W oczach Zachodu/Część czwarta/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł W oczach Zachodu
Wydawca E. Wende i S-ka / Tow. Wyd. IGNIS
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Janina Pajzderska
Tytuł orygin. Under Wertern Eyes
Źródło Skany na commons
Inne Cała część czwarta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I

Jeżeli na początku tego rzutu oka wstecz wspominam znowu, że młodość Razumowa nie miała nikogo na świecie, tak literalnie nikogo, jak się to da jedynie o jakiejś ludzkiej istocie powiedzieć, to jest tylko stwierdzeniem faktu ze strony człowieka, wierzącego w psychologiczne znaczenie faktów. Jest to może również chęć skrupulatnej szczerości. Nie indentyfikując się z żadną z osób tego opowiadania, w którem poglądy na honor i hańbę są tak bardzo dalekie od pojęć Świata Zachodniego, i stając jedynie na stanowisku ogólnoludzkiem, czuję dziwną niechęć do gołosłownego stwierdzenia tutaj tego, co każdy czytelnik już sam prawdopodobnie uświadomił sobie. Taka niechęć mogłaby się wydawać niedorzeczną, gdyby nie myśl, że z powodu niedoskonałości mowy jest zawsze coś niezręcznego (a nawet sromotnego) w ujawnieniu nagiej prawdy. Ale przyszedł czas, kiedy nie można już dłużej zapominać o radcy stanu Mikulinie. Jego proste pytanie: „Dokąd?“, przy którem zostawiliśmy Razumowa w Petersburgu, rzuca światło na ogólne znaczenie tego poszczególnego wypadku.
„Dokąd?“ było odpowiedzią w formie łagodnego zapytania na to, co możemy nazwać wyznaniem niepodległości Razumowa. Pytanie nie miało w sobie nic groźnego; dźwięczało niewinnie. Gdyby było wzięte poprostu, w sensie topograficznym, jedyna odpowiedź na nie mogła była wydać się Razumowowi dostatecznie przerażającą. Dokąd? Czy wróci do swego mieszkania, gdzie go wyszukała rewolucja, by wystawić nagle na próbę jego uśpione instynkty, jego na wpół świadome myśli i prawie całkiem nieświadome ambicje, jakby pod dotknięciem jakiejś fanatycznej i dogmatycznej religji. Z jej domaganiem się najjaskrawszych poświęceń, z jej tkliwą rezygnacją, z marzeniami i nadziejami podnoszącemi duszę, tuż obok najbardziej ponurej rozpaczy.
I Razumow, puściwszy klamkę, postąpił zpowrotem na środek pokoju, zapytując gniewnie radcę Mikulina:
— Co pan przez to rozumie?
O ile mi wiadomo, radca Mikulin nie odpowiedział na to pytanie. Natomiast zawiązał z Razumowem poufną rozmowę. Jest to charakterystyczną cechą natur rosyjskich, że choćby najbardziej pochłonięte jakiemś działaniem, nadstawiają zawsze uszu na szept idej oderwanych. Rozmowy tej (i innych późniejszych) nie potrzebuję powtarzać. Wystarczy powiedzieć, że nadała ona inny kierunek przekonaniom Razumowa. Nie było w tem nic oficjalnego i radca Mikulin przeszedł do porządku dziennego nad jego argumentami.
— Dla człowieka takiego pokroju jak pan — powiedział mu — położenie takie jest niemożliwe. Nie zapominaj pan, że widziałem to pańskie, że ja tak nazwę, wyznanie wiary. Rozumiem pański liberalizm. Sam mam zapatrywania pokrewne. Reforma dla mnie jest poprostu kwestją metody. Ale zasada buntu jest fizycznem odurzeniem, rodzajem histerji, od której trzeba bronić masy. Wszak pan się zgadza na to bez zastrzeżeń? Bo widzi pan, Cyrylu Sidorowiczu, bierność, wstrzemięźliwość w pewnych okolicznościach stają się czemś bardzo bliskiem zbrodni politycznej. Starożytni Grecy rozumieli to doskonale.
Razumow, słuchający z bladym uśmiechem, zapytał wręcz radcy Mikulina, czy to ma znaczyć, że on, Razumow, będzie zostawał pod dozorem?
Wysoki urzędnik nie obraził się o to cyniczne zapytanie.
— Nie, Cyrylu Sidorowiczu — odpowiedział poważnie, — nie mam zamiaru rozciągać nad panem dozoru.
Razumow, podejrzewając kłamstwo, usiłował ujawnić jak największą swobodę umysłu przez krótki czas, jaki trwała jeszcze ta rozmowa. Radca Mikulin wyrażał się w sposób potoczny z rodzajem chytrej prostoty. Razumow wywnioskował, że dotrzeć do dna tego umysłu było czystem niepodobieństwem. Wielki niepokój przyśpieszył bicie jego serca. Dygnitarz, wyszedłszy z poza swego biurka, podał mu rękę.
— Żegnam pana, panie Razumow. Dojście do porozumienia pomiędzy ludźmi inteligentnymi jest zawsze pomyślną okolicznością. Nieprawdaż? A oczywiście, ci panowie buntownicy nie mają monopolu na inteligencję.
— Sądzę, że nie będę już potrzebny? — Razumow zadał to pytanie, podczas gdy ręka jego spoczywała jeszcze w uścisku radcy Mikulina. Ten puścił ją powoli.
— To, panie Razumow — rzekł z wielką powagą, — może być tak lub nie. Bogu jednemu wiadoma jest przyszłość. Ale mogę zapewnić pana, że nigdy nie myślałem o rozciąganiu dozoru nad panem. Jesteś pan młodzieńcem o wysoce niezależnym charakterze. Tak. Odchodzisz pan stąd wolny jak ptak, ale to nie przeszkadza, że wkońcu wrócisz do nas.
— Ja! Ja! — wykrzyknął Razumow tonem zaprzeczenia i przerażenia.
