W oczach Zachodu/Część czwarta/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł W oczach Zachodu
Wydawca E. Wende i S-ka / Tow. Wyd. IGNIS
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Janina Pajzderska
Tytuł orygin. Under Wertern Eyes
Źródło Skany na commons
Inne Cała część czwarta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II

— Może takie właśnie jest życie — myślał Razumow, przechadzając się tam i napowrót pod drzewami wysepki, sam jeden z bronzowym posągiem Jana Jakuba Rousseau. — Sen i obawa.
Ściemniło się zupełnie. Zapisane i wydarte z notesu kartki były pierwszym owocem jego zadania. To nie było snem. Zawierały zapewnienie, że on, Razumow, znajdował się w przededniu ważnych odkryć: „Sądzę, że nic już nie stoi na przeszkodzie, aby mnie przyjęto zupełnie“.
Streścił na tych kartkach swoje wrażenia, niektóre rozmowy i nawet posunął się tak daleko, że dodał: „Ale, ale, odkryłem osobistość tego straszliwego N. N. Wstrętne, brutalne bydlę. Jeżeli dowiem się czegoś o jego przyszłych zamiarach, prześlę ostrzeżenie“.
Nicość tego wszystkiego zaciążyła na nim jak przekleństwo. Nawet teraz nie mógł wierzyć w rzeczywistość swojej „misji“. Rozejrzał się dokoła rozpacznie, jak gdyby szukając sposobu pozbycia się tego nieprzezwyciężonego uczucia. Zgniótł gniewnie w ręku zapisane kartki.
— Trzeba to odnieść na pocztę — pomyślał.
Przeszedł most i znalazł się na północnym brzegu, gdzie przypomniał sobie, że na jednej z większych uliczek widział lichy sklepik, zapchany taniemi, drewnianemi rzeźbami, o ścianach pełnych nadzwyczaj brudnych, w tekturowej oprawie książek małej, okrężnej czytelni. Sprzedawano tam również materjały piśmienne. Ponury, nędznie odziany staruszek drżał za ladą. Chuda kobieta w czerni z chorowitą twarzą podała Razumowowi kopertę, której zażądał, nie spojrzawszy nawet na niego. Razumow pomyślał, że bezpiecznie mieć do czynienia z tymi ludźmi, bo widocznie nic ich już na świecie nie obchodzi. Zaadresował kopertę na ladzie, wymieniając niemieckie nazwisko jakiejś osoby mieszkającej w Wiedniu. Ale wiedział, że ten pierwszy komunikat dla radcy Mikulina znajdzie drogę do tamtejszej ambasady, że go tam ktoś zaufany przekopjuje cyfrowanym alfabetem i pośle bezpiecznie na miejsce przeznaczenia, wraz z korespondencją dyplomatyczną. To było ułożone naprzód, by osłonić jego doniesienia przed wszelką możliwą niedyskrecją, by mu zapewnić zupełne bezpieczeństwo.
Razumow wyszedł ze sklepiku i udał się na pocztę. Wtedy to zobaczyłem go po raz drugi tego dnia. Szedł ulicą Mont Blanc, jak ten, kto się wybrał na bezcelową przechadzkę. Nie spostrzegł mnie, ale ja poznałem go zdaleka i pomyślałem, że jest bardzo przystojnym ten nadzwyczajny przyjaciel brata panny Haldin. Widziałem, jak podszedł do skrzynki i zawrócił. Znowu przeszedł koło mnie bardzo blisko, ale jestem pewny, że i wtedy mnie nie zobaczył. Trzymał głowę prosto, ale wyglądał jak lunatyk, walczący ze snem, zmuszającym go do krążenia po niebezpiecznych miejscach. Myśli moje pobiegły ku Natalji Haldin, ku jej matce. To było wszystko, co im pozostało po synu i bracie.
Zaniepokoił się we mnie człowiek Zachodu. Było coś niesamowitego w wyrazie tej twarzy. Gdybym sam był spiskowcem, rosyjskim zbiegiem politycznym, byłbym może potrafił wyciągnąć jakie praktyczne wnioski z tego przypadkowego spotkania. Ale w danem położeniu zbudził się we mnie tylko szczególny niepokój, tyczący się Natalji Haldin. Wszystko to jest zgoła niewytłumaczonem, ale takiem było źródło powziętego przeze mnie zamiaru odwiedzenia tych pań wieczorem, po samotnym obiedzie. Prawda, że pannę Haldin spotkałem przed kilku godzinami, pani Haldin nie widziałem jednak oddawna. Coś mnie od tego jakby odpychało w ostatnich czasach.
