W oczach Zachodu/Część pierwsza/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł W oczach Zachodu
Wydawca E. Wende i S-ka / Tow. Wyd. IGNIS
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Janina Pajzderska
Tytuł orygin. Under Wertern Eyes
Źródło Skany na commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II

Słowa i wypadki tego wieczora musiały wyżłobić się stalowym rylcem w mózgu Razumowa, skoro mógł je spisać z taką dokładnością w wiele miesięcy potem.
Opis myśli, jakie opadły go na ulicy, jest nawet bardziej drobiazgowy i obfity. Rzec można, że nawał myśli rzucił się na niego z większą siłą, ponieważ umysłowe jego władze wydobyły się z pod przytłaczającej je obecności Haldina, przerażającej obecności wielkiej zbrodni i władnej siły wielkiego fanatyzmu. Przeglądając kartki dziennika Razumowa, uznaję, że „nawał myśli“ nie jest odpowiedniem określeniem.
Odpowiedniejszem określeniem byłoby: zamęt myśli, — wierne odbicie stanu jego uczuć. Myśli samych w sobie było mało, były, jak myśli większości istot ludzkich, nieliczne i proste — ale nie dadzą się tutaj odtworzyć we wszystkich swych powtarzających się wykrzyknikach, z których tworzył się nieskończony, męczący zamęt, gdyż droga była długa.
Jeżeli myśli te wydać się mogą czytelnikowi Zachodu czemś zgoła gorszącem, przesadzonem, lub nawet niewłaściwem, to należy pamiętać, iż co do pierwszego może to być wynikiem niedostatecznej umiejętności mego opowiadania. Co się zaś tyczy reszty, to zauważę tu jedynie, że działo się to nie w Europie Zachodniej.
Być może, iż narody kształtowały swoje rządy, ale i rządy odpłaciły im tą samą monetą. Jest rzeczą nie do pomyślenia, żeby młody Anglik znalazł się w położeniu Razumowa. A skoro tak jest, daremnem byłoby wyobrażać sobie, coby myślał w podobnej sytuacji. Jedynie trafnem może tu być przypuszczenie, iż nie myślałby tak, jak myślał Razumow w tym przełomowym momencie swego losu. Anglik nie miałby dziedzicznej i osobistej świadomości środków, jakiemi historyczna autokracja zwalcza wszelkie ideje, strzeże swej władzy i broni swego istnienia. Byłby mógł, przez jakiś wybryk wyobraźni, przypuścić, iż wtrącą go samowolnie do więzienia, ale chyba w malignie (a może nawet i nie wtedy) przyszłoby mu do głowy, że go będą siec rózgami, i że taki sposób badania lub kary jest wogóle dopuszczalny.
Jest to tylko pierwotny i niejako namacalny przykład różnicy warunków, w jakich rozwija się myśl Zachodu. Nie wiem, czy to niebezpieczeństwo przedstawiło się specjalnie Razumowowi, ale bezwątpienia odegrało nieświadomie rolę w ogólnym zamęcie trwogi, jaki go ogarnął. Dokładnie natomiast, jak to było wykazane, zdawał sobie sprawę z subtelniejszych sposobów, jakiemi despotyczny rząd może unicestwić jednostkę. Proste wydalenie z uniwersytetu (najłagodniejsza kara, jaka go spotkać mogła), przy niemożliwości prowadzenia dalszych studjów gdzie indziej, wystarczało, aby zniweczyć całą przyszłość młodzieńca, który jedynie własnemi uzdolnieniami mógł sobie wywalczyć miejsce w świecie. Był Rosjaninem, więc dla niego, być w coś zawikłanym znaczyło to samo, co zepchnięcie w najniższe głębie społeczne, pomiędzy nędzarzy i wydziedziczonych — nocne ptaki stolicy.
Należy tu również wziąć pod uwagę — aby zrozumieć bieg myśli Razumowa — jego wyjątkowe stosunki rodzinne, a raczej ich brak całkowity. Przypomniał sobie i to także. Toż niedawno uprzytomnił mu to w okrutnie dobitny sposób ten przeklęty Haldin. „Więc dlatego, że nie mam nikogo, to i wszystko inne ma mi być odjęte“, pomyślał z goryczą.
Zdobył się na nowy wysiłek, żeby iść dalej. Wzdłuż jezdni, podobne do jakichś widm, pomykały sanki, brzęcząc w migotliwej białości śnieżycy na tle czarnej nocy. „Bo to jest zbrodnia“, mówił do siebie. „Mord jest mordem“, podniecał się w duchu. Cała moc opuściła go nagle, jak gdyby ją jakaś ręka zabrała. Dzięki jednak potężnemu wysiłkowi woli wróciła, lękał się bowiem, że zemdleje na ulicy i policja go podniesie z kluczem od jego mieszkania w kieszeni. Znajdą tam Haldina i wtedy będzie zgubiony.
Rzecz dziwna, ta obawa dodawała mu sił, by wytrwać aż do końca. Przechodniów było mało. Zrzadka który z nich zjawiał się przed nim nagle i wymijał bezszelestnie, znikając natychmiast w zadymce.
Był już w dzielnicy najuboższej. Tu zauważył jakąś staruszkę, pookręcaną wystrzępionemi chustami. W świetle latarni wyglądała na bezdomną żebraczkę. Szła sobie wolniuteńko poprzez śnieżycę, jak gdyby nie miała się gdzie spieszyć, piastując pod pachą, jak skarb bezcenny, okrągły bochenek czarnego chleba i Razumow, odwracając wzrok, pozazdrościł jej spokoju ducha i pogody losu.
Dla czytelnika opowiadania Razumowa jest rzeczą istotnie zdumiewającą, jak on potrafił iść ciągnącemi się w nieskończoność ulicami po chodnikach, na których stopniowo tworzyły się zaspy śniegu. Ale popychała go myśl o Haldinie, zamkniętym w jego pokoju, i rozpaczliwa chęć pozbycia się jego obecności. Żadne wyrozumowane postanowienie nie brało w tych wysiłkach udziału. To też, gdy dowlókłszy się do owego nędznego szynczku, usłyszał, że woźnicy Ziemianicza niema, osłupiał bezradnie.
Posługacz, rozczochrany młokos w juchtowych butach i różowej koszuli, wykrzyknął, odsłaniając blade dziąsła w głupkowatym uśmiechu, że Ziemianicz wcześnie popołudniu był już „urżnięty“ i poszedł z butelką pod każdą pachą zapewne do swoich koni.
Właściciel nędznej nory, kościsty, niski mężczyzna w luźnym kaftanie sukiennym, spadającym mu do pięt, z rękami za pasem, kiwnął potwierdzająco głową.
Ohydne wyziewy trunków i zjełczałego tłuszczu chwyciły Razumowa za gardło. Grzmotnął w stół pięścią i wrzasnął gwałtownie:
— Łżesz!
Wynędzniałe, nieumyte twarze zwróciły się w jego kierunku. Jakiś łagodnooki obdartus, pijący herbatę przy najbliższym stoliku, przesiadł się dalej. Powstał szmer zdziwienia z podkładem niepokoju. Dał się też słyszeć śmiech i wykrzyknik: „No! No!“ drwiąco-kojący. Posługacz obejrzał się dokoła i oświadczył zebranym:
Barin nie chce wierzyć, że Ziemianicz się upił.
Z najdalszego kąta ochrypły głos, należący do jakiegoś wstrętnie obdartego indywiduum, z twarzą czarną jak morda niedźwiedzia, zamruczał gniewnie:
— Przeklęty „jamszczyk“ złodziei. Po djabła nam ten jego „barin“ tutaj? My tu wszyscy jesteśmy uczciwi ludzie.
Razumow, przygryzając usta do krwi, aby nie wybuchnąć przekleństwem, poszedł za właścicielem spelunki, który, szepnąwszy mu: „Pójdź za mną, batiuszka“ — zaprowadził go do malutkiej nory za drewnianą ladą, skąd dochodził plusk wody. Obdarte, mokre, bezpłciowe stworzenie myło tam szklanki, pochylając się nad drewnianym szaflikiem przy świetle łojowego ogarka.
— Tak, batiuszka — wymówił żałośnie człowiek w długim kaftanie. Miał śmiałą, chytrą twarz i rzadką, siwiejącą brodę. Usiłując zapalić blaszaną latarkę, tulił ją do piersi i ciągle gadał:
Pokaże Ziemianicza barinowi na dowód, że się tu łgarstw nie opowiada. I pokaże go pijanym. Kobieta mu pono wczorajszej nocy uciekła. „Istna czarownica! A chuda. Tfu!“ I splunął. One zawsze od niego uciekały, a ten czort, pomimo że już po sześćdziesiątce, nie mógł się do tego przyzwyczaić. Ale każdy martwi się na swój sposób, a Ziemianicz był głupcem od urodzenia. I zaraz do butelki. „A ktoby tu w naszym kraju bez butelki wytrzymał, powiada. Ot, prawdziwy ruski człowiek. — Prosiak... Niech barin pójdzie ze mną, jeżeli łaska“.
Razumow przeszedł jakąś zaśnieżoną, kwadratową przestrzeń, wtłoczoną pomiędzy wysokie mury o niezliczonej ilości okien. Tu i owdzie mętne, żółte światełko migało wśród czworoboku ciemności. Dom był jakby ulem ludzkiego robactwa, olbrzymim przytułkiem nędzy sterczącym nad krawędzią głodu i rozpaczy.
W rogu podwórka grunt zapadał się raptownie i Razumow, idąc za światłem latarni, wszedł małemi drzwiczkami do jakiejś podziemnej pieczary. W głębi trzy kudłate koniki, przywiązane do kółek, stały nieruchomo ze zwieszonemi łbami, znacząc się niewyraźnie w mętnem świetle latarni. Musiała to być owa sławna trójka, w której Haldin pokładał nadzieję swojej ucieczki. Razumow rozejrzał się lękliwie w mrocznem wnętrzu. Przewodnik jego kopnął nogą w stronę.
— Otóż i on. Ach! gołąbeczek! Prawdziwy ruski człowiek. „Pal djabli smutki“, powiada: „Przynoś butelczynę i zabierz mi swój paskudny kubek z przed oczu“. Ha! ha! ha! Taki to on.
Podniósł latarnię i oświecił postać leżącego człowieka, ubranego jak do wyjścia. Głowa jego ginęła w spiczastej, sukiennej czapie. Z drugiego końca wiązki słomy sterczały nogi w olbrzymich, ciężkich buciskach.