— Tak. Ty sam, Cyrylu Sidorowiczu — powtórzył urzędnik z głębokiem przeświadczeniem. — Powrócisz do nas. Niektórzy z największych naszych ludzi musieli to wkońcu uczynić.
— Naszych największych ludzi — powtórzył Razumow oszołomiony.
— Tak... istotnie. Naszych największych ludzi... Do widzenia.
Razumow opuścił pokój i drzwi zamknęły się za nim. Ale nim doszedł do końca korytarza, posłyszał ciężkie kroki i głos wołający, aby się zatrzymał. Odwrócił głowę i ujrzał, że radca Mikulin we własnej osobie goni za nim. Wysoki urzędnik biegł lekko zadyszany, jak zwykły śmiertelnik.
— Chwileczkę? Co do tego, o czem mówiliśmy teraz, to będzie jak Bóg da. Ale może się zdarzyć, że będę pana potrzebował znowu. Nie dziw się pan, Cyrylu Sidorowiczu. Tak; znowu... dla pewnych wyjaśnień.
— Ależ ja nic nie wiem — wybełkotał Razumow. — Ja absolutnie nie mógłbym nic wiedzieć.
— Kto zaręczy? Rzeczy tak dziwnie składają się czasem. Kto zgadnie, co nam dzisiejszy dzień jeszcze przynieść może, zanim się skończy. Pan stałeś się już raz narzędziem Opatrzności. Uśmiechasz się, Cyrylu Sidorowiczu. Jesteś un ésprit fort. (Razumow wcale nie czuł, że się uśmiecha). Ale ja wierzę mocno w Opatrzność. Takie wyznanie w ustach starego, zahartowanego w służbie urzędnika brzmi może śmiesznie. Ale pan sam uznasz to kiedyś. Inaczej to, co cię spotyka, nie dałoby się niczem wytłumaczyć. Tak; stanowczo będę musiał zobaczyć się z panem, ale nie tutaj. To nie byłoby — hm! Dam panu znać, gdy znajdę odpowiednie miejsce. A nawet będzie lepiej, jeżeli i w naszych stosunkach listownych uciekniemy się do pośrednictwa naszego — jeżeli się tak wyrazić mogę — wspólnego przyjaciela Księcia K —. Ani słowa, Cyrylu Sidorowiczu. Jestem pewny, że Książę się zgodzi. Możesz mi pan zaufać, że wiem co mówię. Nie masz pan lepszego przyjaciela nad Księcia, a co do mnie, to zdawna zaszczyca on mnie swojem...
Spojrzał na swoją brodę.
— Nie będę zatrzymywał pana dłużej. Żyjemy w trudnych warunkach, w czasach potwornych mrzonek i zbrodniczych szaleństw. Z pewnością spotkamy się jeszcze. Może jakiś czas upłynie, nim to nastąpi, ale nastąpi. A do owej chwili; oby Nieba zesłały panu zbawienne postanowienia.
Znalazłszy się na ulicy, Razumow zaczął iść szybko przed siebie, nie bacząc na kierunek. Zrazu nie myślał o niczem, ale stopniowo świadomość położenia, w jakiem się znajdował, stanęła przed nim jako coś brzydkiego, niebezpiecznego i tak wikłającego go bez wyjścia w swoje sieci, że przemknęła mu na chwilę myśl, by wrócić i wyznać wszystko radcy Mikulinowi.
„Wrócić! Poco? Wyznać! Co takiego?“
„Mówiłem wszak z nim z największą otwartością“ pomyślał zupełnie szczerze. „Cóż innego mogłem mu powiedzieć? Że podjąłem się zanieść zlecenie temu bydlęciu Ziemianiczowi? I tym spsobem ściągnąć na siebie niesłuszny zarzut wspólnictwa, niwecząc tę jedyną możliwość bezpieczeństwa, jaką z takim trudem zdobyłem. Co za głupota“! Jednak nie mógł obronić się myśli, że radca Mikulin był może jedynym człowiekiem na świecie, który potrafiłby zrozumieć jego postępowanie. Być zrozumianym wydało mu się czemś nadzwyczaj kuszącem.
W drodze do domu musiał przystawać kilkakrotnie; siły zdawały się go opuszczać całkowicie; i stał przez parę minut w gwarze ruchliwych ulic, odosobniony jak na pustyni, zanim mógł iść dalej. Wreszcie dowlókł się do domu.
A potem przyszła choroba, coś w rodzaju uporczywej gorączki, która odrazu przeniosła go gdzieś daleko od trosk bieżących, nawet z granic własnego pokoju. Nie tracił przytomności; zdawało mu się tylko, że istnieje drętwo gdzieś bardzo daleko od wszystkiego, co mu się kiedykolwiek zdarzyło. Otrząsał się z tego stanu zwolna, z wrażeniem, że to trwa niesłychanie długo, chociaż istotna liczba dni nie była bardzo znaczną. A gdy wreszcie zaczął powracać do rzeczywistości, wszystko, co go otaczało, zmieniło się w jakiś subtelny, drażniący, wyzywający sposób: martwe sprzęty, ludzkie twarze, gospodyni, usługująca mu wiejska dziewczyna, schody, ulice, powietrze samo. Zdawał sobie sprawę z tych zmienionych warunków z jakąś szczególną surowością. Uczęszczał do uniwersytetu, słuchał wykładów, przechodził schody i korytarze, robił notatki, mijał dziedzińce w jakiemś gniewnem odosobnieniu, z zębami tak zaciśniętemi, że aż go szczęki bolały.
A jednocześnie wiedział, że narwaniec Kostia patrzy na niego zdaleka jak młody wyżeł, że wygłodzony student o czerwonym spuszczonym nosie sumiennie schodzi mu z drogi, jak sobie tego życzył, że jakich dwudziestu innych, których znał dostatecznie, by z nimi mógł rozmawiać, czyni to samo. A wszyscy mieli miny zaciekawione i zatroskane, jak gdyby oczekiwali, że się coś stanie.
