa od tygodnia blisko. Wywołało ludzi z chałup i ściągnęło ich na odpust. Z dalekich stron poprzychodzili, nie mają się nawet kany podzieć, bo kościół nie pomieści w sobie tyle narodu. Na polu stoją, na cmentarzu, a jeszcze im za ciasno.
Cały trawnik przedkościelny, to jak obszerne pole, gęsto zasadzone kapustą, gdy główki się pozawiązują i, nie mając miejsca róść swobodnie, rozpierają się wzajem i gniotą. Ścisk taki, że kości trzeszczą i, zdaje się, każdy musi być spłaszczony doznaku. Lud między murem, a ścianą kościoła, stoi jak las w dolinie wązkiej pomiędzy dwiema górami, które się schodzą i przyciskają ku sobie: gałęzie kruszą się, jak źdźbła, pień do pnia przystaje szczelnie, tworzy się zbita warstwa stojących prosto drzew.
Tak doznaku stoi lud pątniczy na kościelnym trawniku cmentarza. Ani drgnąć, ani ręką ruszyć! Najgorzej tym, co przywykli schylać się i klękać na każde zawołanie dzwonka, bo nie mogą zgiąć kolan, ile razy dzwonek się odezwie. W mniemaniu swojem grzeszą strasznie i trapią się tym srodze.
Na szczęście dla nich suma się kończyła i procesja miała wyruszyć niezadługo.
Mali chłopcy i niedorostki, których bolało, że nic nie mogą widzieć, ani procesji, ani księży, ani odpustu, ino plecy stojących przed sobą, poczęli się wysuwać i pływać pomiędzy nogami, kierując się na domysł ku najbliższym drzewom, ku lipom i kasztanom, rozgałęzionym szeroko. Niejednego spotkało brzydkie słowo, niejeden ugrzązł i nie mógł się wydostać z ciżby, ale większość doparła swego. Wnet rozłożyste drzewa poczęły się chwiać, a konary trzeszczeć niepokojąco. Niejeden też, stojący pod kasztanem, począł cicho odmawiać: »Kto się w opiekę odda Panu swemu« z tą niedużą przemianą, że gdy przychodziło mówić: »W cieniu tych skrzydeł uleżysz bezpiecznie« każdy wolał powiedzieć wyraźniej: »W cieniu kasztanów ustoisz bezpiecznie«, i już był pewnym, nie bał się wypadku. Choć się zdarzały... Paru chłopców zleciało na głowy stojących w pobliżu, ino nie wiadomo, czy ci odmówili »Kto się w opiekę«, bo jak nie, to tych, którzy w opiekę oddali się Panu, spotkał oczywisty cud...
Szkoda, że ojców jezuitów nie było na tym odpuście; sprawdziliby naocznie i zapisali w księgach swoich dla większej chwały Bożej... a tak — przeszło, minęło, jak tysiące innych cudów, i nikt się o tem nie dowie.
Za murem, okalającym dookoła cmentarz, pełno było gawiedzi, ciekawszej obrazów, które handlarze porozkładali na stołach, niż odpustu. Dopiero, jak dzwony się ozwały i śpiew potężny wybiegł poza cmentarz, wszystko poczęło biec do furtki, wyłazić na mury, lub stermać się na drzewa, by na swoje własne oczy ujrzeć procesję, porachować dużo księży i narodu pójdzie.
Niedaleko stało parę smreków śmigłych i wysokich. Jednego z nich dopadł chłopiec kilkunastoletni i począł się wspinać po nim, radując się naprzód, jak to z wysoka będzie dobrze widać caluteńki odpust i wszystko. Na nieszczęście gałęzi nie było u dołu — jedna jedyna gałązka w połowie smreka, a reszta u samego wierchu. Ale on się nie zraża, dobywa wszystkich sił i, choć mu się dłonie oślizgują, pnie się gwałtem do góry. Pot mu zalewa oczy, żyły na rękach poczynają boleć, czuje, że słabnie z każdą chwilą...
— O najświętsza Panienko! — szepce żałośliwie — żebych wylazł do hańtej gałęzi, tobych ci już zmówił sześć pacierzy...
Pnie się, wytęża wszystkie siły — wylazł. Siadł na gałązce, odetchnął głęboko...
— No, kiedych już tu — mruknął, pewny siebie — tobych ci głupi był sześć pacierzy gadać...
Nie domówił jeszcze — gałąź się urywa — chłopak bęc! na ziemię, i leży...
— O Najświętsza Panienko! — zawołał z wyrzutem — jak sie też Ty na śpasach nie znasz! Edyć bych Ci był i siódmy dodał...
Odchodząc od tego smreka, przeklinał go w sercu, i ani mógł pomyśleć, że na tym przeklętym smreku cudownie się objawiła Dusza podhalańska.
Tymczasem koło kościoła procesja szła falami, lud jęczał, jak morze. Potężne chóry tysiąca organów zlały się w jedno, spłynęły ze sobą, i powstał chór, podobny halnemu wiatrowi, który lasy pochyla, jak trawę na łące, gnie smreki, ścina jedle, skały przed sobą toczy i pędzi, zrywając dachy, z piekielnem wyciem na doliny, gdzie pada z jękiem na ziemię, wybucha szalonym płaczem i w obłędzie żałości strasznej umiera.
Gdy zaczęto bić we dzwony, to ziemia dudniła i niebo dygotało, jak błękitna chusta, a doliną nowotarską szedł pomruk daleki. Za każdym uderzeniem dzwonnych serc — po chwili jękły — boleśnie Tatry...
Wśród tych hymnów rozgłośnych i dzwonów i jęków płynęła rzeka ludzka cmentarzem kościelnym. Fala głów, odkrytych w słońcu, kłębiła się zwolna; zdawało się, patrząc z nieba, że to nieprzeliczone stado czarno-stręczystych owiec, zegnanych w ciasny wąwóz, tłoczy się i kłębi.
Niedaleko furtki, w zagłębieniu wązkiem cmentarnego muru, stał Franek Rakoczy. Fala go wyniosła i wypchnęła na brzeg; nie miał już ochoty płynąć dalej, przywarł plecami do muru i oparł się przemocnej sile żywiołu. Ani drgnął, jak się żywa ściana ludzi o niego ocierała. Stał mocno, jak pień wysoki wierzby, wyrosłej na brzegu; rwąca woda podmuliła brzeg, zabrała ziemię, lecz pnia nie mogła ruszyć, bo korzeniami wrósł do skały i trzyma się mocno. A jak podczas powodzi rzecznej fale wynoszą na ramionach, okrytych pianą, spróchniałki wierzb i młode drzewka i ostawiają je koło pnia przy brzegu — tak z tej powodzi cmentarnej narodu wynosiły fale często zgrzybiałe kobiety, dzieci i niedomorki, ostawiając je przy Franku w zagłębieniu wązkiem. Wnetby go ta rzeka ludzka doznaku zamuliła. Na szczęście procesja się skończyła i chorągwie pochylały się, znikając we drzwiach kościelnych.
Franek, choć sięgał ponad głowy ludzkie, stojąc na miejscu wyższym od cmentarza, wspiął się jeszcze na palcach, by znaleźć niewiasty swoje, które mu się straciły sprzed oczu i utonęły w ciżbie. Rozpoznałby je może po chustkach na głowie, ale tyle tych chustek mieniących się w słońcu, że nieporada odróżnić ich barw — tak wszystkie w jedną zlewają się tęczę.
Całą uwagę skupił w oczach i patrzał po tym polu głów, po rozkołysanej wiatrem kwietnej łące, szukając lnu, błękitem rozkwitłego: włosów lnianych, połyskujących złotem w słońcu, nakrytych chustką błękitną, bo taką miała na głowie Hanusia. Pamięta dobrze. Poznałby tę swoją główkę pomiędzy tysiącami. Częstokroć jednak łudziły go oczy, zdawało mu się bowiem, że ją widzi, jak ją fala niesie.. Wówczas wyciągał ręce, jak ten pływak, gdy ma się rzucić do wody, i chciał płynąć przez ciżbę, rozbijać fale piersią — lecz, po bliższem wpatrzeniu się, poznawał prędko, że się myli... Przecie to nie ona. Jak mógł o takie rude włosy posądzać Hanusię? A gdy jeszcze przypadkiem twarz błysnęła pod słońce i zalśniły w niej szklane, głupie, rybie oczy, to się złościł sam na siebie i martwił się wielce, że niechcęcy taką przykrość sprawił swej niewieście.
I na nowo jej szukał, wypatrywał oczy, śledził pomiędzy głowami, napróżno. Fala za falą przechodziły zwolna, lud się tłoczył, rozbijał o drzwi kościelne i wpływał do wnętrza. A jej nie było widać... Reszta narodu ostała na cmentarzu. I między tymi jej nie ma... Gdzieby się podziała? Począł się już niepokoić o nią. O towarzyszkach nie myślał na razie, dość miał już jednej biedy z tem utrapieniem.
— Po co to lezie w ciżbę? Wiecznie ta natura jagnięcia. Zaplata sie, i szukaj, i trap sie człowieku...
Trapił się srodze, bo nie widział rady, jak ją odnaleźć w tej ciżbie.
— Wołać na głos nie wypada, juści, że nie wypada. A tu inaczej nie poradzi, na nic wszystka moc człowieka. Choćbyś i zaklął na wszystkie świętości, nie usłyszy. Daremno, trzeba czekać aż sie ta fala ludzka nareszcie przewali. Mogliby już raz skończyć te ceremonje...
Inaczej odpust wydawał mu się, gdy ona stała przy nim. Kazania wprawdzie nie usłyszał, bo czasu nie było, ale dzwony i śpiewy i to morze ludu kołysały jego duszę, jak to pole zboża, gdy wiatr powieje od południa gorący i parny, a na powiekach sen zacięży, dziwnie rozkoszny sen. Teraz jeno wyczekiwał, rychło się ta ława ruszy, ta szeroka ława pleców i nierównych głów.
I turbował się w sercu o całość tej odrobiny, którą mogą zatarasić w tłoku, że ani piśnie. Bo to przecie nie śpas! Tyle narodu, jak się zgruchnie... Matko Ludźmierska!
Modlił się szczerze i gorąco do cudownego obrazu, prosząc o łaskawą opiekę nad swoją Hanusią. Uspokoił się trochę, gdy przybaczył, że ona ma przecie koło siebie towarzyszki obie, które, jako starsze od niej i na odpustach doświadczone, ochronią ją od ścisku i uprowadzą z ciżby, tem chętniej, że i własne bezpieczeństwo będą mieć na oku.
— A może poszły do spowiedzi? — przyszło mu na myśl i zadziwiło niepomału, że na to nie wpadł prędzej. — To najpewniej, że przy konfesjonale jakim ślęczą, a ja sie tu trapię, szukam... To zawdy tak bywa. Niewiasta, jak ci sie z przed oczu straci, to jej nigdzie nie szukaj, ino w przedsionku piekła, abo nieba. Przysięgać można, że ją tam napotkasz.
Widział w myślach jej głowę, pochyloną przed kratą, i te oczka niebieskie, a takie jagnięce, że samego Pana Boga mogłyby oszukać. — Z czego się to ma spowiadać? — pomyśli sobie ksiądz, kiwnie palcem i zawoła ku sobie. A słysząc przewinienia, które nawet w najostrzejszym kościele za grzech nie uchodzą, jako, że dzbanek stłukła, idęcy po wodę, albo rozmaryn utopiła w lesie na potoku (bo one od tego zawdy zwykły rozpoczynać), przerwie i, nie słuchając dalej, da jej rozgrzeszenie. A jak się zaplącze sama, i spowiednik zmiarkuje, że nie o ten dzbanek chodzi, ani o to mleko, wtedy zaprze się serdecznie i w skruszeniu serca calutką winę złoży na drugiego, malując go tak czarno, jak dusze białe malują djabła na obrazie. I tak chłopcze, tyś winien, odpowiadaj sam przed Panem Bogiem, a ona się opłucze łzami i wyjdzie taka czyściuteńka, jak biała gęś z wody.
— O niewiasty! niewiasty! Pan Bóg już nieraz musiał pożałować i zabiadać w sercu swojem, że nie przespał godziny, kiedy stwarzał ten okpiśny naród. Wieczne utrapienie człeka i nic więcej.
Ale czuł równocześnie, że bez tego utrapienia płone by to życie było i strasznie jednakie. O tyle i Adamowi lżej było chodzić po tej smutnej ziemi, że mu przecie Ewa czasem przypomniała raj... No, a choć i piekło czyste zbaczyła mu niekiedy, to dla ozrywki, by nie wsze jednakowe miał wspomnienia.
Tak se Rakoczy przemyśliwał, stojąc, to o raju, to o różnych oszukaństwach niewieściego rodu, aby jeno czas przeszedł i przeleciała ta chwila rozłąki, bo mu się zdało, że już rok blizko mija, jak ją stracił z oczu. Tak mu się ten czas dłużył, tak się ogromnie powoli ślimaczył.
Nie jemu tylko, widać, bo i ludzie stojący obok pozierali dość często głodnemi oczyma ku bramie, wyczekując uważnie, rychło ksiądz pobłogosławi naród stojący w kościele.
Nagle organy zahuczały głośniej, wszystkie dzwony uderzyły wraz, i cały kościół zatrząsł się w posadach od przepotężnej pieśni: »Święty Boże!«...
Poleciało jak wicher po lesie.
Pochyliły się wszystkie głowy, jak wierzchołki drzew, ku ziemi — jak zboże, ścięte burzą, runął pokotem lud — i słychać było jeden jęk olbrzymi, jeden płacz rozdzierający powietrze. Jakoby ziemia jęczała w dzień sądu, jakby się morze rozpłakało głośno...
Suplikacje korne śpiewał naród wszystek, i wszystkie serca dygotały razem, tarzając się w prochu ziemskim, u stóp Wszechmocnego.
Rakoczy stał pochylony, jak smrek wiszący nad ziemią, nie mogąc kolan zgiąć z powodu ścisku, i szedł przejęty całą duszą w ten rozjęczały bór, którego krańce zdają się opierać o brzegi wieczności, a w głębi, w cieniach dębów starych błyska piorunem Bóg...
Zawsze ta pieśń, śpiewana tysiącami piersi, wstrząsała nim do głębi i czyniła wrażenie jakoby strasznej prośby ziemi, grożącej niebu swoim bólem — tak, że On musi uledz tej prośbie jękliwej, choćby...
Wierzył w to, całą duszą wierzył, z wielkiem przejęciem śpiewając tę pieśń.
Śpiew przebrzmiał i przeszedł prędko, jak naremna burza, która jeszcze w oddali grzmi, ale już cicho, coraz ciszej, aż nareszcie ucicha doznaku. I jak wysokie trawy, zwalone ulewą, prostują się po odejściu burzy i otrzepują rosy z ociężałych liści — tak ludzie wolno powstawali z ziemi, otrzepując proch z odzienia swego.
Nabożeństwo się skończyło.
Rakoczy ruszył z falą, płynącą do furtki cmentarza, cudem wydostał się na zewnątrz i stanął z boku, by módz widzieć każdego z wychodzących i zatrzymać niewiasty swoje, skoro wyjdą. Ale to niełatwo było zatrzymać śledzące oko na każdym z osobna; ludzie bowiem kłębili się i kotłowali w ścisku, wyżsi plecyma zasłaniali niższych, niewiastom ledwie czubki głów i chustek było widać; ginęły w tłumie, i czasem tylko zamigotały chustki ich jaskrawsze, jak potracone jaskry w leśnej młace, zarosłej gibrzyną ciemną, podobną kołyszącym się wysoko pręciom.
Większa część narodu wyszła i rozsypała się po kamieńcu. Rakoczy niewiast swoich nie zobaczył. Niecierpliwość go żarła, nie mógł już ustać na miejscu, bo mu się zdawało, że przeszły i na niego czekają pewnie kanyindziej. Poszedł więc po kamieńcu, daleko swobodniej, bo się lud przerzedził znacznie, i patrzał dookoła, wypatrywał pilnie, czy której z nich nie dojrzy między niewiastami. Ale same obce twarze napotykał w tłumie. Gniewało go to więcej, niż trapiło.
— One tu przecie muszą wyjść. Nieporada, żeby dzień cały w kościele siedziały. Jużbych za ten czas sto odpustów uzyskał, zabrał je do torby i zaniósł na sam wierch Obidowca. A te siedzą. Wymiarkowania żadnego. Jak dopraśnie obrazu, toby ślęczała przed nim trzy dni i trzy noce. Niech sie chałupa spali, niech ludzie poschną z turbacji o nią, nic ją to nie obchodzi. Z takiej wiary ani niebu żadnej korzyści, ani piekłu. Bo żeby sie to modliły, jak dusze myślące, ale nie! Paciorki i paciorki, wiecznie te paciorki. Taki sam pożytek z przesypowania piasku, abo z rachowania ziarn na popróżnicy. Ale śmiej powiedzieć głośno, to ci od heretyków bądźkto nawymyśla. Bo każdy ino wtedy święty, jak o cudze sumienie idzie.
Nie myślał też głośno, bo i zresztą nie tak mu chodziło na razie o te pacierze, jak o Hankę. To go pocieszało tylko, że razem są, a siostra, jako starsza, dopilnuje przecie, by się jego utrapieniu krzywda od ludzi nie stała.
— One tu przecie muszą wyjść... — powtarzał i snuł się pomiędzy ludźmi, wypatrując oczy. — Żeby spotkać jakiego człeka od nas...
Ale nie widział nikogo z Przysłopia.
Za to miał czas przypatrzyć się, i zblizka, narodom okolicznym, czego nie zaniedbał, skoro go już opuściła gorączka szukania, bo nie trafi się tak prędko sposobność widzenia tylu razem zebranych narodów, o których się jeno ze słuchu wie i z opowieści.
Oto idą Zakopiańcy: naród strasznie chytry, umiejący i djabła samego oszukać, jakby tego trza było koniecznie. Wysoko się niesą po nad głowy, pamiętają, widać, jeszcze owe dobre czasy, kiedy to Luptów drżał przed ich potęgą, a narody podhalańskie czuły ich przewagę i podziwiały ich jastrzębią drapieżność i siłę. Teraz jakieś kupiectwo ich opanowało, chciwość ludzka na pieniądze, i zmaleli przez to...
