W oczach Zachodu/Część pierwsza/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W oczach Zachodu |
Wydawca | E. Wende i S-ka / Tow. Wyd. IGNIS |
Data wyd. | 1925 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Helena Janina Pajzderska |
Tytuł orygin. | Under Wertern Eyes |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cała część pierwsza |
Indeks stron |
Zbliżając się do tej części historji Razumowa, umysł mój, dorzeczny umysł starego nauczyciela języków, coraz dotkliwiej odczuwa trudność zadania.
Trudność ta leży nie w samej ścisłej dokładności opisu dziwnego ludzkiego dokumentu, lecz w odzwierciadleniu — widzę to teraz jasno — moralnych warunków, rządzących znaczną częścią powierzchni ziemi, warunków niełatwych do zrozumienia, tem mniej do odkrycia w zakresie jakiegoś opowiadania, o ile nie odnajdzie się, że tak się wyrażę, klucza w postaci słowa, które mogłoby być wykładnikiem wszystkich słów, pokrywających zapisane kartki; słowa, które byłoby jeżeli nie samą prawdą, to w każdym razie zawierałoby jej dosyć, aby dopomóc moralnemu odkryciu, co powinno być celem każdej opowieści. Przeglądam po raz setny kartki opowiadania Razumowa, odkładam i biorę pióro — a trzymając je gotowe do spełnienia swej powinności, to jest do zaczernienia białego papieru — waham się. Słowo bowiem, które wciąż ciśnie się na koniec stalówki, jest: cynizm.
Cynizm piętnuje zarówno rosyjską autokrację jak rosyjską rewolucję. W swej pysze, zrodzonej z ogromu, w swych dziwacznych pretensjach do świętości i w tajemnej gotowości do poniżania siebie w cierpieniach, duch Rosji jest duchem cynizmu. Na nim opierają się ustawy mężów stanu, teorje rewolucjonistów i mistyczne bredzenia proroków do takiego stopnia, że wolność wygląda na coś w rodzaju rozpusty, a nawet same cnoty chrześcijańskie wydają się nieprzyzwoitemi.
Ale przepraszam za ten odskok. Wywołał go bieg, jaki przybrało opowiadanie Razumowa, gdy jego przekonania zachowawcze, rozwodnione w jakimś nieokreślonym liberalizmie, skrystalizowały się we wstrząśnieniu, wywołanem zetknięciem się z Haldinem.
Razumow obudził się — po raz dziesiąty może — cały drżący. Widząc światło dnia w oknie, oparł się chęci zaśnięcia na nowo. Nie pamiętał nic, ale nie zdziwił się, że spał na sofie w płaszczu i przeziąbł do szpiku kości. Światło wlewające się przez szyby wydało mu się dziwnie bezbarwne i beznadziejne, czyli pozbawione tych pierwiastków, jakie każdy nowy dzień powinien przynosić młodzieńcowi. Było to jakby przebudzenie się człowieka śmiertelnie chorego lub dziewięćdziesięcioletniego starca. Spojrzał na lampę, która się wypaliła doszczętnie. Stała tam, ta wygasła latarnia morska jego prac, martwy przedmiot z porcelany i mosiądzu, wśród porozrzucanych kartek jego notatek i stosu książek — tej mierzwy zaczernionego papieru — jak sprzęt zbędny i bezużyteczny.
Razumow wstał i, zdjąwszy płaszcz, zawiesił go na kołku, wykonywając wszystkie poruszenia machinalnie. Nieopisana martwota — zastój wody w rowie — przenikała jego duszę, jak gdyby życie wycofało się ze wszystkich rzeczy, a nawet z jego myśli. W domu panowała zupełna cisza.
Odwróciwszy się od wieszadła, pomyślał w ten sam martwy sposób, że musi być jeszcze bardzo wcześnie, ale spojrzawszy na zegarek, zobaczył, że obie skazówki stoją na dwunastej.
— Ach, tak — mruknął i, jakby zaczynając budzić się z odrętwienia, rozejrzał się po pokoju. Papier wbity w ścianę zwrócił jego uwagę. Popatrzył nań zdaleka bez uznania i zaniepokojenia, ale gdy usłyszał w przedpokoju służącą, krzątającą się koło samowara, podszedł i zdjął papier z wyrazem głębokiej obojętności. Czyniąc to, spojrzał na łóżko, na którem nie spał tej nocy. Wgłębienie, które ciężar głowy Haldina wytłoczył w poduszce, było jeszcze widoczne.
Nawet gniew Razumowa na widok owego śladu bytności tamtego był tępy. Nie próbował pobudzić go do życia. Spędził dzień cały bezczynnie; nawet się nie uczesał. Nie pomyślał też o wyjściu z domu, jak wogóle nie pomyślał o niczem, nie dlatego, żeby był niezdolny do myślenia, lecz że mu się poprostu nie chciało. Ziewał często, pił dużo herbaty, chodził po pokoju bez celu, a gdy usiadł, pozostawał długo bez ruchu. Czas jakiś spędził przy oknie, bębniąc spokojnie końcami palców po szybie. W bezcelowych wędrówkach dokoła stołu ujrzał odbicie własnej twarzy w lustrze i to go zastanowiło. Oczy, które patrzyły na niego ze zwierciadła, były to najnieszczęśliwsze oczy, jakie kiedykolwiek widział. I to była pierwsza rzecz, która poruszyła jego umysłową martwotę tego dnia.
Nie był przejęty tem osobiście. Pomyślał tylko, że życie wyjałowione ze szczęścia było niemożliwością. A czem było szczęście? Ziewnął i zaczął znów włóczyć się pomiędzy ścianami swego pokoju. Oczekiwanie czegoś, oto co jest szczęściem. Oczekiwanie zaspokojenia jakiejś żądzy, zaspokojenia jakiejś namiętności, ambicji, miłości, nienawiści — nienawiści także, niewątpliwie. Unikanie niebezpieczeństw egzystencji, życie bez obawy — to również było szczęście. Niczego więcej nie było. Spokój, oczekiwanie.
— Och! nędzna ludzkość! — wykrzyknął w duchu i dodał wnet w myśli: — W takim razie ja powinienem być szczęśliwy.
Ale ta pewność nie podniecała go. Przeciwnie, ziewnął znowu, jak ziewał cały dzień. Zdziwił się nieco, gdy go zaskoczyła noc. Zmrok zapadł szybko, chociaż czas zdawał się stać w miejscu. Jakże się to stało, że nie zauważył, iż dzień minął. Oczywiście dlatego, że zegarek stanął... Nie zapalił lampy, ale podszedł do łóżka i rzucił się na nie bez wahania. Leżąc nawznak, podłożył ręce pod głowę i patrzył wgórę. Po chwili pomyślał:
„Leżę tu jak on. Ciekawym, czy spał, gdy ja zmagałem się z zadymką na ulicy. Nie; on nie spał. Ale dlaczego ja nie miałbym spać?“ i uczuł, że cisza nocna kładzie mu się na członkach jak ciężar.
Przeleżał tak, aż w mroźnem powietrzu nazewnątrz zegar miejski wydzwonił dobitnie północ, wnikając w spokój jego zawieszonego istnienia.
Znowu zaczął myśleć. Upłynęło już dwadzieścia cztery godzin, odkąd tamten opuścił jego mieszkanie. Razumow nabrał przeświadczenia, że Haldin usnął tej nocy w twierdzy. Pewność ta rozgniewała go dlatego, że nie chciał myśleć o Haldinie; ale usprawiedliwiał ją sobie fizjologicznemi i psychologicznemi przyczynami. Haldin, jak to sam wyznał, nie sypiał po nocach od całych tygodni, a teraz skończyła się dla niego wszelka niepewność. Niewątpliwie wyglądał tylko końca swego męczeństwa. Człowiekowi, który zdecydował się zabić, nietrudno pogodzić się z własną śmiercią. Haldin spał może smaczniej niż generał T —, którego zadanie — zadanie równie ciężkie — nie było skończone i nad którego głową wisiał miecz zemsty rewolucyjnej.