Biedna pani Haldin! Wyznaję, że napełniała mnie pewnym lękiem. Była ona jedną z tych natur, na szczęście dość rzadkich, mimo których nie możemy przejść obojętnie, budzą w nas bowiem trwogę i litość. Człowiek lęka się zetknięcia z niemi dla siebie, a bardziej jeszcze dla tych, o których się troszczy, tak jasnem jest, że są stworzone aby cierpieć i innym zadawać cierpienia. Dziwna to rzecz pomyśleć, że nie powiem wolność, ale nawet poglądy wolnościowe, które dla nas są kwestją słów, ambicji, głosowania (a jeżeli i uczucia, to tego rodzaju, który nie dotyka zgoła naszych najgłębszych ukochań), mogą być dla innych istot, bardzo do nas podobnych i żyjących pod tem samem niebem, ciężką próbą wytrwałości, kwestją łez, męczarni i krwi. Pani Haldin nosiła w sobie bóle swego pokolenia, uzmysłowione w tragicznej śmierci brata-oficera, zapaleńca, rozstrzelanego za Mikołaja I. Lekko ironiczna rezygnacja nie jest puklerzem dla zranionego serca. Pani Haldin, dotknięta teraz w swych uczuciach macierzyńskich, skazaną była, żeby cierpieć za przeszłość i czuć udrękę przyszłości. Należała ona do tych, którzy nie umieją leczyć się sami, którzy zbyt świadomi są własnego serca i nie tchórzliwie ani samolubnie, lecz namiętnie patrzą na jego rany i obliczają ich koszt.
Takie i tym podobne myśli towarzyszyły memu skromnemu, samotnemu obiadowi starokawalerskiemu. Jeżeli mi kto zarzuci, że był to okrężny sposób myślenia o Natalji Haldin, mogę tylko odpowiedzieć na to, iż była warta tego, żeby się o nią troszczono. Całe życie było przed nią. Niech mi więc wolno będzie wyznać, że myślałem o życiu Natalji Haldin, zastanawiając się nad charakterem jej matki, co jest sposobem myślenia o młodej dziewczynie dopuszczalnym dla człowieka starego, niedość jeszcze starego, by współczucie stało mu się obce. Miała ona całą prawie młodość przed sobą, młodość pozbawioną bezlitośnie właściwej jej radości swobody, na którą padał cień wschodniego despotyzmu, młodość straszliwie ponurą, wydaną na pastwę zaciekłej walki pomiędzy równie zaciekłemi antagonizmami.
Rozmyślałem nad tem wszystkiem dłużej może niż należało. Czułem się tak bezradnym — gorzej jeszcze — tak oderwanym na pewien sposób. W ostatniej chwili zawahałem się, czy wogóle powinienem iść do nich. Na cóż się to przyda?
Późno już było, gdy wyszedłszy na Boulevard des Philosophes, ujrzałem światło w oknie na rogu. Roleta była spuszczona, ale z łatwością wyobraziłem sobie panią Haldin, siedzącą poza nią w fotelu, w wyczekującej postawie, która w ostatnich czasach stała się u niej rodzajem bolesnego marzycielstwa.
Osądziłem, że owo światło w oknie upoważniało mnie dostatecznie do zastukania we drzwi. Widocznie jeszcze nie udały się na spoczynek. Lękałem się tylko, żeby nie zastać gości — rodaków. Pewien stary emeryt rosyjski zachodził tam czasem wieczorami. Był niewysłowienie nudny i przygnębiał samym swym widokiem. Sądzę, że te panie znosiły jego częste odwiedziny przez pamięć dawnej przyjaźni z Haldinem ojcem, czy coś podobnego. Postanowiłem więc, że jeżeli go zastanę ględzącego cichym głosem, ulotnię się po kilku minutach.
Zdziwiło mnie, że drzwi otworzyły się, zanim zdążyłem zadzwonić. Zobaczyłem przed sobą pannę Haldin w kapeluszu i żakiecie, widocznie przygotowaną do wyjścia. O tej godzinie? Po doktora może?
Jej powitalny wykrzyknik uspokoił mnie. Dźwięczał w taki sposób, jak gdybym właśnie był tym, którego pragnęła zobaczyć. To mnie zaciekawiło. Wszedłem, a wierna stara Anna, służąca Niemka, zamknęła za mną drzwi, nie odeszła jednak. Została w pobliżu, jak gdyby czekając, żeby mnie wypuścić. Jakoż, okazało się, że panna Haldin miała wyjść po mnie.
Powiedziała mi to z bardzo niezwykłym u niej pośpiechem. Pomimo spóźnionej pory wybierała się do pani Ziegler, wdowy po uczonym profesorze, wielkim moim przyjacielu, która po śmierci męża odnajęła mi trzy pokoje ze swego obszernego i pięknego apartamentu z osobnem wejściem z sieni. Trwało to już od dziesięciu lat zgórą. Usłyszawszy to, rzekłem, że bardzo rad jestem z tego zamiaru...
Panna Haldin jednak nie zapraszała mnie do saloniku i nie zdejmowała kapelusza i żakietu. Miała silne rumieńce na policzkach i coś stanowczego w głosie, gdy zagadnęła mnie, czy wiem, gdzie Razumow mieszka?
Gdzie mieszka Razumow? Razumow? O tej porze — tak koniecznie? Rozłożyłem ramiona na znak zupełnej nieświadomości. Nie miałem najmniejszego pojęcia gdzie mieszkał. Gdybym był mógł przewidzieć to zapytanie nie dalej niż przed trzema godzinami, byłbym go zapytał na chodniku przed nowym gmachem pocztowym i prawdopodobnie byłby mi powiedział, ale również bardzo prawdopodobnie byłby mnie odprawił z kwitkiem. A gdy przypomniałem sobie ten nadzwyczajny, jakby zahypnotyzowany wyraz jego twarzy, nasunęło mi się na myśl trzecie prawdopodobieństwo, mianowicie, że mógł był dostać ataku nerwowego, gdyby go tak nagle zagadnięto. Nie powiedziałem nic z tego pannie Haldin; nie napomknąłem nawet, że go spotkałem niedawno. Wrażenie, jakie na mnie sprawił, było tak nieprzyjemne, że sam rad byłem zapomnieć o niem.