— Zawsze gotów do jazdy — zauważył właściciel szynku. — Prawdziwy ruski jamszczyk. Święty czy djabeł, dzień czy noc, to wszystko jedno dla Ziemianicza, gdy ma serce wolne od troski. „Nie pytam kto jesteś, tylko gdzie chcesz jechać“ powiada. Zawiózłby samego szatana do piekła, poświstując na konie. Wielu takich, których on woził, pobrzękuje dziś kajdanami w Nerczyńskich kopalniach.
Razumow wzdrygnął się.
— Zawołajcie go, obudźcie — wybełkotał.
Szynkarz postawił latarnię, schylił się i potężnem kopnięciem obdarzył śpiącego. Ten otrząsnął się, ale nie zmienił postawy. Za trzeciem kopnięciem zamamrotał coś, pozostał jednak nieruchomy.
Szynkarz odstąpił i westchnął głęboko.
— Sam barin widzi, jak jest. Zrobiliśmy wszystko co się dało.
Podniósł z ziemi latarnię. Dziwaczne, czarne cienie zatańczyły w kręgu światła. Razumowa ogarnęła straszna wściekłość — ślepa wściekłość instynktu samozachowawczego.
— A! podłe bydlę! — ryknął jakimś nieludzkim głosem, aż latarnia podskoczyła i zaczęła drżeć. — Ja cię obudzę! Daj mi... daj!...
Rozejrzał się dziko dokoła, porwał widły stajenne i, rzuciwszy się na bezwładne ciało, począł je walić, wydając niezrozumiałe okrzyki. Po pewnym czasie krzyki jego ustały, i w ciszy i pomroce podobnej do piwnicy stajni rozlegał się jedynie odgłos ciosów. Razumow okładał Ziemianicza z niepohamowaną wściekłością nawałą razów, które dźwięczały jak odgłosy cepów. Poza gwałtownemi ruchami Razumowa nic nie drgnęło; ani grzmocony człowiek, ani podobne do szprych cienie na ścianach. I tylko słyszało się uderzenia. Było coś niesamowitego w tej scenie.
Nagle rozległ się trzask. Widły pękły i złamana ich połowa poleciała w ciemność daleko poza światło. W tej samej chwili Ziemianicz usiadł. Na ten widok Razumow znieruchomiał, jak człowiek z latarnią, tylko piersi jego chwytały ciężko powietrze, jak gdyby miały pęknąć.
Jakieś tępe poczucie bólu musiało przeniknąć poprzez kojącą noc pijaństwa, która otulała tę „jasną, rosyjską duszę“, wychwalaną z takim zapałem przez Haldina. Ale jasnem było, że Ziemianicz nic nie widzi. Źrenice jego zamigotały biało w świetle latarni i zgasły. Przez chwilę siedział z zamkniętemi oczyma, jak gdyby nad czemś z trudem rozmyślając, poczem osunął się zwolna na bok, nie wydawszy najlżejszego dźwięku. Tylko słoma zachrzęściła trochę. Razumow wpatrywał się w niego błędnie, walcząc o możność oddechu. Po chwili usłyszał lekkie chrapanie.
Cisnął złamaną część wideł, która mu w ręku została, i wyszedł spiesznie wielkiemi krokami, nie obejrzawszy się za siebie ani razu.
Uszedłszy w ten sposób jakie pięćdziesiąt yardów, natknął się na zaspę śnieżną i zapadł w nią po kolana.
To go oprzytomniło i gdy się rozejrzał, spostrzegł, że zmylił drogę. Zawrócił więc, ale już wolniejszym krokiem. Gdy mijał dom, z którego wyszedł, pogroził pięścią temu ponuremu schronisku zbrodni i nędzy, wznoszącemu swój złowrogi ogrom na białym gruncie. Miało wygląd zadumany. Razumow ze zniechęceniem spuścił rękę wzdłuż ciała.
Namiętne poddanie się rozpaczy i namiętne pragnienie pociechy ze strony Ziemianicza zawiodło go. Otóż to był lud. Prawdziwy ruski człowiek! Razumow był rad, że zbił to bydlę, tę „jasną duszę“ tamtego. Tacy to oni byli: lud i zapaleniec. Pomiędzy tymi dwoma, on, Razumow, zginie! Pomiędzy pijaństwem chłopa niezdolnego do czynu, a marzycielskiem upojeniem idealisty, niezdolnego do trzeźwej oceny porządku rzeczy i istotnego charakteru ludzi. Był to rodzaj straszliwej dziecinady. Ale nad dziećmi jest władza. „Ach! bat! bat! Twarda ręka!“ myślał Razumow i łaknął władzy, żeby mógł karać i niszczyć.
Cieszył się, że wygrzmocił to bydlę. Fizyczny wysiłek pozostawił mu jednak przyjemne ciepło. Duchowy niepokój uśmierzył się również, jak gdyby całe rozgorączkowanie wyszło z niego w gwałtownym, zewnętrznym wybuchu. Pozostała mu tylko świadomość straszliwego niebezpieczeństwa i poczucie mocnej, nienasyconej nienawiści.
Szedł coraz wolniej. Istotnie, zważywszy, jaki to gość oczekiwał go w domu, nie można się było dziwić, że się ociągał z powrotem. Było to tak, jak gdyby przygarnął zaraźliwą chorobę, która go może nie uśmierci, ale odbierze wszystko, dla czego żyć warto, i świat zamieni w piekło.
Cóż on tam robił teraz? Leżał na łóżku jak umarły, odwróconemi dłońmi zasłaniając oczy. Razumow ujrzał jak na jawie Haldina na swem łóżku, z głową wtłoczoną w białą poduszkę, nogi w długich butach i sterczące do góry stopy. I w przystępie wściekłości powiedział sobie: „Zabiję go, gdy wrócę do domu“. Ale wiedział bardzo dobrze, że się to nanic nie zdało. Trup zawieszony u szyi będzie dlań taką samą zgubą, jak człowiek żyjący. Tu tylko zupełne unicestwienie mogło coś pomóc. A to było niemożebne. Więc cóż? Popełnić samobójstwo, żeby uniknąć tej klęski?
Rozpacz Razumowa była zbyt przepojona nienawiścią, ażeby mógł przyjąć takie wyjście.
A jednak prawdziwa rozpacz — nie mniej — ogarniała go na myśl, że będzie zmuszony przebywać z Haldinem nieokreśloną ilość dni w śmiertelnej trwodze za lada szelestem. Ale może, gdy się Haldin dowie, że „jasna dusza“ Ziemianicza uległa zaćmieniu pijaństwa, uniesie swą przeklętą rezygnację gdzie indziej. Jednak to nie było prawdopodobne.
Razumow pomyślał: „Mam być zmiażdżony i nie mogę nawet uciec“. Inni mieli gdzieś jakiś kącik ziemi, jakiś domek na prowincji, kędy mieli prawo zanieść swe troski. Jakieś materjalne schronienie. On nie miał nic. Nie miał nawet moralnego schronienia — schronienia zaufania. Do kogóż pójdzie z tą opowieścią w tym wielkim, wielkim kraju?
Razumow tupnął nogą i pod miękkim dywanem śniegu uczuł twardy grunt Rosji, martwy, zimny, nieporuszony, jak ponura, tragiczna macierz pod całunem — uczuł grunt ojczysty, swój własny, bez domowego ogniska, bez jednego serca!
Podniósł oczy wgórę i zdumiał. Śnieg przestał padać i teraz, jakby cudem, zobaczył nad głową czyste, czarne niebo północnej zimy, wyiskrzone wspaniale gwiazdami. Był to baldachim, godny nieskazitelnej białości śniegów. Razumow doznał niemal fizycznego wrażenia bezkresnej przestrzeni i niezliczonej ilości miljonów gwiazd.
Wyczuł to z wrażliwością Rosjanina, zrodzonego do dziedzictwa przestrzeni i liczb. Pod wspaniałym bezmiarem nieba śnieg pokrywał nieskończone lasy, zamarzłe rzeki, równiny olbrzymiego kraju, zacierając kopce graniczne, nierówności gruntu, niwelując wszystko swą jednostajną białością, czyniąc zeń potworną, pustą kartę, czekającą, by na niej spisano jakąś niepojętą historję. Śnieg pokrywał ten bierny kraj, wraz z jego niezliczonemi gromadami mieszkańców, podobnych do Ziemianicza, i garstką wichrzycieli, podobnych do Haldina — mordujących bezmyślnie.
Był to rodzaj uświęconej martwoty, Razumow uczuł dla niej szacunek. Głos wewnętrzny wołał do niego: „Nie dotykaj jej“. Była to rękojmia trwania bezpieczeństwa, podczas gdy praca dojrzewającego przeznaczenia szła dalej — praca nie rewolucji z jej namiętną lekkomyślnością działania i zmiennym porywem — lecz pokoju. Martwocie tej potrzebna była nie zawierucha sprzecznych pożądań ludu, lecz wola silna i jedna; potrzebny jej był nie gwar licznych głosów, ale człowiek — mocny i jeden!
Razumow stanął na punkcie nawrócenia. Oczarowało go jego zbliżanie się, jego przepotężna logika. Bo bieg myśli nie jest nigdy fałszywy. Fałsz leży daleko na dnie życiowych potrzeb, w tajemnych trwogach i nawpół ukształtowanych ambicjach, w tajemnej ufności, połączonej z tajemnem niedowierzaniem sobie samym, w umiłowaniu nadziei i w obawie niepewnego jutra.
W Rosji, krainie widmowych idej i bezcielesnych aspiracyj, wiele dzielnych umysłów zwróciło się po daremnych, nieustannych starciach ku jedynemu, historycznemu faktowi. Zwróciły się do autokracji po spokój swego patrjotycznego sumienia, jak znużony niedowiarek zwraca się ku wierze ojców po błogosławieństwo duchowego odpoczynku. I podobnie jak inni Rosjanie przed nim, Razumow w rozterce z sobą samym uczuł dotknięcie łaski na czole.
— Haldin dąży do rozkładu — myślał, zaczynając iść znowu. — Czemże on jest ze swojem oburzeniem, ze swą gadaniną o niewoli, o sprawiedliwości Bożej? Wszystko to jest rozkładem. Lepiej niech tysiące cierpią, niżby cały naród stał się rozczłonkowaną całością, bezradną jak pył na wietrze. Obskurantyzm lepszy jest niż światło pochodni pożarnych. Ziarno kiełkuje po ciemku. Z czarnej roli wydobywa się doskonała roślina. Ale wybuchy wulkaniczne są jałowe i niszczą płodny grunt. I mamże ja, który kocham mój kraj — który to tylko mam do kochania i w tem tylko mogę pokładać wiarę — mamże dopuścić, by ten zagorzały fanatyk zniweczył moją przyszłość, może moją użyteczność dla kraju?