— Nie może tak trwać dłużej — myślał kilkakrotnie Razumow.
W pewne dnie zdejmował go lęk, że gdy kto zagadnie go nagle w pewien sposób, on nie wytrzyma i obrzuci tamtego najbrutalniejszemi wymysłami. Często, wróciwszy do domu, osuwał się na krzesło w czapce i płaszczu, i pozostawał tak godzinami, trzymając w ręce książkę, którą przyniósł z bibljoteki, lub brał scyzoryk i siedział, skrobiąc bez końca paznokcie i kipiąc przez cały ten czas wściekłością — poprostu kipiąc.
— To niemożliwe — mruczał nagle w ciszy pustego pokoju.
I — rzecz godna zaznaczenia. Ten pokój powinien stać mu się fizycznie wstrętnym, moralnie nie do zamieszkania. Ale nie; nic podobnego (a on sam lękał się tego zpoczątku) nie zdarzyło się. Wprost przeciwnie; polubił swoje mieszkanie, on który nigdy nie miał rodzinnego domu, bardziej, niż jakiekolwiek inne z tych, które w życiu zajmował. Polubił je tak bardzo, że często z tego powodu musiał się przymuszać, żeby wyjść. Było mu to tak trudnem, jak trudno bywa odejść od ciepłego pieca w zimny dzień.
Chociaż w owym czasie mało wychodził poza pójściem do uniwersytetu (gdzież indziej miał pójść?), tak się składało, że gdziekolwiek się zwrócił, wnet otaczały go moralne skutki jego czynu. Było to tak, jak gdyby zły urok tajemnicy Haldina padał na niego i obejmował go, jak zatruta szala, którą niepodobieństwem było zrzucić. Cierpiał z tego powodu niewysłowienie, jak również, gdy musiał zamienić z konieczności kilka potocznych słów z kolegami.
— Muszą się dziwić zmianie, jaka we mnie zaszła — zastanawiał się z niepokojem. Przypomniał sobie, że powiedział paru bardzo grzecznym i sympatycznym studentom, żeby sobie poszli do djabła. Raz pewien żonaty profesor, u którego bywał dawniej, zagadnął go w przejściu:
— Czem się to dzieje, Cyrylu Sidorowiczu, że nie widujemy teraz pana na naszych środach?
Razumow na ten dowód uprzejmości odburknął tak gburowato, że profesor z wielkiego zdumienia nie obraził się nawet.
Wszystko to było okropne; a przyczyną wszystkiego był Haldin; zawsze Haldin — jedynie Haldin — wszędzie Haldin, widmo moralne, stokroć wyraźniejsze niż widome zjawianie się zmarłego. I tylko w tym pokoju, do którego ten człowiek zabłądził w drodze od zbrodni ku śmierci, widmo to zdawało się tracić swą władzę prześladowczą. Tutaj Razumow był górą w spokojnem poczuciu swej wyższości. Często, wieczorem, gdy naprawiony zegarek tykał słabo na stole obok lampy, Razumow podnosił głowę z nad pisania i spoglądał na łóżko z wyrazem beznamiętnej uwagi. Ale nic się nie pokazywało. W gruncie rzeczy nie przypuszczał nigdy, żeby się coś mogło pokazać. Po chwili wzruszał zlekka ramionami i pochylał się nad robotą. Bo zabrał się do pracy zpoczątku z pewnem powodzeniem. Jego niechęć do porzucania tego miejsca, gdzie się czuł bezpiecznym od Haldina, tak wzrosła, że wkońcu przestał zupełnie wychodzić. Od wczesnego ranka do późnej nocy pisał i pisał, blisko przez tydzień, nie patrząc na godzinę, a tylko rzucając się na łóżko wtedy dopiero, kiedy mu się oczy zaczynały kleić.
Aż pewnego dnia spojrzał przypadkiem na zegarek i zwolna odłożył pióro.
„O tej właśnie godzinie“ pomyślał, „on się tu wśliznął niepostrzeżenie podczas mojej nieobecności. A tam siedział spokojnie, jak mysz, może na tem samem krześle“.
Razumow wstał i zaczął się przechadzać po pokoju, spoglądając raz po raz na zegarek.
„A o tej porze wróciłem i zastałem go stojącego pod piecem“ — pomyślał znowu. Gdy się ściemniło, zapalił lampę. Przerwał na chwilę chodzenie, by odprawić gniewnym ruchem ręki dziewczynę, która chciała wejść do pokoju z herbatą na tacy. Następnie zauważył, że zegarek wskazuje godzinę, o której wyszedł z owem fatalnem zleceniem.
„Wspólnictwo!“ — mruknął zcicha i chodził znowu, nie spuszczając oczu ze wskazówek, które posuwały się zwolna aż do chwili jego powrotu.
„A zresztą“ pomyślał nagle, „może i byłem narzędziem Opatrzności: to się tak mówi, ale w każdem powiedzeniu tego rodzaju może się kryć prawda. A gdyby tak ta niedorzeczna gadanina była w swej treści prawdziwą?“
Podumał chwilę a potem usiadł, wyciągnąwszy nogi z kamiennym wzrokiem i rękoma zwieszonemi po obu stronach krzesła, jak człowiek znękany, którego Opatrzność opuściła całkowicie.
Zauważył czas odejścia Haldina, przesiedział jeszcze w ten sposób z pół godziny i, mruknąwszy: „A teraz do roboty“, chwycił za pióro, ale wnet upuścił je pod wpływem wielce niepokojącej myśli:
„Trzy tygodnie minęło, a dotąd ani słowa od Mikulina?“
Co to znaczy? Czy zapomniano o nim? Być może. A więc, niechby tak pozostał nadal. Gdybyż móc się ukryć... Ukryć? Ale gdzie? Jak? U kogo? W jakiej dziurze? I, czy już tak zawsze, czy co?