Razumow przypomniał sobie tego krępego mężczyznę o nalanych policzkach, spoczywających na kołnierzu munduru, tego szampjona autokracji, który nie okazał ani zdziwienia, ani niedowierzania, ani radości, ale którego zezowate oczy wyrażały śmiertelną nienawiść dla wszelkiego buntu — i poruszył się niespokojnie na łóżku.
„Podejrzewa mnie“ pomyślał. „Sądzę, że podejrzewa każdego. Byłby zdolny podejrzewać własną żonę, gdyby tamten był poszedł do jej buduaru ze swojem wyznaniem“.
Usiadł na łóżku, zatrwożony. Miałże zostać podejrzanym politycznie do końca swoich dni? Miałże iść przez życie jak człowiek, któremu nie można dowierzać, ze złą notą tajnej policji, dołączoną do metryki? Jakiejże przyszłości może się spodziewać w takich warunkach?
„Jestem teraz podejrzany“ myślał znowu, ale nałóg zastanawiania się i pragnienie bezpieczeństwa i spokojnego życia, które w nim były tak silne, przyszły mu, w miarę jak noc upływała, z pomocą. Jego pracowita, prawidłowa egzystencja zaważy wreszcie na szali jego lojalności. Było przecież tyle dozwolonych sposobności służenia krajowi. Można być czynnym i popierać postęp, nie będąc rewolucjonistą. Pole działania było wielkie i nieskończenie urozmaicone, byle tylko wyrobić sobie imię.
Myśli jego, jak krążący ptak, wróciły po dwudziestu czterech godzinach do srebrnego medalu i zostały przy nim.
Nie zmrużył oka przez całą noc, ale gdy dzień zaświtał, wstał niezbyt zmęczony i dostatecznie zdolny do wszelkich praktycznych celów. Poszedł na trzy ranne wykłady; w bibljotece pracował jednak tylko pozornie. Siedział wśród pootwieranych książek, siląc się na robienie notatek i wyciągów. Jego nowopozyskany spokój był jak wiotka odzież, z którą igrał lada podmuch wiatru. Zdrada!... Jakże? Toż tamten uczynił wszystko, żeby się zdradzić. Nadzwyczaj mało było potrzeba, żeby go oszukać.
— Nie powiedziałem ani jednego słowa, które nie było ścisłą prawdą. Ani jednego słowa — usprawiedliwiał się przed sobą Razumow.
Ale wśród takich myśli nie mogło być mowy o pracy z pożytkiem. Też same pojęcia snuły mu się po głowie i wymawiał w duchu jedne i te same słowa po wiele razy. Zamknął książki i wpakował wszystkie papiery do kieszeni, wściekły w duszy na Haldina.
Gdy wychodził z bibljoteki, wysoki, kościsty student w zniszczonym paltocie przyłączył się do niego i szedł obok w zamyśleniu. Razumow odpowiedział na jego wybełkotane pocichu powitanie, nie spojrzawszy na niego.
— Czego on chce ode mnie? — pomyślał z dziwną obawą przed czemś niespodziewanem, z czego się usiłował otrząsnąć, by go się nie uczepiło na dobre i nie wyssało z niego życia do ostatniej kropli. A tamten, patrząc w ziemię, szeptał ostrożnie, że zapewne kolega czytał wiadomość, iż wykonawca wyroku — użył tego określenia — na panu de P— został aresztowany onegdajszej nocy.
— Byłem chory, zamknięty w mieszkaniu — mruknął Razumow przez zęby. Wysoki student, podniósłszy wgórę ramiona, wsadził ręce głęboko w kieszenie. Miał kwadratowy, bezwłosy, łojowaty podbródek, który drżał lekko, gdy mówił, a jego silnie zaczerwieniony od mrozu nos wyglądał pośród zapadniętych policzków jak fałszywy nos z pomalowanej tektury. Cała jego powierzchowność napiętnowana była chłodem i głodem. Szedł uparcie obok Razumowa z oczyma utkwionemi w ziemię.
— To jest wiadomość urzędowa — mówił w ten sam ostrożny sposób. — Może być kłamliwa. Ale że aresztowano kogoś we wtorek w nocy między dwunastą a pierwszą, to pewne.
I mówiąc prędko pod osłoną swego zatroskanego wyglądu, powiedział Razumowowi, że wie to od pewnego niższego urzędnika w Centralnym Sekretarjacie. Ten urzędnik należał do pewnego kółka rewolucyjnego.
— Do tego samego, co ja — zauważył student.
Szli obszernym, kwadratowym placem. Bezbrzeżna trwoga opanowała Razumowa, unicestwiając jego energję. W oczach mu się ćmiło. Nie śmiał rozstać się tu ze studentem.
— A może on należy do policji — przemknęła mu myśl. — Któż to wie?
Ale spojrzawszy na zmarzniętą, wygłodzoną postać swego towarzysza, zrozumiał niedorzeczność takiego podejrzenia.
— Ja, bo, widzicie, nie należę do żadnego koła. Ja...
Nie śmiał dodać nic więcej, nie śmiał również zwolnić kroku. A tamten, stawiając z dokładną rozwagą swe nędznie obute stopy, nadmienił cichym głosem, że należenie do jakiejś organizacji nie było dla każdego koniecznem. Najcenniejsze jednostki pozostawały nazewnątrz, najlepsze czyny odbywały się poza organizacją. Poczem bardzo prędko, drżącemi gorączkowo wargami wyszeptał: „Człowiekiem zaaresztowanym na ulicy był Haldin“.
I przyjmując przerażone milczenie Razumowa jako dostatecznie naturalne, zapewnił go, że to była rzecz dowiedziona. Ten urzędnik państwowy był tej nocy na służbie w Sekretarjacie. Słysząc hałas i liczne stąpania w sieni, i wiedząc, że przyprowadzano czasem przestępców politycznych nocą z twierdzy, otworzył nagle drzwi pokoju, w którym pracował. Zanim będący na służbie żandarm zdążył wepchnąć go do środka i drzwi mu przed nosem zatrzasnąć, tamten zobaczył więźnia, którego gromada policjantów poczęści niosła, a poczęści ciągnęła przez sień, szarpiąc brutalnie. I poznał doskonale Haldina. Mniej niż w pół godziny potem generał T— przybył do Sekretarjatu, by osobiście zbadać więźnia.
— Nie dziwi was to? — zakończył chudy student.
— Nie — odparł Razumow szorstko i natychmiast pożałował tej odpowiedzi.
— Wszyscy myśleli, że Haldin wyjechał na prowincję, do rodziny. A wy?
Student zwrócił swe wielkie, zapadłe oczy na Razumowa, a ten rzekł niebacznie:
— Jego rodzina jest zagranicą.
Byłby się ugryzł w język ze złości. Student wymówił tonem głębokiego znaczenia:
— Ach! tak! I wy tylko wiedzieliście — — i umilkł.
„Oni wszyscy sprzysięgli się na moją zgubę“ pomyślał Razumow. — Kolega mówił to jeszcze komu? — zapytał z gorzką ciekawością.
Tamten wstrząsnął głową.
— Nie. Wam tylko. W naszem kółku myślano, że ponieważ Haldin wyrażał się często z największem uznaniem o waszym charakterze — —
Razumow nie mógł powstrzymać poruszenia gniewnej rozpaczy, co tamten musiał sobie błędnie wytłumaczyć, bo przestał mówić i odwrócił swe czarne, pozbawione blasku oczy.