Łaska wstąpiła w Razumowa. Uwierzył teraz w człowieka, który przyjdzie w oznaczonym czasie.
Czemże jest tron? Kilku kawałkami drzewa, obitemi aksamitem. Ale tron jest również siedliskiem władzy. Forma rządu — to kształt narzędzia — to instrument. Ale dwadzieścia tysięcy pęcherzy, wzdętych najwznioślejszemi uczuciami i obijających się wzajemnie o siebie w powietrzu są tylko nędzną zawadą w przestrzeni, nie posiadając żadnej władzy, żadnej woli, nie mając nic do dania.
Szedł tak dalej, nie zważając na drogę, rozprawiając z samym sobą, z niezwykłą obfitością i łatwością słów. Zazwyczaj przychodziły mu one z trudem, po sumiennem i uciążliwem poszukiwaniu. Jakaś siła wyższa natchnęła go potokiem niezbitych argumentów, podobnie jak pewni nawróceni grzesznicy stają się zniewalająco wymowni.
Ogarnęło go jakieś surowe rozradowanie.
„Czemże są posępnie mętne rojenia tego zapaleńca w porównaniu z trzeźwem pojęciem mego umysłu?“ mówił do siebie. „Alboż to nie mój kraj? Alboż nie mam czterdziestu miljonów braci?“ zapytywał siebie, bezsprzecznie zwycięski w milczeniu własnych piersi. I to straszliwe lanie, jakie sprawił bezwładnemu Ziemianiczowi, wydało mu się widomym znakiem ścisłego związku, rozrzewniająco surową koniecznością bratniej miłości. „Nie, jeśli mam cierpieć, niechże przynajmniej cierpię za moje przekonania, nie za zbrodnię, którą mój rozum — mój chłodny, wyższy umysł — potępia“.
Na chwilę przestał myśleć. Cisza w jego piersiach była zupełna. Ale ogarnął go jakiś podejrzany niepokój, coś w rodzaju tego, czego możemy doznawać wchodząc w nieoświetlone, obce miejsce — niewyrozumowane uczucie, że coś skoczy na nas w ciemności — bezsensowny lęk niewidzialnego.
Oczywiście, daleko mu było do tego, żeby być zmurszałym reakcjonistą. Nie wszystko było tu najlepszem. Despotyczna biurokracja... nadużycia... zepsucie... i tak dalej. Potrzeba było zdolnych ludzi. Światłych umysłów. Oddanych serc. Ale absolutna władza powinna była zostać — narzędzie gotowe dla owego człowieka — wielkiego autokraty przyszłości. Razumow wierzył w niego. Historyczna logika czyniła go nieuniknionym. Położenie narodu domagało się go: „Cóż innego“, zapytywał siebie z zapałem, „mogłoby pchnąć całą tę masę w jednym kierunku? Nic innego. Nic, tylko jedna czyjaś wola“.
Był przekonany, że poświęcał osobistą tęsknotę za liberalizmem — odrzucając ponętny błąd dla surowej rosyjskiej prawdy. „To jest patrjotyzm“, zauważył w duchu i dodał: „Tu w pół drogi zatrzymać się nie można“. I dorzucił jeszcze: „Nie jestem tchórzem“.
I znów zapanowała śmiertelna cisza w piersi Razumowa. Szedł ze zwieszoną głową, nie ustępując z drogi nikomu. Szedł zwolna, a powracające myśli przemawiały do niego z uroczystą powolnością:
„Czemże jest ten Haldin? Czemże ja jestem? Tylko dwoma ziarnkami piasku. Ale olbrzymia góra powstaje z takich nic nie znaczących ziarnek. A śmierć jednego człowieka lub wielu ludzi to drobnostka. Jednak zwalczamy zarazę. Alboż ja pragnę jego śmierci? Bynajmniej. Ocaliłbym go, gdybym mógł. Ale tego nikt nie dokaże. To uschnięty członek, który trzeba odciąć. Jeśli mam zginąć przez niego, niechże przynajmniej nie ginę z nim, związany wbrew mojej woli z jego ponurem warjactwem, które nie rozumie ani ludzi, ani rzeczy. Czemu mam zostawiać po sobie mylną pamięć!“
Przemknęło mu przez myśl, że niema na świecie nikogo, ktoby dbał o to, jaką on pamięć po sobie zostawi. Lecz natychmiast wykrzyknął w duchu:
„Zginąć marnie dla fałszu!... Co za nędzny los“.
Znajdował się teraz w bardziej ożywionej części miasta. Nie zauważył zderzenia się dwojga sanek tuż przy zakręcie. Woźnica jednych z nich wrzasnął płaczliwie na drugiego:
„Ach! ty podły łotrze!“
Ten ochrypły wrzask, wpadający w samo ucho Razumowa, zmącił bieg jego myśli. Wstrząsnął niecierpliwie głową i szedł dalej, patrząc wprost przed siebie. Nagle na śniegu, wpoprzek chodnika, zobaczył Haldina. Leżał nawznak, trochę z boku, jakby umyślnie wybrał sobie to miejsce, leżał wyraźny, rzeczywisty, z odwróconemi dłońmi na oczach, w bronzowym, obcisłym paltocie i długich butach. Śnieg dokoła niego nie był podeptany.
Halucynacja była tak niemal dotykalną, że Razumow mimo woli sięgnął do kieszeni, by się upewnić, że jest tam klucz od pokoju. Lecz powściągnął się i skrzywił usta pogardliwie. Zrozumiał. Myślał z takiem natężeniem o tej postaci, leżącej tam, na jego łóżku, że to wywołało owo nadzwyczajne złudzenie wzrokowe. Razumow ocenił zjawisko spokojnie. Ze skupioną twarzą, nie zmieniając chodu i patrząc w dal poza widziadło, przeszedł po niem, doznawszy jedynie lekkiego ściśnienia w piersiach. Następnie odwrócił głowę, aby spojrzeć, i ujrzał tylko świeże ślady stóp swoich na miejscu, gdzie leżały piersi widziadła.
Razumow szedł dalej i po chwili szepnął do siebie ze zdumieniem:
— Zupełnie jak żywy! Zdawał się oddychać! I właśnie tak na mojej drodze! Nadzwyczajne zdarzenie!
Uszedł jeszcze kilka kroków i mruknął przez zaciśnięte zęby:
— Muszę z nim skończyć.
I znowu przez kilkadziesiąt kroków szedł jak w próżni. Otulił się szczelniej płaszczem i nacisnął czapkę na oczy.
— Zdradzić. Wielkie słowo. Cóż to jest zdrada? Mówi się, że człowiek zdradza swój kraj, przyjaciół, kochankę. Musi tu przedewszystkiem istnieć jakiś moralny związek. Człowiek może jedynie zdradzić swoje sumienie. A gdzie tu wchodzi w grę moje sumienie? Jakie węzły wspólnych wierzeń, wspólnych przekonań zmuszają mnie, abym się pozwolił wciągać w przepaść temu fanatycznemu idjocie? Wprost przeciwnie, wszelkie zobowiązania prawdziwej odwagi są po tamtej stronie.
Razumow rozejrzał się dokoła z pod czapki.
— Cóż mi mogą zarzucić przesądy świata? Czym wywoływał jego wynurzenia? Nie! Czy bodaj jednem słowem, jednem spojrzeniem upoważniłem go do przypuszczenia, że przyjmuję jego zaufanie? Nie! Prawda, że zgodziłem się iść do Ziemianicza. No, i poszedłem. I złamałem na nim widły — na tem bydlęciu.
Coś jakby zawirowało w jego głowie, wydobywając na powierzchnię jeden szczególnie jasny wytwór mózgu.
— W każdym razie będzie lepiej — zauważył całkiem odmiennym, myślowym tonem, — jeżeli tę okoliczność zatrzymam przy sobie.
Minął zakręt, wiodący do jego mieszkania, i znalazł się na szerokiej, widnej ulicy. Otwarte były jeszcze niektóre sklepy i wszystkie restauracje, światła padały na chodniki, po których mężczyźni w kosztownych futrach, tu i owdzie w towarzystwie eleganckiej postaci kobiecej, spacerowali swobodnie. Razumow spoglądał na nich z pogardą surowego wyznawcy dla płochego tłumu. To był wielki świat: ci oficerowie, dygnitarze, członkowie Yacht-Clubu. Poranny wypadek podziałał na nich wszystkich. Cóżby rzekli, gdyby wiedzieli, co ten student w płaszczu zamierza uczynić?
— Żaden z nich nie jest zdolny czuć i myśleć tak głęboko jak ja. Wieluż pomiędzy nimi potrafiłoby spełnić czyn przekonania?
Razumow szedł coraz wolniej jasno oświetloną ulicą. Powziął już silne postanowienie. Prawdę mówiąc, trudno to było nazwać postanowieniem. Poprostu uświadomił sobie to, co zamierzał uczynić od początku. A jednak czuł potrzebę czyjejś sankcji.
Z jakiemś bolesnem uczuciem powiedział sobie:
— Chcę, żeby mnie zrozumiano.
Ogarnęło go wszechludzkie pragnienie, w całem swojem głębokiem i melancholijnem znaczeniu — jego, który wśród osiemdziesięciu miljonów rodaków nie miał jednego serca, przed którem mógłby się wywnętrzyć.
O adwokacie nie było co myśleć. Zbyt lekceważył tego podrzędnego krętacza. Nie mógł również otworzyć sumienia przed pierwszym policjantem na rogu. Nie pilno mu też było iść do komisarza cyrkułu, w którym mieszkał. Widywał czasem tego pospolicie wyglądającego osobnika w podniszczonym mundurze, z dymiącym papierosem, przyklejonym do dolnej wargi.
— Prawdopodobnie zacząłby od tego, że mnieby zaaresztował. A w każdym razie narobiłby hałasu — pomyślał Razumow praktycznie.
A taki czyn przekonania musi być spełniony z godnością.
Razumow łaknął rozpaczliwie rady, moralnej podpory. Któż wie dobrze czem jest prawdziwe osamotnienie? — nie wyraz utarty, ale naga, straszliwa rzeczywistość? Nawet dla osamotnionych ma ono maskę na twarzy. Najnędzniejszy wyrzutek tuli w pamięci jakieś wspomnienie lub jakąś złudę. Raz po raz fatalny zbieg okoliczności może na chwilę uchylić zasłonę. Na chwilę tylko. Bo żadna ludzka istota nie mogłaby znieść na stałe widoku moralnego osamotnienia. Doprowadziłoby ją to do obłędu. A Razumow dosięgnął właśnie tego punktu widzenia. Dla uniknięcia go żywił w ciągu całej jednej minuty szalony zamiar, by pobiec do swego mieszkania, paść na kolana przed łóżkiem z wyciągniętą na niem ciemną postacią i wyznać wszystko w namiętnych słowach, które wstrząsnęłyby najgłębszą jaźnią tego człowieka; skończyłoby się to łzami i uściskami, nieopisanem zespoleniem dusz, jakiego świat nigdy dotąd nie widział. To było wzniosłe!