Rakoczy z ciekawością patrzał na tych ludzi, których dziady i ojcowie po dziś dzień żyją w pamięci narodu.
— Harne chłopy, na poziór, umieją sie trzymać ostro, ale to nie tamci... Ho! Zbójnickiego mało w nich ostało. Jakaś dziwna letkomyślność wyziera im z oczu. Djable sztuczki jeszcze, widać, drzemią w ich naturze, ale na herszta u żadnego nie widać przymiotów...
Myśląc to, poczuł w sercu, że jednak rad by nimi przewodzić.
— Zawdy to przecie krew zbójnicka, chłopy, jak te smreki. Ino człowieka niema między nimi...
Idąc dalej, spotykał Podhalanów z różnych miejscowości, jednakich prawie co do wzrostu, różniących się jedynie barwą przyodziewku, po którym też poznawał, skąd którzy pochodzą. Wyraźnie mógł odróżnić ludzi: z Poronina, z Dunajca, z Klikuszowej i z Nowego Targu. Wszystko to chłopy śmigłe, prawdziwie na podobieństwo i obraz Boga stworzone.
Tuż pod ratuszem-karczmą ujrzał ludzi nie obcych, a przecie mało znanych sobie, którzy go już przy kościele zdziwili odmiennością swoją. Byli to gazdowie sami, biali od starości. Rzędem teraz siedzieli na ławie pod ścianą i nieruchomo patrzeli przed siebie. Powaga jakaś od nich szła naokół. Ludzie stojący zblizka nie mówili głośno, lecz przyciszali głos podobnie, jak w sieni kościoła.
Zdawało się Rakoczemu, gdy obaczył ten siwy rząd zmartwiałych doznaku ludzi, że widzi oto na jawie zaśniętych ojców narodu, władyków, o których dawne gwarzą opowieści.
Rad był przecie usłyszeć, kto oni są, skąd przyszli, i jak się tu znaleźli pomiędzy żywymi. Zbliżył się do gromady stojących i spytał:
— Nie wiecie, moi ludzie, kto są ci gazdowie, co hań na ławach siedzą pod ratuszem?
— A to wy ich nie znacie?
— Nie...
— Chochołowscy!
Rakoczy uchyleniem kapelusza podziękował za to wielkie słowo i odszedł wolno, w takiem zamyśleniu, jakby się znalazł w kościele pamiątek, gdzie wszystko przypomina coś i dumać każe.
— Chochołowscy — powtórzył — chochołowscy chłopi...
I ujrzał w myślach tę samą gromadę, krzepką jeszcze i zdrową, podkładającą śmiało smolne szczypy pod wilgotne ściany gmachu, nasiąknięte krwią...
— Nie zajęło się... a szkoda! Buchnąłby ogień taki straszny, że by go stu Florjanów świętych nie ugasiło...
Zaszedł bliżej ku ławom i oglądał ich zblizka, by sobie dobrze i na długo w sercu zapamiętać ich omszałe, kamienne, szare twarze... Siedzieli wszyscy nieruchomo, a on stał przed nimi z uczuciem świętej i smutnej zadumy. Podobne uczucie rodzi się tylko w sercu topniejącem na widok trumien otwartych, w których spoczywają ludzie ongi mocni i sławni z wielkich czynów.
I długo stał przed nimi w zapatrzeniu ciężkiem, i nie umiałby wypowiedzieć, co mocniej serce jego wzrusza: cześć dla tych zaśniętych wiekiem, omszałych postaci, czy żal serdeczny, że już nie ożyją...
Odszedł powoli między ludzi z pochyloną głową i długo nie mógł przyjść do siebie; a gdy usłyszał gwar dokoła, i śmiech uderzył w jego uszy, przezdało mu się, że trafił na jarmark, wychodząc prosto z cmentarza.
— Żyli i przeszli... I wnet już o nich wspominku nie bedzie. Coraz mniej ludzi na tym świecie. Owczarnie sie mnożą...
Chodził długo i błąkał się pomiędzy tymi ludźmi, jak pasterz, chodzący pośród owiec w obszernym koszarze. Zabaczył nawet, kogo szuka, czego wypatruje. Dopiero głos znajomy ocknął go i zbudził.
Obejrzał się za siebie i obaczył dwóch chłopów, znajomych z Przysłopia. Pozdrowił ich i spytał, czy nie widzieli kany jego siostry, abo jedynaczki wójta, starego Suhaja.
— Ho! Dawno poszły! — odpowiedział jeden. — Kompania przysłopska już bedzie na wierchach...
— Jak to? Widzieliście na swoje oczy?
— Przecie nie na cudze, chwała Bogu... Cała kompania wyruszyła zaraz po sumie.
— Jakże ja mógł przeoczyć?
— Ha, to już nie nasza wina, Rakoczeńku drogi. Musiałeś chyba na dzwonnicy wypatrywać Hanki.
Franek żartu nie słyszał, tak był zaskoczony tą wiadomością.
— Poszły i nie czekały... A ja szukam, chodzę. A wy — zapytał — czemuście ostali, skoro kompania...
— Kompania sobie, a my sobie. Tu nima przymusu. Ktoby zresztą na odpust chodził, jak po ogień? Odpust, jak ma być, to już niech bedzie zupełny. Prawda kumotrze? Co se mamy żałować? Pódz z nami i ty, Franuś, do ratusza! Postawisz choć ze dwa słupki...
Franek widział, że obaj są już po kilkunastu słupkach, i nie dużo im brakuje od zupełnego odpustu. Wymówił się też prędko i stracił się im z oczu.
— Juści — pomyślał — inędy nie poszły, ino przez Nowy Targ i Turbacz, bośmy wczora uradzili tamtą drogą wracać. Trza iść wartko, może ich jeszcze dojdę...
I, nie namyślając się długo, ruszył prosto przed siebie.
Ominął wnet gromadki stojących za kościołem i podał się w otwarte pole, szukając oczyma chodników, którymiby najprędzej można zajść do miasta. Wypatrzył je i zboczył ku nim — i szeleściły ino dźbła trącane, jak szedł ścieżkami wśród zbóż.
A w głowie jeszcze huczały mu dzwony, śpiewała procesja, ale coraz ciszej, i coraz dalej i dalej... Jakgdyby echa przytłumionych głosów, szły melodje od pól.
Ucichły wreszcie. Natomiast mgła wysunęła się przed oczy i cofała się przed nim, albo nikła, by za chwilę wyjść. W tej mgle białej, widmowej przezdawały mu się obrazy, jak we śnie...
... Oto gromada jakaś wyszła ze wsi — pędzi polami, jak wiatr. Podnoszą się do słońca harne czoła — i widać twarze rozognione, a w oczach błyskawice. Lecą powietrzem prawie, nie dotykając ziemi — włosy każdego płoną, jak archanielski miecz. Zboża i trawy przed nimi kładą się, jak podcinane kosą, cichym pokotem wzdłuż. Słońca w górze nie widać — zakryła je ta chmara — ino łunami od zachodu rozwidnia się świat...
Przelecieli. Jeszcze kiedy niekiedy we mgle łyskały płomienie, ale i te wnet pogasły. A idącemu wartko ścieżynami zaszedł przed oczy nowy obraz...
Oto idzie od kościoła orszak dziwnie biały. Wszystkie postaci pochylone, z odkrytemi głowy o włosach długich, powikłanych, ośnieżających czoła blade, szyje i ramiona. Widać twarze zastygłe i martwe, bez kropli krwi, i oczy mgłą osłonięte, bez świateł patrzące, jak szare, zimne grudki ziemi zlodowaciałej. Taki smutek beznadziejny wieje od tych ludzi, jakgdyby szli za pogrzebem swoich własnych dusz, albo gromadnie grzebli swój wiek młody, swoją straconą Sławę. Smutnym orszakiem zdążają na wzgórze, gdzie rosną gęste jałowce i szarzeją krzyże...
Rakoczy stanął, przetarł oczy, które pot zalewał. Nijakiej mgły, ni obrazów, ni cmentarza blizko... Zdało mu się jeno, widać; a przecie, gdyby kazano, wahałby się przysiądz, że tej mgły i tych obrazów nie widział na oczy.
— Kto wie, może to ich duchy potracone tak wojują we mgle, kiedy ciała ich tymczasem wleką się na cmentarz... Oj, Chochołowscy! Mogliście wy już nie wracać do swoich dziedzin — trupami.
Długo jeszcze wolne dumy plątały się koło tych postaci widzianych pod ratuszem. Aże nareszcie serce jego, skąpane w dolinie słońca i rozświeconych zbóż, pozbyło się zalatujących od zaświata smutków, tem ławiej, że i własne nieuśpione strzegły.
Rakoczy dość nierzadko pozierał ku Turbaczowi, to na bliższe wierchy, to na dół, jakby się spodziewał ujrzeć kogo i poznać z takiej oddali. Widział w dolinie ludzi zdążających ku miastu, ale ci już zdaleka wyglądali obco. Po za tymi nic, nikogo, nawet zająca w polu.
— Coby ci czekała! Poszła z całą kompanią i ani pomyśli, że tam może ktoś sam idzie...
Pocieszał się tym, że, idąc wartko, dojdzie kompanji, która w cieniach odpoczywa nieraz i godzinę, a wtedy powie Hance! Choćby jej nawet przykro było słuchać...
— Niechta. Niech nie ucieka przedemną...
Zbaczyła mu się odrazu ostatnia noc. I wyrzuty po jednemu ginęły, jak ćmy przy świetle — jak krople na spalonym od słońca kamieniu, wysychał prędko żal... Baczył jedynie na to, jak ona bardzo musi go miłować, że bez pamięci na wszystko...
— Drogie moje skarby! — wyszeptał cicho.
Lecz niepokój nadleciał i powikłał szczęściu pióra, zamącił przeźroczysty staw pamięci słodkiej. Wyrzuty, które sobie czynił dziś rano, nie odeszły, ale perswazjami zcichłe, ozwały się na nowo.
— Trza było przecie mieć rozum za siebie i za nią...
— Łatwo to gadać potem — odpierał wyrzutom. — Jak sie już krew rozjarzy, to na nic wszelkie rozumy! Wtedy świat maleje w oczach, i ziemia sie traci, człowiek o wszystkiem zapomina.
— Może być z tej niepamięci niemała bieda...
— Ja sie tej biedy nie lękam. Będzie, to moja, nie czyja... rozumiesz pałko?
I, nie czekając odpowiedzi, dodał:
— Ona już odtąd moja. Niczyja, ino moja! moja! Na całe życie! na wieczność!...
Zgnębił doznaku wyrzuty, które też pomilkły. Jasny baldachim błękitu rozpostarł się nad jego sumieniem. Nic go już nie chmurzyło.
Z lekkiem sercem przebiegł most na Dunajcu, ominął miasto stołeczne Podhala, i zawahał się na chwilę, którędy ma iść. Wybrał, jako i poprzednio, krótszą drogę przez pola i poszedł ścieżynami pomiędzy owsy, bo inne zboże tu nie rosło, ino jeden owies. Stoki się już poczynały połogą uboczą.
Niezadługo zszedł się z jezdną, kamienistą drogą i obaczył przy niej, po obu stronach stojące, odymione szatry. Zdaleka poznał cygańskie osiedle, zwane pomiędzy ludźmi Kowańcem. Ciekawość go popchnęła zobaczyć naocznie, jak oni se tu gazdują, ci wieczni latawce. Postanowił przejść uważnie przez całe osiedle.
Jeszcze nie doszedł pierwszej z dołu szatry, kiedy chmara czarnych dzieci zgruchnęła ku niemu, otoczyła go z jękiem i lamentem, i nie ustąpiła, dopóki się nie opłacił monetą drobną. Wtedy kędzierzawy drobiazg rozbiegł się czemprędzej, łyskały ino strączki włosów z poza węgieł szatr.
Za chwilę wybiegł na drogę smukły wyrostek, a obaczywszy obcego, stanął i poczekał, aż Rakoczy do niego doszedł. Wówczas, jak długi, padł na ziemię i począł skomleć, całując raz po raz kamień przed jego stopami. Rakoczego przykro uderzyło to płaszczenie się podłe, i ominął go prędko, idąc dalej.
Przybaczył sobie cyganów, których widywał w Przysłopiu. Zbaczył sobie i tego, który do nich zachodził. Szwagier, jako wierny katolik, przy czasie uczył go pacierza. Co się ten z nim nakłopotał! Zwłaszcza przy »dziesięciorgu przykazaniach«. Szwagier powiada wyraźnie: »Siódme: nie kradnij!«, a cygan powtarza za nim: »Siódme: Żyj jak możesz«... I nijak nie mógł z nim poradzić. Wreszcie dał spokój.
Widział, że ci osiedleni żyją, jak mogą, ale za to robią twardo, ciężej od chłopów. Przechodząc, widział w sieniach mężczyzn, kujących żelazo, kobiety, warzące strawę w dymiących kotłach. Nie zwracali na niego uwagi, jak to bywa w cygańskim zwyczaju; każdy pilnował swej roboty, nie podnosząc głowy. Chciał się im przypatrzeć z blizka i stanął w progu jednej szatry. Cyganka na ziemi w kącie skrobała ziemniaki; przy niej pełzało na raczku gołe cyganię. Stary cygan — mąż, czy ojciec — stał przy nalepie, lewą ręką poruszał miech, a w prawej dzierżył młot i patrzał w ogień.
— Cóż to robicie? — spytał Franek.
Cygan, zamiast odpowiedzi, wskazał młotkiem na leżący na ziemi łańcuch i ogniwa.
— To na sprzedaż?
Cyganka przykiwnęła głową.
Oniemieli w tej niewoli, że i słowa trudno było od nich wydostać. Franek, patrząc w oczerniałą twarz starego, pomyślał, że tak musi wyglądać twarz wiecznego smutku. Odszedł, i nie zajrzał już do żadnej z szatr.
Za osiedlem opuścił drogę jezdną i podał się w pola. Dochodził prawie pierwszej miedzy, kiedy ujrzał przed sobą zjawisko dziwnej cudności: cygankę młodą, o takiem obliczu, jakie widywał nieraz we śnie. Noc i południe — pogrzeb i wesele — w jednej postaci. Spotkał ją, jak się spotyka szczęście i nieszczęście. Na dużą chwilę zapomniał o świecie, a gdy się ocknął, już pustka była koło niego, ni żywej duszy. Ino te oczy zewsząd patrzące ku niemu, te czarne oczy... Szły przed nim, jak słońca spadłe, zachodziły drogę, i nie mógł się ich nijak pozbyć. Aż o Hanusi pomyślał, wtedy dopiero znikły.
— Boże uchowaj od takiej płanety! Gorsza od śmierci...
Chciał odejść spotkane widma i przyśpieszał kroku, ale to się na nic zdało, bo myśli często, uparcie wracały w osiedle. Czuł, że jest w nim coś dziwnego, co go wiąże z tym narodem, jakaś skryta nić. Nie umiał pojąć, ale czuł wyraźnie, że oni mu nie są obcy, ani obojętni. Jak i teraz... Czemu zboczył, aby ich obaczyć? Przecie nie z próżnej ciekawości tylko. Oddawna lubiał ich naturę wietrzną. Jak widział w niej zło, to na świat zwalował za to winę. Świat zepsuje — powiadał — ludzie sami spodlą. I bronił ich w sercu swojem przed najgorszem złem.
Dumał o tem, idęcy, i upewniał rozum, że musi być w sercu jego cygańska przegroda, bo inaczej, cóżby go tak ciągnęło, jak do swoich.
— Nazywają nas na wsi cygańskiem plemieniem. Ha, kto wie, co ta moi ojce kany porabiali... Wiekami zaszło, i pomarli, nikt sie już o tem nie dowie.
Zbaczył, jak ludzie prześmiewali rodowe ich miano.
— Rakoczy, hm... Po prawdzie, trochę to nieswojo. Czemu, na przykład, nie Lacki?
Ale zaraz zmiarkował, że to wszystko jedno. Taki baran strzyżony, jak i ogolony. O czem on też ino nie myśli! Oderwał się wnet od tych przedumywań, co mu się tem łatwiej dało, że dochodził wierchu i spodziewał się obaczyć kogo z tamtej strony.
Wyszedł — obejrzał się w około... ani żywej duszy! Ino orzeł kołuje nad czołem Turbacza. Począł teraz powątpiewać, czy tą drogą poszły. Ale zawracać stąd już nie czas. Odetchnął chwilę i poszedł po wierchu Kotlarki.
Stąd wiodła droga na Turbacz, ujeżdżona, gładka. A choć po równej szedł wyżynie, nie było mu lekko. Żal znowu go nawiedził i przygniótł skałą serce. Obejrzał się na Tatry, ale już dziś nie były takie groźne. Nawet zmalały przez to, że ich nic nie osłaniało, i widać było wzdłuż całą dolinę, z której wyrosły. Zalewało ją słońce od zachodu; stała się jasną, przeraźliwie białą; białość ta nużyła oczy, rozleniwiała myśli patrzącego.
Chętniej i dłużej spoglądał naprzeciw, na ziemię spiską. Ta chowała się przed słońcem w cieniu wysokich Tatr i miała piękności nowe, których był nie widział. Poznał zaraz, że te sterczące skały nad Dunajcem, to nic innego, ino Czorsztyn. A te czerwone mury, to Niedzica. Przyzierał im się długo i uważnie, zanim je stracił.
— Widziały one, te mury, niemało... Wydzwoniłyby długie historje. A taką pustką stoją dziś, jak cmentarz, który pochował wieki. Tak... Powoli wszystko się rozpada. Skały wietrzeją, żelazo się kruszy... Czemże mocniejszy jest człowiek?
Szedł w ciężkiem przygnębieniu i nie wnet opamiętał się, aż stanął na Ramieniu starego Turbacza. Obejrzał się na zachód — słońce już było nizko. Przyspieszył kroku, niezadługo wszedł na wązką Szyję i miał zejść na polanę niższą, zkąd wiodła droga do roztok. Na skręcie rozglądnął się i stanął zdziwiony. Nigdy tu jeszcze nie był i nie widział, że Czoło tak nizko siedzi, prawie równo z Ramieniem.
— Zdaleka te polany inaczej sie widzi. Czoło zdaje sie wysokie, Ramię pochylone. Powiadają, że na Czole jest kamień z napisem...
Postąpił w prawo parę kroków.