— Nie wiem nawet, gdzieby się można dowiedzieć — szepnąłem bezradnie.
Byłbym jej z całej duszy dopomógł i sprowadziłbym bez wahania kogoby chciała, starego czy młodego, tak bardzo ufałem jej rozsądkowi.
— Skąd pani przyszło na myśl mnie o to zapytać? — powiedziałem.
— To nietylko o to mi chodziło — rzekła cichym głosem. Wyglądała jak ktoś mający niemiłe zadanie do spełnienia.
— Czy to ma znaczyć, że pani musi dziś jeszcze porozumieć się z panem Razumowem?
Natalja Haldin skinęła głową twierdząco, poczem, spojrzawszy na drzwi saloniku, rzekła po francusku:
C’est maman — i stała chwilę jakby niezdecydowana. Zaciekawiło mnie to jeszcze bardziej. Natalja Haldin nie należała do osób wytwarzających sobie jakieś sztuczne trudności. I co znaczyła ta wzmianka o matce w zastosowaniu do pana Razumowa? Przecież pani Haldin nie wiedziała o przyjeździe przyjaciela jej syna do Genewy.
— Czy mogę spodziewać się, że zobaczę dziś matkę pani? — zapytałem.
Panna Haldin wyciągnęła rękę, jak gdyby zagradzając mi drogę.
— Mama jest strasznie wzburzona dzisiaj... O! Pan nie poznałby tego! To się nazewnątrz nie przejawia, ale ja, która znam mamę, jestem przerażona... Nie mam odwagi stawiać temu dłużej czoła. A to wszystko moja wina. Widocznie nie umiem grać komedji... i... tak nigdy nie miałam żadnych tajemnic przed mamą. Nie było nigdy powodu do tego. Ale panu wiadomo, dlaczego zataiłam przed nią narazie przybycie pana Razumowa tutaj. Pan przecież rozumie, nieprawdaż? To ze względu na jej nieszczęśliwy stan. Ale, cóż! Nie jestem aktorką. Nie umiałam zapanować dostatecznie nad memi uczuciami... i widocznie... Nie wiem... ale mama zauważyła coś w mojem zachowaniu się... spostrzegła, że coś przed nią kryję. Przytem, spotykając się codzień z panem Razumowem, bywałam dłużej nieobecną w domu niż dawniej... Mama to zauważyła... Pan wie przecież, że jest jakby nie sobą, odkąd... I oto dziś wieczorem ona, która była tak straszliwie milczącą przez tyle tygodni, zaczęła naraz mówić. Powiedziała, że nie chce mi czynić wymówek, że, oczywiście, ja mam swój charakter, jak ona swój; że nie chce wtrącać się w moje sprawy, ani w moje myśli, że co do niej nie miała nigdy żadnych tajemnic przed swemi dziećmi... okrutna rzecz do słuchania... I wszystko to tym jej spokojnym, cichym głosem, z tą bladą, wymizerowaną twarzą, martwą jak kamień. To było nie do zniesienia...
Panna Haldin mówiła zniżonym głosem i szybciej, niż kiedykolwiek dotychczas. To samo było już niepokojące. W jasno oświetlonym przedpokoju widziałem pod woalką silne rumieńce jej twarzyczki. Stała wyprostowana, z lewą ręką lekko opartą o stoliczek. Prawa nieruchomo zwieszała się zboku. Raz po raz ustami chwytała oddech.
— To było nad moje siły. Pomyśl pan tylko! Mama wyobraziła sobie, że czynię przygotowania do wyjazdu; że chcę ją opuścić cichaczem. Uklękłam przy niej, błagając, by zastanowiła się nad tem co mówi. Położyła mi rękę na głowie, ale trwała przy swojem. Wierzyła zawsze, że była godną zaufania swoich dzieci, ale pokazało się, że była w błędzie. Syn nie zaufał ani jej miłości, ani jej umysłowi, a teraz ja chciałam opuścić ją w taki okrutny i niesprawiedliwy sposób, i tak dalej, i tak dalej. Ani sposobu wybić jej to z głowy... To już takie chorobliwe urojenie. Dowodziła, że czuje jakąś zmianę we mnie... Jeżeli moje przekonania powołują mnie, pocóż ta tajemniczość... czy była jakąś tchórzliwą, słabą istotą, której niebezpiecznie jest zaufać? „Czyż moje serce potrafiłoby zdradzić moje dzieci?“ mówiła, wciąż gładząc mnie po głowie. To było nie do zniesienia. A ona ciągle głaskała mnie po głowie... Zaprzeczać było rzeczą zupełnie zbyteczną... Biedaczka chora jest i nawet jej dusza...
Nie śmiałem przerwać milczenia, jakie zapanowało pomiędzy nami. Spojrzałem jej w oczy błyszczące poprzez welon.