Drżał już i płakał wewnętrznie. Ale uświadomił sobie, że w oczach, któreby przypadkowo na niego padły, wygląda jak spokojny student, który wyszedł na przechadzkę. Zauważył również rzucone z ukosa błyszczące spojrzenie ładnej kobiety z delikatną główką, okrytej aż do stóp włochatemi skórami dzikich zwierząt, niby jakaś wątła pierwotna piękność — spojrzenie, które spoczęło przez chwilę z rodzajem drwiącej tkliwości na tym tak głęboko zadumanym, przystojnym młodzieńcu.
Nagle Razumow stanął. Mignęły mu jakieś siwe wąsy i w jednej chwili ten przelotny widok wywołał w jego pamięci całkowity obraz księcia K—, człowieka, który raz uścisnął mu rękę, jak nikt inny nigdy, lekkim, przeciągłym uściskiem, co był niby tajemny znak, niby wpółmimowolna pieszczota.
I Razumow zdumiał się. Dlaczego nie pomyślał o nim pierwej?
— Senator, dygnitarz, znakomita osobistość. On!
Dziwnie kojące uczucie ogarnęło Razumowa. Kolana zatrzęsły się pod nim zlekka. Ale powściągnął to wzruszenie z nowonarodzoną surowością. Wszelkie roztkliwienie było szkodliwą niedorzecznością. Pośpiesznie wskoczył do sanek i krzyknął na woźnicę:
— Do pałacu K—. Dalej! Jazda! A żywo!
Wystraszony mużyk, zarośnięty po same białka oczu, odpowiedział trwożliwie:
— Słyszę, Wasza Wysoka Wielmożność.
Szczęściem to było dla Razumowa, że książę K— nie należał do ludzi tchórzliwych. W dzień zabójstwa pana de P— nadzwyczajne przygnębienie i trwoga panowały w wysokich sferach urzędowych.
Książę K— siedział sam, smutnie zadumany, w gabinecie, gdy wystraszona służba oznajmiła, że tajemniczy młodzieniec wdarł się przemocą do hallu, nie powiedział ani swego nazwiska ani rodzaju interesu i nie chce ustąpić, dopóki nie zobaczy się prywatnie z Jego Ekscelencją. Książę K— zamiast zamknąć się na klucz i zatelefonować po policję, jakby to na jego miejscu dziewięć dziesiątych dygnitarzy uczyniło tego wieczora, uległ ciekawości i poszedł spokojnie do drzwi gabinetu.
W hallu, w którym frontowe drzwi były otwarte naoścież, poznał odrazu Razumowa, bladego jak śmierć, z pałającemi oczami, otoczonego gromadą zakłopotanych lokajów.
Książę K— stropił się niepomiernie, a nawet oburzył. Ale jakieś uczucie szacunku dla samego siebie nie dozwoliło mu kazać wyrzucić tego młodzieńca nikczemnym sługusom. Niedostrzeżony, cofnął się do swego pokoju i po chwili zadzwonił. Razumow usłyszał w hallu srogo podniesiony, ostry głos, mówiący gdzieś zdaleka:
— Wprowadzić tu tego pana.
Razumow wszedł bez obawy. Czuł się nietykalnym, wywyższonym ponad pospolite, ludzkie sądy. I choć widział, że Książę patrzy na niego z nietajonem niezadowoleniem i nie prosi go siedzieć, jasność jego umysłu, z której dokładnie zdawał sobie sprawę, napełniła go nadzwyczajną pewnością siebie.
W pół godziny ukazali się obaj. Lokaje wstali i dopomogli Księciu, poruszającemu się z trudem na podagrycznych nogach, otulić się w futro. Powóz już czekał naskutek poprzednio wydanego rozkazu. Gdy wielkie, podwójne drzwi otwarły się z trzaskiem, Razumow, który stał w milczeniu, zapatrzony w przestrzeń lecz w wielkiem napięciu wszystkich władz, usłyszał głos Księcia:
— Podaj mi ramię, młodzieńcze.
Pełne spokoju i godności opowiadanie Razumowa i aż nadto widoczna trudność położenia, w jakiem się ten znajdował, wywarły wielkie wrażenie na ruchliwym, powierzchownym umyśle byłego gwardzisty — salonowca, doświadczonego jedynie w miłosnych zabiegach i salonowem powodzeniu. Powiedział mu:
— Nie. Wszystko zważywszy, nie mogę ci wziąć za złe, że się odważyłeś przyjść do mnie z tą opowieścią. To nie jest sprawa dla policyjnych siepaczy. Rzecz to ogromnej wagi... Bądź spokojny. Wyprowadzę cię z tego nadzwyczajnego i tak trudnego położenia.
Poczem Książę wstał i zadzwonił, a Razumow, skłoniwszy się, rzekł z uszanowaniem:
— Zawierzyłem memu instynktowi. Młody człowiek, nie mający nikogo na świecie, zwrócił się w chwili, która wystawiła na próbę jego najgłębsze przekonania polityczne, do znakomitego Rosjanina — to wszystko.
Książę wykrzyknął pospiesznie:
— Zrobiłeś dobrze.
W powozie — była to mała karetka na płozach — Razumow przerwał milczenie lekko drżącym głosem:
— Wdzięczność moja przechodzi najśmielsze moje uczucia.
Nie mógł złapać oddechu, bo uczuł niespodzianie w ciemności przelotne uściśnienie ręki.
— Zrobiłeś dobrze — powtórzył Książę.
Gdy powóz stanął, Książę szepnął Razumowowi, który nie ośmielił się zadać żadnego pytania:
— Dom generała T—.
Pośrodku zaśnieżonej drogi płonęło wielkie ognisko. Kilku kozaków z przerzuconemi przez ramię cuglami grzało się dokoła niego. Dwóch wartowników stało przy drzwiach, żandarmi włóczyli się po wielkim podjeździe, a na przęśle pierwszego piętra dwóch ordynansów wstało i wyprężyło się służbowo.
Zdumiewająca obfitość cieplarnianych roślin w doniczkach zapełniała posadzkę przedpokoju. Wybiegła służba. Jakiś młodzieniec, ubrany po cywilnemu, nadszedł spiesznie; Książę szepnął mu parę słów, on zaś skłonił się nisko, wykrzyknął z przejęciem: „Bezwątpienia! W tej chwili“ i znikł. Książę skinął na Razumowa.
Przeszli kilka recepcyjnych salonów, skąpo oświetlonych; jeden był przygotowany do tańca. Żona Generała odwołała bal. Atmosfera przygnębienia panowała wszędzie. Ale w gabinecie Generała o ciężkich, ciemnych zasłonach, dwóch wielkich biurkach i głębokich fotelach paliły się wszystkie światła. Lokaj zamknął drzwi za gośćmi, a oni czekali.
Na angielskim kominku płonął ogień z węgli; Razumow nigdy dotąd nie widział podobnego ognia. Milczenie w pokoju było jak milczenie grobu; doskonałe, niezmierzone, bo nawet zegar na gzymsie kominka nie cykał. W jednym kącie, na czarnym postumencie, stała w jednej czwartej naturalnej wielkości bronzowa postać biegnącego młodzieniaszka o smukłych kształtach. Książę zauważył stłumionym głosem:
— Spontiniego „Młodość uciekająca“. Zachwycająca!
— Prześliczna! — potwierdził słabo Razumow.
Nic więcej nie rzekli. Książę milczał ze swą pańską miną. Razumow wpatrywał się w bronzowy posążek. Coś go ssało pod piersiami, jak gdyby kąsanie głodu.
Nie odwrócił się, gdy usłyszał jakieś wewnętrzne drzwi, otwierające się w głębi, i szybkie kroki, stłumione na dywanie.
Głos Księcia rozległ się wnet, nabrzmiały podnieceniem:
— Mamy go — ce misérable! Pewien zacny młodzieniec przyszedł do mnie. — Nie! to nie do wiary...
Razumow wstrzymał oddech w piersiach, stojąc przed posążkiem, jakby w oczekiwaniu jakiegoś wybuchu. Za jego plecami głos obcy mu zupełnie wymówił z uprzejmem naleganiem:
Asseyez - vous donc!
Książę niemal wrzasnął:
Mais comprenez-vous, mon cher! L’assassin! Morderca! Mamy go!
Razumow odwrócił się. Gładkie, tłuste policzki Generała opierały się o sztywny kołnierz jego munduru. Musiał już przedtem patrzeć na Razumowa, bo ten ostatni ujrzał blado-niebieskie oczy, utkwione w nim chłodno.
Książę wymownie skinął ręką z fotela:
— To jest ten najzacniejszy młodzieniec, którego sama Opatrzność... Pan Razumow...
Generał przyjął to przedstawienie ściągnięciem brwi na Razumowa, który ani drgnął. Usiadłszy przed biurkiem, General słuchał z zaciśniętemi wargami. Niepodobieństwem było dostrzec jakiegokolwiek śladu wzruszenia na jego twarzy.
Razumow wpatrywał się w jego nieruchomy, mięsisty profil. Ale to trwało tylko chwilę, dopóki Książę nie skończył, a gdy Generał do opatrznościowego młodzieńca zwrócił swą tłustą, nerwową twarz, w jego blado-niebieskich, nieufnych oczach i automatycznym uśmiechu błysnęło jakieś wesołe, niedbałe okrucieństwo. Nie wyraził ani zdziwienia, ani zadowolenia, ani podniecenia, ani też niedowierzania. Nie zdradził żadnego wrażenia. Tylko z wyszukaną grzecznością zauważył, że „ptaszek mógł wyfrunąć, podczas gdy pan Razumow biegał po mieście“.
Razumow postąpił na środek pokoju i rzekł:
— Drzwi są zamknięte, a ja mam klucz w kieszeni.
Poczuł niewysłowiony wstręt do tego człowieka. Przyszło to na niego tak niespodziewanie, że nie zdołał nawet stłumić tego uczucia w dźwięku głosu. Generał popatrzył na niego w zamyśleniu, a Razumow wyszczerzył zęby, co miało naśladować uśmiech.
Wszystko to działo się ponad głową Księcia K—, który siedział w głębokości fotelu, zmęczony i zniecierpliwiony.
— Student nazwiskiem Haldin — rzekł Generał w zamyśleniu.
Razumow przestał szczerzyć zęby.