— Widać, rzeczywiście. Żeby to nie było z drogi...
Zawahał się chwilę. Ale zamiast wrócić na dół, poszedł po polanie. Żeby nałożyć czas stracony, biegł po suchej trawie, ale wnet musiał zwolnić biegu, bo pochyłość rosła. Stopy oślizgiwały się po gładkiej trawie, a wyżej trawy już nie było, ino ślizki mech. Piął się teraz i widział, że to nie tak blizko, jak się zdawało z przeciwka, i daleko wyżej. Już też począł żałować, że się dał uwieść zachciance i sprowadzić z drogi, ale postanowił dojść do wierchu, skoro już tu doszedł. Pomagał sobie rękami, czepiał się badyli suchych — wreszcie wydostał się na wierch, na równiejszą ziemię.
Sprostował się i ujrzał o kilkanaście kroków oddalony kamień czworogranny, podobny olbrzymiej skrzyni, wykutej ze skały. Z dziwnem, niepojętem uczuciem zbliżał się ku niemu. Coś go pchało i odciągało zarazem. Ale się przemógł — parę kroków — i stanął przy ścianie.
Uderzyły go odrazu litery duże, głęboko wyryte w skale, mchem trochę zarosłe. Wspiął się na palcach, paznokciami poomszykał mech i cofnął się nieco w tył, aby je módz odczytać.
Naraz począł drżeć cały, dygotać jak w febrze. Lęk go ogarnął taki straszny, że zbielał na twarzy. Machinalnie poruszał wargami i szeptał nieustannie:
— Lacki... Koldras Lacki...
Nad tem imieniem głęboko wyryty był krzyż.
U spodu cyfry, z których tylko dwie były wyraźne: 17..

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Słońce zachodziło prawie, kiedy Rakoczy zstępował z Turbacza.
W twarzy jego okrwawionej nie było już lęku, ino zaduma taka ciężka, jakby do ludzi powracał z tamtego świata.


VII.

Suhaj nie chodził po odpustach, ale pilnował swojej sprawy. Hankę za to wyprawiał serdecznie, powiadając jej na odchodnem:
— Żeby ci sie samej nie cnęło iść, to zajmij Zośkę...
Przeczuwał sprytem swoim, że zajmie i Franka. Nie wspominał o nim naumyślnie, by się nie zdradzić z pragnień swoich. Najobojętniej dodał w końcu:
— Zmów ta pacierz i za mnie...
I wyprawił ją, żegnając na drogę, jako dbały o jej duszne zbawienie rodzic.
A gdy się dowiedział od Błażeja, że Rakoczy poszedł, wtedy porwał się ochotnie i począł czynić przygotowania na jutrzejsze święto. Kazał zaprządz parobkowi konia, który jeszcze nie kulał i jechać do propinacyi po ćwiartkę piwa. Głupiego Józka z osiedla wysłał po arak, obiecując mu to piwo, co się przy nabijaniu rozleje. A sam poszedł do owczarni i wybrał barana, którego już od wiosny trapiły motylice. Przyprowadził go do izby, dał mu jeszcze soli, a potem powiązał mocno i własną ręką krtań poderznął. Wnet go rozodział ze skóry i począł krajać wnętrzności. Mówił przytem do Błażeja, który mu pomagał:
— Patrzcie, jakie zdrowe płuca. Mógłby jeszcze pożyć lat niemało...
A Błażej, przytakując, powtarzał nieustannie:
— Hej!
— Ino wątroba ladaco. Wicie, jakie strzępy... Poprzegryzały doznaku. Niedługo by on chodził po ugorach.
Błażej też począł powątpiewać, czyby mógł dożyć do jesieni.
I tak dumali nad nim oba, rachując mu życie. Wreszcie zdecydowali jedno: że mógłby żyć, gdyby go nie zarżnęli.
Po ukończeniu roboty zapytał Suhaj Błażeja:
— Pójdziecie jutro na sumę?
— Dlaczego nie? Jak trza bedzie...
— To idźcie. Rozejrzyjcie sie między ludźmi i uważcie: Komu powiedzieć można, to powiecie, a komu nie, to...
— Ja już wiem. Mnie nie trza dużo gadać.
— Ino rodowych a letnich żeby sie zeszło jaknajwięcej...
— Ja ich ta już dopilnuję...
Zebrał się, stanął przy drzwiach i pozierał na barana, który wisiał w kącie. Suhaj się wnetki pomiarkował.
— Idziecie już? — spytał. Zaczkajcież, weźmiecie se łeb na święto...
— O, nie starajcie sie...
— Jakżeby zaś było? Pomagaliście przy zabiciu...
Podał mu łeb z kąta. Błażej myślał, że choć nogę dostanie, abo plecy... Ale dziękował głośno i przyrzekał wdzięczność aż do śmierci.
— A nie zabaczcie o jutrze!
— O, nie zabaczę!
Suhaj zabrał się spokojnie do dalszych przygotowań.
Nazajutrz, o tym czasie, kiedy Franek szukał Hanki po ludźmierskim rynku, w chałupie Suhajowej było pełno ludzi. Naschodzili się, jak zwyczajnie, do wójta, przy święcie, a nawet i niezwyczajnie dużo ich przybyło. Każdy znalazł jakiś powód swojej obecności, którym się przechwalał głośno, by wszyscy słyszeli. Gwary było, co niemiara, aż izba dudniała. Suhaj był taki przystępny, jak w wilię wyboru wójta. Gadał z każdym, kto przyszedł — bogaty, czy biedny — choć, prawdę powiedziawszy, komorników tu nie było, ba sami gazdowie.
Skoro już nikt więcej nie myślał przyjść, a nieprzyjemni oczom wójta pozabierali się z izby — wtedy Suhaj wniósł barana i zaprosił naród; przyczem wygłosił mowę o braterstwie i o zwyczajach ojców. Z oporem, ale chętnie poprzysuwali się gazdowie do stołów i, nie dając się długo raczyć, jedli. Suhaj roznosił piwo, sam nalewał ludziom i zapewniał, że jest więcej, by nie żałowali. Niektórym zaś dziwno było, co on ich tak poi, i pytali się nieśmiało, czy to jaki jubileus, abo urodziny. Ale Suhaj odrzekł:
— Coby! Żadne urodziny. Kto ta może wypamiętać, kiedy sie rodził! To ino tak, zwyczajem nieboszczyków ojców, chciałech was jako uszanować, kie-ście sie tu zeszli. Nie bogato, bo nie, ale darmo. Tak dziś pomału wszystko idzie z góry. Ho! To nie drzewiej! Kiedyś mógł wołu zabić i sprosić sąsiadów...
Na to jakiś głos cichawy odezwał się z kąta:
— Dziś telo baranem zrobi, kielo drzewiej wołem...
Suhaj bystro popatrzał w kąt, ale nie mógł zmiarkować, kto mówił. Siedzieli tam mało znani podletni gazdowie. Przy nich siedział i Gniecki. Czyżby on poszepnął? Ludzie zaś bliżsi, rodowi, chcąc zatrzeć te przykre słowa, a zarazem okazać przychylność swoją dla ojca Suhaja, poczęli mówić między sobą:
— Już ta takiego wójta drugiego Przysłop miał nie bedzie...
— O, bo nie!
— To nasz ociec, opiekun prawdziwy!
Poczęli pić jego zdrowie, najpierw między sobą, a potem całą gromadą siedzącą na ławach. Suhaj pojaśniał, widział dobrze, kielu ma przyjaciół. Wyniósł arak i częstował dookoła stołu, poił wszystkich, nie bacząc już, kto bliższy, kto dalszy. Wszystkich jednako szanował, zachęcał i prosił. Rozpowiadał przytem głośno o swoich utrapieniach, jakie przechodził dla gminy przez tyle roków.
— Za to mnie dziś zaufaniem boją się obdarzyć...
— Kto sie boi? — zawołali gromadnie od stołu. — Takiego tu nie uświadczy! My wszyscy za wami!
Poczęli się ku niemu przytaczować, bo już pijani byli setnie i całować po rękach, powiadając, że go do śmierci nie opuszczą.
— Ino wy nas, ojczaszku, nie opuśćcie... Bo co by naród bez was począł? Brońcie nas i opiekujcie, pokiela ino zdolecie, a my za wami wszyscy do jednego! Niech skrepnie, ktoby was nie słuchał!
Jęczała izba, jak jedla wypróchniała wewnątrz, gdy o nią wiatr uderzy naremny i mocny. Jednych rzewność ogarnęła, płakali po cichu, a drugich zapamiętanie takie, że pili na umór.
— Abo jest na świecie miłość, abo jej nie ma!
Całowali się grupami, obejmowali za szyje, a potem pili zdrowie swoje, całego narodu: Suhaj nawet rozrzewnił się i począł ruszać powiekami, jak gdyby myślał płakać. Skoro widział, że im już pomiękły serca, począł mówić: o gminie, o upadku rodów i o tem, za jakimi przewodnikami naród ma iść, aby nie przyszedł na biedę.
— Uważcie ludzie! — prawił — bo czas niedaleki... Trza sie gromadą wziąć za ręce, stanąć za swoimi, a nie dopuścić nikogo, co sie naprzód pcha i woła, że on najmądrzejszy. Gminie rozumu nie brak, nie, ino oparcia! Tak moi mili... O to was też proszę...
Powstali na to z ław i poczęli wołać, że cały kraj się może na nich oprzeć. A za ojcem Suhajem pójdą i do piekła. Przyrzekali mu święcie i obiecywali więcej, niż od nich żądał. Każdy z osobna zachodził przed oczy i sumitował się na wszystko: że on przyjaciel Suhajów do śmierci, rab i czeladnik jego najwierniejszy... Nikt już, choć mało kto ustać mógł, nie siedział; był ruch, jak w ciasnym koszarze. A gdy Suhaj na ostatku wspomniał o nieprzyjaciołach gminy — powstała taka zajadłość, takie wrzenie wielkie, że, zdawało się, ściany pękną i powała spadnie.
Długo w noc słyszano po wsi hałasy i śpiewy, jak się widziało, wychodzące z osiedla Sołtysów. Ludzie biedni mówili, że u wójta święto.
Powróciła nareszcie i Hanka z odpustu. Ojciec nie obaczył jej aż rano. Zauważył odrazu, że się odmieniła; zmizerniała na twarzy i przybladła nieco. Widocznie droga ciężka tak ją utrudziła. Powoli też zauważył, że i w naturze jej zaszła niemała odmiana. Ani się popróżnicy nie śmieje, jak dawniej, ani ojcu nie dokucza — nic, ino swojej roboty pilnuje i słowa niepotrzebnego nie powie.
— Co to, widzicie — dumał — jeden odpust może. Odmieni człeka doznaku na lepsze. Musiała pewnie być u jakiego ciekawego księdza do spowiedzi i ten jej nakładł w uszy: Tak a tak, powiada, ojca swojego szanuj... Ono ta czasem, jak sie trafi, to i ksiądz nie najgorszy.
Miał się ją o Franka spytać, ale dał spokój, bo się obawiał, że ją może drasnąć jakiem słowem i odmienić znowu całkiem... leć-że ta na odpust! A tak bardzo był z niej rad i często przegadywał do niej. Mijały dni pogodne, bez dużej odmiany.
A po wsi szło... Jak woda, gdy ją wiatr pomąci w stawie, tak bulgotało. Aż głucho było od gwary naokół, takie szły fale wieści. Rozpowiadali jedni drugim o Suhajowych zabiegach, o tem, jak naspraszał gazdów, karmił ich i poił, aby ino mieć oparcie, gdy wybory przyjdą. A insi znów inaczej powiadali: że Suhaj, zmordowany latami i pracą, pragnął złożyć z ramion swoich to ciężkie jarzmo wójtowania. Jedynie na gorące prośby swoich blizkich, by gminy nie osierocał, dał się przecie namówić i ostał jeszcze na urzędzie do jakiegoś czasu. Ale niech się ino trafi jaki godny człowiek, coby mógł piastować urząd, to się zaraz zrzeknie. Wiary temu nie dawali słuchający ludzie; wielu jednak podumało w sturbowanych sercach, jakaby to była bieda dla przysłopskiej gminy, jakby, czego nie daj Boże, Suhaja zabrakło. Ktoby się umiał tak szczerze narodem zaopiekować?
Najwięcej mątu czynił po wsi Błażej. Ten nie dospał, nie dojadł, ale, co świt, gnał do chałup i gadał niezmordowanie, czy kto chciał słuchać, czy nie. Nie było we wsi chałupnika, ba, nawet i na komorze siedzącego chłopa, któregoby nie odwiedził w owym krótkim czasie. Nie ciążał se iść najdalej, na sam koniec roztok. Wszędzie go pełno było i nigdzie miejsca nie zagrzał. A miał w zapasie historyjek mnóstwo. Jak sie jedna nie widziała, to poczynał drugą, aże nareszcie natrafiał na taką, co się przyjęła, jako prawda i ostała w głowach. Sam dużej pamięci nie miał, co go wielce gryzło. Bo zdarzyło mu się nieraz, że zaszedł do chałupy, w której już był wczora, i jął to samo, a odwrotnie, opowiadać ludziom. Dopiero po śmiechu ich miarkował, że kiepsko; musiał chytrością nadrabiać i dziergać na nowo. Miał jednak swoje chwile powodzeń niemałych, zwłaszcza wśród komorników, którym dużo rozpowiadał o szczodrobliwości i dostatkach starego Suhaja.
O Rakoczym słychu dychu. Tak jakoś o nim ucichło, jakby go we wsi nie było. Nikt o nim słowa nie umiał powiedzieć. Błażej tam już nie zachodził od jakiegoś czasu, a od kogo inszego trudno się dowiedzieć. Przedumowali nad tem ludzie i suszyli głowy.
— Zląkł sie, widać, Suhaja — powiadali — abo też, kto wie...
Pytali się o niego szwagra, bo go spotykali; ten jednak ciekawości ich nie zaspokoił.
— Chodzi — powiada — po izbie i duma całymi dniami. I po nocach nie sypia. Nie wiadomo, co sie w nim dzieje... A taki jest od czasu, jak wrócił z odpustu. Musiał chyba jaki urok paść na niego.
Uwierzyli odrazu, nawet szwagra utwierdzali w tem i radzili, jakiemi sposobami odegnać może od Franka to nieszczęsne złe. Ale szwagier nie podawał chętnych uszu radom i zarzekał się wtrącania w cudze doległości.
— Ja mu sie ta już — mówił — narażał nie bedę. Chce dumać, to niech duma, niech nie śpi, niech chodzi — ino to jedno powiem Zośce, żeby dbała o niego więcej i przypilnowała każdym razem, coby zjadł uczciwie...
I znów długo nie było o Rakoczym wieści. Aż raptem jednego dnia spotkało go ludzi wiele w takiej opresyi:
Było to w jarmark. Jak zwyczajnie przy pogodzie i o takiem czasie, naschodziło się ludu niemało zdaleka i zblizka, pełno było na kamieńcu, na rynku i w sklepach. Każdy coś zmawiał, lub sprzedawał, ale i takich było dużo, co przyszli jedynie po to, aby robić ciżbę.
Przed ratuszem wrzała bitka. A poczęła się w ratuszu, przy pijatyce. Oddawna już wojowały ze sobą dwa rody: Potaczków i Sołtysów. Ostatnio, na odpuście, Sołtysów pobito, to też honor ich ucierpiał, chodzili, jak chmury. W ratuszu pili synowie Potaczków. Jeden z Sołtysów podszedł ku nim i rozpoczął zwadę. Porwali się od stołu, a w te razy i Sołtysi wpadli. Bitka jednak zawrzała dopiero wówczas, kiedy Potaczki, uchodząc, wypadli na pole. Tu im na pomoc zbiegli się krewniacy i rozpoczęła się walka.
Z początku dwie gromady walczyły ze sobą, parły się naprzód ławą zbitych piersi i cofały się, jak fale, odbite od brzegu. Wnet jednak ustał ścisk, lud się pocofał dookoła, a walczący ślebodnie mogli się obracać. Poczęły wartko śmigać pięści, latać, jak łyskawice. Wśród zawieruchy rąk ginęły głowy, a jak się podniosły, to krwawe, niepodobne ludzkim.
Hałas jarmarczny ucichnął, słychać było ino wrzawę, jęki i przekleństwa. Wszystek ciekawy naród zgruchnął się pod ratusz i patrzył, jak na widowisko, z trwożliwą uciechą.
Ustało zwolna wrzące kotłowanie. Naremny zapał bijących się przeszedł, ale zaciekłość nie osłabła; poczęła się zawzięta walka w pojedynkę, chytra i pełna podstępów. Potaczkowie padali, jak podcięte drzewa; straszni jedynie w gromadnej zawiei, nie umieli nijako bić się po jednemu. A Sołtysi, obrotni, porozdzielali ich zwartemi ścianami, nie dając się skupić, i osaczyli każdego, jak, nieprzymierzając, gromada psów zajadłych osaczy dzika w gęstwinie. Widać było zdaleka, że Potaczki słabną; mało ich było, a co chwila to któryś się tracił. Nikt im nie szedł na pomoc. A Sołtysów przybywało coraz to więcej. Zbiegali się, zwoływani z całego jarmarku, i wnetby stanął do bitki cały prawie ród.
Na to zjawił się Rakoczy.
Widzieli go już zdaleka, jak szedł płomieniem przez tłum. Przedarł się przez gęstwię ludu i spadł na bijących się, jak jastrząb na koguci drób... Począł prać chłopami o ziem, jak snopkami zboża. W mig się uwinął z gromadą. Nie wyszło chwili, a rozeprał zwartą kupę na wszystkie strony.
I, nie dając onym czasu opamiętać się, zawołał:
— Czyście już tak doznaku zgłupieli, czy co?! Bieda was bije, nędza młóci — to wam jeszcze za mało? Sami chcecie sie do reszty zniszczyć? A któż wam zdrowie odda, jak sie straci? Czy wam już nic po niem na świecie?
Począł ich gromić w słowach ostrych, nie stając po żadnej stronie, co ich najwięcej złagodziło. Najpierw ochłonęli starzy; a potem już i młodych odpadła zawziętość, wnet ich dotkliwy ból uśmierzać począł, było bowiem wśród nich wielu ciężko poranionych, niemało srodze zbitych; niektórzy z nich odeszli, powlekli się do swoich chałup, a niektórych widziano jeszcze długo, jak świecili po jarmarku skrwawionymi łbami.