Szli obok siebie w milczeniu. Poczem chudy student zaczął znów szeptać z odwróconym wzrokiem:
— Ponieważ teraz nie mamy członków wśród służby w twierdzy i niema sposobu przesłania mu trucizny, postanowiliśmy, że jakiś akt odwetu, następujący wkrótce...
Razumow, wlokąc się przez plac, przerwał:
— Znaliście Haldina? On wiedział, gdzie mieszkacie?
— Miałem szczęście słyszeć go przemawiającego dwa razy — odpowiedział towarzysz Razumowa gorączkowym szeptem, stanowiącym taką sprzeczność z posępną apatją jego twarzy i obejścia. — Nie znał mego adresu... Mieszkam kątem przy ubogiej rodzinie rzemieślniczej. Widzieć się tam ze mną nie byłoby wygodnie, ale gdybyście mnie potrzebowali, jestem gotów....
Razumow aż się zatrząsł z wściekłości i trwogi. Wychodził z siebie, ale utrzymał głos na wodzy.
— Nie zbliżajcie się do mnie — wymówił cicho. — Nie odzywajcie się do mnie ani słowem. Zakazuję wam.
— Bardzo dobrze — odpowiedział tamten ulegle, nie okazując żadnego zdziwienia z powodu tego nagłego zakazu. — Macie swoje tajne przyczyny... doskonale... rozumiem.
Odsunął się natychmiast, nie podnosząc nawet oczu, i przeszedł ukosem na drugą stronę ulicy, chudy, obdarty, wygłodzony, ze spuszczoną głową, stąpając w szczególnie miarowy sposób.
Razumow spoglądał za nim jak ktoś, co patrzyłby na znikającą senną marę, poczem szedł dalej, starając się nie myśleć. W sieni domu gospodyni zdawała się czekać na niego. Była to niska, krępa, nieforemna kobieta, z wielką, żółtą twarzą, wiecznie owiązana czarnym, wełnianym szalem. Ujrzawszy go wchodzącego na ostatnie przęsło, podniosła wgórę ręce i klasnęła w dłonie przed twarzą.
— Cyrylu Sidorowiczu, batiuszka, cóżeście uczynili najlepszego! Taki spokojny, rozsądny młodzieniec. A toż policja tylko co wyszła z waszego mieszkania.
Razumow popatrzył na nią z milczącą, badawczą uwagą. Jej obrzękła, żółta twarz drgała ze wzruszenia. Błagalnie zawróciła na niego oczami.
— Taki rozsądny młodzieniec! Dość na was spojrzeć, aby się o tem przekonać. A teraz... raptem... coś podobnego!... Potrzeba wam było zadawać się z tymi nihilistami. Rzućcie to, batiuszka! To są ludzie, którzy przynoszą nieszczęście.
Razumow zlekka wzruszył ramionami.
— Albo może jaki tajemny wróg oczernił was, Cyrylu Sidorowiczu? Dużo jest czarnych serc i fałszywych denuncjacyj w dzisiejszych czasach. Wszyscy żyją w trwodze.
— Czyście słyszeli, że mnie ktoś zadenuncjował? — spytał Razumow, nie spuszczając oczu z jej drgającej twarzy.
Ale ona nic nie słyszała. Próbowała wybadać rewirowego, podczas gdy jego ludzie przetrząsali pokój. To ludzki człowiek i zna ją przeszło od jedenastu lat. Ale tylko tyle jej powiedział w sieni z bardzo poważną miną:
— Nie pytajcie mnie o nic, dobra kobieto. Ja sam nic nie wiem. Rozkaz pochodzi od wyższej władzy.
I rzeczywiście, wkrótce po wyjściu policjantów zjawił się jakiś wspaniały pan w futrze i błyszczącym kapeluszu, usiadł przy stole i przeglądał wszystkie papiery. Przyszedł sam i odszedł sam, nic ze sobą nie wziąwszy.
A ona — ot, teraz — porządkuje trochę.
Razumow odwrócił się raptem i wszedł do mieszkania.
Wszystkie książki były przetrząśnięte i leżały porozrzucane na podłodze. Gospodyni poszła za nim i, schyliwszy się z trudem, zaczęła zbierać je w fartuch. Papiery jego i notatki, zawsze tak starannie poukładane (wszystkie odnosiły się do jego studjów), tworzyły bezładny stos pośrodku stołu.
Nieporządek ten wstrząsnął Razumowem głęboko i nieracjonalnie. Usiadł i patrzył. Doznawał wyraźnego uczucia że całą jego egzystencję podminowano w jakiś tajemniczy sposób, że wszystkie moralne podpory rozpadają się w gruzy. Doznał nawet lekkiego zawrotu głowy i zrobił taki ruch, jak gdyby szukał oparcia.
Kobieta, dźwignąwszy się z cichem stęknięciem, wysypała wszystkie książki z fartucha na sofę i wyszła, mrucząc i wzdychając.
Teraz dopiero Razumow zauważył, że ćwiartka papieru, która przez jedną noc wisiała na ścianie nad pustem łóżkiem, leży na wierzchu innych papierów.
Gdy ją zdjął poprzedniego dnia, machinalnie złożył we czworo i rzucił na stół. A teraz ujrzał ją leżącą na wierzchu, rozłożoną i wygładzoną, przykrywającą sobą cały ten bezładny stos ćwiartek — opowieść jego życia intelektualnego w ciągu ostatnich trzech lat. Nie rzucono jej tam. Położono ją wygładzoną. Dopatrzył się w tem jakiegoś głębszego znaczenia, a może niewytłumaczonego szyderstwa.
Siedział, wpatrując się w tę ćwiartkę, aż go oczy zabolały. Nie próbował uporządkować papierów ani tego wieczora, ani następnego dnia, który spędził w stanie osobliwszej niepewności. Ta niepewność odnosiła się ni mniej ni więcej, tylko do pytania, czy ma żyć dalej? Ale nie było w tem żadnego podobieństwa do wewnętrznej rozterki człowieka, zamierzającego popełnić samobójstwo. Myśl taka nie postała nawet w głowie Razumowa. I nie wchodziła tu w grę jego cielesna powłoka, ten kształt widomy, który poruszał się, oddychał, nosił odzież i nie obchodził nikogo, prócz może jego gospodyni. Prawdziwy Razumow miał istnieć w przyszłości, w owej przyszłości, zagrożonej przez bezprawia autokracji — bo autokracja nie zna żadnych praw — i bezprawia rewolucji. Poczucie, że jego moralna istota wydana była na pastwę tych potęg bezprawnych, było tak silne, że zadawał sobie całkiem poważnie pytanie, czy warto było spełniać w dalszym ciągu umysłowe funkcje tego istnienia, które zdawało się nie być już jego własnością?
— Nacóż się zdało wysilać inteligencję, pracować nad systematycznym rozwojem zdolności i wszystkich planów naukowych? — zapytywał sam siebie. — Ja chcę powodować się rozsądnemi przekonaniami, ale czy to mnie zabezpieczy przeciw wtargnięciu czegoś — jakiejś niszczycielskiej ohydy — tu, podczas kiedy tu siedzę?...
Razumow spojrzał bojaźliwie ku drzwiom przedpokoiku, jakby w oczekiwaniu, że jakiś wrogi kształt naciśnie klamkę i ukaże się przed nim w milczeniu.
— Pospolity złodziej — rzekł do siebie — znajduje więcej rękojmi w prawie, które łamie, i nawet takie bydlę, jak Ziemianicz, ma jakąś pociechę.
Razumow pozazdrościł materjalizmu złodziejowi i namiętności niepoprawnemu kochankowi. Skutki ich postępków były zawsze jasne i życie ich pozostawało ich własnością.