— Tak się nazywa — rzekł niepotrzebnie podniesionym głosem. — Wiktor Wiktorowicz Haldin, student.
Generał poprawił się zlekka na krześle.
— Jak ubrany? Może pan będzie łaskaw powiedzieć mi?
Razumow opryskliwie opisał ubiór Haldina kilku burkliwemi słowy. Generał wciąż się w niego wpatrywał, poczem, zwracając się do Księcia:
— Nie byliśmy zupełnie bez wskazówek — rzekł po francusku. — Pewna dobra kobieta, która znajdowała się wtedy na ulicy, mniej więcej w ten sposób określiła ubiór człowieka, który rzucił drugą bombę. Zatrzymaliśmy ją w sekretarjacie i kogo tylko schwytano w czerkieskim żupanie, przyprowadzano jej do sprawdzenia. Lecz ona tylko żegnała się i trzęsła głową przecząco. To było nieznośne...
Zwrócił się do Razumowa i rzekł po rosyjsku, z przyjacielską wymówką:
— Weź pan krzesło, panie Razumow — proszę. Dlaczego stoisz?
Razumow usiadł niedbale i patrzył na Generała.
„Ten zezowaty idjota nie ma rozumu“ pomyślał.
Książę zaczął mówić wyniośle:
— Pan Razumow jest młodzieńcem wybitnych zdolności. Leży mi na sercu, żeby jego przyszłość nie była...
— Bezwątpienia — przerwał Generał z lekkiem poruszeniem ręki. — Czy on ma broń przy sobie, jak myślisz, panie Razumow?
Generał mówił łagodnym, melodyjnym głosem. Razumow odpowiedział z ponownem rozdrażnieniem:
— Nie, ale moje brzytwy leżą na stole — więc Generał skinął głową z uznaniem.
— Właśnie.
I, zwracając się do Księcia, objaśniał grzecznie:
— Chcemy schwytać tego ptaszka żywcem. Djabełby mu chyba pomógł, gdyby czegoś nie wyśpiewał, zanim z nim skończymy.
Grobowa cisza pokoju, w którym nawet zegar nie cykał, zapadła po wytwornych modulacjach tych słów straszliwych. Książę, ukryty w fotelu, milczał. Generał niespodzianie wyraził pogląd:
— Wierność dla ustaw, na których spoczywa bezpieczeństwo tronu i narodu, nie jest dziecinną zabawką. My to wiemy mon Prince, et tenez — ciągnął dalej z rodzajem pochlebnej szorstkości — pan Razumow zaczyna to także rozumieć.
Oczy, które zwrócił na Razumowa, zdawały się wyskakiwać z orbit. Ale ten już oswoił się z groteskowym wyglądem Generała.
— Haldin będzie milczał — rzekł z ponurem przekonaniem.
— Zobaczymy — mruknął Generał.
— Jestem tego pewny — ponowił z uporem Razumow. — Taki człowiek, jak on, nigdy nic nie powie... Czy Wasza Ekscelencja sądzi, że mnie tu obawa przywiodła? — dodał gwałtownie. Był gotów obstawać przy tem swojem przekonaniu o Haldinie do ostatka.
— Bezwątpienia, nie — odparł Generał z wielką prostotą. — I nie będę taił przed panem, że gdyby ów Haldin nie był przyszedł ze swoją opowieścią do takiego prawego, dzielnego Rosjanina, jakim pan jesteś, byłby wpadł jak kamień w wodę... co byłoby odniosło fatalny skutek — dodał z pogodnym, okrutnym uśmiechem, pod swem kamiennem spojrzeniem. — Widzisz pan więc, że nie może tu być żadnego podejrzenia o obawę.
Tu Książę wtrącił, spojrzawszy na Razumowa z ponad oparcia fotela:
— Nikt nie wątpi w moralną szczerość twoich pobudek. Bądź zupełnie spokojny w tym względzie, proszę.
Zwrócił się z pewnem zakłopotaniem do Generała:
— Dlatego właśnie tu jestem. Może cię to dziwi, że — —
Generał pośpieszył przerwać.
— Bynajmniej. To całkiem proste. Oceniłeś doniosłość — —
— Tak — wtrącił Książę. — I proszę, aby mój i pana Razumowa współudział w tej sprawie nie przedostał się do publicznej wiadomości. To bardzo obiecujący młodzieniec, ogromnie zdolny.
— Nie wątpię — szepnął Generał. — Wzbudza zaufanie.
— Różne szkodliwe poglądy tak się obecnie rozpowszechniły, że aczkolwiek wydaje się to potwornem, mógłby ucierpieć... Jego studja... jego...
Generał, z łokciami opartemi na biurku, ujął głowę w obie dłonie.
— Tak... tak... Zastanawiam się nad tem. Kiedy wyszedł pan z domu, panie Razumow?
Razumow wymienił godzinę, odpowiadającą mniej więcej porze, w której uciekł, jak szalony, z owej spelunki. Postanowił nie wspominać zgoła o Ziemianiczu. Wspomnieć o nim, znaczyło to więzienie dla tej „jasnej duszy“, może srogą chłostę, a wkońcu wędrówkę na Sybir w kajdanach. Razumow, który zbił Ziemianicza, uczuł dla niego jakąś nieokreśloną, pełną wyrzutów sumienia serdeczność.
Generał, dając po raz pierwszy ujście swym tajemnym uczuciom, wykrzyknął pogardliwie:
— I powiadasz pan, że przyszedł do ciebie z tem wyznaniem tak sobie... à propos des bottes?
Razumow uczuł niebezpieczeństwo w powietrzu. Bezlitosna podejrzliwość despotyzmu przemówiła otwarcie nakoniec. Nagła trwoga zamknęła usta Razumowa. Cisza w pokoju stała się teraz podobna do ciszy głębokiego więzienia, gdzie czas nie wchodzi w rachubę i gdzie podejrzana jednostka bywa czasem zapomnianą na zawsze. Ale Książę przyszedł mu na ratunek.
— Sama Opatrzność skierowała nikczemnika w chwili umysłowego zboczenia do pana Razumowa na zasadzie dawnych, zgoła fałszywie zrozumianych wymian poglądów, jakichś rozmów teoretycznych z przed wielu miesięcy — jak się dowiaduję — i o których pan Razumow zupełnie zapomniał.
— Panie Razumow — zapytał Generał z rozwagą, po krótkiem milczeniu, — czy pan często prowadzi rozmowy teoretyczne?
— Nie, Ekscelencjo — odpowiedział Razumow chłodno, w całym przypływie pewności siebie. — Jestem człowiekiem głębokich przekonań. Niedowarzone poglądy krążą w powietrzu. Niezawsze są warte zwalczania. Ale nawet milczące lekceważenie poważnego umysłu może być mylnie zrozumiane przez zagorzałych utopistów.
Generał, wciąż trzymając głowę w dłoniach, wpatrzył się w Razumowa. Książę K— szepnął:
— Poważnie myślący młodzieniec. Un ésprit superieur.
— Widzę to, mon cher Prince — rzekł Generał. — Panu Razumowowi nic ode mnie nie grozi. Zainteresował mnie. Widzę, że posiada wielki i pożyteczny dar budzenia zaufania. Nad tem się tylko zdumiewam, czemu tamten wspomniał wogóle o czemkolwiek — mam na myśli sam fakt — skoro mu chodziło jedynie o kilkogodzinny przytułek. Boć, nic nie było łatwiejszego, jak przemilczeć o tem, o ile, oczywiście, zapoznając prawdziwe pańskie przekonania, nie próbował pozyskać pańskiej pomocy. Co, panie Razumow?
Razumowowi wydało się, że posadzka zadrżała pod nim zlekka. Ten otyły mężczyzna w obcisłym mundurze był straszny. I takim być powinien.
— Rozumiem, co Wasza Ekscelencja ma na myśli. Ale mogę tylko odpowiedzieć, że nie wiem dlaczego.
— Nic nie mam na myśli — szepnął Generał z łagodnem zdziwieniem.
— Wpadłem, wpadłem bez ratunku — pomyślał Razumow. Doznane tego dnia nieprzyjemności, zmęczenie, konieczność zapomnienia, obawa, której się nie mógł opędzić, wszystko to rozbudziło w nim na nowo nienawiść względem Haldina.
— W takim razie nie mogę tu dopomóc Waszej Ekscelencji. Wiem tylko, że była chwila, kiedy chciałem go zabić. Była także chwila, w której sam sobie życzyłem śmierci. Nic nie rzekłem. Byłem oszołomiony. Nie wywoływałem zwierzeń. Nie żądałem wyjaśnień.
Razumow mówił jak człowiek, który stracił panowanie nad sobą, ale umysł jego był jasny. Był to istotnie dobrze obrachowany wybuch.
— Wielka szkoda — rzekł Generał, — żeś go pan nie pytał. Nie wiesz pan przynajmniej, co on zamierza uczynić?
Razumow uspokoił się. Ujrzał otwierające się przed nim wyjście.
— Powiedział mi, iż spodziewa się, że jakieś sanki będą go czekać o wpół do pierwszej w nocy, koło siódmej latarni, z lewej strony górnego końca Karabelnej. W każdym razie zamierzał znaleźć się tam o tej porze. Nie poprosił mnie nawet o inne ubranie.
Ah! voilà — rzekł Generał, zwracając się z zadowoleniem do Księcia K—. — Oto sposób, w jaki twój protegowany, pan Razumow, może znaleźć się zupełnie poza przypuszczeniem o współudział w tem aresztowaniu. Będziemy czekali na tego pana na Karabelnej.
Książę wyraził wdzięczność. W głosie jego drżało szczere wzruszenie. Razumow, nieruchomy, milczący, siedział, wpatrując się w dywan. Generał zwrócił się do niego.
— O wpół do pierwszej zatem. Do tego czasu polegamy na panu, panie Razumow. Jak pan sądzisz, czy on może zmienić zamiar?
— Skąd ja to mogę wiedzieć? — rzekł Razumow. — Tacy ludzie nie są z tych, którzy zmieniają zamiary.
— Jacy ludzie?
— Fanatyczni miłośnicy wolności. Wolności przez duże W, Ekscelencjo. Wolności, która nic określonego nie oznacza. Wolności, w której imię popełniają zbrodnie.
Generał szepnął:
— Nienawidzę buntowników wszelkiego rodzaju. Nie mogę na to poradzić. To leży w mojej naturze.
Potrząsnął zaciśniętą pięścią.
— Trzeba ich tępić, unicestwiać.
