W niewoli u Mahdiego czyli Bitwa pod Omdurmanem/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Zborowska
Tytuł W niewoli u Mahdiego czyli Bitwa pod Omdurmanem
Wydawca „Księgarnia Popularna“
Data wyd. 1914
Druk J. Kelter
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

W roku 1889 kalif Abdul Ahi stał się prawie samowładnym panem północno-wschodnich wybrzeży Afryki. Potomek zmarłego przed dwoma laty kalifa Mahdiego, był tak jak on, chciwym władzy i panowania i umiał siłą i podstępem odbierać państwa sąsiednim kacykom i wcielać je do swoich posiadłości.
Nie wszyscy jednak kacykowie poddawali się tak łatwo władzy potomka Mahdiego. Na południu wielu było opornych, a pomiędzy nimi najsilniejszym i najodważniejszym był Saleh kacyk Kababitschu.
Kalif Abdul-Ahi marzył nieustannie o podbiciu nieustraszonego kacyka, wstrzymywał się jednak długo, wyczekując odpowiedniej chwili.
Wreszcie do Saleha doszła wiadomość, że kalif ma zamiar doprowadzić do decydującej walki na śmierć i życie. Zaniepokojony Saleh zwrócił się do egipskiego rządu z prośbą o pomoc i wysłał pięćdziesięciu ludzi do Waddy Halfa.
Rząd egipski nie zostawił samotnego kacyka bez pomocy. Owszem, dał mu dwieście sztuk karabinów Remingtona; czterdzieści pak amunicji i dwieście funtów w czystym złocie.
Posłowie powracali z dobrą miną. Do nich przyłączył się jeszcze młody belgijczyk, Arnold Bonnet, który pragnął za pomocą Saleha wejść w stosunki z kilkoma szeikami arabów, aby zawiązać towarzystwo dostawy gumy arabskiej i piór strusich.
Szpiedzy kalifa, doskonale o wszystkiem powiadomieni, dali znać Abdulowi o wyruszeniu małego oddziału. Kalif zebrał pospiesznie dwustu żołnierza, powierzył dowództwo Uad Regiumi, kazał mu zatrzymać się w Selimie i czekać na przybycie posłów.
Tymczasem mały oddział zabłądził w pustyni, błąkał się przez dni piętnaście i nareszcie wycieńczony, ledwie trzymający się na nogach, przybył do Selimy, gdzie abdullahidzi gradem kul go przyjęli.
Rzecz prosta, że o obronie mowy nawet być nie mogło. Większość nieszczęśliwych poległa, reszta zaś, a z nimi i Bonnet dostała się do niewoli. Po kilku dniach przewieziono ich do Dougoli, gdzie czarnym bez pardonu poucinano głowy, Bonneta zaś wysłano do Omdurmanu.
Tutaj, w Sajerze, tak się nazywała miejscowość, gdzie trzymano więźniów, przebył nieszczęśliwy przeszło lat osiem.
Względną łagodność obchodzenia się i pewną łaskę, gdyż pozwolono mu mieszkać w oddzielnej chatce, zawdzięczał doskonałej znajomości języka arabskiego, a może i temu, że nie należał do znienawidzonej rasy anglików.
Wiedzieli jednak o tem tylko najbliżsi, gdyż w tłumach utrzymywano przekonanie, iż nareszcie, pochwycono jednego ze znienawidzonych wrogów. Jakaś nawet sfanatyzowana murzynka z plemienia Ginka dostała się w przebraniu męskim do Sajeru i przez całą noc krążyła wkoło chaty Bonneta, krzycząc mu nad samym prawie uchem:
— „Allah uha akbar, aala el Kafer!“ (Bóg jest wielki, on karze niewiernych).
W 1893 roku Bonnet otrzymał towarzysza niedoli. Był to młody czech czeladnik piekarski, który pracował u jakiegoś greka w Halzie.
Pewnego dnia pod wpływem kilku zbytecznych szklanek wina piekarczyk porzucił swojego greka, opuścił miasto i ze skrzypkami pod pachą udał się do Snakinu szukać szczęścia.
Byłby zginął w pustyni z głodu i z pragnienia, gdyby jakiś cudowny instynkt nie pchnął go był na drogę prowadzącą do Nilu.
Uratował więc życie swoje, ale po to tylko, aby wpaść w ręce arabów plemienia Aufar, którzy dumni ze zdobyczy, wysłali go natychmiast do Omdurmanu.
Piekarczyk zajął razem z Bonnetem jego chatkę. Pomimo wszystko, życie obu więźniów było tak ciężkie, że prawdopodobnie padliby ofiarą nędzy i wszelkiego rodzaju niewygód, gdyby nie przyjaźń Jussufa, bratanka Saleha, który pomimo straży umiał się porozumiewać z więźniami i dostarczać im pożywienia, którego więźniom wogóle skąpiono bardzo, tak, iż jak muchy padali.