— Ja! Zmieniona! — wykrzyknęła tym samym cichym głosem. — Moje przekonania powołują mnie!.. Ach! podwójnie mnie bolało słuchać tego, bo przecież ja tak cierpię nad tem, że jestem słabą i sama nie wiem, co mam czynić. Wiem o tem. I aby temu kres położyć, postąpiłam samolubnie. Dla zrzucenia z siebie jej podejrzeń powiedziałam jej o panu Razumowie. Ach! to był krok bardzo samolubny. Pan wie, że postanowiliśmy zataić to przed nią. I mieliśmy zupełną słuszność. Skoro tylko powiedziałam jej, że przyjaciel naszego biednego Wiktora jest tutaj, przekonałam się, jak bardzo mieliśmy słuszność. Powinnam była przygotować ją; zrozpaczona, odrazu wygadałam wszystko. A mama natychmiast wpadła w stan okropnego rozdrażnienia. Od jak dawna tu jest? Co wie, i czemu nie przyszedł do nas zaraz ten przyjaciel Wiktora? Co to znaczy? Czy nawet tego wspomnienia, jakie pozostało po jej synu, niegodna jest podzielić ze mną? Czy nawet w tem zaufać jej nie można? Pomyśl pan tylko, co czułam, widząc ją bladą jak papier, nieruchomą, chudemi rękoma ściskając konwulsyjnie poręcze fotela. Powiedziałam jej, że to wszystko było z mojej winy.
Mogłem łatwo wyobrazić sobie nieruchomą, niemą postać matki za temi drzwiami, w których pobliżu córka jej mówiła do mnie. Milczenie tam panujące zdawało się wołać głośno o pomstę za czyn historyczny i współczesne jego następstwa. Ta myśl błysnęła mi w głowie, ale nie mogłem wątpić, że panna Haldin przeżyła okropne chwile. Zrozumiałem ją też doskonale, gdy powiedziała, że noc po takiej scenie wydała jej się nie do zniesienia. Pani Haldin puściła wodze najstraszliwszym przypuszczeniom; miotały nią najfatalniejsze i najokropniejsze podejrzenia. Wszystko to należało uśmierzyć za jaką bądź cenę. To też nie zdziwiłem się, usłyszawszy, że panna Haldin powiedziała matce: „Pójdę i przyprowadzę go natychmiast“. Nie było nic niedorzecznego w tem powiedzeniu, ani żadnej przesady uczucia. I rzekłem bez wahania:
— Bardzo dobrze; ale jak?
Było to również bardzo słusznie, że pomyślała o mnie, ale cóż mogłem uczynić w mojej nieświadomości miejsca zamieszkania Razumowa.
— I pomyśleć, że on tu może mieszkać gdzie blisko, że kamieniem możnaby do niego dorzucić! — wykrzyknęła panna Haldin.
Wątpiłem w to; ale byłbym poszedł po niego chętnie na drugi koniec Genewy. Przypuszczam, że była pewną mojej gotowości, skoro pierwszą jej myślą było zwrócić się do mnie. I zresztą szło jej o to, żebym jej towarzyszył do Château Borel.
W wyobraźni mojej powstała przykra wizja tej posępnej wędrówki: ponury, podejrzany wygląd tego domu, siedliska czarnoksięstwa, intryg i kultu feministycznego. Zauważyłem, że pani de S— również zapewne nie będzie nam mogła udzielić żadnych wskazówek, a co do tego, żebyśmy go tam zastali, było to nader wątpliwe. Przypomniało mi się, jak wyglądał, gdym go spotkał, i nabrałem przekonania, że człowiek wyglądający, jak gdyby zobaczył umarłego, mógł iść tylko tam, gdzie zamknąłby się na cztery spusty, by go ludzkie oko nie widziało. I byłem dziwnie pewny, że szedł do swego mieszkania.
— Właśnie myślałam o Piotrze Iwanowiczu — rzekła panna Haldin spokojnie.
A! Ten oczywiście będzie wiedział. Spojrzałem na zegarek. Było dopiero dwadzieścia minut po dziewiątej... Jednakże...
— Trzebaby go poszukać w hotelu — zaproponowałem. — Wiem, że mieszka w Kosmopolitanie, gdzieś na najwyższem piętrze.
Nie ofiarowałem się jednak sam z pójściem do niego, nie będąc pewnym dobrego przyjęcia. Ale gdyby tak posłać Annę, prosząc listownie o adres?
Anna wciąż czekała przy drzwiach w drugim końcu pokoju, a my naradzaliśmy się szeptem. Panna Haldin oświadczyła, że pójdzie sama. Anna była powolna i nieśmiała. Prócz tego straciłoby się dużo czasu w oczekiwaniu na odpowiedź, i z tego punktu widzenia mogło już być za późno, bo nie mieliśmy żadnej pewności, że Razumow mieszka w pobliżu.
— Jeżeli pójdę sama — dowodziła panna Haldin, — mogę pójść do niego prosto z hotelu. W każdym razie, muszę się z nim przedtem zobaczyć, przygotować go poniekąd. Nie ma pan pojęcia, w jakim stanie jest biedna mama.
Mówiąc to, bladła i rumieniła się naprzemian. Była nawet tego zdania, że zarówno dla matki, jak dla niej, lepiej będzie, jeżeli chwilowo nie będą razem. Anna, którą jej matka lubiła, będzie pod ręką.