Ale spał tej nocy tak twardo, jak gdyby się pocieszał na sposób Ziemianicza. Usnął odrazu, leżał jak kłoda i, obudziwszy się, nie pamiętał, żeby mu się co śniło. Było z nim tak, jak gdyby dusza jego poszła nocą zbierać kwiaty gniewnej mądrości. Wstał w posępnym ale już zrównoważonym nastroju i jak gdyby z nowem uświadomieniem swego ja. Spojrzał drwiąco na stos papierów na stole i poszedł na wykłady, mruknąwszy:
— Zobaczymy.
Nie był w usposobieniu do gawędy i tłumaczenia się z powodów wczorajszej nieobecności na wykładach. Ale trudno było pozbyć się szorstko pewnego bardzo dobrego kolegi, o gładkiej, różowej twarzy i jasnych włosach, znanego pomiędzy studentami pod przydomkiem „narwańca Kosti“. Był ubóstwianym synem bardzo bogatego i nieoświeconego dostawcy rządowego i uczęszczał na wykłady jedynie podczas napadów skruchy, ogarniających go po płaczliwych ojcowskich napomnieniach. Hałaśliwy, rozfiglowany jak szczeniak wyżła, napełniał nagie korytarze uniwersyteckie radością bezmyślnego zwierzęcego życia i już zdaleka wywoływał swoim widokiem pobłażliwe uśmiechy. Treścią jego rozmów były zwykle konie wyścigowe, pijatyki w kosztownych restauracjach i zalety osób łatwej cnoty i rozbrajającej prostoty obejścia. Ten to „narwaniec Kostia“ uczepił się Razumowa około południa i mniej hałaśliwie, niż to było jego zwyczajem, odprowadził go nabok.
— Chwileczkę tylko, Cyrylu Sidorowiczu. Parę słów w tym oto spokojnym kąciku.
Uczuł, że Razumow ociąga się, i przymilnie wsunął mu rękę pod ramię.
— Nie, proszę was, nie odmawiajcie. Nie będę wam zawracał głowy memi głupiemi tarapatami. Bo czemże są te moje sprawy? Zgoła niczem. Poprostu — dzieciństwa. Ot, wczorajszej nocy wyrzuciłem gościa z pewnego domu, gdziem się kapitalnie bawił. Jakieś tyrańskie bydlę z Departamentu Skarbu. Zaczął wyprawiać brewerje z domownikami, więc się za nimi ująłem: „Jak to się zachowujesz względem Bożych stworzeń, które są więcej warte, niż ty sam“ rzekłem. Bo ja, Cyrylu Sidorowiczu, nie znoszę tyranji. Na moją duszę, nie znoszę! A on tego wcale po dobroci nie przyjął: „Co to za zuchwały szczeniak?“ zaczyna krzyczeć. Byłem właśnie w werwie, więc jak się zamachnę — mój gość wyleciał przez zamknięte okno bardzo szybko. Nie oparł się, aż het, na dziedzińcu. Darłem się jak... jak... minotaur. Kobiety zaczęły się mnie czepiać i wrzeszczeć. Grajkowie pochowali się pod stół. To była heca... Mój papa musiał bardzo głęboko wsadzić rękę w kieszeń, żeby to zatrzeć. Powiadam ci.
Zaśmiał się figlarnie.
— Pożyteczne człeczysko ten mój papa. Zwłaszcza dla mnie. Bo ja wciąż jestem w tarapatach.
Wesołość opuściła go. Co było warte jego życie? Nic zgoła. Bez pożytku dla nikogo. Pewnego pięknego dnia rozbiją mu łeb butelką szampana w jakiej burdzie. I to w takich czasach, kiedy ludzie poświęcają się dla idei! Ale jego głowy nigdy się żadne ideje nie trzymały. To też słusznie rozbiją mu ją kiedyś butelką szampana. Niczego więcej nie jest warta.
Razumow, wymawiając się brakiem czasu, chciał odejść. Ale tamten przybrał ton powagi i zaufania.
— Na miłość Boską, Cyrylu, duszo droga, pozwól mi uczynić jakąś ofiarę. To nawet żadną ofiarą nie będzie. Mam przecież mego bogatego papę za sobą. Jego kieszeń jest niezgłębiona.
I nagle, odrzucając z oburzeniem uwagę Razumowa, że bredzi po pijanemu, ofiarował mu się z pożyczką na ucieczkę zagranicę. Mógł zawsze dostać pieniędzy od papy. Wystarczy tylko powiedzieć, że przegrał w karty, lub coś w tym rodzaju, a jednocześnie przyrzec uroczyście, że nie opuści ani jednego wykładu przez ostatni kwartał. To weźmie starego, a Kostia potrafi zdobyć się na tę ofiarę. Choć w istocie nie widzi naco zdałoby mu się uczęszczanie na wykłady. To było całkowicie beznadziejne.
— Pozwól mi, żebym się na coś przydał — prosił milczącego Razumowa, który z oczyma utkwionemi w ziemię napróżno usiłował wyrozumieć znaczenie tej szczególnej oferty, a jednocześnie czuł szczególny wstręt do rozjaśnienia zagadki.
— Skąd ci przyszło na myśl, że ja chciałbym wyjechać zagranicę? — spytał wreszcie bardzo spokojnie.
Kostia zniżył głos.
— Policja była u ciebie wczoraj. Kilku z nas słyszało o tem. Mniejsza z tem jaką drogą. Dość, że wiemy. Więc naradzaliśmy się...
— A! Jużeście się tak prędko dowiedzieli — mruknął Razumow niedbale.
— Tak. Dowiedzieliśmy się. I uderzyło nas, że taki człowiek, jak ty...
— Za jakiego człowieka mnie bierzecie? — przerwał Razumow.
— Za człowieka idei — i za człowieka czynu, także. Ale ty jesteś bardzo głęboki, Cyrylu. Niesposób przeniknąć cię do gruntu. W każdym razie nie takim jesteś jak ja. Wszyscy jednakże zgodziliśmy się na jedno, że trzeba cię zachować dla kraju. Co do tego nie mieliśmy żadnej wątpliwości, to jest ci z pośród nas, którzy słyszeli, w jaki sposób Haldin wyrażał się o tobie niejednokrotnie. A gdy komu policja splondrowała mieszkanie, to już tam jakieś nieszczęście wisi nad jego głową. Więc jeżeli myślisz, że byłoby lepiej dla ciebie zwiać...
Razumow wyrwał się Kosti i poszedł korytarzem, zostawiając tamtego bez ruchu, z otwartemi ustami, ale wrócił natychmiast i stanął przed zdumionym Kostią, który zwolna zamykał usta. Razumow spojrzał mu prosto w oczy, poczem rzekł, wymawiając z wyraźnym namysłem i oddzielnie każde słowo:
— Dziękuję — ci — serdecznie.
I odszedł znów szybko. Kostia, ochłonąwszy ze zdumienia, pobiegł za nim.
— Nie! Poczekaj! Słuchaj. Ja to naprawdę mówię... To będzie, jak gdybyś okazał współczucie zgłodniałemu. Słyszysz, Cyrylu? A gdybyś potrzebował przebrania, to i tego mogę ci dostarczyć, od jednego kostjumera, Żyda, którego znam. Niechże narwaniec przysłuży ci się na swój sposób. Może fałszywa broda będzie potrzebna, lub coś w tym rodzaju.
Razumow postanowił mieć się na baczności.
— Nie potrzeba tu żadnej fałszywej brody, Kostia, ty poczciwy warjacie. Co ty wiesz o moich ideach? Moje idee mogą być dla ciebie trucizną.
Tamten zaczął wstrząsać głową przecząco z energją.
— Co tobie do idej? Niektóre z nich mogłyby wypróżnić prędko kieszenie twojego papy. Nie wdawaj się w to, czego nie rozumiesz. Wracaj do twoich wyścigowców i twoich dziewczyn, a wtedy przynajmniej będziesz mógł być pewnym, że nikomu krzywdy nie wyrządzisz, chyba sobie — i to niewielką.