Rakoczy urósł w oczach ludzi. Garnęli się ku niemu zewsząd, każdy chciał choć słowo z nim przemówić. Tłok był taki, gdzie się ruszył, że go to poczęło drażnić, pozierał tylko, jakby się wydostać i zejść z tłocznego rynku. Nagle dojrzał z daleka Hanusię, jak wchodziła do sklepu. Czemprędzej popłynął w tę stronę, wydarł się gwałtem z ciżby i zniknął za drzwiami sklepu, napełnionego narodem.
Na rynku o nim gwara szła bez końca. Przychodzącym dopiero na jarmark opisywano całą bitkę dwóch zajadłych rodów i niespodziane wmieszanie się Franka. Opowiadano po sto razy, coraz to inaczej. Przypominano ową kłótnię, jaką miał z radnymi, pamiętliwsi powtarzali jego słowa śmiałe, tłómacząc je po swojemu wszystkim ludziom wokół. Najdonioślej ci głosili Rakoczego sławę, co zwątpili już byli o jego mocy doznaku.
— Takiby sie wam Suhaja zląkł? — mówili. — On sie ich wszystkich nie boi...
— Ale też ma siły w sobie!
— Hej!
Trafiali się zaś ludzie, którzy, widać, już od urodzenia źle byli usposobieni do świata. Albo insi zmożeni do ostatka biedą. Ci nie wierzyli nigdy wartko słowom. Ale jak posłyszeli Franka Rakoczego — pomiękli.
I niejeden z nich szepnął:
— Żeby to nie było wszystko jedno, to kto wie, czyby nie warto było uwierzyć w sprawiedliwość jaką...
W jednej z izb przytykających do sklepu siedział Franek z Hanką. Nikogo, prócz nich, tu nie było. Z przybocznej izby dolatywał gwar; tem śmielej przeto mogli mówić z sobą. Przed nimi na stole stały nienaruszone lampki wina.
— To mi zarzucasz, żem twoich krewniaków zgromił, a cożby było, jakby sie na śmierć pozabijali?
Mówił z wyrzutem, nie kryjąc swego żalu. Zabolało go to ciężko, że ona miast pochwały, wymówki mu czyni. Kiedy rozwalał całą górę chłopów, a ludzie stali dookoła — myślał przecie i o tem, że ona może z niedaleka patrzy i dziwuje się jego mocy wielkiej. Ale się zawiódł, bo ona przeoczyła, widać, jego śmiałość, a baczy ino o despecie, jaki się jej rodowi stał z jego przyczyny. To go bolało, gdy mówił:
— Tak, trza mi było stanąć zdala i nie mieszać sie w to piekło. Ale człowiek nie poradzi, jak naremność porwie. Najlepiej, żebyś między ludzi nie szedł... Nie stałoby się dużo rzeczy, których potem żałuj...
Przestał mówić, a ona wpatrzyła się w niego z uwagą, jakby dalsze myśli chciała poznać, i powiedziała z naciskiem, by słyszał:
— Ja ta zaś nigdy nie żałuję...
Zrozumiał słowa jej odrazu, podniósł ściężałą od zamyśleń głowę i długo patrzał w jej oczy. Żal, jak mroczny cień o wschodzie słońca, ustępował szybko przed promieniami jej spojrzeń i chował się w najskrytsze kąty jego serca. Natomiast południowe gorąco uczucia wiało, jak podmuch wonnych traw, na jego zmysły. Wnet już nie baczył nic po za nią. Wyciągnął rękę po jej dłoń i szepnął tkliwie:
— Hanuś... ty wiesz, żeś moją?
— Nie wiem... — odrzekła z naiwnością, patrząc ku niemu uśmiechem z po za zsuniętych na dół rzęs.
— Najdroższą moją żoną! — powtórzył.
— A kiedyż mnie tak ludzie nazwią?
Niewiedzieć czemu, pytanie to powiało, jak chłód, po jego sercu.
Po dużej chwili szepnął:
— Prawda, że to i ludzie żyją...
A obaczywszy w jej oczach zdumienie, dodał wartko:
— Ja zawdy zapominam o tem, jak jestem przy tobie... Zdaje mi sie, że nima nikogo na świecie, ino ty i ja — nas dwoje...
Przysunął się ku niej blizko i mówił serdecznie:
— Ja wiem, co cię niepokoi... Nie lękaj sie przecie. Sto ślubów nic nie znaczy, jak miłości nima... A czy może kto bardziej miłować odemnie? Wierz mi, ja o tem przemyśluję często, aby sie jaknajprędzej pochwalić światu, żeś moją...
— A o wypłat mówiłeś?
— Nawet parę razy. Szwagier nijak nie odpowiadał, ale widać, że jak będzie pilna potrzeba, to da. Woli przecie postarać sie o wypłat, niż odstąpić połowę gruntu i chałupy.
— No to jakże?
— Wpierw z ojcem twoim muszę dojść do rzędu. A nie, to i bez tego sie obejdzie. Niech padają pod nogi i najhrubsze kłody — nie cofnę sie i przejdę, i przewiodę cię do swojego domu...
— A kanyż twój dom?
Na to pytanie żartobliwe nie odrzekł nic, ino spojrzał na nią prędko, ale tak dziwnie, jakby to nie był jego wzrok. Za chwilę, w której, widać, bronił się czemuś, co go zlękło, szepnął:
— Pytasz sie, kany mój dom...
Wstał i przeszedł parę razy po izbie dokoła, potem wrócił, ujął obie dłonie Hanki i, ździwionej, serdecznie popatrzał w oczy...
— Jesteś moją! I nigdy już mnie nie opuścisz... No powiedz, Hanuś, tak?
— Ino sie staraj o to, com ci powiedziała...
Siadł przy niej, przysunął wino i uprosił ją, że nadpiła. Sam dopił do dna, odstawił i oparł głowę na dłoni.
— Bo, widzisz, Hanuś, mnie od jakiegoś czasu dziwny niepokój prześladuje... Bronię sie temu, jak mogę, nie daję przystępu, ale zwalczyć nie porada. Chodzi, jak cień, zdaleka i nie ustępuje. Pytasz sie, co to takiego. Czy ja wiem? Zmora jakaś... Może to i nazwy nie ma, bo nie widać nikany, a jest. Jakby człek nie odganiał, toby sie na śmierć zadumał. Taką ciężką chmurą zwali i obsiędzie myśli. Zlatują sie nieraz chwile po cichu, jak sowy, i taki czynią postrach w sercu, jakżeby już śmierć wnet nadejść miała. Tak trwożą, tak niepokoją, tak mnie z jarmarku życia wywołują. Ale jak se pomyślę, że jest naród boży, a w tym narodzie jest ktoś, co mnie czeka, i ktoś, co nigdy już mnie nie opuści...
W te razy Hanka wyrwała mu dłoń swoją, którą z uczuciem przyciskał do piersi, i podbiegła ku drzwiom.
— Czekacie na mnie, tatusiu? Zaraz idę, ino jeszcze koszyk...
Wróciła się prędko, wzięła z ławy i, przechodząc, szepnęła Frankowi:
— Nie zadumuj sie napróżno, lepiej o tem pomyśl, coby ja ich już nie musiała słuchać...
— Idziesz, czy nie? — zadudniło w sklepie, i oczy groźne, czerwone łysnęły przez drzwi.
— Ostań z Bogiem...
Poprawiła chustkę na głowie i poszła.
Rakoczym zatrząsł gniew. Zerwał się, ale wnetki usiadł.
— Co ja mu powiem? Ma prawo...
Wpatrzył się w otwarte drzwi i długo siedział nieruchomie. Widać, miał jeszcze nadzieję, że Hanka wróci. Skoro chwil minęło sporo, i nikt nie nadchodził, wtedy poczęło mu być ciężko, ale to tak bardzo, jakby się góra owiozła na piersi. Zwolna gorycz, jak źródło zamknięte pod ziemią, dobywała się, rosła i buchała warem. Pieniła się w nim i wrzała dusząca wściekłość.
— Czy ja mam na świecie jaką moc?
Trzymanym w ręku kielichem trzasnął o ziem, aż szkło na wszystkie strony prysło. Wpadł zadyszany kupiec i zalękły pytał, co się stało.
— Wina!! ni mogę sie dowołać...
Kupiec odszedł, za chwilę przyniósł dużą flaszkę. Rakoczy począł pić, jak wodę świeżą w czasie letniego upału. Ale wnet przestał, czuł wyraźnie, że mógłby tak do rana pić i dłużej, a smutku z serca nie odegna. Zwiesił głowę i popadł w martwe zamyślenie. Mrok już zalewał izbę, hałas ucichł, ze sklepu ino gwar dochodził. Przy gwarze tym, jak przy bełkocie wody po kamieniach, dumał Rakoczy w izbie.
— Tak przyjdzie... wyłamać zęby na zgrzytaniu i udławić sie nimi na ostatku. Jedyny koniec.
Poprzed jego myślą procesya szła. Za Suhajem ludzi mnóstwo, znajomych i obcych.
— Żeby też choć jeden człowiek znalazł sie w tej ciżbie.
Przyszło mu na myśl: gdzie on stoi? Kto jest koło niego? Hanusi niema. Poszła z procesyą. Nawet się nie obejrzała. Co ją tam powiodło? Czyja wola? Powinna zostać przy nim, tu... Rozgląda się dookoła... Jakaś pustka... Nie był tu jeszcze nigdy w życiu. Co go tu przywiodło? Procesya minęła i nie widać jej... Może ją jeszcze z tej górki obaczy... Wybiegł lekko, jak pióro podrzucone wiatrem. Nikany nic nie widać... ino szare piaski... Słońce domiera na zachodzie... A tu cmentarz... widocznie... jałowce porosły... Ani jednego krzyża ponad ziemią... pogniły... pozapadały się już dawno. Idzie pośród jałowców, po uschniętej trawie, i widzi grób wysoki, zarośnięty mchem... Zachodzi bliżej...
— Światła!! — zawołał takim głosem, że się aż sam wzdrygnął. — Nie opuści mnie to widmo... ten umarły Ja...

∗             ∗

Nazajutrz i przez wszystkie dni następne rozchwalali się po wsi ludzie biedni, jak ich Rakoczy uszanował w rynku.
— Zeszło nam — powiadają — na jarmarku do samego zmroku. Juścić słyszymy, ludzie mówią: Rakoczy w ratuszu... «O, to pódźmy, kiedy tak, pogwarzymy nieco». Bo z takim człekiem warto i pogwarzyć. Przychodzimy, on siedzi i duma o czemsi. Wino przed nim na stole, światło mu się świeci... Jak człek, wiecie, uczony, to go wszędy poważą. Rozradował sie, że nas widzi, bo strasznie był czemś otruty, juścić nas obsadza skraja, kazuje wina sporo, i pijemy... Jak zwykle przy pijatyce, każdy mówi o tem, co go boli. Poczynamy sie uskarżać na tę miłą biedę, a on słucha i słucha i do końca słucha... Skoro my już wygadali, po koleji każdy, co komu ino ciężyło na sercu — wtedy on wstał i powiada: «Mnie haw też nie letko, może gorzej, a nikt mi na to nie poradzi»... Trapi go, wiecie, cosi dużo niepomału. A wracając do nas, mówi: «To sie da przewalczyć, ino chciejcie!» No chciejże, jak cię niemoc gnębi? «Krzepcie sie — powiada — wzajem, bo was bieda poźre, zniszczy tak, że i śladu po was nie ostanie»... Dyć niejak! Może łacwo i do tego przyjść... «Ni mają o was starunku, to sie sami krzepcie! Ratujcie sie — powiada — bo was śmierć wytrapi»... I tak jął rozpowiadać długo a niekrótko, a wszystko, co powiadał, było sprawiedliwe. Niejeden otarł łzę po cichu, bo serce nie skała. Skoro ino zakończył, tak my: «Rakoczeńku!... Ty nas broń, ty nas wspieraj, bo nikt nie da rady. Poratuj nas w tej biedzie i nie opuść przecie»... Zgruchnęli się ku niemu zewsząd, molestują... Aże powstał na nowo i rzekł uroczyście: «Bóg świadkiem, że was nigdy w nędzy nie opuszczę!» Taka, wiecie, otucha wstąpiła w każdego, jakżeby sie na nowo na świat narodzili. Co se myślicie! Taki człowiek, to przecie nie sieczka! Widzieliście, jak na rynku Sołtysami prał? To mocarz wielgi! A uszanował nas godnie, choć ta wiecie, z nas niejeden człowiek bodaj jaki...
Tak się to rozchwalali po wsi ludzie biedni. Co było w tym rozchwały, a co prawdy — któż wie...


VIII.

W sołtysowem osiedlu niezwyczajnie ludno. Roi się od głów na podwórzu, w sieniach i na drodze. Przeważają włosy siwe, osędziałe, śnieżne. Nie pamiętają ludzie, jak żyją, takiej gromady u wójta. Sam kwiat sędziwych ojców rodu, cały stary Przysłop. Widać zgrzybiałe postaci, których się już od dawna na świetle bożem nie widuje, gazdów, o których młodzi sądzą, że dawno pomarli. Pozłazili z wyrków swoich i o kulach przyszli, aby dać świadectwo prawdzie — jak Suhaj powiada.
Powoli naród ściągał i oblegał ściany. Widziało się, że już ani jednego gazdy nie brak; po chałupach ostały ino: czeladź, niewiasty i dzieci.
Za chwilę wypadł głos Suhaja z sieni i zadudnił po osiedlu, niby odgłos bębna. Wszystek lud naraz zachwiał się i ruszył i począł się pchać do sieni, jak stado niesfornych owiec, gdy je gazda, troskliwy o statek, zwołuje na sól. Wnet się osiedle opróżniło. A z chałupy Suhajowej dobywał się gwar, jak z wybutwiałej wewnątrz starej kłody, którą trzmiele zajęły rojem.
Niedaleko osiedla Sołtysów, przy drodze, na obalonej wiatrem wierzbie, siedział Franek Rakoczy i dumał. Gniew i oburzenie chwiały nim, jak wicher smrekiem, a wściekła prawie świadomość niemocy przyginała ku ziemi głowę jego, na dłoniach opartą, podobnie, jak naremnica wietrzna, która idzie za burzą po lesie.
— To ja nie mam prawa głosu? Kto mi śmiał odebrać?! Czy ja do gminy nie należę, nie płacę podatku?
Milczenie wokół było ciężkie. Ino potok huczał w dole, jednostajnie, głucho.
— Przeszli rodowi procesyą, chałupnicy, wszyscy... I nikt sie na mnie nie obejrzał. Możesz owce paść przy czasie, jak nie masz co robić...
Gorycz kroplami sączyła się w serce. Tyle jej naszło, że ją uczuł w krtani. Omało ino, że nie trysła z ócz.
— Żadnego prawa! Jak człowiek umarły... Abo ten, którego nie ma. Nie urodził sie i kwita. Tyle żyć, co i nie żyć — na jedno wychodzi.
Zlatywały się myśli coraz większą chmarą, jakby je jakiś trybunał zwoływał na protestowy sąd. Obsiadły ugór jego duszy i rozkrzyczały się, jak smutne kanie, łaknące kropli dżdżu.
— Małego prawa! Abych czuł, że jestem człowiekiem... Bo dotąd, jak zwierz podły, poniewoli chodzę. Nijak sie z więzów oswobodzić... Poskrępowali ręce, nogi, ani sie rusz, bo zewsząd ściągają powrozy. Od maleńkości wrzynają się w ciało, i wejdą w żyły, w krew, jeśli nie porwiesz. Zatrują ducha rdzą, i nie uwierzysz, żeś mógł być kiedyś zdrowym.
Tak myślą płakał, zadumany, a gorycz w nim rosła.
— Kto śmiał bezemnie rozporządzać mną?... Zaszczepili mi niewolę, jak ospę dziecku — najbliżsi... Ochrzcili mnie poniewoli i związali węzłami na życie. Potem, choćby człek chciał iść, którędy sam pragnie — już nie może... Lecą za nim głosy drogie, ostrzeżenia blizkie: »Wróć sie! Tam niebezpiecznie...« Abo jak często: »Nie przeskakuj! Podleź...« I skrępują troskliwością, sprowadzą na drogę, na gościniec udeptany, którym woły w jarzmie chodzą, żegnając na ostatku: »Niech cię Pan Bóg strzeże...« A ciebie już nie zratuje nikt, boś duszę stracił. Kto ci ją zgubił? Serce, przywiązanie blizkie. W niewoliś urodzony, niewolą umierasz...
Pochylił głowę, aż ku ziemi, jakby ją ciężar niewidzialny tłoczył.
— Nie wolno mi nawet chcieć! gdybym chciał... A powiadają: wolna wola. Wierutne zmyślenie. Gdzie jest człowiek, któryby mógł powiedzieć: Sam idę... Gdzie jest ten wolny człowiek? Wszystko nim rządzi, kieruje, począwszy od przypadku. Szczęśliwszy okwiat ostu, który wiatr obrywa i miota nim na wszystkie strony świata... Szczęśliwsze drzewo, które burza łamie i karczuje z korzeniami, wyrwanymi ziemi... Szczęśliwsza skała, którą woda toczy, nie dając jej spoczynku, ani odetchnienia... I szczęśliwsze, zaprawdę, wszelakie stworzenie, które żyje w trwodze wiecznej, aby nie było pożartem przez drugie. Wszystko szczęśliwsze od człowieka, który nieporównanie mocniej czuje tę niewolę życia. Tak i mnie ona smaga, jak tę skałę rzeczną, jak ten kwiat ostu, jak to drzewo, jak to zwierzę leśne. W paściach bolących od mała wyrosłech i nie wiem, gdyby mi dano swobodę, czybych dziś umiał w niej chodzić. Tak członki moje w paściach zakostniały, tak sie duch pogiął, zgarbił i skaleczał. A rwał sie, rwał przez moc do życia! Nie dali żyć... Pamiętam tę noc dobrze, gdy nasłuchawszy sie o »wolnych ptakach«, zebrałech sporo rówieśników swoich i poszedłech z nimi na szczyt Groni, palić smolne wici. Było jasno w okolicy, jaśniej w mojej głowie. A lud spał — nikt nie wyszedł, nikt sie nie obudził. Dziś, choćby i świat gorzał, choćby sam Bóg zapalił wici — lud nie wstanie... Tak go uśpiło to życie, co, jak śmierć, usypia ludzi na nieprzespaną noc. Dzieciństwo było we mnie wtedy, ale był i ogień święty. Gasili pomału. A życie szło — to ciężkie i niemiłosierne. Biczowało bez przerwy ducha i uczyło, aby sie umiał poniżać, jak pies, przed obcą wolą. Nauczyło. I człek pogardzał sobą...