— Usiądzie tam ze swojem szyciem — ciągnęła dalej panna Haldin, idąc ku drzwiom. Poczem zwróciła się po niemiecku do służącej:
— Możesz powiedzieć mojej matce, że poszliśmy z panem na poszukiwanie pana Razumowa. Niech się nie niepokoi, jeżeli mnie dłuższy czas nie będzie.
Wyszliśmy szybko na ulicę i panna Haldin zaczerpnęła głęboko w piersi chłodnego, nocnego powietrza.
— Nawet pana nie poprosiłam — wyszeptała.
— To prawda — rzekłem, śmiejąc się. Nie troszczyłem się już o sposób, w jaki mnie przyjmie wielki feminista. Że będzie niezadowolony, ujrzawszy mnie, i prawdopodobnie okaże mi to w sposób równie uroczysty, jak impertynencki, to mi się wydawało niewątpliwem; sądziłem jednak, że nie ośmieli się wyrzucić mnie za drzwi. A o to mi tylko chodziło.
— Pozwoli pani podać sobie ramię? — spytałem.
Przyjęła je w milczeniu i wkrótce znaleźliśmy się w jasno oświetlonym hallu hotelowym, gdzie kręciło się dużo osób.
— Mógłbym pójść równie dobrze bez pani na górę — rzekłem.
— Nie chcę zostać tu sama — odparła cichym głosem. — Pójdę także.
Poprowadziłem ją więc do windy. Na najwyższem piętrze windziarz wskazał nam drogę:
— Na prawo; w samym końcu korytarza.
Ściany były białe; dywan czerwony; światła elektryczne płonęły w obfitości, a pustka, cisza, mnóstwo jednakowych drzwi, pozamykanych i ponumerowanych, sprawiały wrażenie jakiegoś zbytkownego zakładu karnego, o systemie celkowym. Tu, pod samym dachem tego olbrzymiego schroniska podróżnych, nie dochodził żaden odgłos; karmazynowy filc tłumił całkowicie nasze kroki. Szliśmy prędko, nie patrząc na siebie, aż znaleźliśmy się przed ostatniemi drzwiami tego długiego korytarza. Wówczas oczy nasze spotkały się i staliśmy tak przez chwilę, nadstawiając ucha na dochodzący z wewnątrz słaby szmer zmieszanych głosów.
— Przypuszczam, że to tu — szepnąłem niepotrzebnie. Zobaczyłem, że usta panny Haldin poruszyły się bezdźwięcznie, a gdy zapukałem dość ostro, szmer głosów wewnątrz ustał. Głębokie milczenie panowało przez kilka sekund, poczem drzwi otwarły się raptem i stanęła w nich niska, czarnooka kobieta, w czerwonej bluzce i z wielką obfitością białych prawie włosów, upiętych niedbale, w dosyć nieporządny i nieestetyczny sposób. Jej cienkie, mocno czarne brwi były ściągnięte. Dowiedziałem się potem, że to była sławna Zofja Antonowna lecz narazie uderzył mnie tylko osobliwy, mefistofelesowski charakter jej pytającego spojrzenia, ponieważ był tak całkowicie pozbawiony zła — powiedziałbym — taki nieszatański. A spojrzenie to złagodniało jeszcze bardziej, gdy panna Haldin dźwięcznym, spokojnym głosem oznajmiła, że pragnie się widzieć z Piotrem Iwanowiczem.
— Nazywam się Haldin — dodała.
Teraz czoło czarnookiej kobiety w czerwonej bluzce wygładziło się zupełnie, nie rzekła jednak ani słowa, tylko, cofnąwszy się, usiadła na sofie, zostawiając drzwi otwarte naoścież i patrząc na nas stamtąd swemi czarnemi, błyszczącemi oczyma.
Panna Haldin postąpiła na środek pokoju, ja zaś, wierny mojej roli biernego towarzysza, pozostałem przy drzwiach, zamknąwszy je za sobą. Pokój był niski, duży, umeblowany skąpo. Nad dużym stołem (na którym leżała rozpostarta wielka mapa) zwieszała się lampa elektryczna z porcelanowym ciemnikiem, pogrążając głąb pokoju w sztucznej pomroce. Piotra Iwanowicza ani Razumowa nie było. Ale na sofie, obok Zofji Antonowny, mężczyzna o kościstej twarzy, z kozią bródką, siedział pochylony ku przodowi, z rękami na kolanach i dobrotliwym wyrazem w bystrych oczach. W najdalszym kącie rysowała się mętnie przysadkowata, barczysta postać, z bladą, ogromną twarzą. Jedyną znajomą mi osobistością był Juljusz Laspara, ślęczący nad mapą, z nogami okręconemi dokoła nóg krzesła. Ten zerwał się szybko i skłonił pannie Haldin, przyczem wyglądał jak chłopiec o haczykowatym nosie i pięknej, przyprawnej, szpakowatej brodzie. Zbliżył się, podając krzesło, lecz panna Haldin nie chciała usiąść. Przyszła tylko na chwilę, aby powiedzieć parę słów Piotrowi Iwanowiczowi.