— Odsyłasz mnie zpowrotem do mego świńskiego koryta. To i koniec. Jestem nieszczęśliwe bydlę i skończę, jak bydlę. Ale pamiętaj, że twoja pogarda to sprawi.
Razumow odszedł wielkiemi krokami. Że ta prosta, hulaszcza dusza uległa także rewolucyjnemu prądowi, wydało mu się złowrogim symptomatem czasu. Wyrzucał sobie, że się niepokoi. Osobiście powinien był się czuć zadowolonym. Boć to było niewątpliwie pomyślnem dla niego w tem spiknięciu się mylnych sądów, że go brano za to, czem nie był. Ale nie byłoż to dziwnem?
I znowu doznał takiego wrażenia, jak gdyby rewolucyjna tyranja Haldina pozbawiła go swobody postępowania. Jego pracowita, spokojna egzystencja, jedyna rzecz, którą mógł nazwać swoją na tej ziemi — przepadła. — Jakiem prawem? — zapytywał siebie z wściekłością. — W imię czego?
A najbardziej złościło go, że „uniwersyteccy myśliciele“ najwyraźniej łączyli go z Haldinem. — Wyrósł na jego powiernika. Ha! Ha!... Stał się wybitną osobą, nic o tem nie wiedząc. Jak ten łotr Haldin musiał o nim mówić! A może i mało mówił... Jakieś słowo rzucone odniechcenia wystarczyło, by je ci głupcy podchwycili, wzdęli... Alboż cała działalność rewolucyjna nie opierała się na głupocie, oszukiwaniu samych siebie i kłamstwach?
— Niepodobna myśleć o niczem innem — mruknął Razumow do siebie. — Zidjocieję, jeżeli tak dalej pójdzie. Zbrodniarze i głupcy zabijają moją inteligencję.
Stracił zupełnie nadzieję wywalczenia sobie przyszłości, która właśnie od swobodnego posługiwania się tą inteligencją zależała.
Doszedł do domu w stanie duchowego zniechęcenia, co mu dozwoliło przyjąć z pozorną obojętnością urzędowo wyglądającą kopertę z brudnej ręki stróża.
— Żandarm to przyniósł — rzekł ten człowiek. — Pyta mnie, czy pan jest w domu. Powiadam mu: „Nie, niema go w domu“. Zostawił u mnie. „Oddaj do własnych rąk“ powiada. Więc oddaję do własnych rąk.
Wrócił do swojej miotły a Razumow poszedł na górę z kopertą w ręku. Ale i znalazłszy się w mieszkaniu, nie kwapił się z jej otwarciem. Oczywiście, ten urzędowy papier pochodził z wyższej policji. Podejrzany! Podejrzany!
W ponurem zdumieniu, z rodzajem tępej melancholji jął rozważać okropność swego położenia. Oto trzy lata sumiennej pracy poszło na marne; bieg jakichś czterdziestu może przyszłych zwichnięty, przerzucany z nadziei w trwogę, dlatego, że wypadki, spowodowane ludzką głupotą, wiążą się w szereg, którego żadna mądrość przewidzieć nie może, a żadna odwaga przerwać nie zdoła. Podczas gdy się odwraca twoja gospodyni, fatalność wchodzi do twego mieszkania; wracasz do domu i zastajesz ją tam pod postacią mężczyzny w długich butach i bronzowej czamarze, opartego o piec. Pyta: „Czy drzwi od sieni zamknięte“ a ty nie wiesz, że trzeba ją chwycić za gardło i zrzucić ze schodów. Nie wiesz. Witasz tę straszliwą fatalność, „Siadaj“ powiadasz. I klamka zapada. Już jej się nie pozbędziesz. Przylgnie do ciebie nazawsze. Ani stryczek, ani kula nie wrócą ci swobody życia i zdrowotności myśli. To wystarcza, aby łeb o ścianę roztrzaskać.
Razumow obejrzał się zwolna dokoła, jakby szukając miejsca, o które ma sobie „łeb“ roztrzaskać, poczem otworzył kopertę. Zawierała wezwanie do studenta Cyryla Sidorowicza Razumowa, by stawił się niezwłocznie w biurze policji tajnej. Razumow ujrzał w wyobraźni zezowate oczy Generała T—, czekające na niego, to widzenie potęgi autokracji cudaczne i straszliwe. Był wcieleniem potęgi autokracji, ponieważ był jej stróżem. Był wcieleniem gniewu, wcieleniem bezlitosnej srogości broniącego się ustroju politycznego i społecznego. Nienawidził buntu instynktownie. I Razumow pomyślał, że ten człowiek nie był poprostu zdolnym zrozumieć, że ktoś może być umiarkowanym stronnikiem absolutyzmu.
„Ciekawym, czego on może właściwie chcieć ode mnie?“ zapytywał siebie. I, jak gdyby wywołane tem pytaniem, stanęło przed nim nagle znajome widmo Haldina z nadzwyczajną dokładnością szczegółów. Pomimo że krótki dzień zimowy przemienił się w ponury zmierzch kraju pogrzebanego w śniegu, Razumow ujrzał wyraźnie wąski, skórzany pasek na czerkieskiej czamarze. Złudzenie tej nienawistnej obecności było tak zupełne, że czekał tylko, by usłyszeć pytanie: „Czy drzwi wejściowe zamknięte?“ Popatrzył na zjawę z nienawiścią i pogardą. Duchy nie ukazują się w ubraniu. A co więcej, Haldin zapewne żył jeszcze. Razumow postąpił naprzód groźnie; widzenie zniknęło, a on obrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju z niewysłowionem lekceważeniem.
Ale gdy zeszedł z pierwszego piętra, przyszło mu na myśl, że może władze chcą go skonfrontować z Haldinem. Ta myśl uderzyła go jak kula i byłby spadł ze schodów, gdyby się nie był oburącz uchwycił poręczy. Długą chwilę nie mógł odzyskać władzy w nogach... Ale dlaczego? Dla jakiej rozsądnej przyczyny? W jakim celu?
Nie mogło być żadnej racjonalnej odpowiedzi na te pytania; Razumow przypomniał sobie jednak obietnicę Generała, daną Księciu K—. Postępek jego miał pozostać nieznany.
Zeszedł ze schodów, a raczej spuszczał się stopień po stopniu, trzymając się mocno poręczy. W bramie odzyskał nieco pewność myśli i członków. Wyszedł na ulicę, nie chwiejąc się widocznie. Z każdą chwilą stawał się spokojniejszym. A mimo to powtarzał sobie, że Generał T— był całkowicie zdolnym zamknąć go w twierdzy na czas nieokreślony. Jego temperament odpowiadał doskonale jego bezlitosnemu zadaniu; wszechwładza zaś czyniła go nieprzystępnym dla rozsądnej argumentacji.
Przyszedłszy jednak do Sekretarjatu, Razumow przekonał się, że nie będzie miał do czynienia z Generałem T—. Widocznem jest z dziennika Razumowa, że ta straszliwa osobistość miała pozostać w cieniu.
Przyjął go wyższy, cywilny urzędnik w swoim gabinecie po dłuższem czekaniu w sali dusznej i nadmiernie ogrzanej, gdzie skrzypiały pióra przy mnóstwie stolików.
Woźny w mundurze, który wprowadził Razumowa, powiedział mu w korytarzu:
— Idzie pan przed Grzegorza Matwiejewicza Mikulina.
Osobnik noszący to nazwisko nie miał w sobie nic przerażającego. Jego łagodny, wyczekujący wzrok zwrócony był już ku drzwiom, gdy Razumow wszedł. I odrazu piórem, które trzymał w ręku, wskazał mu głęboką sofę pomiędzy oknami. Oczyma przeprowadził Razumowa, gdy ten szedł przez pokój i usiadł. Łagodny wzrok spoczął na nim nie ciekawie, nie pytająco — z pewnością nie podejrzliwie — prawie bez wyrazu. Beznamiętna uporczywość jego oczu wyrażała coś nakształt życzliwości.