Stanął mu obraz przed oczyma duszy, znany, jakby go kiedy już widział był we śnie.
...Równiny — pola puste — smutna okolica. A tu dymy się snują nad ziemią, jak stada czarnych chmur. Nie widać słońca i zdaje się, że nigdy nie wejdzie. Jednostajność ołowiana, szara, bezlitosna. Gromady wron obsiadają rdzawe, mokre pola i, niestraszone, zrywają się nagle, jakby je tchnęło skądś przeczucie śmierci.
Przerzedza się dym kopiasty, występują mury — żywy dziedziniec głów zrudziałych — oczerniałe twarze. Zimno wieje od tych bruków skamieniałych czaszek, z których oczodołami patrzy groźny spokój śmierci. Ponura cisza. Nagle... błysk od bramy wchodu — jeden, drugi, trzeci — morze głów runęło falą odbitą od brzegu... Dym zasłonił cały obraz... Nie widać już nic. Słychać ino huk wystrzałów, a za każdym jęki...
Wświdrowały mu się w duszę, jak oczy konającego: nie porada uciec od nich, ani ich zapomnieć.
— Com ja zawinił? — szepnął błagająco i począł drżeć przed obliczem sumienia swojego, które stanęło przed nim w postaci anioła, dzierżącego w prawicy swojej wagę.
Podniósł oczy od ziemi — widmo znikło. Sen rozemglił się i rozwiał, jak obłok na wietrze. Uspokoił się, długo patrzał po szerokim świecie, jakby chciał wchłonąć oczyma światło z całej ziemi.
Nie zegnał jednak słońcem owej słoty, jaka ciemnicą zaszła w jego duszę. Było mu źle i widział, że mu coraz ciężej.
— I duszno... Ale to tak, jakby sie niebo zniżało ku ziemi. Zbraknie wnet powietrza piersiom. Jak w dole wązkim, zatęchłym od wieku — taka dusznota dookoła. Powiadają, że ten świat jest ogromnie duży, a ciasno jednemu człowiekowi na nim... Gdzież sie duch człeczy ma rozrastać? Kiedy jest jak drzewo w gąszczu. Zewsząd cień i ucisk wielki, gałęzie schną prędko, a ostanie wierch zielony, to taki mizerny, że nie zdoła dać owocu, ni udźwignąć szyszek. Tak to karleje drzewo w gąszczu... A co z niego na wolnem polu mogło wyróść, jaki obłoczny maszt!
Myślą stanął u wierzchołka, i zamąciło mu się w głowie.
— Nieprzyzwyczajone oko — szepnął. — Po ziemi jeno ślizgać umie. Ale paręnaście djabłów zjadł, kto nie udoła dojść do wierchu! Raz trzeba poczuć, kto mocniejszy: ja, czy wszystko insze. Onoby mnie tak przygniotło, jak robaka w mule. Zwali sie, jak góra piasku i poczyna gnieść. Zasypuje oczy, gardło — człek pluje, jak przed urokiem; nie sposób odżegnać licha. I zatrapiłoby... Nie ulegnę i nie dam zwątpieniu przystępu!
Potrząsł głową, jak źróbek, kiedy się z toni na brzeg wydobędzie.
— Krępowali mi ręce, nogi, trzy lata życia wzięli marnie, a przeciem nie osłabł. Nie zgryzła mnie ta niewola, choć kąsała rdzą. Osierocili z praw i obrali z wolności wszelakiej, ale jest jeszcze pole w mojej duszy, gdzie nie postał oczyma nikt, bo nikt nie śmie spojrzeć w to urwisko... Dzieli je wieczna przepaść od praw tego świata. Na to pole nikt z ludzi nie nałoży podatku.
Pewność jasna spływała zwolna w jego serce, jak światło szczeliną wązką w zaciemniony dom. I stało mu się dużo widniej, raźniej i weselej. Rozpatrzył się dookoła i zatrzymał dłużej oczy w osiedlu Sołtysów. Z chałupy Suhajowej szedł gwar, zdawało się, że potok w dole tak bełkoce.
— Zeszli sie ojcowie rodów i rajcują sami. Suhaj doparł przecie swego. Pozganiał nawet i takich, co na sejm do Pana Boga powinni słać posły, bo śmierć już stoi za ramieniem. Wszystko to ożyło naraz; rzekłbyś, że nigdy o niczym inszem nie myśleli, jak ino o tem, aby sie prawom ich krzywda nie działa, aby gminie jaknajwięcej rozumów przysporzyć. Niech radzą, niech ostatni raz wybiera swoich, bo ich harenda praw niedługo potrwa. Może przecie na ostatku rozum ich nawiedzi... Bywa czasem, że Duch Święty i przez głupiego przemówi.
Podobnym uspokajaniem tłumił w sobie protest, jaki się zrywał na myśl, że jego od spraw gminy odsunięto milczkiem przez nieprzyznanie prawa głosu. Kto śmiał?! — nadlatywało, rozdmuchując gniew. Ale się zwalczył i postanowił przeczekać, aż naremność przejdzie. Znał dobrze, jaki wściekły obłęd ma każdy jego pierwszy zamiar. Zda się: nie ma przeszkody, którejby nie złamał. Ale tych czynów samorzutnych obawiał się sam. Wolał podać głowę myślom i zastanowieniu, choćby go tak umęczyły i stłukły, jak woda kamień, który rzeką niesie. Potem się opamiętywał i działał z rozumem. Tak i teraz chciał uczynić. Niech ta chmura przejdzie...
— Nikt ludziom słonka nie zasłoni, choćby na kościele stanął... To darmo.
Długo i uważnie patrzał ku Suhajowemu osiedlu. Spodziewał się, że ujrzy kogo, że Hanka może wyjdzie z izby i stanie na progu. Nie doczekał się, a bardzo pragnął zobaczyć ją, choć zdala...
— Co ona też tam robi? Nie widziałech jej tak dawno. Musi jej sie cnąć bezemnie, biedactwu... Żeby z tym ojcem jako można dojść do rzędu! Cóż, kiedy nie porada. Coraz to nowe podnoszą sie wały, i coraz większy rozdział rośnie. Ja rozwalam jedną górę, a on sypie drugą. Przewlekłech już, na jej prośby, wojowanie z radą. Przyszło mi to z wielkim trudem, ale myślę: dla niej... Niech-że przycichnie zgiełk o tyle, żeby sie mogła ku mnie dostać... I odwróciłech oczy, a tymczasem on budował płoty. Rozwalę ci je, bedziesz widział stary, i Hankę wywiedę z domu, jak Pan Bóg przykazał.
Pięść zaciśniętą podniósł w stronę osiedla Sołtysa, jakby chciał z oddali przesłać widomy znak siły.
— Komuż to tak grozicie, Rakoczy? — ozwało się za nim zblizka.
Odwrócił się i ujrzał niedużego człeka, o twarzy dziwnie pomarszczonej, szarej, podobnej bulwie suchego karpiela. Poznał w nim odrazu Drozda, który miał niedaleko stąd chałupę swoją, przy samej wodzie, na kamieńcu. Przywitał go i odrzekł:
— Czasem sie nazbiera złości, nie wiedzieć, kogo już winić. Wtedy człek i wiatrom grozi...
— Bywa i tak, bywa...
Przyszedł bliżej, odkrzypnął i sparł się na drzewie. Przyjrzał mu się Franek lepiej, bo go rzadko widywał i zdala. Mało go znał, wiedział jeno, że go ludzie zowią Drozdem, jako: że z natury swojej wodnemu drozdowi blizki, bo nad wodą przesiaduje, rybami się żywiąc. W pierwszej chwili zauważył jego wzrok odmienny. Miał małe oczka i nie patrzał, jak drudzy, przed siebie, ale w głąb, wewnątrz siebie kierował wejrzenia. Promienie z ócz nie wybiegały, lecz się cofały, jak odbite od niewidzialnej jakiejś tafli. Stąd oczy szkliły się podobnie z wierzchu, jak ziarna zimnego kwarcu. I głos jego był dziwny: jakiś stłumiony, suchy, podobny temu, jaki się słyszy zblizka, gdy kamienie spadają po skale. Gdy mówił, zajmowało go wszystko dookoła, a najmniej to, co mówi, lub kto gwary słucha. Taki się widział Frankowi ów człek, Drozdem zwany, nie dosięgający piersi chłopa swoim przykrótkim wzrostem.
Sparł się na drzewie pomaleńku i zaczął po chwili:
— Dyć tak... Sprawiedliwie gadacie, moiściewy. Zgniewa czasem, zezłości, choć taka chudzina. Żeby to co godnego było, nie powiem, ale młodziak nieduży, nie warty zachodu. Wlazł pod skałę, schował się do największej głębi i nie sposób go wywołać. Sięgam ręką, ale trudno. Kiebyś ręce miał, jak żerdzie... Powiadam mu: Wyleź, nie kuś człowieka nadaremno, bo i tak nie ujdziesz. A ten jeszcze głębiej wlazł i siedzi. I nie zezłości? Powiedzcie... Tyle kamieni ma dokoła — nie, on musiał tamten wybrać, aby ino utrapić człeka po próżnicy.
— I jakżeście go dostali?
— Musiałech wodę obrócić na jazie, dopieroż wtedy przyszedł mi do garści. Nie wart był, jak powiadam, tej mitręgi ciężkiej, bo nie dorastał nawet łokcia. Zwyczajna pstrążyna. Alem sie uparł, za to ino, że sie tak bardzo drożył.
Przestał i począł pogwizdywać zcicha, jakby nikogo przy sobie nie widział. Franek, który myślą i oczami stał w Suhajowem osiedlu, spytał po chwili od niechcenia:
— A dużo pstrągów tego roku?
— Nie mocki. Po insze lata bywało ich dużo, ale teraz i na nie bieda przyszła. Jak wiecie, lasy poniszczyli w okół; przyjdzie deszcz, abo ulewa, to wszystka woda na dół wali. Nie utrzyma sie, bo kany? Do skały nie wejdzie. Juścić powodzie coraz częstsze, a to niepeć dla żywiny, jaka żyje w wodzie. Powytłukuje o kamienie, przymuli, zabiere i nic sie nie ostoi, nawet śliz powszedni. To i pstrągów coraz rzadziej; tyle, co, jak sie woda uleży, z dołu przywędrują. Ale i tam ich, widać, niszczą, bo ich coraz mniej podchodzi. Kanyby też człek żywinie jakiej dał sie ozmnożyć?
I znów przestał i wodził oczami dookoła, a z takim zajęciem wielkim, jakby wszystko, co spotyka, pierwszy raz oglądał.
Franka poczęła zwolna zastanawiać ta inaksza natura w człeku, żyjącym wśród ludzi. Poznał z jego słów rozumnych, że nie jest głupawym. Coś inszego w tej głowie...
Nieraz, idąc koło wody, napotkał w piasku rzecznym kamyk, który go zdziwił odmiennością swoją. Brał go do ręki i dumał, co pod tą powłoką szarą może się znajdować: czy jaki dziwny kryształ rzadki, czy też taki sam, jak wokół, piasek?
Ten człek podobnie zajął go, i ciekaw był dowiedzieć się coś o jego życiu.
— Jakże wam sie powodzi? — spytał.
— Nienajgorzej... Niema o co narzekać, bo niema. To ino źle, że nieszczęście jak spadnie, to nie odrazu, tak, żeby już człek nie mógł dychnąć, ale pomału spaduje, letko, po jednej gałązce. Widzi sie, że każda ma walor zabić, a nie zabije. Tak ino powoli tłuką. Powiedziałbych, że to nienajlepiej. I nie wiem, nie mogę nijak wydumać, komu sie tak chce zabawiać z człekiem...
Zamyślił się, jakby sobie coś przypominać począł.
— Gruntu nie macie?
— Jest... kamieniec. I chałupa na nim stoi. Nie wiem, długo to ta potrwa, bo ja nie wierzę, żeby sie oparła wodzie, jak naremna przyjdzie.
— Czemuż nie ochraniacie?
— Dyć-ech murował tamy długie i płoty i jazy. Com sie skali nadźwigał, moiściewy! Do dzisiednia czuję je na plecach. Ledwo-ch zmurował — będzie, myślę, ochrona chałupie — a tu przyszła woda i zabrała. Rozwaliła wszystkie tamy i do jednego kamyka wyniesła. I stawiaj znowu na nowo. Co ja sie przy tym namitrężył, naklął, com zdrowia swojego sterał! Ta jedna woda by wam powiedziała... I ochraniałech zawdy od wypadku, co roku, co miesiąca dźwigałech te mury. Ale teraz — dałech spokój wszystkiemu. I zdrowia do tego niema. A po prawdzie powiedzieć, to mi sie i nie chce. Od czasu, jak nie stało mojej niebożyczki... Bo wiecie, że mi w samą Wielkanoc pomarła?
Skądby wiedział? Ile to ludzi mrze, którym nie dzwonią...
— Od tego czasu już mi wszystko jedno. Bo czy ja to dla siebie te tamy murował?
Oczy jego stały się bardziej szklące, jakby je opłynęły niewidocznie łzy.
— Niech przyjdzie woda, niech biere...
Milczenie długie stanęło pośród nich. A potok ino huczał w dole, jednostajnie, głucho i od chałupy Suhajowej szedł stłumiony gwar.
— To widzicie — zaczął Drozd po chwili — ja wiem, do czego mówię. Mogło nieszczęście, skoro spadło, zadusić odrazu. A ono zabrało siły i milczkiem odeszło. Człek ostał, jak ten kamień wyrzucony z wody. Żyje sie, bo sie musi. Co będę narzekał?
Wstał, odchrząknął parę razy i zabierał się do odejścia. Rakoczy szukał w myślach, coby mu powiedzieć...
— Toście sami?
— Juści sam. Odeszli mnie wszyscy...
— A macie z czego żyć na świecie?
— Ho, o to frasunku nie ma. Człek dużo nie potrzebuje. Pstrąga sie złapi, upiecze na skale... Ino wam powiem — zbliżył się do ucha — że soli, tom już dawno nie miał. Ale sie musiało obejść. Wezwyczaić sie najgorzy. Potem, to sie już tak nie cnie... O to by sie kto frasował? Co wy macie w głowie? Jest, chwała Bogu, czem odegnać głód, byle ino człek zdołał przełknąć. Bo czasem, to nieurada. Chwyci zwyczajnie za gardło i dusi, jakżebyś łańcuchem ściągał. I nie opuści, aż umorduje do znaku.
— Cóż to takiego?
— Czy ja wiem! Jakaś zmora wściekła. A najprędzy wtedy przyjdzie, jak se o niej zbaczę...
— O kim powiadacie, ojcze?
— O niebożyczce...
Ustał jeszcze chwilę, ustał, wreszcie się pożegnał.
— Trza iść na jaz, może sie co złapi...
— A słuchajcież — ozwał się za nim Franek. — Jakby was bieda przycisnęła mocno, to mnie patrzcie, może co poradzę...
— Biedy sie już nie lękam, moiściewy, niczego sie już na świecie nie boję... Ale za dobre słowo dziękuję. Ostańcie z Bogiem.
I poszedł. Rakoczy patrzał za nim, dopóki się nie skrył za wikliną. Pomyślał też odrazu, że przy najbliższej okazji poda mu kruch soli. Przecie może tem nie wzgardzi, choć się odzwyczaił.
— Ilu to takich Drozdów jest na bożym świecie...
Stanęły mu przed myślą chaty opuszczone, które wiatr jesienny rozwala — gniazda nadbrzeżne, które woda topi, i gniazda leśne, które deszcz zalewa — krzycząca rozpacz ptaków, którym pisklęta poginęły, i niema rozpacz matek, które biegną ponad wodę, obłędem porywane — cała ta procesya chat bezludnych i ludzi bezdomnych, nad którymi powietrzem leci płacz żałosny, z rozwianemi włosami, jak płomień na wietrze, a na ziemi, na roli, w przybróździe głębokiej, wije się, jak wąż raniony, wściekła niemoc ludzka... Wszystka nędza rozpaczna tych padolnych stworzeń zaszła mu chmurą przed oczy i stanęła obrazem krzyczącym przed jego myślą rozpłakaną.
Poznał, że jest niewola, której nie ma nazwy, której imienia nigdy nie znał i nie słyszał z ludzi.
— Cóż moje bóle znaczą?
Wobec tych smaganych wiatrem, burzami, ulewą — ujrzał się w polanie jasnej, rozkwitłej swobodą. Wobec tych najemnych istot, które służą okrutnemu, ślepemu gaździe-życiu — ujrzał się juhasem wolnym, uganiającym po halach za stadem niesfornych myśli, które, jak ptactwo nieuczone, rozlatują się po wierchach.
— Cóż ja mam za niewolę? Doznaku tak, jakbych usiadł na progu koleby, twarzą do wnętrza zwrócony i począł płakać, że mnie zawarli przemocą, że nie mogę wyjść...
Jasnemi strugami, przeciskając się obok smutków, szło światło w jego duszę. I wprowadzało młode życie, po którym, jak po zbożu bujnem, wiał gorący wiatr.
— Nie dam sie kołysać żalom... Temu żonę pochowano, dom na wodzie stoi — a przecie nie złorzeczy. Mam-ż ja sumienie skarżyć się? Nie! Raczej zbierę wszystkie krzywdy, jakie ci opuszczeni bez skargi dźwigają na barkach, nieświadomość ich zastąpię i poniesę ludziom. Komu rzucę pod nogi, to zadrży! Choćby to był sam... Nie powiem, aż nadejdzie chwila.
