W biurze pocztowem
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W biurze pocztowem |
Pochodzenie | Śmierć urzędnika |
Redaktor | Antoni Lange |
Wydawca | Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej” |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Polska Drukarnia w Białymstoku, Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | A. W. |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Pochowaliśmy w tych dniach młodziutką żonę naszego starego poczmistrza Słodkopiewcewa. Zakopawszy w ziemi piękną zmarłą, udaliśmy się zwyczajem ojców i dziadów na stypę do biura pocztowego.
Gdy podano bliny, staruszek-wdowiec zaczął gorzko płakać i powiedział:
— Bliny takie rumianiutkie, jak nieboszczka. Takie piękne, jak ona. Akurat.
— Tak — zgodzili się biesiadnicy — rzeczywiście, piękna była. Kobieta — pierwsza klasa.
— Ta-ak... Wszyscy ją podziwiali... Ale kochałem ją nie za urodę i nie za łagodny charakter. Te cechy są wogóle właściwe naturze kobiecej i spotykają się dość często na naszym padole. Kochałem ją za inną zaletę jej duszy. Mianowicie, kochałem nieboszczkę — świeć Panie nad jej duszą! — za to, że będąc z usposobienia żywą i lekkomyślną, była zawsze wierna swemu mężowi. Dochowywała mi wierności, chociaż miała zaledwie dwadzieścia lat, gdy tymczaszem ja mam blisko sześćdziesiąt. Była wierną mnie, starcowi!
Diakon, który z nami był na uczcie, wymownym mrukiem i kaszlem wyraził co do tego powątpiewanie.
— Pan widocznie nie wierzy? — zwrócił się do niego wdowiec.
— Nie powiem, że nie wierzę — odrzekł zakłopotany diakon — a tak, wie pan, młode żony obecnie już zanadto tego... owego... — rendez-vous, sauce provençale.
— Pan wątpi, a ja panu dowiodę! Wzmacniałem jej wierność różnemi środkami, że tak powiem, strategicznej natury, w rodzaju fortyfikacji. Przy mojej taktyce i przebiegłości, nie mogła mnie w żaden sposób zdradzić. Uciekałem się do wybiegów, dla ochrony swego łoża małżeńskiego. Znam takie słowa, w rodzaju zaklęcia. Wyrzeknę te słowa i basta! — mogę spać spokojnie.
— Jakież to słowa?
— Bardzo proste. Rozpowszechniałem po mieście brzydką pogłoskę. Panowie znają doskonale tę pogłoskę. Mówiłem wszystkim: żona moja Alena żyje z policmajstrem Zalichwackim. Tych słów było dość! Nikt w świecie nie śmiał uwijać się koło mojej żony z obawy przed policmajstrem. Gdy ją tylko kto zobaczył zdaleka, uciekał, co sił, żeby Zalichwacki czego nie pomyślał. Che-che-che... Niechby tylko spróbował zaczepić tego wąsatego draba — zaraz miałby z pięć protokułów z powodu stanu sanitarnego.
— A więc żona pańska nie żyła z Zalichwackim?! — zdumieli się wszyscy.
— Nie, to był mój wybieg... Che-che-che! Zręcznie was oszukałem, młodzi. Co?
Trzy minuty przeszły w milczeniu. Siedzieliśmy z zamkniętemi ustami, odczuwając wstyd i upokorzenie, że tak chytrze nas nabrał ten tłusty starzec z czerwonym nosem.
— No, da Bóg, ożeni się pan powtórnie — mruknął diakon.