∗                    ∗

W pięć lat po opowiedzianych przez nas wypadkach, w małej, nawpół zapadłej w ziemię chatce, siedziało dwóch ludzi. Twarze ich wychudłe blade były niezdrową bladością więzienną, zamglone oczy patrzyły z jakąś ponurą obojętnością na całą nędzę otoczenia i na brudne łachmany, zaledwie pokrywające nagość ich ciała.
Chatka, a raczej nora, mogła mieć zaledwie jakieś trzy metry kwadratowe przestrzeni, żadnemu więc nie przyszło nawet do głowy, aby chodzeniem rozprostować zmartwiałe członki.
— Święty Nepomucenie, — rzekł wreszcie jeden z nich, — co mi też to przyszło do głowy, żeby wędrować do Snakinu. Nie mogłem to spokojnie siedzieć w Halzie? Ale nie żałuję tego, bo jestem z tobą, Arnoldzie, który chociaż taki wielki pan i mądry, nie pogardziłeś moją przyjaźnią. To też na Ś-go Wacława, mego patrona, przysięgam, że się stąd tak czy owak wydostaniemy. Ha, żebym mógł, tobym tych bronzowych djabłów wytruł jak robactwo. Jeszcze mnie dotąd plecy bolą od tych pięćdziesięciu batów, jakie mi wczoraj wysolili bez najmniejszego powodu.
— Miej nadzieję, Wacławie, żeśmy już najgorsze przeżyli. Jussuf przyniósł mi pożądaną wiadomość, że wojska derwiszów zostały pobite przez jenerała Kitchenera i że angielsko-egipska armia znajduje się w marszu tutaj. Chciałbym jaknajprędzej dowiedzieć się czegoś więcej, a ten chłopak zwłóczy jakby umyślnie.
— Mnie aż ziemia pali się pod stopami, — rzekł znowu Wacław, ów czeladnik piekarski. — Gdyby to odemnie zależało, to nie czekałbym jutra, ale dziś drapnąłbym, gdzie pieprz rośnie.
— Czy myślisz, że i mnie nie pilno? — uśmiechnął się smutnie Arnold Bonnet. — Ale rozumiem, że musimy poczekać na wiadomości od Jussufa, temwięcej, że miał nam się postarać o konie, bez których ucieczka byłaby niemożliwą. Czy ty umiesz jeździć konno?
— Jeżeli chodzi o życie, to samego djabła, nietylko konia się nie zlęknę. Ale zdaje mi się, że to Jussuf nadchodzi.
Był to rzeczywiście Jussuf, młody, wysoki i zgrabny arab, o jasnym odważnym spojrzeniu i długiej czarnej brodzie, która zdawała się stanowić przedmiot jego specjalnych starań, gdyż częsta gładził ją pieszczotliwie.
— Witam cię, Jussufie, — rzekł Arnold. — Cóż nam przynosisz dobrego?
— Niech Mahomet przyjmie was do raju, — odrzekł Jussuf, ściskając im ręce. — Mam dużo dobrych wieści.
— Czyżby to znaczyło, że wreszcie wyrwiemy się z rąk tych czarnych djabłów? — zapytał Wacław drżącym ze wzruszenia głosem.
— Tak jest, ramię Allaha dosięgło tych synów szatana, tych przeklętych morderców naszego szeika. Dzielna armia Chana Inglisów rozbiła dzisiaj ich wojska i Uad Regiumi dostał rozkaz wystąpienia przeciwko niewiernym, jak nazywają żołnierzy kedywa. Zielona chorągiew proroka powiewa już na murach Omdurmanu.
— Aha, to dlatego taki był rano gwałt i alarm, — zauważył Bonnet, — i czy ty myślisz, Jussufie, że teraz właśnie dobra do ucieczki pora?
— Na święty kamień Kaaby, jest to jedyna odpowiednia chwila, aby uciec od tych szatanów, co sami siebie prawowiernymi synami proroka zowią. — Splunął z pogardą i po chwili ciągnął dalej. — Tak, nadeszła wreszcie godzina zemsty za śmierć mego dzielnego stryja, Saleha. Jadę z wami do obozu Inglisów.
— A czy masz konie, Jussufie?
— Mam trzy doskonałe bieguny, — odrzekł arab. — Bądźcie gotowi. Jak tylko straże wypalą swój haszysz i zaczną marzyć o siódmym raju Mahometa, przyjdę i wyprowadzę was z obozu.
Z tymi słowami młody arab zniknął równie cicho, jak się zjawił. A dwaj nieszczęśliwi więźniowie padli sobie w objęcia, a łzy radości potoczyły im się z oczu. Nareszcie nędza ich skończyć się miała, nareszcie odzyskać mieli prawa do życia i szczęścia, — mieli się stać ludźmi, jak inni.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Zborowska.