— Oni już naprzód poświęcają swoje życie — rzekł Razumow z jakiemś złośliwem zadowoleniem, patrząc prosto w twarz Generałowi. — Jeżeli Haldin zmieni dziś zamiar, Wasza Ekscelencja może być pewnym, że to nie dla ocalenia się ucieczką w jakim innym kierunku. Dowodziłoby to, że zamierza dokonać czegoś innego. Ale to nie jest prawdopodobnem.
Generał powtórzył, jakby sam do siebie:
— Trzeba ich tępić.
Razumow przybrał nieprzenikniony wyraz twarzy.
Książę wykrzyknął:
— Co za straszliwa konieczność!
Generał zwolna opuścił pięść.
— Jedyna pociecha w tem, że to nikczemne plemię schodzi ze świata bezpotomnie. Mówiłem zawsze: jeden bezlitosny, twardy, sprężysty wysiłek, a skończymy z nimi na zawsze.
Razumow pomyślał, że ów człowiek, posiadający taką arbitralną władzę, musiał wierzyć w to co mówił, inaczej nie mógłby znieść podobnej odpowiedzialności.
Generał powtórzył z najwyższą zawziętością:
— Nienawidzę buntowników. Och! te umysły wywrotowe! Ci intelektualni rozpustnicy! Moje życie ukształtowało się na wierności. To jest uczucie. W jego obronie gotów jestem poświęcić życie — nawet honor — gdyby tego zaszła potrzeba. Ale może mi kto powie, czy może być mowa o honorze w stosunku do tych buntowników, w stosunku do ludzi, którzy samego Boga nie uznają, do tych skończonych niedowiarków? Strach pomyśleć o tem.
Podczas tej przemowy Razumow, wpatrzony wciąż w Generała, dwukrotnie skinął głową. Książę, stojąc z boku ze swoją pańską miną, szepnął, wznosząc oczy wgórę:
Hélas!
Poczem, spuszczając wzrok, z wielką stanowczością oświadczył:
— Ten młodzieniec potrafi ocenić doniosłość twoich pamiętnych słów, Generale.
Powierzchowność Generała z mściwej i zawziętej stała się doskonale uprzejmą.
— Teraz poproszę pana Razumowa — rzekł, — żeby wrócił do siebie. Proszę także zauważyć, że nie pytam pana Razumowa, czy upozorował czemś swoją nieobecność przed gościem. Bezwątpienia uczynił to zadawalniająco. Ale nie pytam. Pan Razumow wzbudza zaufanie. To wielki dar. Nadmieniam tylko, że dłuższa nieobecność mogłaby obudzić w zbrodniarzu podejrzenia i skłonić go może do zmiany zamiarów.
Wstał i z wyszukaną grzecznością przeprowadził swoich gości do przedpokoju, zastawionego roślinami.
Razumow rozstał się z Księciem na rogu ulicy. W powozie słuchał słów jego, w których wrodzone uczucie walczyło z ostrożnością. Widocznie Książę lękał się, aby Razumow nie żywił nadziei na jakieś dalsze stosunki z nim w przyszłości. Ale w głosie, którym wygłaszał po ciemku życzliwe, ostrożne ogólniki, dźwięczał odcień tkliwszego uczucia.
— Ufam panu całkowicie, panie Razumow — dodał Książę.
— Oni mi wszyscy ogromnie ufają — pomyślał Razumow ponuro. Ten człowiek, siedzący obok niego w karetce, napełniał go pobłażliwą pogardą. Prawdopodobnie obawiał się scen z żoną, o której mówiono, że była dumną i gwałtowną. Dziwnem mu się wydało, żeby tajemniczość odgrywała tak ważną rolę w pomyślności i bezpieczeństwie istnień ludzkich. Ale chciał uspokoić Księcia i z odpowiednim naciskiem oświadczył, że mając niejakie poczucie swych skromnych uzdolnień i zaufanie we własną pracowitość, powierza swą przyszłość tym danym. Wyraził wdzięczność za doznaną obecnie pomoc. Tak niebezpieczne położenia nie zdarzają się w życiu dwa razy — dodał.
— A ty znalazłeś się w tym wypadku w sposób, który mi daje wysokie wyobrażenie o twojej moralnej i umysłowej wartości — rzekł Książę uroczyście; — teraz tylko wytrwałym bądź — wytrwałym.
Wysiadłszy na bruk, Razumow ujrzał dłoń bez rękawiczki, wyciągającą się do niego przez spuszczoną szybę karetki. Dłoń ta zatrzymała przez chwilę rękę Razumowa, podczas gdy światło latarni padało na długą twarz Księcia i siwe, staromodne wąsy.
— Sądzę, że jesteś teraz zupełnie uspokojony co do następstw...
— Po tem, co Wasza Ekscelencja raczyła dla mnie uczynić, mogę tylko polegać na mojem sumieniu.
Adieu! — rzekła wąsata głowa ze wzruszeniem.
Razumow skłonił się. Karetka pomknęła z lekkim sykiem po śniegu, — on zaś pozostał sam na brzegu chodnika.
Powiedział sobie, że niema już o czem myśleć, i zaczął iść ku domowi.
Szedł spokojnie. Była to tak zwykła rzecz taki powrót do domu po wieczorze spędzonym z kolegami lub na taniem miejscu w teatrze. I wszystko, na co spojrzał, było mu tak dobrze znane i nic nie zmienione. Oto róg jego ulicy, a gdy go minął, zobaczył mętne światło sklepiku z wiktuałami, którego właścicielką była Niemka. Za szybkami widać było bochenki czerstwego chleba, wianki cebuli i krążki kiełbasy. Właśnie zamykano. Chorowity, kulawy subjekt, tak dobrze znany mu z widzenia, brodził po śniegu, piastując wielką, drewnianą okiennicę. Nic się nie zmieniło. Oto znajoma brama otwiera swe ciemne wnętrze, przebłyskując słabem oświetleniem klatki schodowej.
Poczucie ciągłości życia zależało od drobnych, cielesnych wrażeń. Błahostki codziennego życia były puklerzem dla duszy. I ta myśl wzmocniła wewnętrzny spokój Razumowa, gdy począł wstępować na schody, znane jego stopom nawet w ciemności, z ręką na znanej, lepkiej poręczy. Żadna wyjątkowość nie mogła wziąć góry nad materjalnemi zetknięciami, które czynią jeden dzień podobnym do drugiego. Jutro będzie takie same jak wczoraj.
— Przypuszczam — myślał Razumow, — że gdybym zamierzał palnąć sobie w łeb na pierwszem przęśle, szedłbym po schodach równie spokojnie jak teraz. I cóż począć? Co być musi — to musi. Zdarzają się nadzwyczajne rzeczy. Ale gdy się zdarzyły, trzeba z niemi skończyć. Również, gdy się coś postanowiło — ta sprawa jest skończona. I codzienne zabiegi, zwyczajny bieg naszych myśli pochłania ją; życie idzie zwykłym biegiem, zaś jego tajemnicze i ukryte strony znikają z przed oczu jak to być powinno. Życie jest rzeczą publiczną.
Razumow otworzył drzwi, klucz wyjął, wszedł bardzo spokojnie i zamknął za sobą starannie.
Pomyślał: „Słyszy mnie“ i, zamknąwszy drzwi, stał chwilę, wstrzymując oddech. Nie było najlżejszego szmeru. Minął pusty przedpokoik, stąpając ostrożnie w ciemności. Wszedłszy do pokoju, omackiem poszukał zapałek na stole. Haldin nie dawał znaku życia. Czyżby spał tak mocno? Razumow potarł zapałkę i spojrzał w stronę łóżka. Haldin leżał nawznak jak poprzednio, tylko ręce podłożył sobie pod głowę. Szeroko otwartemi oczyma wpatrywał się w sufit.
Razumow podniósł zapałkę wgórę. Zobaczył czysto wyrzeźbione rysy, białe czoło i jasny pęk włosów na tle białej poduszki. Tak, leżał tu nawznak. Razumow pomyślał nagle: „Przeszedłem mu po piersiach“.
Patrzył wciąż, aż zapałka zgasła; poczem potarł drugą i zapalił lampę, nie patrząc już w stronę łóżka. Odwrócił się i wieszał płaszcz na kołku, gdy Haldin westchnął głęboko i zapytał znużonym głosem:
— No cóż? Cóżeście uradzili?
Razumow doznał tak silnego wzruszenia, że musiał oprzeć się o ścianę. Szatańska chęć powiedzenia mu: „Wydałem cię policji“ przestraszyła go. Ale nie powiedział tego. Rzekł, nie odwracając się, stłumionym głosem:
— Zrobione.
I znowu usłyszał, jak Haldin westchnął. Podszedł do stołu, mając przed sobą lampę, i wtedy dopiero spojrzał w stronę łóżka.
W odległym kącie dużego pokoju, zdala od lampy, która była mała i osłonięta grubym, chińskim ciemnikiem, Haldin wyglądał jak ciemny, wydłużony kształt, stężały w nieruchomości śmierci. Ta postać zdawała się mieć mniej ciała niż jej własne widmo, po którem Razumow przeszedł na białej od śniegu ulicy. I postać ta była bardziej przerażająca w swej uporczywej, przyćmionej rzeczywistości, niż wyraźne lecz przemijające złudzenie.
Głos Haldina dał się znowu słyszeć:
— Musiałeś mieć okropną drogę... okropną — szepnął przepraszającym tonem. — Na taką niepogodę...
Razumow odpowiedział energicznie:
— Tak; droga była straszna... Jak nocna zmora...
Wzdrygnął się wyraźnie. Haldin westchnął po raz trzeci; poczem rzekł:
— Widziałeś więc Ziemianicza — bracie?
— Widziałem.
Razumow, pomnąc, ile czasu spędził z Księciem, uznał za roztropne dodać:
— Musiałem czekać dość długo.
— To typ — prawda? Coś nadzwyczajnego, jakie poczucie konieczności swobody ma ten człowiek. A jego niektóre wyrażenia, takie proste, a takie trafne, takie właśnie, na jakie tylko lud w swej pierwotnej mądrości zdobyć się umie. O! to typ!
— Ja, pojmujesz, nie miałem wiele sposobności — mruknął Razumow przez zęby.
Haldin wciąż wpatrywał się w sufit.
— Widzisz, bracie, ja tam często bywałem ostatniemi czasy. Zanosiłem książki, broszury. Wielu z tych biedaków, którzy tam mieszkają, umieją czytać. Bo widzisz, biesiadników na ucztę wolności trzeba szukać po zaułkach i wertepach. Prawdę rzekłszy, niemal mieszkałem tam wkońcu. Jest tam stajnia...
— Tam właśnie widziałem się z Ziemianiczem — przerwał Razumow. Jakiś chochlik podszepnął mu, by dodać: — Zrobiło mi to dobrze, pod pewnym względem wyszedłem stamtąd znacznie uspokojony.