Razumow, który przygotował swoją inteligencję i wolę na spotkanie z Generałem T—, zmieszał się bardzo. Cały jego mozolny opór przeciw możliwym nadużyciom władzy i namiętności spełzł na niczem wobec tego szczupłego mężczyzny, o długiej, nieprzystrzyganej brodzie. Broda była jasna, jedwabista i bardzo piękna. Światło padało miedzianemi odbłyskami na wypukłości wysokiego, obróżdżonego czoła. A wygląd tej szerokiej, łagodnej twarzy był tak pospolity i niemal wiejski, że staranny przedział włosów wydawał się czemś pretensjonalnem i przesadzonem.
Dziennik Razumowa świadczy o pewnem rozdrażnieniu z jego strony. Mogę tu zauważyć, że ów dziennik, składający się z mniej lub więcej codziennych notatek, zdaje się być zaczętym tego właśnie wieczora, po powrocie Razumowa do domu.
Razumow tedy był rozdrażniony. Jego silnie naciągnięta indywidualność rozpadła się w nim nagle na strzępy.
— Muszę się mieć z nim na baczności — ostrzegał sam siebie w duchu, podczas gdy siedzieli w milczeniu, patrząc wzajem na siebie. Milczenie to trwało krótko, a charakteryzował je (bo milczenia mają swój charakter) jakby rodzaj smutku, jakiego mu udzieliło łagodne, pełne zadumy zachowanie brodatego urzędnika. Razumow dowiedział się potem, że był on szefem wydziału w Sekretarjacie Generalnym, z rangą w cywilnej służbie odpowiadającą randze pułkownika w armji.
Nieufność Razumowa wzrosła dotkliwie. Chodziło głównie o to, żeby się trzymać na baczności i nie powiedzieć za dużo. Wezwano go tu dla jakiejś przyczyny. Dla jakiej? Żeby mu dać do zrozumienia, że jest podejrzanym, a także niewątpliwie, żeby go pociągnąć za język. Ale dlaczego? Nie miał przecież nic do powiedzenia. A może Haldin nakłamał... Wszelkie przerażające niepewności opadły go. Nie mógł znieść dłużej milczenia i, przeklinając sam siebie za swoją słabość, przemówił pierwszy, choć obiecywał sobie nie uczynić tego pod żadnym pozorem.
— Nie straciłem ani chwili czasu — zaczął ochrypłym, wyzywającym głosem, lecz tu zdolność mówienia opuściła go i zdawała się wejść w radcę Mikulina, który wtrącił z uznaniem:
— Bardzo słusznie. Bardzo słusznie. Chociaż w istocie! —
Ale czary już prysły i Razumow przerwał mu śmiało, nabrawszy nagle przeświadczenia, że tak będzie najbezpieczniej. Z wielką obfitością słów zaczął skarżyć się, że go błędnie zrozumiano. I jednocześnie, zdając sobie sprawę z własnego zuchwalstwa, pomyślał, że wyrażenie „błędnie zrozumiano“ jest lepszem niż gdyby był użył określenia, że mu „niedowierzają“ i powtórzył je z naciskiem. Nagle umilkł, wystraszony nieruchomą i skupioną postawą urzędnika.
„Co ja gadam?“ pomyślał, patrząc na niego niepewnym wzrokiem. Wszystkie klęski spadły na Razumowa przez tego przeklętego Haldina. Głowa rozbolała go raptownie. Przeciągnął ręką po czole — mimowolnym ruchem cierpienia, którego nie zadał sobie trudu powściągnąć. W tej chwili Razumow ujrzał swój własny mózg, rozciągnięty na torturach, długą, bladą postać, której twarzy nie mógł dostrzec, rozciągniętą poziomo ze straszliwą siłą w głębi mrocznego lochu. Było to, jak gdyby przez nieskończenie drobny ułamek czasu śniła mu się jakaś ponura rycina Inkwizycji.
Nie można na serjo przypuszczać, że Razumowowi przyśniła się jakaś stara rycina Inkwizycji. Był widać nadzwyczaj wyczerpany i wspomina, że doznał szczególnego, jakby przez sen odczuwanego udręczenia z powodu tego, że przy bladej, rozciągniętej postaci nie było nikogo. Samotność torturowanej ofiary była niewysłowienie straszliwym widokiem. Wspomina również, że tajemnicze niepodobieństwo dojrzenia twarzy budziło w nim trwogę. Wszystko to posiadało cechy charakterystyczne przykrego snu. A jednak jest pewny, że ani na chwilę nie stracił świadomości swojej osoby siedzącej na sofie, w podanej ku przodowi postawie, z rękoma pomiędzy kolanami i obracającej czapkę w palcach. Ale wszystko zniknęło na dźwięk głosu radcy Mikulina. Razumow uczuł głęboką wdzięczność dla spokojnej prostoty jego tonu.
— Tak. Słuchałem z zajęciem. Rozumiem do pewnego stopnia pańską... Ale doprawdy, mylisz się pan co do...
Radca Mikulin wypowiedział szereg urywanych zdań. Zamiast je kończyć, spoglądał na swoją brodę. Były to umyślne przerwy dla nadania większego znaczenia owym zdaniom. Potrafił bowiem mówić płynnie, gdy, zmieniając ton na dobrotliwie perswadujący, ciągnął dalej:
— Słuchając pana w ten sposób, dałem chyba dowód, że nie uważam naszej rozmowy za ściśle urzędową. Istotnie, nie chcę wcale nadawać jej tego charakteru... O! tak! Przyznaję, że wezwanie pana tutaj miało formę urzędową. Ale sam pan zauważ, czy w taki sposób wezwanoby osobę...
— Podejrzaną! — wykrzyknął Razumow, patrząc prosto w oczy urzędnika. Były one wielkie, o ciężkich powiekach i spotkały zuchwałość przygasłem, spokojnem spojrzeniem. — Podejrzaną!
Głośne powtórzenie tego wyrazu, który prześladował wszystkie bezsenne godziny Razumowa, sprawiło mu dziwny rodzaj zadowolenia. Radca Mikulin wstrząsnął zlekka głową, a Razumow dodał:
— Zapewne panu wiadomo, że policja rewidowała moje mieszkanie!
— Chciałem powiedzieć: osobę błędnie zrozumianą, gdyś mi pan przerwał — zauważył radca Mikulin spokojnie.
Razumow uśmiechnął się bez goryczy. — Odzyskane poczucie wyższości umysłowej podtrzymało go w godzinie niebezpieczeństwa. Rzekł z pewnem lekceważeniem.
— Wiem, że jestem tylko marną płonką. Ale racz pan przyznać wyższość myślącej płonce nad bezmyślnemi siłami, które ją mają zmiażdżyć. Praktyczne myślenie w tym ostatnim przypadku jest tylko krytycyzmem. Może mi wolno będzie wyrazić tu zdziwienie, dlaczego policja zwlekała z ową rewizją przez dwa dni, podczas których mogłem, oczywiście, zniszczyć wszystko, coby mnie mogło skompromitować, paląc to — powiedzmy, — a nawet ślady popiołu usunąć.
— Gniewasz się pan — zauważył urzędnik z niewysłowioną prostotą. — Czy to rozsądnie?
Razumow uczuł, że się czerwieni ze zdenerwowania.
