W lesie (Junosza, 1878)/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W lesie |
Podtytuł | Obrazek |
Pochodzenie | „Nowiny“, 1878, nr 5-6 |
Redaktor | Erazm Piltz |
Wydawca | Erazm Piltz |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Jan Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zbierała grzyby...
Prozaiczną tę czynność wykonywała z prawdziwie poetycznym wdziękiem.
Rączka jej sięgała po siwe dębaki i po rydze czerwone, a zrywała je tak lekko i delikatnie, jakby chciała im ostatnie chwile żywota umilić.
Iluż to starych grzybów w mieście, ugania się za młodziutkiemi dziewczętami, jakby przez zemstę za to, że dziewczęta w lesie niemiłosiernie niszczą ich towarzyszów... zgrzybiałych.
Na imię miała Mania.
Niepodobna wymyśleć pospolitszego i zarazem piękniejszego imienia. Mieści się w niem cała gamma najrozmaitszych brzmień.
Począwszy od Marylki, która tak słodko dźwięczy w wiolinie, aż do grubej prawdziwie basowej Maryny!
Z imieniem Mania, spływa na kobietę pewien urok, którego nie umiem dobrze opisać, ale który sobie w duchu bardzo dokładnie wyobrażamy wszyscy.
Wszystkie Zofie są zazwyczaj szczupłe. Wandy posłałabym na kongres tłuściochów, — Lole grymaśne, Helenki nudne i romansowe, — Barbary dewotki, — Scholastyki i Petronelki od siedmiu boleści, — Łucje przypominają Lamermoor i katarynki, — w Maniach zaś jest największa rozmaitość i pewien im tylko właściwy wdzięk, ten sam właśnie, którego powyżej nie opisałem.
A on nazywał się Wicek.
(Nie wdzięk, tylko ten w zielonej kurtce ze strzelbą na ramieniu, co to niby pomagał pięknej Mani grzyby zbierać).
— Cóż Maniu?
— Eh! mój drogi, źle, stryj chory, chodził gdzieś po nocy, zaziębił się i leży.
— Nic mu nie będzie.
— Dla czego?
— Teraz księża darmo nie chowają, zlęknie się kosztów i nie umrze.
To mówiąc roześmiał się i pokazał jej idealnie białe zęby.
— Mój Wicusiu, jesteś niedobry, czy godzi się szydzić z chorego?
— A to dlaczego ten chory ze mnie szydzi? czym ja go sto razy o ciebie nie prosił? czym nie całował po rękach jak kogo dobrego, zawsze jedno i to samo, czekaj i czekaj, dorabiaj się, niewiem czego mam się dorabiać! Żeby mi choć procent za to czekanie zapłacił.
— Cóż to, czy ja jestem pożyczka?
— Ty jesteś i porzeczka i wiśnia i jabłko i ananas i co chcesz...
— Może jeszcze i burak?
— I buraczek śliczny, taki czerwony, ćwikłowy.
— Doprawdy? proszę! a pan Wincenty co jest? gniewam się na pana.
— Gniewa się pani? żebym choć wiedział za co?
— Bo pan z chorego stryja się wyśmiewasz, mnie nazywasz burakiem i jesteś niedobry.
— A ja pannę Manię pocałuję na zgodę.
— Obejdzie się, nie codzień Niedziela.
— A to ja sobie pójdę, niemiła księdzu ofiara...
— To idź cielę do domu.
— Tak... co panna powiedziała?
— Pomogłam panu dokończyć.
— Uniżony sługa... żegnam panią.
— Przyjdzie koza do woza..
— Jutro...
— Ej! chyba jeszcze dziś.
— Bardzo wątpię... żegnam panią.
— Szczęśliwej podróży.
Wicek poszedł, obejrzał się jeszcze raz i drugi, chciał się wrócić, ale coś mu szeptało żeby był twardy i niewzruszony jak głaz.
Mania dalej zbierała grzyby, wszakże pomimo tego piękne jej oczy śledziły odchodzącego, nareszcie łezka zabłysła w tych oczach... zerwała się, wyprostowała i zawołała głośno...
— Wicuś! Wicuś, wracaj się zaraz!
Wicek czekał tylko tego rozkazu i jednym skokiem był już na dawnem swojem stanowisku.
I rozpoczęła się rozmowa, którą nazwać można gruchaniem dwóch turkawek i świegotaniem ptasząt...
Powietrze było czyste, woda czysta w poblizkiem źródle i rozmowa i miłość tych dwojga młodych ludzi również była czystą.
Gdybyście jak ja siedzieli wówczas pod dębem, bylibyście łatwo mogli podsłuchać, jak Mania z oczami łez pełnemi zwierzała Wickowi swe smutki, jak opowiadała o stryju skąpym, który teraz zasłabłszy, żałował sobie na kawałek mięsa, lecz wysłał dziewczynę aby mu grzybków nazbierała.
— Obżarstwo — powiedział do niej, brzydkim i śmiertelnym jest grzechem, człowiek na to je aby żył, czy więc będzie jadł bedłki pieczone na węglach, czy bażanty najlepsze — skutek zawsze ten sam, tylko różnica w cenie i niepotrzebny wydatek.
Ten wstrzemięźliwy człowiek, którego w poprzednim rozdziale widzieliśmy w lesie, był stryjem i opiekunem pięknej Mani, która przed laty pięcioma sporą już będąc panienką, straciła obojga rodziców i została sierotą.
Wicek był podleśnym w ogromnych lasach rozciągających się tuż po za wsią, w której stryj Mani maleńką cząstkę gruntu i dworek swój posiadał.
Zkąd ten stryj przyszedł, zkąd się wziął, o tem milczy kronika, faktem jest wszakże, że był postrachem dzieci w okolicy, i że trzymał się tej ekonomicznej zasady, która uczy, aby wszystko sprzedawać a nic nie kupować.
O zamiarach Wicka wiedział, ale sprzeciwiał im się z dwóch przyczyn; primo: że w Mani-sierocie miał darmo służącą, która cały wydział kobiecego gospodarstwa w ręku swoim trzymała; a secundo: że wydanie jej za mąż pociągało za sobą pewne koszta, do ponoszenia których nie czuł najmniejszej nawet skłonności.
Czuł za to pewną skłonność do Mani, i nieraz dumał o tem czyby on sam nie mógł się na stare lata z sierotką ową ożenić, ale i tu stawała na przeszkodzie kwestya kosztów, i różne inne jeszcze kwestye, które go naprzemian to dziwną radością, to znowuż wielkim niepokojem i obawą przejmowały.
I tak się stary wahał, jako ów perpendykuł od zegaru, co to w tę i w tamtę stronę się kiwa, a ani po jednej ani po drugiej zatrzymać się nie może.
Raz odważył się powiedzieć do Mani suchym głosem:
— Cóżbyś powiedziała, żeby ci się oświadczył człowiek porządny i niemłody, tak naprzykład jak ja?
— Powiedziałabym — odrzekła Mania, żeby się ożenił z Barbarą, ta ma już siedmdziesiąt dwa lata i byłaby dla niego akurat...
— Jesteś waćpanna bardzo głupia.
Ona się rozśmiała.
— Proszę stryja, wiem o tem, ale zkądżeby się brali mądrzy, gdyby głupich na świecie nie było?!
I na tem zaczęły się i skończyły konkury starego...