Wstał — a równocześnie prawie ozwało się zdaleka osiedle Sołtysów oswobodzonym gwarem ludzi. Widział, jak ciżbą wychodzili z sieni, zapełniali dziedziniec po brzegi i po jednemu sypali się przez furtkę na drogę. Poszedł naprzeciw, nie spiesząc się, chciał bowiem dowiedzieć się z ust którego gazdy, jaki jest wynik głosowania. Wiedział, a raczej przypuszczał z góry, jaki może być przy takim składzie, chciał się przecie upewnić i słyszeć z ust naocznego świadka.
Spotkał paru siwych ojców, ale ci krzywo nań patrzyli. Nie miał też ochoty pytać ich. Pozdrowił ich ino zblizka i minął. Naszedł paru komorników, ale ci, jakby się zlękli, obeszli go chyłkiem. Wreszcie napotkał Gnieckiego. Z tym się przywitał i począł:
— Jakżeż tam wypadło? Musieliście być do końca?
— Dyć-ech był, bo trudno było wyjść z tej ciżby, ale mnie nie dopuścili...
— Czemu?
— Dyć i ja też o to pytam. Oni ta wszyscy jednacy. Zebrali się między sobą i głosują sami. A naród stoi za drzwiami...
— Jaki naród?
— Wszyscy.
— Z wami sie trudno dogadać...
— O, mojeśty, nie bądź-że też gorąco kąpany. Usłyszysz pomalutku, ino miej cierpliwość. A naprzód powiem ci jedno, com se już tam w sieni myślał: że ty masz rozum niegłupi... To ci powiem otwarcie, poprostu. Już wtedy (pamiętasz, Franuś?) myślałech se różnie...
— Jakże sie skończyło? — przerwał.
Nie słuchał dalej, bo go już naremność owładnęła. Poszedł między ludzi i tam się dowiedział wreszcie, że wybrano trzech Sołtysów — z rodu i nazwiska.
Między nimi był i Suhaj.
O więcej nie pytał.


IX.

Minęło sporo chwil niemałych. W osiedlu Sołtysowem nastała już cisza. Lud się pomału porozchodził, roztracił po drodze, nie ostał ani jeden człek z gromady wielkiej.
Natomiast mrok-włóczęga zawitał w osiedle. Obchodził nieśmiało ściany, zazierał do okien i patrzał z po za węgła do drzwi z dziwnym niepokojem. Po chwili, po namyśle, rozodział płaszcz uszyty z ciemnej pajęczyny i rzucił pod wysoki płot, a sam ułożył się na ziemi, na wilgnej murawie, tak, że go prawie nie znać było, ino płaszcz z daleka widniał, czernił się pod płotem.
W izbie za stołem siedział Suhaj. Jeszcze dymu było pełno, znać, że niedawno ludzie wyszli. Siedział sam, oddając się medytacyi spokojnej.
— Tak bywa... Niczem inszem ludzi nie przygłaszczesz, ino srogą postawą, a łagodnem słowem. Mało jest bowiem nielękliwych, a jeszcze mniej takich, coby nie radzi byli słuchać miętkiej mowy. Zrazu najgorzy, nieporada nijak opanować, bo każdy chce mieć swoje zdanie, choćby go i nie miał. Ale to tak, jak z owcami, kiedy sie je do koszara zawiera na noc: staną u wchodu, pospierają nogi przednie na wysokim progu i patrzą szerokiemi oczami w ciemne wnętrze, dumając, czy nie lepiej byłoby nocować na polu. Nawołuj głośno, wganiaj, proś — nie słyszą. Żadna cię złaza wtedy nie usłucha. Stoją w skupieniu i patrzą po sobie. Aż dopiero jedna, śmielsza, przełoży za próg nogi, wówczas i drugie, widząc, że sie tamtej nic nie stało, wchodzą... Tak i z ludźmi: najtrudniej, żebyś jednego pociągnął za sobą, to już reszta łacwo pójdzie, nie pytając, dokąd. Ba, to by mi był porządek, jakby sie owce pytały, kany je gazda powiedzie. Choćby i na sprzedaj wiódł — ma prawo, bo sie o nie stara.
Ostatnią myśl powiedział głośno i podniósł w górę dłoń, jakoby na obronę słuszności tych słów. Skoro nie widział znikąd zaprzeczenia, złagodniał i jął dalej rozsnuwać swe myśli.
— No, chwałaż Bogu, zrobiło sie wszystko... Nie myślałech se nawet, że tak łatwo pójdzie. Ludziska jeszcze mają Boga w sercu, nikomu sie nie baży o jakiejś odmianie. To ino strachy takie były, żeby człowieka przeląc i odebrać odwagę, zanim sie opatrzy. Ale niechta, minęło, może to i lepiej. Rody sie opamiętały, bedą odtąd pilniej baczyć, aby swoją powagę i znaczenie chować. A na inszych ludzi postrach, to najlepsza rada. Zgarnie sie pomału naród, ino trza dać poziór, coby nikt jego ciekawości na bok nie odciągał, bo stąd powstaje zrada. Pomalutku, uważnie, a wszystko sie zrobi. Jakoś i rozum dospomaga człekowi na starość. Żeby ino Pan Bóg dawał siły, a Opatrznością swoją wspierał... Ciekawym, co tam Rakoczy porabia? Od jakiegoś czasu przycichł. Może go Duch święty natchnął...
W te razy drzwi się otwarły i w progu stanął wysoki cień. Suhaj, spojrzawszy, drgnął.
— Ki go tu djabli niesą? — szepnął.
— Niech bedzie pochwalony!...
Żadnej odpowiedzi.
— Czy nima nikogo w izbie? — zadudniło głośniej.
Suhaj odchrząknął niewyraźnie.
— A, jesteście sami, wójcie, trudno ujrzeć, bo jak sie z pola raptem wejdzie, to ciemność ogarnie.
— Trza było za wideka przyjść...
— Kiedym chciał z wami pogadać osobno, a tu ludzi było pełno do samego zmroku.
Podszedł bliżej ku stołowi, przywitał Suhaja, a ten go ręką zaprosił, by usiadł naprzeciw.
— Zeszłoby sie zaświecić — rzekł Suhaj.
— Jak uważacie...
Nie spieszył jednak z wołaniem o światło, myśląc, że Franek prędzej zechce odejść. Ten zaś nie przypominał, bo się już rozpatrzył po izbie i Suhaja mógł widzieć wyraźnie. A wolał z nim, gdy padło, po ciemku pogadać, jako, że o mroku łatwiej trafić do sumienia i łatwiej serce ująć, niż koło południa.
Pierwszy zagadnął Suhaj:
— O czem-żeś to tak pilnem chciał pogadać ze mną?
— Pilne, nie pilne... A zawdy lepiej odrazu.
— To prawda, może uciec...
— Wójcie! Jakim prawem to sie stało, że ja nie głosował?
— Hm... jakim prawem... Co ja ci na to poradzę, jak ty nie znasz praw?
Rakoczy odetchnął ciężko, by nie rzucić Suhajowi słowa przynagłego, i po niemałej chwili zaczął:
— Ja sie ino, wójcie, pytam, skąd takie prawo?
— Ha, to sie już zapytaj tych, co prawa stanowią.
Długie milczenie stanęło pośród nich. Oddechy ino było słychać i sapania starego Suhaja.
— Słuchajcież — odezwał się nareszcie Franek — bo wy pójdziecie wnet wybierać tych, co prawa mają stanowić. Baczcież, byście takiemu głosy swe oddali, który święcie przyrzecze współudział gorący przy stanowieniu dobrych praw, a kasowaniu złych i nierozumnych.
— Mojeśty, dajmy temu spokój, jak nadejdzie czas, to wtedy...
— Nie, wójcie. Poto-m jedynie zaszedł do was, aby o tem mówić. I, co mi leży na sercu, powiem, a wy posłuchajcie, może w niejednem przyznacie mi słuszność, jak rozważycie z uwagą. Świat idzie naprzód, o tem wiecie, i trudno za to ludzi winić, że nie stoją tam, kany ich ojce. Bo czasy insze ponastały, czucie sie zmieniło, duch ludzki stał sie cliwszy na wszelką niedolę. Trza sie przygotować na to, że coraz nowsi ludzie przyjdą, coraz więcej będą gadać, coraz głośniej wołać. Zatykać uszów nie ma co, bo płacz zbudzi i o północy, obudzi i w grobie. Póki człek na świecie żyje, winien sie wsłuchiwać i mieć oczy otwarte na krzywdy narodu — baczniej ten, co na wierchu stoi — winien też całą mocą, na jaką go stać, przyczynić sie do zmniejszenia krzywd i nieprawości. A za to ino po śmierci zapłacą. Kto nie uczyni tego, lepiej, żeby nie żył. Ród zaginie w pokoleniach, zatraci sie wszystko, a zasługi ostaną i trwać będą, dopóki świat nie skończy biegu. Tak, moiściewy...
Odpoczął chwilę, a widząc, że Suhaj siedzi w milczeniu głębokim, poradził się myśli swoich i tak dalej prawił:
— Musicie być mili ludziom, kiedy was tak długie lata na wójtowstwie dzierżą. I wierzę, że dobro gminy tak wam leży na sercu, jak i mnie. Ino zrozumienia krzywd tysiącznej nierodowej rzeszy, tej wam, niestety, brak; a baczyć trzeba, że to jest pień gminy, choćby rody były nawet szyszkami na tem drzewie. Szyszki oblecą, pień ostanie. I trza go opiekować pilnie, by go robactwo nie stoczyło, by go wiater wiejący od morza nie złamał na pół, by od mrozów i śniegów nie skaleczał marnie. I dlatego też powiadam: Wybierajcie takich, coby sie o jego krzywdy upomnieli w radzie. Ileż to spraw do wywołania przed obliczem prawa! Posieje nędzarz ugór — zwierzyna mu zniszczy zasiewy przed czasem; upoluje rybę w rzece, aby miał czem choć na jeden dzień oddalić głód — zabierą mu za to odzież; umrze i ostawi dzieciom ten lichy dobytek — muszą one od przepisania wnieść połowę spadku. To sie nazywa żyć na roli! Adyć niejeden woli rzucić to swoje bogactwo i iść we świat za chlebem na wieczną tułaczkę. Ba, ale to nie wszystko, to dopiero jeden potok tego morza nędzy. Kraj też powinien pomyśleć i o tem, żeby woda nie zabierała gniazd ludzkich, żeby taki Drózd nie musiał murować tam przez całe życie! Wybrano was i waszych braci. Zabaczcież na tę chwilę o rodach, o sobie, a pamiętajcie o gminie, o całej ludności biednej, bo ona tam nie pójdzie swoich skarg wylewać!
Mówił to prawie serdecznie, tak się rozełzawił. Na ostatku dodał jeszcze:
— To chciałech wam powiedzieć, wójcie... A jakież wasze myśli?
Suhaj nie odpowiadał zaraz, i nie wiedzieć, co było z myśli jego w twarzy, bo ją mrok owinął doznaku. Po dużej chwili zaczął:
— Przez telo roków już wójtuję i wiem, co komu dolega, a co nie. Tak strasznie znowu nie jest, jak ty opowiadasz. Bez biedy sie nie obejdzie, to swoją drogą, ale też i ludzie huncfoty są, ni mają Boga w sercu, ani uczciwości, to nie dziw, jak im Pan Bóg darów nie przysparza. Ty zaś lepiej nie mieszaj sie do nieswoich rzeczy, bo, co kraj, to kraj, to ma władzę swoją, niech ona sie ta już trapi za nas wszystkich.
— Spierał sie z wami nie bedę, bo wiem, że to na nic... Musielibyśmy z jednej góry na świat patrzeć, a to sie już nie da. Spytam sie ino krótko, węzłowato, komu oddać myślicie swe głosy?
— To rzecz nasza...
— I gminy!
— Gmina oddała nam pełnomocnictwo, to mamy prawo robić, co nam sie spodoba.
— Tak rozumiecie to prawo?
— A jakże? Może ciebie mamy sie o radę pytać?
— Nie pytaliście sie mnie przy wyborze...
— Ha, widzisz — przerwał Suhaj — bez twojej rady sie obeszło.
Rakoczy, który się już od paru chwil hamował, poczuwszy śmiech szyderczy w uwadze Suhaja, wstał i zawołał popędliwie:
— Nie kto inszy, ale wy odebraliście mi to prawo!
— Jak śmiesz...
— Na pewno teraz mogę twierdzić! Odsunęliście tych wszystkich, coby za mną stali, a i tych, których-eście nie byli pewni, ostawiliście za drzwiami...
— To fałsz!
— Nie jeden poświadczy. Napróżno sie osłaniacie prawem, bo-ście bezprawiem obrani! Tak wy, jak i wasi bratankowie...
— Rakoczy! Miarkuj swoje słowa...
— Stłumiłech w sobie gniew i oburzenie, które mnie parły odrazu, aby iść prasnąć w oczy prawdą przy całej gminie, przy wszystkich! Zdławiłech sie przemocą, bom sądził, że was ujmę słowem szczerem dla sprawy narodu. Teraz widzę, że darmo wyrzucałech słowa. Wyście tak osędzieli w rodowem osiedlu, że was nic z prochu nie otrzęsie, i największy wiatr! Ino sie dobrze, drogo dajcie sprzedać...
Nie domówił myśli, bo Suhaj raptem dźwignął się z za stołu, a stół, obalony, padł na ziemię i uczynił huk.
— Zamilcz! zamilcz!! — powtarzał ochrypłym głosem — bo jak jeszcze jedno słowo powiesz...
— To co?
— O sprzedaży ani zmianki! Ja ci tu dam, sędzio! Ty śmiesz mi zarzucać zdradę? Sumienie wytykać? Mogę wisieć za grzech ciężki, za przedajność nigdy! Nigdy!! — powtórzył z mocą wielką, piał prawie od złości.
— Ja o nie takiej sprzedaży...
— O żadnej!
— Co ja winien, jak sumienie wam nic nie wytyka? Różne są trybunały, surowsze i...
— Cicho!
— Mnie jeszcze nikt na świecie groźbą nie przeraził!
— To ja uczynię...
— Wy?!
— Ostatnim słowem: Hanka nie będzie nigdy twoją...
Nastało milczenie. Stali oba naprzeciw siebie, w mroku, jak dwa pioruny w chmurach blizkich. Oczy im się skrzyły, jak dwom wilkom, stojącym w ciemności.
Franek pierwszy opamiętał się.
— A ja was nie chcę przerazić — rzekł i wyszedł z izby.
Dudniły dyle poprzed sień, jak szedł za osiedle.
Suhaj opadł na ławę. Dyszał ciężko i z mozołem zbierał myśli, chcąc się zastanowić nad ostatniemi słowami Franka. Długo dumał w ciszy wielkiej i nie mógł nijak zrozumieć ich wagi. A niepokój po nim szedł, jak mróz po rzadkim drzewie. A wreszcie począł drżeć na całem ciele, wstał wolno z ławy i zawołał:
— Hanka!
W głosie jego był przestrach i groźba zarazem.
— Hanka!! — powtórzył głośniej, aż echo zatrzęsło ścianą.
Ale mu nikt nie odpowiadał. Hanki nie było w chałupie.
Ledwo Rakoczy wyszedł za osiedle, przypadła ku niemu, zdyszana, i poczęła mówić prędko, idąc koło niego.
— Nie bój sie, nic sobie z tego nie rób, co gadają. Oni ino tak straszą, a po cichu, to inaczej myślą. Czy ja to nie wiem, nie patrzę sie codziennie w ich oczy? Srogość mają na licach, a łagodność w sercu... Dużoby sie ten pomylił, ktoby ich ze słów sądził.
— To nie były słowa puste...
— Skądże możesz wiedzieć? A choćby i naprawdę tak postanowili, to jeszcze wieko nie zapadło. I strachu dużego nima. Przecie oni tu wiekować nie będą. A zresztą, czy ja ich to mam koniecznie słuchać? Kiedy oni tak rządzą mną, to ja też będę nimi rządzić...
Biegła prawie, by nadążyć jego długim krokom, i nie zatrzymując słów, mówiła dalej:
— Musisz sie zaraz o wypłat dopomnieć, jak ino przyjdziesz do chałupy. Jak bedziesz miał majątek w garści, to łatwiej bedzie poczynać. Skoro obaczą, że sie bez nich można ładnie obejść, to zmiękną i nie muszą stawać na przeszkodzie. A potem, to nas sami bedą pięknie prosić, żebyśmy przyszli do chałupy. Komużby grunt ostawili? Przecie nie oddadzą w ręce niepilego człeka. A któżby ich opiekował, jak zdrowie upadnie? Muszą się na mnie obzierać, choćby i nie chcieli. Ino, jak ci powiadam, nie przedumuj długo, ba weź, co swoje, i zacznij nareszcie.
Rakoczy stanął, ujął ją za rękę i stłumionym od umęczenia głosem spytał:
— A jakby padło, żebych ci powiedział: Pójdź ze mną na kraniec świata!... Przystaniesz?
Nie widział jej ócz, bo je zmrok osłonił, a chciał w nie spojrzeć głęboko, wnikliwie.
— Teraz sie o to nie pytaj — odrzekła. — Wiesz przecie, co ja dla ciebie... Ino pomyśl o czem inszem. O wypłat sie staraj.
Postał, podumał długo, nareszcie poszepnął:
— Prawda, masz rozum, moje dziecko...
I poszli razem ugorami, bo Hanka uparła się odprowadzić go na blizkie działy.
Noc była czarna, gdy zaszedł ku izbie, w oknach się już nie świeciło, widać, że ludzie posnęli. Zlekka otworzył drzwi, by nie skrzypiały, i cicho wszedł do wnętrza. Nie szukał światła, ani wieczerzy nijakiej, ino legł na posłaniu i pogrążył się w dumaniach o jutrze swojem.
Przeróżne obrazy życia stawały mu przed myślą, jasne i mroczne, szare i niezwykłe, a nie mógł nijak wybrać i oprzeć oczu na jednym. Niepokój przylazł, przyczołgał się do łoża jego i nie ustąpił, aż sen uśmiercił myśli. Kur prawie opiewał północ.
Duże rano już było, gdy Rakoczy wstał. Nie budziła go siostra, bo wiedziała, że późno wczora przyszedł.
Po śniadaniu, skoro się już poodbywali z robotami w izbie, a szwagier, wziąwszy siekierę, zabierał się w pole, ozwał się Franek:
— Zaczekajcież, chciałbych z wami pogadać otwarcie. Bo tak dzień za dniem schodzi, nigdy nie ma czasu, nawet chwili nieurada wydostać na słowa.