— Jestem rozsądnym. Jestem nawet — pozwól mi pan powiedzieć — myślicielem, aczkolwiek w dzisiejszych czasach nazwa ta zdaje się być monopolem kolporterów towaru rewolucyjnego, niewolników jakichś francuskich lub niemieckich idej, licho wie jakich pojęć cudzoziemskich. Ale ja nie jestem mieszańcem intelektualnym. Myślę, jak Rosjanin. Myślę lojalnie, a jednak śmiem nazwać siebie myślicielem. Wszak, o ile wiem, nie jest to wyraz zakazany?
Radca Mikulin obrócił się na krześle ze skrzyżowanemi nogami i, położywszy łokieć na biurku, wsparł głowę na knykciach lekko w pięść zwiniętej ręki. Razumow zauważył na jego grubym, wskazującym palcu szeroki, złoty pierścień z krwisto-czerwonym kamieniem, rodzaj sygnetu ważącego może z pół funta, i pomyślał, że był to bardzo stosowny klejnot dla tego ociężałego mężczyzny, ze starannym przedziałkiem pośrodku błyszczących włosów, ponad zbróżdżonem, sokratesowskiem czołem.
„Czyżby to była peruka?“ pomyślał Razumow i zdziwił się, skąd mu przyszło zastanawiać się nad tem. Zachwiała się jego pewność siebie. Postanowił nie paplać więcej. Baczność! A przedewszystkiem nie wspomnieć ani słowem o Ziemianiczu, gdy przyjdzie do tych pytań. Wyłączyć wszelką wzmiankę o Ziemianiczu ze swoich odpowiedzi.
Radca Mikulin patrzył na niego mętnie. Pewność siebie opuściła Razumowa zupełnie. Wydało mu się niepodobieństwem przemilczeć o Ziemianiczu. Każde pytanie będzie do tego prowadzić, bo o cóżby im innego chodziło. Uczynił wysiłek, aby się uzbroić w przytomność umysłu. Nie powiodło mu się to jednak. Radca Mikulin wydawał się także zadziwiająco roztargnionym.
— Dlaczego miałby być zakazanym? — powtórzył. — Ja również uważam się za człowieka myślącego, upewniam pana. Główny warunek tylko: myśleć poprawnie. Przyznaję, że może to być trudnem czasem dla młodzieńca pozostawionego samemu sobie, z nieokiełznanemi, że się tak wyrażę, szlachetnemi porywami. Lada wiatr może nim miotać jak zechce. Wiara religijna jest, oczywiście, wielka —
Radca Mikulin spojrzał na swoją brodę, a Razumow, — nieco odprężony tym niespodziewanym zwrotem, mruknął z ponurem niezadowoleniem:
— Ten tam Haldin wierzył w Boga.
— A, pan wie o tem — wyszeptał radca Mikulin miękko, niemal dyskretnie, zaznaczając jednak dość wyraźnie, że go ta uwaga Razumowa stropiła nieco. Razumow zaś zachował bierną, skupioną postawę, choć wyrzucał sobie gorzko, nazywając się szkodliwym głupcem, że sprawił wrażenie zgoła fałszywe, wrażenie jakiejś nieistniejącej zażyłości. Utkwił oczy w ziemię.
„Muszę koniecznie trzymać język za zębami, o ile nie jestem zmuszony mówić“, strofował się w duchu. A jednocześnie pytanie: „Czy nie lepiej powiedzieć wszystko“, narzucało mu się z taką siłą, że aż musiał przygryźć dolną wargę.
Radca Mikulin jednak nie żywił widocznie żadnej nadziei jakiegoś wyznania z jego strony i ciągnął dalej:
— Mówisz mi pan więcej, niż jego sędziowie mogli z niego wydobyć. Sądziła go Komisja Trzech. Nie chciał im absolutnie nic powiedzieć. Mam tu protokół badania. Po każdem pytaniu stoi: „Odmawia odpowiedzi — odmawia odpowiedzi“. I tak stronica za stronicą. Widzisz pan, powierzono mi dalsze śledztwo w tej sprawie i dokoła niej. Ale nie pozostawił mi nic, żadnego wątku, od którego mógłbym rozpocząć dochodzenia. O! to był zatwardziały zbrodniarz. A pan powiadasz, że wierzył w...
Radca Mikulin spojrzał znów z lekkiem skrzywieniem na swoją brodę, ale nie zamilkł na długo. Zauważywszy lekceważąco, że nawet bluźniercy mają ten rodzaj wiary, zakończył przypuszczeniem, że Razumow musiał często rozmawiać z Haldinem na ten temat.
— Nie — rzekł Razumow głośno, nie podnosząc oczu. — On mówił, a ja słuchałem. To nie jest rozmowa.
— Słuchanie jest wielką sztuką — zauważył Mikulin nawiasowo.
— A doprowadzenie drugich do mówienia, także — zamamrotał Razumow.
— No nie; to nie jest bardzo trudnem, — Mikulin rzekł niewinnie — wyjąwszy, oczywiście, poszczególne wypadki. Naprzykład ten Haldin. Nic nie mogło go skłonić do mówienia. Cztery razy stawiano go przed delegowanymi sędziami. Cztery tajne badania i nawet podczas ostatniego, gdy przyszła kolej na pańską osobę — —
— Na moją osobę! — powtórzył Razumow, podnosząc raptem głowę. — Nie rozumiem.
Radca Mikulin zwrócił się prosto do biurka i, wziąwszy kilka luźnych arkuszy szarego papieru, upuszczał je jeden po drugim, zatrzymując w ręku tylko ostatni. Poczem, trzymając go przed oczami, mówił:
— Uznano to — widzi pan — za potrzebne. W tak ważnych sprawach nie można zaniechać żadnego środka, mogącego podziałać na winowajcę. Pan to sam rozumie, jestem pewien.
Razumow wlepił szeroko otwarte oczy w radcę Mikulina, który teraz nie patrzył na niego wcale.
— Postanowiono zatem — (Generał T. radził się mnie co do tego), że pewne pytanie będzie zadane oskarżonemu. Ale w uwzględnieniu wyraźnego życzenia Księcia K— nazwisko pana pozostało nieznane nawet samym sędziom. Książę K— uznał potrzebę, konieczność tego, co zamierzaliśmy uczynić, ale chodziło mu o pańskie bezpieczeństwo, bo tajemnica bywa trudną do utrzymania — temu zaprzeczyć się nie da. Niezawsze można ręczyć za dyskrecję niższych urzędników. A przy badaniu obecnym był sekretarz specjalnego trybunału — paru żandarmów w pokoju. To też, jak powiedziałem, ze względu na Księcia K— nawet sędziowie pozostali w nieświadomości. Pytanie już sformułowane (napisałem je własnoręcznie) Generał T— przesłał sędziom, zaznaczając, by je zadano więźniowi na samym ostatku. Oto jak ono brzmi.
Radca Mikulin odrzucił nieco głowę wtył, tak, aby mógł dobrze widzieć, i zaczął czytać monotonnym głosem:
„Pytanie. — Czy osoba dobrze panu znana, w której mieszkaniu spędziłeś pan kilka godzin w poniedziałek i naskutek zeznania której zostałeś aresztowany, wiedziała przedtem o pańskim zamiarze spełnienia morderstwa politycznego?... Więzień odmawia odpowiedzi“.
„Powtórzenie pytania. — Więzień zachowuje to samo kamienne milczenie. Wprowadzają Wielebnego Kapelana twierdzy, który wzywa więźnia do skruchy, zaklinając go, by odpokutował swoją zbrodnię przez szczere i zupełne wyznanie, co dopomoże mu do oczyszczenia się z grzechu buntu przeciw prawom Boskim, Świętemu Majestatowi panującego oraz przeciw naszemu miłującemu Chrystusa krajowi. Wówczas więzień po raz pierwszy tego dnia otwiera usta i głosem donośnym, czystym i wyraźnym odrzuca duchowne usługi Wielebnego Kapelana“.