Ale ucieczka groziła poważnem niebezpieczeństwem. Rewolucja socjalna miała go na oku i Razumow doznał przez chwilę uczucia rozpaczliwego lęku, połączonego z ohydnem upokorzeniem. Czyżby istotnie nie należał już do siebie? Przekleństwo! Ale czemu raczej nie prowadzić życia uprzedniego? Uczyć się. Pracować. Pracować tak gorliwie, jak gdyby nic się nie stało (a przedewszystkiem zdobyć srebrny medal), odznaczyć się, stać się wybitnym sługą najpotężniejszego z mocarstw. Stać się jednocześnie sługą olbrzymiej masy ludzkości, ze zdolnością do logicznego, uświadomionego rozwoju w bratniem zespoleniu sił i celów, jakiego dotąd świat nie widział... Rosyjskiego narodu!...
Uspokojony, pełen silnego postanowienia wytrwania w swoim wielkim zamiarze, wyciągnął rękę po pióro, gdy przypadkowo spojrzał na łóżko. Zerwał się, wściekły, i poskoczył w tę stronę z wewnętrznym wykrzyknikiem: „To ty, szalony fanatyku, stoisz mi na drodze!“
Zrzucił gwałtownie poduszkę, ściągnął kołdrę i prześcieradło. Nic. Ale odwróciwszy się, ujrzał na chwilę w powietrzu, niby żywy szczegół w obrazie, widmo dwóch rozpływających się we mgle głów — oczy generała T... i tajnego radcy Mikulina, jedne obok drugich, utkwione w nim, różne w charakterze, ale z tym samym nieugiętym i znużonym, a jednak pełnym świadomości wyrazem... sług narodu!
Razumow, wystraszony o siebie, dowlókł się do umywalki, wypił trochę wody i zwilżył czoło.
„To minie, nie zostawi śladu“ pomyślał z otuchą. „Jestem zupełnie zdrów, przytomny“.
Przypuszczenie, że o nim zapomniano, było istną niedorzecznością. Już go tam sobie dobrze zakarbowano. Ale to nic nie znaczyło. Chodziło jedynie o to, żeby się pozbyć tego, wskutek czego nędzne widmo tam stoi... Gdyby tak można wypluć to wszystko na którego z nich — i ponieść skutki.
Wyobraził sobie, że zaczepia czerwononosego studenta i nagle wygraża mu pięścią przed twarzą.
„Chociaż z tego właśnie“ pomyślał „nie można niczego wydobyć! bo to skończony warjat. Żyje w czerwonym transie demokratycznym. A! Chcesz sobie utorować drogę do powszechnego szczęścia, mój chłopcze! Dam ja ci powszechne szczęście, ty głupi, zahypnotyzowany durniu, ty! A jakże to będzie z mojem własnem szczęściem, co? Czy nie mam do niego prawa, dlatego, że umiem myśleć samodzielnie?“
I znowu, ale już z inną intonacją duchową, Razumow powiedział sobie. „Jestem młody. Wszystko przeżyć można“.
W owej chwili przechodził zwolna pokój, zamierzając usiąść na sofie i zebrać myśli. Ale w tej samej chwili uczuł, że opuszcza go wszystko: nadzieja, odwaga, wiara w siebie i w ludzi. W sercu uczyniło mu się pusto. Nanic się nie zdało walczyć. Spokój, praca, samotność, swobodne stosunki z ludźmi, wszystko to było dlań niedostępne. Wszystko zniknęło. Życie jego było wielką, chłodną pustką, czemś nakształt olbrzymiej płaszczyzny całej Rosji, zniwelowanej zaspami śniegu i pogrążającej się stopniowo w mrok mgły.
Usiadł z szumem w głowie, zamknął oczy i pozostał tak, siedząc wyprostowany na sofie, spędzając bezsennie resztę nocy, aż do chwili, gdy dziewczyna, przynosząca mu samowar, zaczęła dudnić pięścią w drzwi i wołać:
— Proszę pana, Cyrylu Sidorowiczu! Już pora wstawać.
Wówczas, blady jak trup, posłuszny straszliwemu wezwaniu rzeczywistości, Razumow otworzył oczy i wstał.

........................

Nikt się chyba nie zdziwi, usłyszawszy, że gdy wezwanie przyszło, Razumow udał się do radcy Mikulina. Przyszło ono tego samego ranka, kiedy blady i trzęsący się, jak człowiek, który tylko co powstał z ciężkiej choroby, Razumow próbował się ogolić. Na kopercie poznał pismo adwokata. W kopercie tej była druga, zaadresowana ręką księcia K—, z dopiskiem na boku: „Proszę posłać to natychmiast adresatowi“. List był od radcy Mikulina. Donosił, że nic nowego nie zaszło, lecz że mimo to pragnąłby zobaczyć się z Razumowem i naznacza mu miejsce spotkania w poczekalni pewnego okulisty.
Razumow przeczytał list, skończył się golić i ubierać, poczem spojrzał znowu na list i mruknął ponuro:
— U okulisty!
Zdawał się ważyć to słowo przez czas pewien. Potarł zapałkę i spalił starannie obie koperty wraz z zawartością. Potem czekał, siedząc zupełnie bezczynnie i na nic w szczególności nie patrząc, aż zbliżyła się oznaczona godzina — wtedy wyszedł.
Czy, zważywszy na nieurzędowy charakter wezwania, mógł go nie posłuchać, trudno orzec. Prawdopodobnie. W każdym bądź razie poszedł, i co więcej, poszedł z pewną skwapliwością, co mogłoby się wydawać rzeczą nie do uwierzenia, o ile nie przypomnimy sobie, że radca Mikulin był jedyną osobą na świecie, z którą Razumow mógł mówić o sprawie Haldina, jako o fakcie dokonanym. A Haldin, raz traktowany z tego punktu widzenia, przestawał być prześladowczem, fałsze płodzącem widmem. W innych miejscach na ziemi mógł być jakąś spokój mącącą potęgą, ale Razumow wiedział bardzo dobrze, że u tego okulisty będzie on tylko powieszonym mordercą pana de P—, niczem więcej. Bo umarły może żyć tylko tym rodzajem życia i takiem jego natężeniem, jakich mu żyjący udzielą. Razumow więc, pewien ulgi, poszedł spotkać się z radcą Mikulinem ze skwapliwością człowieka ściganego, który spostrzega jakieś schronisko.