Piskliwy głos Laspary rozległ się w pokoju w jakiś przykro - wyraźny sposób:
— Szczególnym zbiegiem okoliczności myślałem dziś o pani, Nataljo Wiktorówno. Spotkałem Razumowa. Prosiłem go, żeby mi napisał jaki artykuł, lub cokolwiek zechce. Pani mogłaby to przetłumaczyć na angielski. — Z takim nauczycielem — —
Skłonił się pochlebnie w moim kierunku. Na dźwięk nazwiska Razumowa jakieś słabe parsknięcie, jak gdyby rozgniewanego zwierzątka, dało się słyszeć z kąta, gdzie siedział ów mężczyzna, który się zdawał za wielki w stosunku do krzesła, jakie zajmował. Nie dosłyszałem odpowiedzi panny Haldin; Laspara podjął znowu:
— Czas już coś robić, Nataljo Wiktorówno. Przypuszczam, że pani wyrobiła już sobie własne poglądy. Czemu nie miałaby pani sama pisać? Może zechce nas pani odwiedzić wkrótce. Pogadamy o tem. Chętnie będę służył radą...
I znowu nie dosłyszałem słów panny Haldin. Natomiast głos Laspary zapiszczał po raz trzeci:
— Piotr Iwanowicz? — Wyszedł na chwilę do drugiego pokoju. Czekamy wszyscy na niego.
Wielki mąż, który wszedł w tej chwili, wydawał się wyższym, tęższym, zgoła imponującym w długim szlafroku z jakiejś ciemnej materji. Sprawiał wrażenie mnicha lub proroka, coś w rodzaju dobrze odżywionego pustelnika azjatyckiego, a ciemne okulary w połączeniu z tym strojem czyniły go w przyćmionem świetle jeszcze bardziej tajemniczym niż kiedykolwiek.
Mały Laspara usiadł znowu na krześle i pochylił się nad mapą, jedynym jasno oświetlonym przedmiotem w tym pokoju. Nawet z mego oddalonego miejsca przy drzwiach mogłem dostrzec po kształcie błękitnej plamy, przedstawiającej wodę, że była to mapa prowincyj nadbałtyckich. Piotr Iwanowicz na widok panny Haldin wydał lekki okrzyk, lecz stłumił go, ujrzawszy mnie, zapewnie bardzo niewyraźnie, bo wytężył wzrok w moją stronę poprzez ciemne okulary. Musiał mnie poznać po moich siwych włosach, wzruszył bowiem szerokiemi ramionami i zwrócił się do panny Haldin z dobrotliwą pobłażliwością. Chwycił jej rękę w swą pulchną jak poduszka dłoń i położył na niej drugą potężną łapę, jak przykrywkę.
Podczas gdy tych dwoje stało pośrodku, zamieniając szeptem kilka zdań, nikt nie poruszył się w pokoju: Laspara, plecami do nas zwrócony i klęczący na krześle, z łokciami rozpartemi na wielkiej mapie; potwornie pękata postać w kącie; mężczyzna o szczerem spojrzeniu i koziej bródce na sofie, kobieta w czerwonej bluzce u jego boku; żadne z nich ani drgnęło. Zdaje mi się, że w gruncie rzeczy nie mieli na to czasu, gdyż panna Haldin cofnęła natychmiast rękę z uścisku Piotra Iwanowicza i, nim się zdążyłem opatrzeć, szła ku drzwiom. Otworzyłem je pospiesznie i wyszedłem za nią, ogarnąwszy ostatniem spojrzeniem tę nieruchomą grupę w jej rozmaitych pozach, wśród której jeden tylko Piotr Iwanowicz stał w swych ciemnych okularach, jak ogromny ślepy nauczyciel, mając za sobą jasny krąg światła na kolorowej mapie i ślęczącego nad nią maleńkiego Lasparę.
Później, znacznie później, w czasie, gdy dzienniki wspomniały coś o nieudanym spisku wojskowym w Rosji (wzmianki te były pobieżne i wkrótce umilkły), przypomniałem sobie tę ujrzaną przelotnie grupę ze stojącą pośrodku postacią. Dziennik nie przytaczał żadnych szczegółów, ale wiadomem było, że zagraniczne partje rewolucyjne udzieliły pomocy, wysłały emisarjuszy, że nawet znalazły się pieniądze na wyprawienie parowca z ładunkiem broni, na którym spiskowcy mieli wtargnąć do prowincyj nadbałtyckich. I podczas gdy przebiegałem oczyma te skąpe, niedokładne wzmianki (któremi świat mało się interesował), przyszło mi na myśl, że starej, zorganizowanej Europie danem było w mojej osobie, jako towarzyszowi tej młodej Rosjanki, rzucić okiem za kulisy. Krótki to był i dziwny rzut oka, tam, na najwyższem piętrze wielkiego hotelu; oto wielki mąż we własnej osobie; w kącie nieruchomy, pękaty kształt mordercy żandarmów i szpiegów; Jakowlicz, weteran dawnych stowarzyszeń terorystycznych; kobieta z włosami tak prawie białemi jak moje i pełnemi życia, czarnemi oczyma; wszystko to pogrążone w półcieniu, z jasno oświetloną mapą Rosji na stole. Kobietę miałem sposobność zobaczyć ponownie. Gdyśmy czekali na windę, wybiegła na korytarz z oczyma utkwionemi w twarzy panny Haldin, odciągnęła ją na bok, jak gdyby dla udzielenia poufnej wiadomości. Rozmowa nie była długa. Parę słów zaledwie. Zjeżdżając windą, Natalja Haldin nie przerwała milczenia. Odezwała się dopiero wówczas, gdy znaleźliśmy się poza obrębem hotelu, i szli wybrzeżem w rzeźwej ciemności, pocentkowanej nadbrzeżnemi światłami, odbijającemi się w czarnej wodzie małego portu po lewej stronie, i z szeregiem wielkich hoteli po prawej.