— Dyć ja tu przecie nie za światem... — mruknął w sieni szwagier. Ale zawrócił wnetki i złożył siekierę.
— O czem-żeś to chciał pogadać? — spytał.
— O tem, co nas łączy razem, a chciałbych, żeby sie już raz urwało. Nimielibyście wy nad głową biedy, ani ja związanych rąk.
— Czy nam to bieda? — zagadnęła Zośka. — Dyć przecie, chwała Bogu, nic nam sie nie dzieje.
— Tak, ale zawdy trzeba sie spodziewać, że rozłąka może nastąpić kiedy tedy. A lepiej wcześniej i odrazu, to i wam dużo milej bedzie pracować na swoim.
— No dyć o to, to ta i prawda — mruknął szwagier.
— Nie bedzie wam wsze, jak ta zmora, nad głową wisiało.
Usiadł na ławie. Skoro widział, że uwaga zajęła całą izbę, począł:
— Wspomniałech wam niedawno o zamiarach żeńby. Nie wiedziałech jeszcze wtedy, jak sie to ułoży. Od ojca bowiem dużo zależało: mógł mnie przyjąć, abo nie. Myślałech se różnie. Ale teraz wiem napewno, czego sie mam trzymać. Otoć tak wam powiem, szwagrze: Gruntu nie wymagam, bo wiem, że go i na zbyciu niema. Jeden ledwo tu wyżyje, dwaj musieliby biedować.
— No dyć sprawiedliwie padasz...
— Nie chcę też ukrzywdzać siostry, bo i na drugiej połówce narobiła sie od mała...
— Od dziecka prawie — dorzuciła.
— To też o gruncie nie myślę. Niech ostanie przy was. Ino żądam spłatu z niego, ale odrazu, bez zwłoki, abych miał czem poczynać, nim kany osiędę...
Zatrzymał się i po chwili zadumania wyrzekł:
— Smutno to jest opuszczać ojcowiznę swoją. No, ale darmo! — podniósł głowę. — I jakże myślicie?
Nikt nie spieszył z odpowiedzią, bo każde czuło, że to moment ważny, trafiający się raz na jedno życie. Trza się więc długo nad tem zastanowić, zanim się słowo wyrzecze. Zośka stała przy nalepie, z opartą brodą na dłoni; szwagier spoczywał na gnacie i zdawał się być mocno zamyślonym; jedynie mała Marysia nie czuła ważności onej chwili. Włóczyła po izbie mysz na sznurku, przerobioną z lalki, i serdecznie się śmiała, gdy jej kot nie mógł dogonić. Trwało to dość niekrótko. Aż ucnęło się kotowi daremne bieganie — siadł — Marysia, rada nie rada, musiała mysz schować. Wtedy szwagier podniósł głowę, ozwał się pomału:
— No dyć dobrze... Kiedy trza, to trza, to nic nie pomoże. Ale powiadasz pono: «Nim kany osiędę»... To wójt nie myśli cię przyjąć do chałupy, czy jak? Bo niedoznaku rozumiem...
— Eh, co ta o tem gadać! Dość, że spłat mi jest potrzebny i to dziś odrazu.
Z tego wymiarkował szwagier dwie rzeczy: Naprzód, że Suhaj Franka musi nie rad widzieć, i kto wie, czy mu zechce po dobrej woli dać Hankę; powtóre, Franek musi rety potrzebować pieniędzy, skoro tak przenagla. A trzecią myśl już letko wysnuł z dwóch poprzednich: że łatwa będzie z nim ugoda i nie ciężki targ.
Ośmielony tą myślą, przeżegnał się w duchu, by na złą chwilę nie trafić, i zagadnął:
— Kieloż-byś to chciał wypłatu? Dy powiedz otwarcie...
Zośka chciała zapobiedz pytaniu, ale już było zapóźno. Franek się począł namyślać pomału. Dodała więc dla zmniejszenia:
— Zastanów sie i uważ, kielo ci potrzeba...
Ale słowa jej serdeczne nie znalazły zrozumienia, jakiego chciała. Franek bowiem odrzekł prędko:
— Mnie potrzeba więcej, niżby se kto myślał. Ale co ta o tem gadać. Dacie mi pięć stówek spłatu, i odejdę z Bogiem.
Na to szwagier powstał z gnata i zwrócił się do Zośki.
— To my tu nie mamy co robić. Kiedy tak słono szacuje, to niech ostaje, niech robi, a my weźmy spłat i pódźmy...
Ona zaś wybuchnęła płaczem i poczęła wołać:
— To nas chcesz zniszczyć doznaku? Masz ty sumienie jakie, abo serce? Choć szczyptę sumienia? powiedz...
Franek gniewem zadygotał i zerwał się z ławy.
— Czyż ja wam czynię jaką krzywdę? Sobie gorzej robię... Przecie ta ziemia więcej warta, niż dwadzieścia stówek. A budynki? A statek? A przystrój domowy? Jakby przyszło do podziału, któż by na tym stracił? Przecie nie ja, bo nie chcę nawet trzeciej części... I to wam zdaje się zadużo? Porachujcież w głowach swoich i osądźcie lepiej...
— Mojeśty — podjął szwagier — tu nie o to idzie. Insza rzecz połowę oddać, a insza zapłacić. Siedź-że ty na jednej części, wydobądź z niej telo, żebyś mógł drugą oczyścić i omyć z niej spłat, jak on jeszcze przelatuje jej wartość rzetelną.
— Przecież o pół mniej żądam, niż warta owa część!
— Tak ci sie to widzi... Podumaj sam, a uważysz i ztaniejesz hrubo. Teraz grunta upadają, wszystko idzie z góry, nawet ornistego pola nie szacują za dawne ugory. I obrobić nie łatwo, nie tak, jako drzewiej. Teraz ludzi nie upytasz darmo do roboty, ba kiebyś każdemu płacił i to jeszcze słono, do tego proś, obłapiaj, kłaniaj sie niziutko. Tak sie ponauczali po tych djablich miastach, że nic, ino zapłata i pieniądz odrazu. A tu skąd sie telo nabiere? Człek nie ma pojęcia. Bo na sobie nie urwiesz, ani z tych skali zatraconych marnego centa nie wygrzebiesz.
Wodził oczami za Frankiem, gadał i jęczał bezustanku. A Zośka ocierała łzy czarną zapaską, ile razy ku nalepie zbliżał się chodzęcy.
— To słuchajcież! — stanął Franek. — Opuszczę wam sto, i niech już bedzie. Nie trapmy sie wzajem.
— O, mojeśty — podjął szwagier — tobyś ty łatwy chciał mieć koniec...
— To wam jeszcze zadużo!
— Na żaden sposób nie przystanę...
— A kieloż wy chcecie?
— Ja uwazuję: sto śrebła, to już masz gardło niemały...
— Czyście wy przy dobrym zmyśle? Czy ze mnie kpicie?
— Nie kpię — kanybych zaś śmiał! Ani mi też Pan Bóg (tu się skłonił) łaską Swoją przenajświętszą rozumu nie odjął, ino, jak powiadam...
— Zośka! A ty co na to?
Trząsł się wewnątrz oburzeniem.
Zośka nie odpowiadała prędko, najpierw łzy otarła, potem zapaskę otrzepała dłonią i rzekła wolno:
— Cóż ja na to powiem? Sam widzisz, że nam sie znikąd nie leje...
— To ździerstwo! — odwrócił się do szwagra. — W biały dzień! I jakże wy śmiecie coś podobnego...
— A ty jak śmiesz stawiać takie sumy? I nie wstydzisz sie Boga Ojca. Cóż ja to takiego powiedział? Moi ludzie drodzy... Przecie sto śrebła, to pieniądz! Trza sie dość nałamać kości, nim sie je z gruntu dobędzie...
— Nie słucham żadnych labiedzeń. Dacie mi spłat, jaki żądam, czy nie? Ostatnie słowo!
— Sto śrebła możesz dostać odrazu...
— A resztę?
— Jaką resztę?
— No, moiściewy, ja ze siebie nie dam kpić. To darmo. Nie chcecie przystać po dobroci, to was prawo zmusi...
— Franek! Co ty masz w głowie? — skoczyła Zośka, lecz ją szwagier wstrzymał.
— Niech skarży! Bedziemy widzieli, kto wygra. Ja tu swoją pracę włożył, a on co? Może ten rozum, jakim sie przechwala? Adukatować radby ino, chciałby se letko żyć...
— Ani słowa! Bo jak mnie złość porwie...
— To co? W swojej chałupie nie wolno mi gadać?
— Chałupa wasza?
— A czyja? Tyś już dawno wybrał z domu, co ci sie patrzyło. Nic, ani złamanego kija nie dostaniesz. Chciałech po dobroci z tobą, ale nieporada. Kiedy tak, to sie prawujmy!
— Jędruś...
— Cicho! Nie płacz! Nauczymy go rozumu, kiedy taki masny...
— A zmilczcież, bo już dłużej nie ścierpię...
Począł się prędko zaodziewać.
— Słuchaj! — zwrócił się do szwagra. — Żebych na nią nie uwazował — wskazał siostrę — tobych cię tak sprał...
— Pomału! Coś mi ta za rycerz!
— Kości-bych ci pogruchotał doznaku na piekne.
— A sądy kany? A prawo?
— Ja sie też idę o nie pytać...
Pchnął drzwi i wypadł z izby, jak z waru.


X.

Schodził ścieżkami wśród zbóż, a złość go parła, jak wiatr mocarny, gdy uderzy w plecy. Zamknięte oczy miał na świat słoneczny, nie widział nic dokoła, ino krzywdę, wołającą pomsty. Zbiegał wartko w niżnie pola, mijając zagony wązkie, i ani się nie obejrzał na chałupę w górze. W myślach jego był bezład, kotłowanie takie, jak w chmurze gradonośnej, którą szum poprzedza.
— Ty mnie chcesz z ojcowizny wyzuć, jak przybłędę? O, poczekaj, miły szwagrze, dowiesz sie, kto bliższy, i pożałujesz srodze swojego łakomstwa. Ja go ochraniam, boję sie ukrzywdzić, a ten mnie bez sumienia chce zedrzeć ze skóry i jeszcze powie, że mi dobrodziejstwo czyni. Co tu na taką przewrotność poradzić? Choćby człek był, jak paproć leśna, słodki, to musi zgorzknieć i piołunem ostać, chcący żyć nadal między tymi ludźmi. Nie można nijak z nimi począć i rozstaj sie na dobrej drodze. Niechże prawo rozsądza, kiedy tak, a obaczymy, kto zwierchuje. Przecie może jest jaka sprawiedliwość na tym świecie...
Ujrzał się blizko osiedla i zwolnił kroku, by ludzie nie pytali, dokąd spieszy. Czuł w sercu ogień wstydu na myśl, gdyby im odpowiedzieć musiał, że do sądu... Myśl ta powiodła jego duszę przez obce jakieś pola, gdzie drogi pozagradzane płotami cierniaków, wszystkie miedze otyczone, ścieżyny wązkiej nie upatrzy, którąby można było przejść — i zawiodła ją na ugory znane, pełne dalekiej przestronności, po których za lat chłopięcych siwe owce pasał. Rozełzawił się tym wspomnieniem i począł wołać w sercu:
— Gdybyś ty wiedział ojcze dobrotliwy, jaki ten pasterz twój ma żywot smutny! Pożałowałbyś go i pocieszył, jak wtedy, gdy z ugorów przyszedł z płaczem wielkim, powiadając, że mu leśny zajął owce z wrębu. Dziś po ugorach insi pasą, niepile ręce orzą ziemię sprawioną twym znojem, a syn twój, odegnany od własnej dziedziny, u ludzi musi szukać prawa...
Spotkał się z drogą, wiodącą na dół wzdłuż roztoki i szedł powoli długi czas, dumając nad swoim losem. Złość go naremna ominęła, oburzenie zcichło, począł się zastanawiać nad tą chwilą przykrą, jaką mu padnie przeżyć pod ramieniem prawa. Choć zasłoni i skryje, człek zawdy uczuje przymus nad głową swoją, jak chmurę wiszącą. Żeby ją oddalić jeszcze...
Usiadł przy drodze na kamieniu, pogrążył się w myślach, a słońce szło po niebie, woda odpływała. Z falami czas uchodził, chwile się traciły, jak te obłoki wiotkie, które z wiatrem płyną.
Zaludniła mu się droga, fury się toczyły, ale więcej ludzi szło pieszo: po jednemu, po dwoje i w gromadach większych.
— Czy to dziś święto? — pomyślał. — Czy jarmark...
Ale, porachowawszy dni, poznał, że nie. Taki dzień zwykły, jak setki do roku. Zastanowił się, skąd tyle narodu... I gdy jedna z kobiet starszych pochwaliła Pana Boga, zapytał się jej po starym zwyczaju:
— Kanyż ta idziecie, matko?
— Do sądu...
— Zapisujecie dzieciom grunt?
— O nie... — stanęła przy nim. — Ja już grunt zapisała. I to też, com najgorzy zrobiła w życiu, czego wyżałować nie mogę dosiela. Dzieciom? Powiadacie... Mocny Boże! Takie ta dzieci...
— Kieloż ich jest?
— Jeden, jedynak... Ale szkoda... Lepiej, żeby sie był i ten nie urodził.
Zadumała się nad czymś, potem zwolna jęła opowiadać:
— Chowałach to, jak złoto, jak skarby najdroższe. Niczem mi było wszystko, nawet kościół zaniedbowałach skróś niego. Nieraz Mszy nie dosłuchałach do końca, bojąc sie, że on tam krzyczy, labiedzi bezemnie. A jak podrósł od ziemi, tom go ochraniała, jak tę jabłonkę młodą; niczem nie dałach mu ruszyć, żeby sie nie zerwał. Nieraz nieboszczyk (bo już na boskim sądzie oddawna) zwoływał go do roboty, ja odwoływała; musiał se poganiacza upytać do wiesny, abo służącego utrzymywać, jak padło. I rósł w górę, jak smreczek nieprzyginany ku ziemi. Sprawiłach mu przyodziew, jakiej nie miał nikt we wsi, nawet prymne chłopy. Zawdy chazukę miewał nową, koszulę cieniutką, serdaczek bielił sie na nim, jak śnieg noworoczny. To se możecie uważyć, żech dbała o niego. Juścić przyszło do ożenku... Ja mu nie radziła. Wybrał sam, jaką se żywnie spodobał. Poszłach z nim do urzędu i zapisałach mu wszystko, ostawiając ino telo, coby se len wsiewać. Bo ja w zimie rada przędę, a jak sie nie wsieje...
Połknęła parę łez i domówiła:
— Kiedy on, wiecie, i tego kawałeczka mi zaprzeczył. A jak-ech mu powiedziała, że se nie dam wziąć — to skoczył i wybił mną drzwi od sieni...
Rozpłakała się w głos cały, aż ludzie przechodzący poczęli stawać, pytając, o co tak bardzo zawodzi. Odeszła, by nie zwracać ócz ludzkich na siebie, ale jeszcze długo słychać było jej żałosny płacz.
Za chwilę stanął przed Frankiem chłopina nieduży.
— Jak to i hańta zawodzi... słyszycie? Musiał ją ktoś niemało ukrzywdzić.
— Syn własny...
— E, dyć ono tak z tymi synami... I ja haw mam trzech, a co który, to bardziej dojada.
— Idziecie i wy do sądu?
— A jakże. Trza koniecznie jaki koniec zrobić. Bo tak żyć nieporada, to daremny sposób. Oddałech grunt najstarszemu. Będzie — myślę — gazdował jako lepiej, a ja se odpocznę... Mocny Boże! Kanyby też człek znalazł wyrękę! Trza sie było jeszcze więcej narobić. Ja mu też wnet odebrał i dałech młodszemu. Będzie — myślę — choć na ojca uwazował jako... Ale cobyś! Nie było dnia, ba, nawet godziny, żeby mnie kopą djabłów nie obłożył. Masz ty tak piekłować — myślę — poczkajże! Odebrałech i dałech grunt najmłodszemu... Alech trafił akurat, jak z pieca na kocieł. Wiecie wy, ten sie do bitki ze mną biere! Wnetby i kij na ojcu złamał, huncwot zatracony! Takie to mam skrzepienie na starość. Co ja sie też nadumał, jak spokoju dostać! Nie poradzisz, bo darmo, bo dzieci ladaco. Ten ci sie widzi dobry, skoro mu oddasz grunt — już sie przeinaczy. I tak ze wszystkimi...
— Cóż teraz myślicie? — spytał Rakoczy.
— Myślę iść i odebrać temu zdrajcy, a oddać pierwszemu. Przynajmniej bitki nie bedzie w chałupie. A może sie już i on upamiętał i bedzie ojca miał w poszanowaniu...
— Nie wierzcie! — odparł za nim chłop starowina, który nadszedł i chwilę się już przysłuchiwał zblizka. — Nie wierzcie temu, co gadacie, bo to wszystko bajtki. Któryby też syn szanował ojca? Ja ich mam pięciu, chwała Bogu, a żaden mnie nie słucha. Nie dość, że w chałupie gryzą, to jeszcze po sądach człeka na starość wywłóczą...
— O cóż takiego?
— Dużo gadać. To wam ino powiem, moiściewy, że: tak źle i tak niedobrze. Oddasz grunt, to cię z chałupy wyżeną — nie oddasz, to sami wezmą. Jak i mój najstarszy...
— Jakże poradził wziąć sam?
— Jak poradził... No dyć słuchajcie, to wam powiem. Długo mu sie widziało czekać mojej śmierzci, toż to poszedł do stryka i namówił go, żeby mu stanął za ojca. Poszli do notereusza, i tam ten przybrany ociec pooddawał mu wszystko, jako swoje... Braciom poostawiali spłat na piśmie, i na tem stanęło. Ja nie wiedział...
— A synowie?
— Coby nie wiedzieli! Ino sie hycle razem tak uwzięły na mnie. Skoro przyszło do opłaty, tożto sie wydało. I ściągają mnie teraz, włóczą po urzędach...
— Ale i stryk niedobry...
— Ba, kieby dobry był, toby za ojca hyclowi nie stawał. Ale odbeczy i on za swoje. Tak mnie to synowie uczą, tak, moiściewy... Ale ja se już powiedział: Żadnemu nic nie dam, wolę cyganowi ostawić, a nie dam. Niechże sie cieszą naprzód, kiedy tacy...