To powiedziawszy, nie widzę potrzeby przytaczania pierwszej rozmowy, ani kilku innych. Dla moralności czytelnika Zachodniego sprawozdanie z tych spotkań przybrałoby może złowrogi charakter starych, legendarnych opowieści, w których Wróg Ludzkości prowadzi oszukańcze dialogi z jakąś kuszoną przez siebie duszą. Nie do mnie należy przeczyć temu. Pozwolę sobie tylko zauważyć, że Czart, ze swą namiętnością pychy szatańskiej, skierowaną ku jednemu tylko celowi, nie bywa, z szerszego, współczesnego punktu widzenia malowany tak czarno, jak ongi. Z tem większą więc względnością powinniśmy odnosić się do wiernej sylwetki zwykłego śmiertelnika, z jego różnorodnemi namiętnościami i opłakaną skłonnością do błądzenia; śmiertelnika zawsze zdradzanego przez krótkowzroczną mądrość.
Radca Mikulin był jednym z tych potężnych urzędników, który na stanowisku nie podrzędnem i nie ukrytem, ale poprostu nie rzucającem się w oczy, wywierają wielki wpływ bardziej na teoretyczny niż na praktyczny bieg spraw urzędowych. Wierność dla Kościoła i Tronu nie jest sama przez się uczuciem występnem, a jeżeli ktoś woli ulegać jednostce niż tłumowi, to jeszcze nie dowodzi, żeby był pozbawiony rozumu i serca. Radca Mikulin był nietylko mądrym, ale jednocześnie wiernym urzędnikiem. W prywatnem życiu był starym kawalerem, rozmiłowanym w wygodach; mieszkał sam w pięciopokojowym, z przepychem urządzonym apartamencie; w kołach poufnych znany był jako gorliwy opiekun sztuki tańca kobiecego. Szerszy świat usłyszał o nim po raz pierwszy w godzinie jego upadku, podczas jednego z owych procesów stanu, które przeciętnemu człowiekowi, czytającemu o nich w gazetach, otwierają horyzonty niepojętych zgoła dla niego intryg. W jednem z takich tajemniczych poruszeń mętnych wód radca Mikulin poszedł na dno z godnością i spokojem, z naciskiem zapewniając o swojej niewinności, nic więcej. Żadnych ujawnień, mogących zaszkodzić udręczonej autokracji, bezwzględna wierność tajemnicy tylu nędznych arcana imperii, złożonych w jego patrjotycznej piersi i przechowywanych z wzniosłym wprost u rosyjskiego urzędnika stoicyzmem milczenia, zrozumiałym tylko dla szczupłej garstki wtajemniczonych, z pewnem szczytnem zaparciem się siebie sybaryty. A za to wszystko wyrok straszliwie surowy, który cywilnie uczynił z radcy Mikulina trupa, a faktycznie coś w rodzaju pospolitego przestępcy.
Pokazuje się, że żarłoczna autokracja, zarówno jak boska demokracja, nie poprzestają wyłącznie na ciałach swoich wrogów. Pożerają również swoich przyjaciół i swoje sługi. Upadek ekscelencji Grzegorza Grzegorzewicza Mikulina (stało się to dopiero w kilka lat potem) uzupełnia wszystko, co o nim wiadomo. Ale w epoce zamordowania (czy też stracenia) pana de P.— radca Mikulin — na skromnem stanowisku Naczelnika Departamentu w Sekretarjacie Generalnym — wywierał potężny wpływ jako powiernik i prawa ręka swego niegdyś szkolnego kolegi i długoletniego przyjaciela generała T.— Można wyobrazić ich sobie rozmawiających o sprawie Razumowa z całem poczuciem swej nieograniczonej władzy nad życiem wszystkich mieszkańców Rosji i ze wzgardliwem milczeniem Olimpijczyków, spoglądających na lichego robaka. Stosunek z Księciem K.— wystarczył, aby uchronić młodzieńca od zbyt arbitralnego postępowania w stosunku do niego. Prawdopodobnie pozostawionoby go w spokoju po pierwszej rozmowie w Sekretarjacie. Radca Mikulin nie byłby o nim zapomniał (nie zapomniał nigdy nikogo, kto raz zwrócił jego uwagę), lecz poprostu byłby go poniechał na zawsze. Radca Mikulin bowiem był w gruncie człowiekiem dobrym i nikomu źle nie życzył. Zresztą (przy swoich tendencjach reformatorskich) czuł się życzliwie usposobionym dla tego młodego studenta, syna Księcia K.— przytem nieprzeciętnie inteligentnego, jak się zdawało.
Ale losy zrządziły, że właśnie kiedy Razumow dochodził do przekonania, że żaden rodzaj życia nie był dla niego możliwym, radcę Mikulina, w nagrodę za jego rozmaite usługi i zdolności, powołano na bardzo odpowiedzialne stanowisko, — czyniąc go, ni mniej ni więcej — tylko szefem nadzoru policyjnego nad całą Europą. I wówczas dopiero, wziąwszy w ręce udoskonalenie służby policyjnej, czuwającej nad działalnością rewolucjonistów zagranicą, radca Mikulin pomyślał o Razumowie. Ten niezwykły młodzieniec, którego już miał w ręku, wydał mu się wyjątkowo pożytecznym, jako osobnik o niezwykłym temperamencie, niezrównoważonym umyśle i podminowanem sumieniu, uwikłanym w dodatku w sieci fałszywego położenia... Było to tak, jak gdyby rewolucjoniści sami wkładali radcy Mikulinowi w ręce to narzędzie, o tyle doskonalsze od pospolitych, nędznych najemników, tak niezwykle odpowiednie do wniknięcia w środowiska niedostępne dla przeciętnych szpiegów. Opatrznościowe! Opatrznościowe! I Książę K—, przypuszczony do tajemnicy, z całą gotowością podzielił ten pogląd mistyczny.