— To była Zofja Antonowna. Pan wie kto to taki?
— Tak; wiem. Sławna...
— Ta sama. Pokazało się, że gdy wyszliśmy, Piotr Iwanowicz powiedział im, czego od niego chciałam. I dlatego za nami wybiegła. Przedstawiła mi się i rzekła: „Jest pani siostrą dzielnego człowieka, o którym pamięć nie zaginie. Może pani doczeka lepszych czasów“. Powiedziałam jej, że mam nadzieję doczekać takich czasów, kiedy to wszystko pójdzie w niepamięć, nie wyłączając nazwiska mego brata. Coś mnie wprost pchało, żeby to powiedzieć; pan mnie rozumie?
— Tak — rzekłem. — Myśli pani o erze zgody i sprawiedliwości?
— Tak. Zbyt wiele zemsty i nienawiści jest w teraźniejszej robocie. Oczywiście, poniechać jej nie można. To jest ofiara; niechże więc będzie jak największą. Zniszczenie jest dziełem gniewu. Niechże tyrani i mordercy pójdą w zapomnienie; a niech pozostanie jedynie pamięć o budowniczych.
— A Zofja Antonowna zgodziła się z panią? — zapytałem niedowierzająco. — Powiedziała tylko: „To dla pani dobrze, że wierzy pani w miłość“! Zdaje mi się, że mnie zrozumiała. Potem zapytała, czy spodziewam się zobaczyć pana Razumowa niezwłocznie. Powiedziałam jej, że liczę na to, iż uda mi się zaprowadzić go jeszcze dzisiejszego wieczora do mojej matki, która dowiedziała się, że on tu jest i pragnie koniecznie usłyszeć coś od niego o Wiktorze. Był on bowiem jedynym przyjacielem i powiernikiem mojego brata, przynajmniej, o ile nam wiadomo. Na to Zofja Antonowna rzekła: „Ach! tak. Brata pani. Proszę, niech pani powie panu Razumowowi, że puściłam w kurs wiadomość otrzymaną z Petersburga. Dotyczy ona aresztowania brata pani“ dodała. „Zdradził go człowiek z ludu, który się potem powiesił. Pan Razumow wytłumaczy pani to wszystko. I proszę, niech pani powie Razumowowi, że Zofja Antonowna przesyła mu pozdrowienia. Wyjeżdżam jutro wczesnym rankiem — bardzo daleko“.
Po chwili milczenia panna Haldin dodała:
— Byłam tak wzruszona tem, co tak niespodzianie usłyszałam, że poprostu nie mogłam się odezwać do pana wcześniej... Człowiek z ludu... Och! nasz biedny lud!
Zwolniła kroku i szła jakby nagle wyczerpana, ze spuszczoną głową. Z okien gmachu o tarasach i balkonach dolatywały banalne dźwięki muzyki hotelowej. Przed niskim, lichym portykiem kasyna dwóch czerwonych posłańców odcinało się w świetle lamp elektrycznych z jakimś tanim, prowincjonalnym szykiem, a pustka bulwarów i rzeki tchnęła obłudną zacnością i niewysłowioną nudą.
Uważałem za rzecz pewną, że dowiedziała się, jaki jest adres Razumowa, towarzyszyłem jej więc, nie pytając, dokąd idziemy. Na moście Mont Blanc, gdzie parę ciemnych postaci ginęło w szerokiej i długiej perspektywie, obramowanej światłami, panna Haldin rzekła:
— To niedaleko naszego domu. Tak mi się też zdawało. Adres jest Rue de Carouge. Zdaje mi się, że to będzie jeden z tych wielkich domów, świeżo zbudowanych dla rzemieślników.
Wzięła mnie poufale pod rękę i przyśpieszyła kroku. Było coś pierwotnego w naszem postępowaniu. Nie pomyśleliśmy o sposobach cywilizacji. Zapóźniony tramwaj przejechał koło nas; dorożki stały rzędem pod parkanami ogrodów, a nam nie przyszło do głowy skorzystać z którego z tych sposobów lokomocji... Pochłaniała ją zapewne jedna wyłącznie myśl; a co do mnie... tak ufnie wzięła mnie pod rękę... Gdy wstępowaliśmy po lekkiej pochyłości Corraterie, wszystkie sklepy były już pozamykane i w żadnem oknie nie świeciło się (jak gdyby wszystka handlująca tu ludność uciekła gdzieś z końcem dnia); panna Haldin rzekła, jakby na próbę:
— Mogłabym wpaść na chwilę i zajrzeć do mamy. Nie byłoby to bardzo z drogi.
Odwiodłem ją od tego zamiaru. Jeżeli pani Haldin rzeczywiście spodziewała się ujrzeć Razumowa tego wieczora, byłoby nierozsądkiem pokazywać się bez niego. Im wcześniej przydybiemy młodzieńca i przyprowadzimy go dla uspokojenia wzburzonej matki, tem lepiej. Przystała na mój pogląd i przeszliśmy naukos plac Teatralny, błękitnoszary w świetle elektrycznem od kamiennych flizów, z samotnym, całkiem czarnym konnym posągiem pośrodku.