— O! to typ! — ciągnął dalej Haldin zwolna, wciąż wpatrując się w sufit. — Poznałem go, widzisz, w ten sposób. Od kilku tygodni, to jest odkąd zdecydowałem się uczynić to, co trzeba było uczynić, odosobniłem się. Wyprowadziłem się od wdowy, od której odnajmowałem pokój. Pocóż miałem narażać tę poczciwą kobietę na to, by ją policja zadręczyła? Przestałem widywać się z kolegami.
Razumow przysunął sobie ćwiartkę papieru i zaczął na niej kreślić linje ołówkiem.
„Na honor“ pomyślał gniewnie. „Troszczył się o bezpieczeństwo wszystkich, tylko nie o moje“.
Haldin mówił dalej:
— Dziś rano, a! dziś rano to było co innego. — Jak ja ci to wytłumaczę? Nim czyn został spełniony, włóczyłem się po nocy, a w dzień leżałem w ukryciu. Układałem w myślach wszystko i byłem spokojny. Nie mogłem spać, ale byłem spokojny. Czemże się miałem dręczyć? Ale dziś... po tem... utraciłem spokój. Nie byłbym wytrzymał w tym wielkim domu, pełnym nędzy. Nędzarze tego świata nie dają spokoju. A gdy ten głupi stróż zaczął wrzeszczeć, powiedziałem sobie: „Jest w tem mieście młodzieniec, przerastający głową i ramionami pospolite przesądy“.
„Czy on sobie drwi ze mnie?“ zapytał sam siebie Razumow, kreśląc w dalszym ciągu bezcelowo kółka i trójkąty po papierze. I nagle pomyślał:
„Moje zachowanie się musi mu się wydawać dziwnem. Nuż się przestraszy i zbiegnie gdzie, będę zgubiony bez ratunku. Ten przeklęty Generał...“
Upuścił ołówek i zwrócił się raptem ku łóżku, gdzie wyciągnięta postać Haldina rysowała się znacznie słabiej, niż tam, na chodniku, gdy przeszedł po jej piersiach bez wahania. Byłożby to również widziadło?
Milczenie trwało długo.
„Już go tu niema“ myślał Razumow, walcząc rozpaczliwie z tem dziwacznem przywidzeniem, które go przestraszało. „Poszedł sobie, a to... jest... tylko...“
Nie mógł wytrzymać dłużej. Zerwał się na równe nogi i, powiedziawszy głośno: „Jestem straszliwie rozdrażniony“ w paru popędliwych krokach stanął przy łóżku, ręka jego spoczęła lekko na ramieniu Haldina i skoro wyczuł, że ten leży rzeczywiście, opanowała go szalona żądza chwycić to odsłonięte gardło i wydusić ostatnie tchnienie z tego ciała, by mu się nie wymknęło, zostawiając jedynie cień na swojem miejscu. Haldin nie poruszył się; tylko jego przysłonięte oczy, podniósłszy się trochę wgórę, spojrzały na Razumowa z głęboką wdzięcznością za ten objaw uczucia.
Razumow odwrócił się i zaczął chodzić po pokoju.
— Byłoby to może dobrodziejstwem dla niego — mruknął do siebie i aż się przestraszył tego usprawiedliwienia morderczej pokusy, które umysł jego wynalazł gdzieś w swych tajnikach. A mimo to nie mógł się jej oprzeć. Zaczął ją rozważać na trzeźwo.
„Czego on się może spodziewać!“ myślał „stryczka w rezultacie... A ja — —“
Argumentację przerwał głos Haldina:
— Poco się troszczyć o mnie? Oni mogą zabić moje ciało, ale nie wygnają mojej duszy z tego świata. Powiadam ci — ja tak mocno wierzę w ten świat, że nie mogę wyobrazić sobie wieczności inaczej, jak w postaci jakiegoś bardzo długiego życia. Może dlatego jestem gotów umrzeć.
— Hm — mruknął Razumow, przygryzłszy dolną wargę, i chodził w dalszym ciągu po pokoju, snując swą dziwaczną argumentację.
Tak, dla człowieka w takiem położeniu, to oczywiście byłoby dobrodziejstwem, jednakże rzecz polegała nie na tem, jak być dobrym, lecz jak być stanowczym. Haldin był niepewnym gościem.
— Ja również, Wiktorze Wiktorowiczu, wierzę w ten nasz świat — rzekł Razumow z mocą. — Ja również, póki żyję... Ale ty zdajesz się brać w rachubę jakieś pozagrobowe bytowanie na nim. Nie możesz chyba przypuszczać na serjo...
Głos nieruchomego Haldina zaczął:
— Pozagrobowe bytowanie na nim! Doprawdy, gnębiciele myśli, która przyśpiesza rozwój świata, niszczyciele dusz, łaknących udoskonalenia, ci zasługują na to, by ich ścigać i z poza grobu. Co się tyczy morderców mej ziemskiej powłoki — przebaczyłem im już naprzód.
Razumow przystanął, napozór aby słuchać, ale jednocześnie obserwował własne wrażenia. I zły był na siebie, że przywiązuje tyle wagi do tego, co Haldin mówi.
„To warjat“ pomyślał stanowczo, ale ta opinja nie ułagodziła go względem Haldina. Było to warjactwo szczególnie zuchwałe; a gdy zaczynało wsiąkać w publiczne życie narodu, to, oczywiście, obowiązkiem każdego dobrego obywatela było...
Tu urwał mu się bieg myśli i ogarnęła go taka milcząca wściekłość i taka nienawiść względem Haldina, że zaczął mówić bez związku:
— Tak, Wieczność, naturalnie. Ja również nie mogę jej sobie dobrze przedstawić. Wyobrażam ją sobie, jak coś spokojnego i... nudnego. Nie będzie tam żadnych niespodzianek... uważasz... Brak będzie również pierwiastku czasu — — —
Wyjął zegarek i spojrzał. Haldin odwrócił się na bok i patrzył z natężeniem.
Razumowa przestraszyło to poruszenie. Niepewny gość z tym swoim sobowtórem. Północ nie nadeszła jeszcze. Podjął więc spiesznie:
— I niepojętych tajemnic. Czy możesz wyobrazić sobie tajemne rzeczy w wieczności? Podczas gdy życie jest ich pełne. Są, naprzykład, tajemnice urodzenia. Człowiek nosi je w sobie do grobu. Jest czasem coś komicznego... ale mniejsza. Zdarzają się również tajemnicze pobudki postępowania. Najjawniejsze czyny człowieka mają swoją tajemną stronę, to bardzo ciekawe i takie niezgłębione. Ktoś, naprzykład, wychodzi z pokoju na spacer. Pozornie nic pospolitszego. A jednak to może być ważne. Wraca — spotkał może jakiegoś pijaka, zauważył coś szczególnego na śniegu i, oto — już nie ten sam człowiek. Najnieprawdopodobniejsze rzeczy wywierają tajemny wpływ na czyjeś myśli: siwe wąsy jednej osoby, zezowate oczy innej.
Czoło Razumowa zwilgotniało. Przeszedł się parę razy po pokoju, uśmiechając się do siebie złośliwie.
— Czy zastanowiłeś się kiedy nad wpływem siwych wąsów i zezowatych oczu? Pozwól. Myślisz może, iż zwarjowałem i plotę od rzeczy. Ale nie mówię na wiatr. Widziałem przykłady. Zdarzyło mi się rozmawiać raz z kimś, o którego losie rozstrzygnęły tego rodzaju drobnostki. I on o tem nie wiedział. Oczywiście, wchodziło tu w grę sumienie, ale takie drobnostki rozstrzygnęły... A ty, Wiktorze Wiktorowiczu, mówisz mi, żebym się o ciebie nie troszczył. Jakże! Przecież jestem odpowiedzialny za ciebie! — zakrzyknął prawie.
Z trudem powściągnął wybuch iście Mefistofelesowskiego śmiechu. Haldin, bardzo blady, uniósł się na łokciu.
— A niespodzianki życia! — ciągnął dalej Razumow, spojrzawszy kłopotliwie na tamtego. — Zważ tylko ich zdumiewającą naturę. Tajemniczy popęd skłania cię, żebyś tu przyszedł. Nie mówię, żeś źle uczynił. Owszem; z pewnego punktu widzenia nie mogłeś postąpić lepiej. Mogłeś pójść do człowieka, mającego rodzinne związki i uczucia. Sam masz takie związki. Co do mnie, uważasz, wzrosłem w zakładzie wychowawczym, gdzie nam nie dawano jeść dosyta. Mówić o przywiązaniu odnośnie do podobnej instytucji — sam pojmujesz. A co się tyczy związków — jedyne związki, jakie mam na świecie — są społeczne. Muszę być uznanym w jakikolwiek sposób, nim zacznę działać wogóle. Siedzę tu i pracuję... A czy myślisz, że nie pracuję również dla postępu? Wyrobiłem sobie moje własne poglądy na prawdziwą drogę... Wybacz mi — ciągnął dalej Razumow, odetchnąwszy głęboko i zaśmiawszy się krótko i gardłowo, — ale nie odziedziczyłem skłonności rewolucyjnych wraz z podobieństwem po jakimś wuju.
Spojrzał znów na zegarek i zauważył z obrzydzeniem, że jeszcze wiele minut brakuje do północy. Wyrwał zegarek z łańcuszkiem z kamizelki i położył go na stole w świetle lampy. Haldin, wsparty na łokciu, nie ruszał się. Razumowa zaniepokoiła ta postawa.
„Co on tak spokojnie planuje“ pomyślał. „Trzeba temu przeszkodzić. Muszę wciąż mówić do niego“.
Podniósł głos:
— Jesteś synem, bratem, siostrzeńcem, krewnym, albo ja wiem czem, dla niezliczonej ilości osób. Ja jestem tylko człowiekiem. Oto stoję przed tobą. Człowiekiem, który myśli. Czy przyszło ci kiedy do głowy, w jaki sposób człowiek, który nigdy w życiu nie słyszał serdecznego słowa lub pochwały, będzie myślał o rzeczach, o których ty pomyślisz naprzód za lub przeciw twojej sferze, o twoich rodzinnych tradycjach, o domowych przesądach? Czyś zastanowił się kiedy nad tem jak taki człowiek odczuwa? Ja nie mam żadnych rodzinnych tradycyj. Moje tradycje są historyczne. Na cóż ja się mam oglądać, jeżeli nie na moją przeszłość narodową, od której wy, panowie, chcecie oderwać waszą przyszłość? Czyż moje zdolności, moje dążenia do lepszego losu mają być pozbawione jedynej rzeczy, na której mogą polegać, dla widzimisię burzycielskich zapaleńców? Ty pochodzisz ze swoich stron, ale cały ten kraj jest moim — albo nie mam nic zgoła. Niewątpliwie, będziesz kiedyś uważany za męczennika, za bohatera, za świętego w niebie politycznem. Ale ja się o to nie ubiegam. Poprzestaję na roli pracownika. I cóż wy zresztą zdziałacie, rozlawszy trochę krwi na śniegu? Na tym Bezmiarze! Na tym nieszczęsnym Bezmiarze! Mówię ci! — krzyknął stłumionym, drżącym głosem, postąpiwszy o krok bliżej ku łóżku — że nie pozabytowych widziadeł temu Bezmiarowi potrzeba, — ale człowieka!