— Trzeba mu będzie jednak przygotować potem jakąś karjerę — zastrzegł sobie troskliwie.
— O bezwątpienia! To będzie naszem zadaniem — zapewnił Mikulin. Mistycyzm Księcia K— był dość naiwnego pokroju, ale radca Mikulin był dostatecznie chytrym za nich obu.
Ludzie i rzeczy mają zawsze pewną słabą stronę, którą trzeba uchwycić, jeżeli się chce nad nimi zapanować. Radca Mikulin miał talent wynajdywania takich stron w ludziach, którymi się posługiwał dla swoich celów. Czy była to miłość, próżność, rozpacz, nienawiść, chciwość, rozumna duma, czy głupia zarozumiałość, to mu było obojętnem, o ile mogło mu się na coś przydać. Pozbawionemu rodziny i stosunków młodemu studentowi Razumowowi w chwili wielkiego moralnego osamotnienia pozwolono uczuć, że interesuje się nim parę wysoko postawionych osób. Książę K— dał się nakłonić do osobistego zetknięcia się z nim, i przy sposobności dał ujście męskiemu wzruszeniu, które, zgoła niespodziewane, wstrząsnęło silnie Razumowem. Nagły uścisk tego człowieka, miotanego wiernością dla tronu i tłumionem ojcowskiem przywiązaniem, znalazł oddźwięk podobnych uczuć w jego własnej piersi.
Więc to jest to! — wykrzyknął w duchu. Rodzaj wzgardliwej tkliwości złagodził ponury pogląd tego młodzieńca na jego własne położenie, gdy rozważał swoje spotkanie z Księciem K—. Czy ten światowy ex-gwardzista i senator, którego miękkie, siwe, urzędowe wąsy musnęły jego policzek, czy ten jego arystokratyczny domniemany ojciec był choć odrobinę mniej godnym szacunku, lub bardziej niedorzecznym, niż ów wygłodzony, fanatyczny rewolucjonista, student o czerwonym nosie?
A przytem, oprócz perswazji, był za tem wszystkiem pewien nacisk. Razumow doznawał wciąż wrażenia, że jest zdany na łaskę i niełaskę radcy Mikulina, i że to łagodne, delikatne zapytanie „Dokąd?“ było tem czemś, od czego nigdzie nie mógłby uciec... Radca Mikulin potrafił jednak tak lawirować, by nie potrącić o żadne drażliwości... Oto nastręczała się pewna niebezpieczna misja w Genewie, której zadaniem miało być zasięgnięcie wiarogodnych wiadomości z bardzo niedostępnego środowiska — koła rewolucyjnego. Były pewne wskazówki, że dojrzewa bardzo poważny spisek... Spokój, tak nieodzownie potrzebny wielkiemu państwu, był zagrożony... Ucierpi na tem wzniosłe zadanie reform praworządnych. Najwyższe osobistości w kraju były patrjotycznie zaniepokojone — i tak dalej. Krótko mówiąc, radca Mikulin wiedział, co powiedzieć. Ta umiejętność jego uwydatnia się jasno w auto-wyznaniach psychologicznych, auto-analizach dziennika Razumowa, jedynej pociechy młodzieńca, nie mającego nikogo, komu mógłby zaufać, przed kim wywnętrzyłby się serdecznie.
W jaki sposób cała ta robota przygotowawcza odbywała się, zabezpieczona przeciw wszelkiej niepożądanej obserwacji, to nie należy do rzeczy. Ale choćby ten jeden przykład — naznaczenie schadzki u okulisty — dowodzi, jak drobiazgowo wszystko było przewidywane. Każdy student, nawet ów czerwononosy, śmiało mógł widzieć Razumowa, wchodzącego do prywatnego domu dla poradzenia się okulisty. Ostatecznie powodzenie zależało wyłącznie od błędnego mniemania rewolucjonistów, przypisujących Razumowowi tajemniczy udział w sprawie Haldina. Być zaplątanym w nią stanowiło dostateczną rękojmię — a to było ich własnem dziełem. I właśnie to czyniło z Razumowa owego „człowieka opatrznościowego“, tak biegunowo różniącego się od przeciętnego typu agenta dla „Nadzoru europejskiego“.
A sekretarjat wziął sobie za zadanie utwierdzać rewolucjonistów w tem mniemaniu zapomocą obrachowanych i fałszywych niedyskrecyj! Doszło do tego, że pewnego wieczoru w odwiedziny do Razumowa przyszedł niespodzianie jeden z „myślących“ studentów, z którym przed sprawą Haldina Razumow widywał się na różnych prywatnych zebraniach; wysoki młodzieniec o spokojnem obejściu i przyjemnym głosie.
Poznawszy ten głos, pytający z przedpokoju: „Czy można wejść?“, Razumow zerwał się z sofy, na której siedział bezczynnie.
„Może przychodzi zasztyletować mnie?“ pomyślał sardonicznie i, nałożywszy zieloną przepaskę na lewe oko, rzekł surowo:
— Proszę.
Tamten wszedł zakłopotany, przepraszając za najście.
— Nie pokazywaliście się, kolego, od kilku dni, więc pomyślałem... — Zakaszlał. — Oko lepiej?
— Znacznie lepiej.
— To dobrze. Nie będę zajmował koledze czasu. Ale widzi kolega, ja — to jest my — w każdym razie ja, podjąłem się ostrzec cię, Cyrylu Sidorowiczu, że może łudzisz się co do twego bezpieczeństwa.