Na ulicy Carouge znaleźliśmy się w uboższej dzielnicy, dochodzącej do krańców miasta. Wysokie, nowe domy wznosiły się, poprzegradzane pustemi placami. Na rogu bocznej uliczki ostre światło świeżo wybielonego sklepu padało wachlarzowato przez szerokie wejście. Zdaleka można było dostrzec jego wewnętrzną ścianę z dosyć skąpo zastawionemi półkami i ladę sklepową, pomalowaną brunatno. To był ów dom. Zbliżywszy się wzdłuż parkanu z desek pomazanych smołą, zobaczyliśmy wąską, bladą powierzchnię ściętego kąta: pięć pojedynczych okien, jedno nad drugiem, bez żadnego światła, uwieńczonych padającym na nie głębokim cieniem spadzistego dachu.
— Musimy zapytać w sklepie — zakomenderowała panna Haldin.
Chudy o nikłym zaroście mężczyzna, w brudnawym, białym kołnierzyku i prążkowanym krawacie, położył dziennik i, wychyliwszy się poufale na obu łokciach poza pustą ladę, odpowiedział, że pan, o którego pytam, jest istotnie jego lokatorem z trzeciego piętra, w obecnej jednak chwili niema go w domu.
— W obecnej chwili — powtórzyłem, spojrzawszy na pannę Haldin. — Czy to ma znaczyć, że pan spodziewa się wkrótce jego powrotu? Właściciel sklepu o przymilnych oczach i łagodnych ustach uśmiechnął się zlekka, jak gdyby wiedział wszystko o wszystkiem. Pan Razumow był cały dzień poza domem i wrócił wczesnym wieczorem. Ku jego (sklepikarza) wielkiemu zdziwieniu zeszedł znowu po upływie pół godziny. Zostawił klucz i powiedział, że wychodzi, bo potrzebuje powietrza.
Mówiąc to, uśmiechał się w dalszym ciągu, z głową wspartą na obu dłoniach. Powietrza. Powietrza. Ale czy to oznaczać miało długą lub krótką nieobecność, tego powiedzieć nie mógł. Noc była niewątpliwie bardzo duszna.
Po chwili milczenia, zwracając przymilne oczy ku drzwiom, dodał:
— Burza go przypędzi zpowrotem.
— Będzie burza? — zapytałem.
— Tak; z pewnością.
I jakby na potwierdzenie tych słów usłyszeliśmy bardzo daleki, głęboki odgłos grzmotu.
Porozumiawszy się oczyma z panną Haldin i widząc, że tak bardzo nie chce dać za wygraną, powiedziałem sklepikarzowi, żeby w razie, jeżeli pan Razumow wróci za pół godziny, poprosił go, aby poczekał na dole w sklepie. My znowu wstąpimy niezadługo..
Za całą odpowiedź poruszył głową niedostrzegalnie. Zgoda panny Haldin wyrażała się milczeniem. Wyszliśmy zwolna na ulicę i skierowaliśmy się za miasto; niskie parkany ogrodów, otaczających skromne wille, skazane na zburzenie, obwieszone zbitą masą zieleni, nurzały się w świetle gazowych latarni. Gwałtowny i monotonny huk lodowatych wód Arwy, toczących się ku nam po niskiej grobli, napełniał przestrzeń surowem tchnieniem, a dalej podwójny rząd latarni oznaczał ulicę niezabudowaną jeszcze. Z drugiego brzegu, nad którym wisiała straszliwa czarność brzemiennej burzą chmury, jakieś samotne, mętne światło zdawało się patrzeć na nas znużonem spojrzeniem. Gdy doszliśmy do mostu, rzekłem:
— Wracajmy lepiej.
Chudy właściciel sklepu ślęczał wciąż nad rozłożonym na ladzie dziennikiem. Gdy zajrzałem, podniósł tylko głowę i wstrząsnął nią przecząco, sznurując usta. Wróciłem do czekającej nazewnątrz panny Haldin i poszliśmy szybkim krokiem. Panna Haldin nadmieniła, że jutro raniutko pośle Annę z listem. Uszanowałem jej małomówność, sądząc, że milczenie będzie może najlepszym sposobem okazania mego współczucia.
Nawpół wiejska uliczka, jaką szliśmy zpowrotem, zmieniła się stopniowo na zwykłą miejską jezdnię, szeroką i pustą. Spotkaliśmy zaledwie paru zapóźnionych przechodniów i droga wydawała się nieskończoną, ponieważ naturalny niepokój mojej towarzyszki i mnie się udzielił. Nareszcie weszliśmy na Boulevard des Philosophes bardziej szeroki, bardziej pusty, bardziej obumarły, istne upostaciowanie drzemiącej praworządności. Ujrzawszy dwa oświetlone okna, bardzo widoczne zdaleka, wyobrażałem sobie panią Haldin siedzącą w fotelu, udręczoną tem straszliwem oczekiwaniem, pozostającą pod złym urokiem despotyzmu — biedną ofiarę tyranji i rewolucji. A był to widok okrutny i niedorzeczny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.