Haldin wyciągnął ręce, jak gdyby go chciał zatrzymać zdala od siebie ze zgrozą.
— Rozumiem teraz! — wykrzyknął z przerażeniem i rozpaczą — rozumiem... nareszcie.
Razumow zachwiał się i oparł o stół. Pot zrosił mu ciało, zimny dreszcz przebiegł go od głowy do stóp.
„Co ja mówiłem?“ zapytał sam siebie. „Czyżbym mu się dał wymknąć pomimo wszystkiego“.
Uczuł, że wargi mu tężeją jak gumowane płótno i, zamiast uśmiechnąć się życzliwie, skrzywił się tylko.
— Co chcesz? — zaczął pojednawczym głosem, który wzmocnił się po pierwszych, drżących słowach. — Cóż chcesz? Pomyśl tylko: człowiek spokojny, pracowity, a tu nagle... Nie mam wprawy w mówienie oględne... Ale — uczuł, że znowu porywa go złość, mściwa złość. Cóż mieliśmy tu robić razem do północy? Siedzieć naprzeciwko siebie i myśleć o twoich — twoich — jatkach!
Haldin przybrał zgnębioną, zgaszoną postawę. Schylił głowę, ręce zwisły mu pomiędzy kolanami. Głos jego był cichy, rozżalony, ale spokojny.
— Widzę teraz, jak to jest, Razumowie — bracie. Masz wspaniałomyślną duszę, ale czyn mój jest ci wstrętny, niestety!
Razumow wytrzeszczył oczy. Ze strachu tak zacisnął zęby, że aż go twarz zabolała. Nie był w stanie wydobyć z siebie głosu.
— I może nawet osoba moja jest ci wstrętną — dodał Haldin posępnie, po krótkiem milczeniu. Spojrzał na niego przelotnie i znów utkwił wzrok w podłodze. — Bo istotnie, o ile ktoś — —
Urwał, widocznie czekając na jakieś słowo. Razumow milczał. Haldin pokiwał głową ze smutkiem, dwukrotnie.
— Oczywiście... oczywiście... — szepnął. — A! ciężkie zadanie!...
Pozostał chwilę zupełnie nieruchomo, poczem zerwał się nagle. Ciężkie jak ołów serce Razumowa podskoczyło w piersiach gwałtownie.
— Niech więc tak będzie! — zawołał Haldin smutnie, cichym, wyraźnym głosem. — Żegnaj zatem!
Razumow zerwał się z krzesła, ale widok wzniesionej wgórę ręki Haldina przykuł go do miejsca. Oparł się ciężko o stół, słuchając, jak gdzieś w oddali zegar miejski wydzwaniał godzinę. Haldin, już przy drzwiach, wysoki i prosty jak strzała, ze swą bladą twarzą i wzniesioną ze skupieniem ręką wyglądał jak upostaciowanie zuchwałej młodości, wsłuchanej w jakiś głos wewnętrzny.
Razumow machinalnie popatrzał na zegarek. Gdy znów spojrzał ku drzwiom, Haldina już nie było. Zniknął jak widziadło, tylko z przedpokoju doleciał leciuchny stuk odsuwanej zasuwki.
Razumow wybiegł do sieni, zataczając się, i przechylił się za balustradę. Patrząc w ciemną głąb z przebłyskującem nikło światełkiem na dole, pochwycił uchem szybki, lekki, dudniący odgłos, który zapadł się wdół, chyży cień pomknął po światełku, którego wątły płomyk mrugnął. Potem cisza.
Razumow wychylił się jeszcze bardziej, wdychając zimne, surowe powietrze, skażone cuchnącemi wyziewami brudnych schodów. Spokój panował dokoła.
Wrócił zwolna do pokoju, zamykając drzwi za sobą. Jasne światło lampy padało na zegarek. Razumow stanął, patrząc na biały cyferblat. Brakowało jeszcze trzech minut do dwunastej. Wziął zegarek trzęsącą się ręką.
— Spóźnia się — mruknął i ogarnęła go dziwna bezsilność. Kolana ugięły się pod nim, zegarek z łańcuszkiem wyśliznął mu się z palców i upadł na podłogę. To go tak przestraszyło, że o mało sam nie upadł. Gdy wreszcie odzyskał tyle władzy nad własnemi członkami, by się schylić po zegarek, przyłożył go zaraz do ucha. Po chwili warknął:
— Nie idzie — i znów milczał dość długo, zanim mruknął:
— Stało się... a teraz do roboty.
Usiadł, sięgnął po pierwszą z brzegu książkę, otworzył ją na traf i zaczął czytać. Ale zaledwie przeczytał parę wierszy, stracił wątek treści i nie próbował nawet jej odnaleźć. Zaczął rozmyślać:
„Z pewnością jakiś agent policyjny pilnuje domu po drugiej stronie ulicy“.
Wyobrażał go sobie przyczajonego w ciemnej bramie, z zezowatemi oczami, otulonego w płaszcz po uszy i w generalskim kapeluszu z piórami na głowie. Ta niedorzeczność tak go przestraszyła, że aż drgnął konwulsyjnie na krześle. Musiał poprostu wstrząsnąć gwałtownie głową, żeby się jej opędzić. Cóż znowu, agent będzie przebrany może za chłopa albo za żebraka... Może też będzie zapięty po szyję w ciemne palto z ciężką laską w ręku, jak opryszek z chytremi oczyma, cuchnący wódką i surową cebulą.
Na tę myśl porwały go mdłości.
— Czemu ja sobie tem głowę zaprzątam? — pomyślał Razumow z niesmakiem. — Czy ja żandarm? A zresztą... już się stało.
Wstał z krzesła, mocno podniecony. — Nie... nie stało się jeszcze. Niema jeszcze wpół do pierwszej. A tu zegarek stanął. To go doprowadziło do rozpaczy. Niepodobieństwo dowiedzieć się, która godzina. Gospodyni i wszyscy lokatorowie na tem piętrze już śpią. Jakżeby mógł pójść i... Bóg raczy wiedzieć, coby sobie pomyśleli, coby odgadli. Nie śmiał również wyjść na ulicę, żeby się dowiedzieć.
„Podejrzany jestem. Niema co owijać w bawełnę“ pomyślał z goryczą. Jeżeli z tej lub innej przyczyny Haldin nie pójdzie na Karabelną i wymknie się, policja tu się zbiegnie. A gdyby go w domu nie było, nie mógłby się usprawiedliwić. Nigdy! Razumow rozejrzał się dziko dokoła, jak gdyby szukając sposobu pochwycenia czasu, który mu się wymknął całkowicie. O ile pamiętał, nigdy jeszcze nie słyszał tego miejskiego zegara ze swego pokoju. Nie był nawet pewny, czy go rzeczywiście słyszał tego wieczora.
Przystąpił do okna i stał z lekko pochyloną głową, nadsłuchując.
— Będę tu stał, dopóki czegoś nie usłyszę — rzekł do siebie, z uchem zwróconem ku szybie. Nogi zaczęły mu drętwieć, a jednocześnie przenikał go ostry ból w krzyżu i łydkach. Nie poruszył się; umysł jego błąkał się nad krawędzią obłędu. W pewnej chwili powiedział głośno: „Wyznaję“, jakby mógł to powiedzieć człowiek wzięty na tortury. „Jestem na torturach“ pomyślał. Czuł się bliskim zemdlenia. Słaby, daleki dźwięk zegara odbił mu się pod czaszką jak wystrzał... tak wyraźnie go usłyszał. Pierwsza!
Gdyby Haldin nie wpadł w ręce policji, ta już byłaby tu, przetrząsając cały dom. Najlżejszy szelest nie doszedł jego uszu. Tym razem stało się naprawdę. Powlókł się z trudem do stołu i opadł na krzesło. Odrzucił książkę i wziął kwadratową ćwiartkę papieru, taką samą, jakich już stos, zapełnionych jego drobnem, wyraźnem pismem, leżał na stole, tylko pustą. Umaczał raptownie pióro w kałamarzu z jakiemś mętnem przeświadczeniem, że będzie dalej pisać swoją rozprawę, ale pióro pozostało długo zawieszone nad papierem, wreszcie opuściło się i zaczęło kreślić długie niezgrabne litery. Ze skupioną twarzą i zaciśniętemi wargami Razumow zaczął pisać. A gdy pisał, jego drobne, wyraźne pismo straciło całkowicie swój charakter; stało się niepewne, prawie dziecinne. Dużemi literami napisał pięć wierszy jeden pod drugim:
Historja a nie Teorja.
Patrjotyzm a nie Internacjonalizm.
Ewolucja a nie Rewolucja.
Rząd a nie Anarchja.
Ustrój a nie Rozstrój.
Popatrzył na nie tępo. Poczem wzrok jego zwrócił się ku łóżku i zatrzymał się dobrych kilka minut, podczas gdy prawa ręka szukała omackiem po stole scyzoryka.
Wstał wreszcie, nierównym krokiem podszedł do łóżka i scyzorykiem wbił papier w otynkowaną, drewnianą okładnię ściany w głowach łóżka. To uczyniwszy, odstąpił krok i machnął ręką, rozglądając się dokoła.
Potem nie spojrzał już ani razu na łóżko. Zdjął swój obszerny płaszcz z kołka, otulił się nim szczelnie i poszedł położyć się na twardej, włosianej sofie po drugiej stronie pokoju. Ołowiany sen skleił mu natychmiast powieki. Kilkakrotnie budził się cały drżący, śniło mu się bowiem, że idzie wskroś śnieżnej zamieci po Rosji, zupełnie samotny, jak tylko może nim być zdradzony autokrata, po olbrzymiej, zimowej Rosji, którą jakimś sposobem wzrok jego ogarniał w całej jej ogromnej rozciągłości, jak gdyby to była mapa. Ale po każdem takiem drżącem ocknieniu się ciężkie powieki opadały na zaszklone oczy i usypiał znowu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.