Razumow siedział z głową opartą na ręku, kryjąc w ten sposób i drugie oko.
— Mnie się to również zdaje.
— W takim razie w porządku. Teraz wszystko wydaje się spokojne, ale ci ludzie przygotowują jakieś srogie ogólne represje. To nie ulega wątpliwości. Ale nie to przyszedłem powiedzieć.
Przysunął się z krzesłem i zniżył głos.
— Obawiamy się, że... zaaresztują was niedługo.
Jakiś pisarzyna w sekretarjacie podsłuchał urywek pewnej rozmowy i zerknął na pewien raport. Tego nie można było lekceważyć.
Razumow zaśmiał się zlekka, co zaniepokoiło jego gościa.
— Ach! Cyrylu Sidorowiczu, to nie są żarty. Zostawili cię dotąd w spokoju, ale... Doprawdy, lepiej będzie, jeżeli postarasz się wyjechać zagranicę, póki czas.
Razumow zerwał się z sofy i zaczął dziękować za radę z tak drwiącem wylaniem, że tamten, czerwieniąc się, wyszedł, unosząc przeświadczenie, że ten tajemniczy Razumow nie jest jednostką, której zwykli śmiertelnicy mogliby udzielać rad lub przestróg.
Radca Mikulin, powiadomiony następnego dnia o tem co zaszło, okazał wielkie zadowolenie.
— Mm!... Ha!... Właśnie to, czego nam było potrzeba — i spojrzał na brodę.
— Wnoszę z tego — rzekł Razumow, — że przyszła chwila odpowiednia dla mego wyjazdu.
— Tak, moment psychologiczny — zauważył radca Mikulin z wielką powagą i przejęciem.
Poczyniono wszystkie przygotowania, aby nadać temu wyjazdowi pozór z trudem obmyślonej ucieczki. Radca Mikulin nie spodziewał się zobaczyć już Razumowa przed jego wyjazdem. Spotkanie było bądź co bądź ryzykowne, a do omówienia nic już nie pozostało.
— Powiedzieliśmy sobie już wszystko, Cyrylu Sidorowiczu — rzekł wysoki urzędnik, ściskając rękę Razumowa z tą serdecznością, jaką Rosjanie umieją nacechować swoje obejście. — Niema nic niedopowiedzianego między nami. I wie pan, co panu powiem? Poczytuję sobie za szczęście, że pozyskałem... hm!... pański... — Spojrzał na brodę, a po chwili milczenia w zamyśleniu podał Razumowowi kartkę, na której w skróceniu spisane były sprawy już omówione, pewne zapytania, uwagi tyczące się pewnych osób i tym podobne. Był to jedyny kompromitujący dokument w danym wypadku, ale, jak radca Mikulin zauważył, można go było łatwo zniszczyć. Lepiej byłoby nie widywać się teraz z nikim, aż dopiero po drugiej stronie granicy gdzie, oczywiście... trzeba będzie patrzeć i słuchać i...
Spojrzał na brodę, ale kiedy Razumow oświadczył, że z jedną przynajmniej osobą zamierza widzieć się przed wyjazdem z Petersburga, radca Mikulin nie mógł ukryć pewnego zaniepokojenia. Samotne, surowe, nauce poświęcone życie młodzieńca było mu dobrze znane. Stanowiło to największą rękojmię powodzenia. Przybrał postawę proszącą. Czy kochany Cyryl Sidorowicz zastanowił się, że wobec tak wielkiego zadania należałoby, doprawdy, poświęcić wszelkie sprawy uczuciowe...
Razumow przerwał mu pogardliwie. Tu nie chodziło wcale o kobietę, lecz o młodego głupca, z którym chciał się zobaczyć w pewnym celu... Radca Mikulin odetchnął, ale zdziwił się.
— A!... I w jakim to celu, mianowicie?
— By uprawdopodobnić jeszcze bardziej moją ucieczkę — odparł Razumow krótko, chcąc zaznaczyć swoją niezależność. — Trzeba mi zaufać w tem co czynię.
Radca Mikulin ustąpił taktownie, szepcąc:
— Och! Bezwątpienia, bezwątpienia... Pański rozsądek...
I rozstali się z ponownym uściskiem dłoni.
Głupiec, o którym pomyślał Razumow, był to bogaty, hulający student, znany jako narwaniec Kostia. Można było liczyć na niedyskrecję tego wartogłowa. Ale gdy Razumow przypomniał mu, że się swojego czasu ofiarował z pieniężną pomocą, młody hulaka wpadł w bezgraniczną rozpacz.
— Ach! Cyrylu Sidorowiczu! najdroższy przyjacielu! Zbawco mój! co ja pocznę! Puściłem wczoraj do ostatniego rubla wszystko, co mi dał mój papa przed paru dniami. Możesz mi dać czas do czwartku? Oblecę wszystkich znajomych lichwiarzy... Nie, oczywiście, nie możesz. Nie patrz tak na mnie! Co ja zrobię? O starym ani myśleć. Powiadam ci, że całą garść weksli za mnie przed trzema dniami zapłacił. Ach! ja nieszczęsny!
Załamał ręce z rozpaczą. Wtajemniczyć starego niepodobieństwo. W przeszłym roku dali mu order, krzyż na szyję, i od tej pory przeklina wszystkie nowe prądy. Wolałby raczej widzieć wszystkich intelektualistów Rosji na stryczku, niż rozstać się bodaj z jednym rublem.
— Cyrylu Sidorowiczu! poczekaj chwileczkę. Nie pogardzaj mną. Już wiem, co zrobię. Tak... Ukradnę mu z biurka. Niema innej rady. Wiem w jakiej szufladzie chowa gotówkę i, wracając do domu, kupię dłótko. Zmartwi go to okropnie, bo wiesz, poczciwy stary sknera kocha mnie naprawdę. Więc da się przebłagać i jakoś to przeżyje... i ja także. Cyrylu, duszo droga, poczekaj parę godzin — do wieczora. Ukradnę wszystko, co znajdę. Nie ufasz mi? Czemu? Powiedz tylko słowo.