— Słuchajcie, kumie, ja wam cosi powiem...
Reszty słów Franek nie dosłyszał, bo się zajęli razem i poszli, świadcząc sobie po drodze wzajemnie. Jeszcze ich z oczu nie stracił, kiedy go przywitał człowiek znajomy z Przysłopia.
— Cóż was tam wiedzie?
— Bieda, Franku... Taka mnie chmara obsiadła, że nie wiem, czy sie zdolę z pod tego wydobyć. Ociec nieboszczyk, zanim pomarł, powydawał siostry, ożenił braci i wyczęścił wszystkich, do jednego. A mnie ostawił na gruncie, jako najmłodszego. No i był spokój, i mogłoby tak być aż do śmierzci. Ale djabli nie sypiają, ludzi złych i zazdrosnych nigdy i nikany nie brak. Poczęli siostry podjudzać, podbełchtywać braci, no i tak ich poruszali, jak to gniazdo osie. Wszystko sie zleciało do mnie, obsiedli mnie, jak te wrony biednego kocinę. Daj — powiadają — wypłat, bo jak nie, to cię sprawujemy na nic. Ja im tłómaczę, jak mogę, że przecie wybrali wszyscy, co im sie patrzyło, że ich przecie nieboszczyk ociec powypłacał... Ale cobyś poradził na łakomstwo ludzkie! Co nam — powiadają — ociec dał, to ociec, a ty na to podpisu nijakiego ni masz. No i skarżą mnie o wypłat. Co ja teraz pocznę? Chyba mi się powiesić przyjdzie, bo inszej rady nima. Baba w głowę zachodzi od krzyku, a mnie sie we łbie mąci, jakżeby mnie kto obuchem zwalił w samo ciemię. Co mnie też trafiło, że ten grunt nieszczęsny do mnie przywarł! Lepiejby mi było służyć do dzisiednia; patrzałbych se roboty i ni miałbych turbacji o nic. A tak — zachodź, zaganiaj ze wszystkich stron, i dla kogo? Przyjdą insi, zabierą, z przed oczu zagarną, a ty szukaj z dziećmi wiatru po świecie i mrzyj głodem. Do tego przyjdzie, ja już czuję, że sie nie zratuję. Tak, mój kochany Franku... Ostań z Bogiem, i niech ci Bóg da, żebyś kłopotów ni miał nad głową, bo ja to już tak chyba muszę dokawęczeć...
Odszedł, a za nim nadchodzili insi: co który, to z gorszą krzywdą i większym lamentem. Temu brat zesiekł potrawę i jeszcze go pobił; drugiemu wydana córka ukradła krowę z obory i przyszła go żałować przy ludziach, że go takie nieszczęście spotkało; a inszemu znów sąsiad taką złość wyrządził, że poobrywał wierchy smreczkom jego, aby od ziemi nie odrosły.
I lała się ta rzeka mętów szeroką roztoką, a koło niej przykopami odpływały łzy...
Zdawało się, że ustanku nie ma i nie będzie tej strasznej procesyi ludzkiej.
Szły gromady tak zajadłe, tak nienawistne sobie, że widziało się, iż do końca świata żaden trybunał ich nie zgodzi; osiedla całe, powadzone z sobą, które się drogą wadziły bez przerwy; zwaśnione rody, skarżące się wzajem o jednoraźne pobicie, a tak oślepłe w zawiści ku sobie, że cała droga ich do sądu była jedną bitką, jak powiadały ślady krwi ostałej na dużo ostrych skałach. A za tymi falami, pieniącemi się złością okrutną, szły: dzieci, winujące swoich własnych ojców, pasierby, wołające o pomstę do nieba, ojcowie, przekleństwami darzący swych synów, i matki, skarżące się tak cicho, żałośnie, jak wiatr opłakujący liści na jabłoni...
— Piekło!... — zawołał Franek i zasłonił oczy.
I tak pozostał w tym bezruchu niemym, aż płacze zcichły, głosy poginęły i nie było słychać znikąd gwaru nadchodzących ludzi. Wtedy podniósł głowę ciężką i powiedział głośno:
— Miałbych wpaść do tego morza... przyczynić się skargą swoją do wesela piekieł? Nie! Choćbych ino kroplą był, to nie chcę! Wolę raczej wszystko stracić...
Zadumał się chwilę i dokończył myślą cichą:
— Moja krzywda ostanie we mnie na wiek wieków. I nikt się o niej nie dowie...
Wstał wolno i, chcąc porachować czas, spojrzał na słońce. Stało na samem południu.
— Co teraz czynić?
Nigdy jeszcze nie znalazł się w takiej próżni wielkiej. Miał takie uczucie, jakby go ktoś uwodził z zawiązanemi oczyma po jarach, debrzach, wertepach, urwiskach, a potem wyprowadził go na przestrzeń pustą, gdzie ani miedzy, ani końca, i rozwiązując mu oczy, powiedział: »Teraz idź, gdzie chcesz«...
— Co czynić?
Daremno myślał, nie mógł nic wydumać. Już się począł zastanawiać nad tem, czy jest na co przydatny światu, gdy sobie przybaczył Hankę, a równocześnie ujrzał Jasia, idącego drogą.
— I ty też do sądu idziesz? — zawołał ku niemu.
Jaś, zalękniony, przystanął i począł prędko zaprzeczać.
— Co mówicie! Ja do roboty... Ani mi sie śni o jakich sądach! Musiał was ktosi zcyganić. Bo ja z nikim nie mam zajścia, ani żadnych sporów. A choć mam żal, to... wybaczcie i nie dziwcie sie niczemu na świecie.
Długo za nim Franek patrzał.
— Ten sie nie poskarży...
Zawrócił potem pomału i poszedł roztoką w górę, nie myśląc nad tem, dokąd idzie.
W całej roztoce pełno było słońca i rozpalonej mgły, przejrzystej, białej. Powietrze drżało, jako struny cienkie, z siwych płomieni, rozpięte na wietrze. Nużyła oczy jego ta jasność rozlana wokół, podobnie, jak zwierciadło śniegów, w którym się przeziera słońce; gorąc, idąc od zbóż i koniczyn, wiał parnym, dusznym wiatrem w idącego. Począł się obzierać w koło, czy nie dojrzy smreka, pod którego chłodzącym cieniem mógłby złożyć głowę. Ale napróżno wypatrywał oczy; musiał iść dalej.
Niezadługo wszedł w gwarne osiedla. Uderzyły go naprzód krzyki bitych dzieci, potem płacze i klątwy i nawoływania. A to wszystko tak wyraźnie odciskało się na jego mózgu, że za każdym głosem prawie czuł ból i ukłucie. I dziwił się niepomału, że mu się tak za jedną dobę mocno zaostrzył słuch. Wczoraj jeszcze przechodził mimo obojętnie, nic go tak wielce nie raziło z boku. A teraz — zewsząd, jakby się jaskinie otwarły, wyłażą ślepe jaszczurki nędz, gady okrutnych klątw i węże zawiści. Zewsząd ku niemu wychylają łebki, z każdej chałupy wyzierają i patrzą z tych bolesnych wrażeń.
— Piekło! — powtarzał często i szedł do góry wsią.
Przyspieszał wartkiego kroku, chcąc jak najprędzej odejść gwaru, hałasów ludzkich. Zapragnął stracić życie z przed oczu na chwilę, choć na małą chwilę odetchnąć gdzieś w cieniu jałowca, gdzieby go nie dochodził odgwar tego życia.
— Zajdę do roztok — myślał — tam odetchnę. Tam w cichości pomyślę, co mam dalej czynić...
I szedł wartko, mijając osiedla przydrożne. Zmęczenie czuł ogromne, skołatanie takie, jak przy turkocie wodnych młynów. I jak wędrownik pragnie wody, tak pragnął spokoju... Cel jeden znalazł przecie. To go umocniło. Szedł, jak lunatyk śpiący, pośród gwaru ludzi, nie bacząc już na wszystko, co go otaczało.
Śródwieczerz był, gdy minął ostatnie osiedle. Coraz rzadziej bielały płaty owsa; po obu zboczach ciągnęły się ugory, zakończone przylaskami u stromych wyrębów. Ludzi już nie spotykał, idęcy roztoką, jeno z odległych szarych pastwisk dolatywały go echa krzyków niedużych pasterzy. I szło ku niemu łagodną muzyką dalekie, smętne turlikanie owiec.
Za chwilę zbocza poczęły się zwężać. Wchodził do lesistego wąwozu. Na wstępie zaraz owiało go zimno i zapach smrekowych iglic. Wdychał powietrze całą piersią i szedł wolno dalej.
Równa droga wiodła prosto koło samej wody. Roztoczne fale skakały z kamieni, jak rozpędzone rumaki, wstrząsając w górę białemi grzywami zwełnionych, miękkich pian. A szum od ich rozpędu chwiał, jak wiatr, smrekami i głośnym hukiem uderzał o skały.
Za chwilę wąwóz minął, wyszedł na dolinę, gdzie go przywitał spokój wielki, cisza, jak w kościele, gdzie się milczenie modli samo. Życie stąd odeszło — spłynęło roztoką na dół — nie słychać tu już echa gwarnych osad ludzkich.
Ogromną ulgą odetchnął Rakoczy.
— Przecie sie raz straciło...


XI.

I długo, długo spoczywał w dolinie.
Słońce się już schowało za wysokie wierchy i na przeciwległą ubocz rzuciło cień długi, posuwający się wolno w górę po zrudziałych pniakach. I zmrok wstawał z roztoki niewidzialną mgłą.
A on nie myślał odejść.
Jak na cmentarzu, gdzie wieki posnęły, zadumał się nad swojem życiem od kołyski i przeżywał myślami dużo chwil zbaczonych.
Pamięta... Małym chłopcem pasł owce po brzegu. Nachodził się za nimi i usnął w dolince, w takiej małej dolince, że go ledwie skryła. Co się też matka nawołała, naszukała wszędzie! Nijak nie mogła go odnaleźć. Sto razy przeszła po nad tą dolinką, a nie zdołała dojrzeć przecie, jak zwinięty spał. Tak turbacją o niego zamgliły się jej oczy. Latała po chałupach, pytała się ludzi — nikt nikany go nie widział. Zazierała do studni, czy nie wpadł przypadkiem, nie wierzyła już oczom swoim, sięgała habiną, ale ino woda czysta zmąciła się piaskiem. Wtedy ona, taka mądra, tyle razy wyrzucająca ludziom zabobony, poczęła wierzyć, że jej go chyba płanetnica wzięła...
— O matko moja! Nie darmoś wierzyła. Bo ja dziś szczery płanetnik...
Pamięta jeszcze... W mieście był, daleko. Cnęło mu się tak za ugorami, że se nie mógł dać rady. Siedząc nad książką dumał nad tem, jakby tam zajrzeć choć na chwilę, obaczyć owce, jak się pasą i ptakiem odlecieć. Dolatywać tak, choć na momenty, nachlipać się smrekowych zapachów i wrócić. I nie uszło dużo... A jak to dziwnie stało się i prędko! Wyraźnie baczy ten orszak pogrzebny i ten grób otwarty długo... Wypłakał nad nim całą duszę, wszystkie swe nadzieje. Zapamiętał się w żalu doznaku, ledwo go ludzie oderwali. I został w chałupie... Odtąd rozpoczęło się to ciągłe szarpanie.
Przypomniał sobie dalej, co go spotykało, ale wszystko było jakieś zszarzałe, odległe, podobne szarym ziemniaczyskom w polu, po których oko błądzi i, znużone, na niczem się nie może oprzeć.
Przechodząc myślą, zauważył, że życie się odeń cofa, ale to tak dziwnie, że: co ostatnie — staje się najdalszem, a co dawniejsze — pozostaje i nabiera barw. Najjaśniej, najwyraźniej snują się chłopięce lata, jakby je kto umalował i ukwiecił życiem. Zastępują poprzed oczy, jak u bramy śmierci.
— Nie dziwota — pomyślał i spojrzał w około — taka musi być dolina wiecznego spoczynku...
Wodząc okiem po polanie, dojrzał u stoku przeciwległej góry, w miejscu, gdzie się dwie roztoki schodzą, sterczący ponad zieleń łąki oczerniały dach. I zaraz zbaczył sobie, co opowiadali starzy, że tam podobno była drzewiej huta. Stąd miejsce to powszechnie zowie się Huciskiem.
— Niedawny czas!... Trzaskały ognie, dymiły się piece, huczały wałkownice i łoskot szedł naokół. Pełno gwaru i turkotu, jak w zapadłem mieście. A teraz — spokój wieczny... Ani słychu dychu.
Party myślą, by obaczyć, co pozostało z tej przeszłości hucznej, wstał i poszedł po polanie ku stopom onego zbocza. Długi czas szedł, nim dotarł na koniec doliny.
Uderzyła go naprzód pustka taka, że się jej zląkł prawie. Wszędzie znać było ślady minionego życia i wyraźniejsze ślady śmierci, która po niem przeszła.
Gruzy, nasypowiska i zwały rumowisk. Całe pole gruzów ostrych, zczerniałych od wieku. Chodził po tych kopcach dużych, utykając się, jak po grobach starego cmentarza. Wyraźnie rozpoznawał rozsypane piece, skorupy warzonego szkła i potaż ciemny. Gdzieniegdzie między żwirem zawadzały się i czyste łzy. Brał je do ręki, obracał i przypatrywał się im długo.
— Musiało ich tu być więcej — szeptał. — Szklane ostały, a insze wsiąkły w ziemię...
Niedaleko tej pustki, jak otwarta kostnica przy starym cmentarzu, stała rudera wielka, świecąca szparami. Ku niej Rakoczy zbliżał się powoli, aż nareszcie i doszedł. Minął pokrzywy, zrosłe pod okapem, sparł się na słupie odrzwi nizkich i zajrzał do wnętrza... Było, jak duże boisko wymiecione, puste. Nikt tu, widać, nie mieszkał oddawna; kto wie, na co kiedy komu służyła ta szopa. Przy jednej ścianie na ziemi był popiół i niedopalona głownia; pasterze, widać, przed deszczem chronią się tu czasem, abo, gdy ich noc zapadnie, nocują. Ściany nijak nie omszone, powała z desek napół zgniłych; musi i dach być, jak przetak, nie dający oporu ulewom.
— No! — rzekł, skończywszy przegląd. — Jeszcze nie taka ostatnia nędza...
Usiadł na progu, twarzą na powietrze zwrócony. Teraz dopiero zauważył szum, wiejący zblizka. Smreczki, porosłe, zasłoniły, ale zda się, nie daleko musi być roztoka. Może nawet tu się schodzą dwie, idące z góry.
Długi czas siedział, dumając nad niczem. Tyle wstrząśnień przebył dzisiaj, że się jakoś stępił dziwnie i dużo znieczulił. Dopiero zmierzch, kryjący się po za cienie smreków, zastanowił go i wywołał turbację myśli.
— Co teraz czynić? Co czynić...
Całym wysiłkiem woli giął swój rozum, naginał, jak drzewo młode, kiedy się pragnie, aby wierchem dostało ku ziemi. Na nic! Odgina się i wraca za wiatrem.
— Do chałupy nie pójdę, nie chcę ich już widzieć. Do wsi również nie ma poco. Kto mnie tam wyziera? Może Suhaj? Nie darmo zaprzeczył mi Hanki... To ja nędzarz, jak widzę... Nie bedzie nawet kany przenocować.
Obejrzał się za siebie.
— No, jeszcze nie taka ostatnia... Ale co czynić?
W te razy usłyszał szelest. I z poza smreczków wychylił się chłop, jak widać, młody, a obaczywszy siedzącego, zbliżył się.
— To wy, Rakoczy? Cóż wy tu robicie?
— A siedzę.
— Dy ja widzę. Ale cóż was tu zagnało?
— Wiatr.
— Gadacie tak we świat...
Stanął przed Frankiem i uważnie popatrzał na niego.
— Wam cosi musi brakować... Widać to po oczach.
Ale Franek, chcąc zagadać, spytał:
— Skąd-że wy idziecie?
Leśny, bo leśnym był ten człowiek, znajomy Frankowi, odpowiedział z przechwałą:
— Byliśmy cechować drzewo.
— Z kim?
— Z panem od tartaku. Zeszło nam prawie od rana, bo ubocz niemała. Byli i hrabscy leśniczowie, ja, i chłopów paru. A teraz idę na dół, trza zgodzić jakiego chłopa, coby sie podjął ściąć tę ubocz jeszcze przed jesienią, tak, coby ze spychaniem nie zeszło do zimy.
— Któraż to ubocz?
— Hańta... — wskazał toporzyskiem.
— Wiecie co... Ja sie podejmę.
Leśny się wypatrzył w niego.
— Śpasujecie chyba...
— Nie! Sumiennie wam gadam, że sie sam podejmę. Nie szukajcie już nikogo i powiedzcie panu, że jest taki, co sie zgodzi.
— A dacie to radę?
— Jak nie zdolę sam na czas, to chłopów przynajmę. Ale myślę, że sie obejdę bez nich. Czas niemały...
Mówił stanowczo, leśny widział, że to nie są żarty.
— A nie rozmyślicie sie?
— Nigdy.
— No to ja was już godzę, kiedy tak... Trzy stówki!
— Zgoda, ino ja se wymówię naprzód coś...
— Nie szkodzi.
— Zdałoby mi sie na żywność...
— Czy wam nie bedą z chałupy donosić?
— Nie, bo nie warto, za daleko, wiecie...
— No, jak już uważacie. To ja sie na was opieram!
— I ja na was.
Podali sobie dłonie prawe i mocno ścisnęli.
— Wy ostajecie jeszcze?
— Ostaję — odrzekł Rakoczy.
— A kanyż sie ujrzymy?
— Ja was ta już najdę...
— No, to ostańcie z Bogiem.
Poszedł prędko, bojąc się, że go noc dogoni. A Rakoczy stał chwilę i spoglądał za nim. Skoro go już stracił z oczu, rozejrzał się wkoło i, wskakując jak chłopiec na pierwszą kupę gruzów, zawołał z bolesnym śmiechem:
— Patrzcie! Mam swoje państwo i swój kraj!

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.