— Więc ukradnij! — rzekł Razumow, patrząc na niego z kamiennym spokojem.
— Do djabła z dziesięciorgiem przykazań! — zawołał tamten z zapałem. — Tu chodzi o naszą przyszłość.
Ale gdy późnym wieczorem wszedł do pokoju Razumowa, był niezwykle poważny, uroczysty nawet.
— Zrobione! — rzekł.
Razumow, który siedział zgarbiony, z rękoma zwieszonemi pomiędzy kolanami, drgnął na znajomy dźwięk tego słowa. Kostia położył zwolna w świetlnym kręgu lampy mały bronzowy pakiecik, owiązany sznurkiem.
— Jak powiedziałem, wziąłem wszystko, co znalazłem. Biedny stary będzie myślał, że to koniec świata.
Razumow skinął głową z sofy i spoglądał na powagę młodego narwańca z uczuciem złośliwego zadowolenia.
— Złożyłem i ja swoją ofiarę — westchnął sowizdrzał Kostia. — I tobie, Cyrylu Sidorowiczu, zawdzięczam, że mi nastręczyłeś potemu sposobność.
— Więc cię to wiele kosztowało?
— Tak, trochę. Widzisz, poczciwy stary dusigrosz kocha mnie naprawdę. Ogromnie go to zmartwi.
— A ty wierzysz w to wszystko, co ci mówią o tej nowej przyszłości i świętej woli ludu?
— Bezwzględnie. Życie dałbym za to... Tylko, widzisz, jestem jak prosię przy korycie. Nic dobrego nigdy ze mnie nie będzie; już taka moja natura.
Razumow, pogrążony w myślach, zapomniał o obecności Kosti, aż jego głos, błagający, by nie tracił ani chwili czasu i uciekał, wyrwał go nieprzyjemnie z zadumy.
— Dobrze. No, to bądź zdrów.
— Nie. Nie opuszczę cię, dopóki nie ujrzę cię poza obrębem Petersburga — oświadczył Kostia niespodziewanie, ze spokojną stanowczością. — Nie możesz mi tego odmówić teraz. Na miłość Boską, Cyrylu, duszo moja, policja może tu wpaść lada chwila, a gdy cię złapią, zamurują cię w jakiejś fortecy, aż ci włosy posiwieją. Na dole stoją najlepsze kłusaki ze stajen papy i lekkie saneczki. Upalimy ze trzydzieści wiorst, nim księżyc zajdzie, i znajdziemy jaką boczną stacyjkę.
Razumow podniósł oczy, zdumiony. Podróż była postanowiona — nieodwołalnie. Miał zamiar wyjechać następnego dnia. A teraz przekonał się, że nie wierzył w to. Słuchał, mówił, myślał, układał swą rzekomą ucieczkę z rosnącem przekonaniem, że to wszystko było niedorzecznością. Jak gdyby coś podobnego mogło się dziać w rzeczywistości! Było to jakby gra w udawanego. A teraz zdumiał się. Oto był ktoś, kto wierzył w to niezachwianie.
„Jeżeli nie pojadę w tej chwili“ pomyślał Razumow z przestrachem, jakby ocknąwszy się, „nie pojadę wcale“.
Wstał w milczeniu. Niespokojny Kostia wcisnął mu czapkę na głowę, nałożył płaszcz, bo inaczej byłby wyszedł tak, jak stał. Dążył ku drzwiom zwolna, gdy nagły okrzyk zatrzymał go.
— Cyrylu!
— Co? — odwrócił się niechętnie od progu.
Kostia, wyprostowany, z twarzą bladą i poważną, z wyciągniętą sztywno ręką, wymownym gestem wskazywał na leżący na stole w jasnym kręgu lampy zapomniany bronzowy pakiecik. Razumow zawahał się i pod surowem spojrzeniem towarzysza wziął pakiecik, usiłując się uśmiechnąć. Ale chłopięcy wartogłów stał z namarszczoną brwią.
— To sen — pomyślał Razumow, kładąc pakiecik do kieszeni i zstępując ze schodów. — Takie rzeczy nie dzieją się na jawie.
Tamten wziął go pod ramię, szepcąc o czekających niebezpieczeństwach i o tem co zamierzał uczynić w pewnych okolicznościach.
— Bzdurstwo — mruknął Razumow, gdy Kostia pomagał mu wsiąść do sanek i otulał go futrzanym fartuchem. Oddał się cały śledzeniu rozwoju tego snu z nadzwyczajną uwagą. A ten trwał, nieuchronnie logiczny — naprzód długa jazda, potem czekanie pod piecem na małej stacyjce. Rozmowa się nie kleiła. Kostia, ponury, nie przerywał milczenia. Przy rozstaniu ucałowali się dwukrotnie — trzeba było to zrobić; poczem Kostia zniknął ze snu.
Gdy zaczęło świtać, Razumow, siedząc cicho w dusznym wagonie, zapchanym śpiącymi i kiwającymi się na wszystkie strony pasażerami, wstał, opuścił trochę okno i wyrzucił na wielką, zaśnieżoną płaszczyznę brunatny pakiecik. Poczem usiadł i pozostał tak, otulony płaszczem, bez ruchu.
— Dla ludu — myślał, patrząc w okno. Ogromna, biała pustynia zmarzłej, twardej ziemi przesuwała się przed jego oczyma bez śladu życia ludzkiego.
Wyrzucenie pakiecika był to czyn na jawie, a potem sen pochwycił go na nowo: Prusy, Saksonja, Wurtemberg, twarze, widoki, słowa, wszystko sen, obserwowany z gniewną, skupioną uwagą. Zurych, Genewa — wciąż sen, doprowadzający do ostrego śmiechu, do wściekłości, do śmierci — z dręczącą obawą zbudzenia się wkońcu...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.