„O jedenastej sąd w zwięzłej formie ogłasza wyrok śmierci“.
„Egzekucję naznaczono na czwartą popołudniu. Do przedstawienia dalszym rozporządzeniom władz wyższych“.
Radca Mikulin upuścił arkusz, spojrzał na brodę i, zwracając się do Razumowa, objaśnił swobodnie:
— Nie widzieliśmy powodu zwlekania z egzekucją. Rozkaz wykonania wyroku przesłany został telegraficznie o dwunastej. Ja sam pisałem telegram. Powieszono go dziś o czwartej popołudniu.
Ta stanowcza wiadomość o śmierci Haldina wywołała w Razumowie uczucie ogólnego odrętwienia, jakie następuje po wielkiem fizycznem lub umysłowem wyczerpaniu. Siedział bardzo cicho na sofie, tylko wymknął mu się szept:
— Wierzył w życie przyszłe.
Radca Mikulin wzruszył zlekka ramionami, a Razumow wstał z wysiłkiem. Nie miał już poco zostawać w tym pokoju. Haldin zawisł na stryczku o czwartej, o tem nie można było wątpić. Rozpoczął zatem to przyszłe życie w długich butach, karakułowej czapce i skórzanym pasku na czerkieskiej czamarze. Nikła to była i rozwiewna egzystencja. Nie duszę swoją, ale widmo swoje zostawił na tej ziemi, pomyślał Razumow, uśmiechając się kostycznie i przechodząc pokój, jak gdyby zapomniał zupełnie, gdzie był i o obecności radcy Mikulina. Ten przecież, nie ruszając się z miejsca, mógł był zaalarmować wszystkie dzwonki w gmachu. Pozwolił jednak Razumowowi dojść do samych drzwi i dopiero wtedy przemówił:
— Ależ, Cyrylu Sidorowiczu, co pan robisz?
Razumow odwrócił głowę i popatrzył na niego w milczeniu. Nie był bynajmniej zmieszany. Ręce radcy Mikulina spoczywały wyciągnięte na biurku, ciało pochylało się nieco ku przodowi, i w zamglonem spojrzeniu malował się pewien wysiłek.
„Czy ja istotnie zamierzałem prysnąć w ten sposób?“ pomyślał Razumow z niewzruszoną twarzą, uświadamiając sobie, że pod tą pozorną biernością kryło się trzeźwe zdumienie.
„Widocznie byłbym wyszedł, gdyby się nie był odezwał“ pomyślał. „A on, co byłby wtedy uczynił. Trzeba temu tak czy owak położyć koniec. Niech zagra ze mną w otwarte karty“.
Zastanawiał się chwilę pod maską obojętności, poczem puścił klamkę i wrócił na środek pokoju.
— Powiem panu, co pan myśli — rzekł z wybuchem, lecz nie podnosząc głosu. — Pan myśli, że pan ma do czynienia z tajemniczym wspólnikiem tego nieszczęśliwego człowieka. Nie, nie wiem, czy był nieszczęśliwym. Nie powiedział mi tego. Był zbrodniarzem z mego punktu widzenia gdyż utrzymywanie przy życiu błędnej idei jest większą zbrodnią niż zabicie człowieka. Przypuszczam, że pan temu nie zaprzeczy. Nienawidziłem go. Wizjonerowie są wieczystą klęską świata. Ich utopje wpajają w ogół miernych umysłów niechęć do rzeczywistości i pogardę dla odwiecznej logiki rozwoju ludzkiego.
Razumow wzruszył ramionami i wpatrzył się w dal. „Co za tyrada!“ pomyślał. Milczenie i nieruchomość radcy Mikulina stropiły go. Brodaty biurokrata siedział na swojem miejscu tajemniczo spokojny, jak bóstwo o mętnych, nieprzeniknionych oczach. Razumow mimowoli zmienił głos.
— Gdybyś pan mnie zapytał, co było powodem mojej nienawiści do takiego Haldina, odpowiedziałbym panu, że nie było w tem nic sentymentalnego. Nienawidziłem go nie dlatego, że popełnił morderstwo. Wstręt nie jest nienawiścią. Nienawidziłem go poprostu dlatego, że jestem człowiekiem o zdrowych zmysłach. W tym charakterze uwłaczał mi. Jego śmierć — —
Razumow uczuł, że głos więźnie mu w gardle. Mglistość oczu radcy Mikulina zdawała się przesłaniać całą jego twarz i czynić ją niewyraźną dla wzroku Razumowa, który starał się nie zwracać uwagi na te objawy.
— W istocie — ciągnął dalej, wymawiając starannie każdy wyraz — czemże jest jego śmierć dla mnie?... Gdyby tu leżał na podłodze, przeszedłbym po jego piersiach bez wahania. To widmo... nic więcej.
Głos jego zamarł znowu. Mikulin za biurkiem nie pozwolił sobie na najlżejsze poruszenie. Cisza trwała czas jakiś nim Razumow zdołał przemówić znowu.
— Gadał o mnie na prawo i na lewo. Ci intelektualiści zbierają się u siebie i opijają zagranicznemi ideami, podobnie jak młodzi oficerowie Gwardji częstują się zagranicznem winem. Istna rozpusta. Słowo daję — tu Razumow, rozwścieczony nagłem przypomnieniem Ziemianicza, zniżył z trudem głos — my, Rosjanie, jesteśmy stekiem pijaków. Musimy się czemś upijać, szaleć ze zgryzoty lub oszałamiać się rezygnacją, aby potem leżeć jak kłoda albo podpalić dom. I co trzeźwy człowiek ma robić, chciałbym wiedzieć? Odosobnić się zupełnie od bliźnich jest niepodobieństwem. Aby żyć na pustyni, trzeba być świętym. Ale jeżeli nagle pijak wybiegnie z szynku i rzuci się człowiekowi na szyję i zacznie go obcałowywać dlatego, że mu się coś w jego powierzchowności podobało, to co wtedy, zechciej mi pan łaskawie powiedzieć? Takiemu można złamać pałkę na grzbiecie, a nie odczepi się...
Radca Mikulin podniósł rękę i przeciągnął nią po czole z zastanowieniem.
— Tak... oczywiście — wymówił półgłosem.
Spokojna powaga tego ruchu sprawiła, że Razumow umilkł. Było to również tak niespodziane. Cóż to znaczyło? Było w tem coś zastraszająco wstrzemięźliwego. Razumow przypomniał sobie, że zamierzał skłonić radcę Mikulina, by zagrał z nim w otwarte karty.
— Powiedziałem to wszystko Księciu K— zaczął z przybraną obojętnością, ale stracił ją, widząc, że radca Mikulin skinął potakująco głową. — Pan to wie?... Pan to słyszał?... Więc dlatego mnie tu wezwano, by mi powiedzieć o egzekucji Haldina? Czy pan chciał skonfrontować mnie z jego milczeniem, teraz, kiedy ten człowiek nie żyje? Cóż mnie obchodzi jego milczenie? To niepojęte. Pan chce koniecznie wytrącić mnie z równowagi moralnej.
— Nie. Nie to — szepnął radca Mikulin ledwo dosłyszalnym głosem. — Usługa, jaką pan oddałeś, jest ocenioną — —
— Czy tak? — przerwał Razumow ironicznie.
— ...i pańskie położenie również. — Radca Mikulin nie podniósł głosu. — Ale pomyśl pan tylko. Spadasz jak z nieba do gabinetu księcia K— ze swoją nadzwyczajną wiadomością... Pan uczysz się jeszcze, panie Razumow, ale my już służymy, nie zapominaj o tem. I oczywiście, wzbudziłeś pan pewną ciekawość...
Radca Mikulin patrzał na swą brodę. Usta Razumowa zadrżały.
— Okoliczność tego rodzaju wyróżnia człowieka — ciągnął dalej radca Mikulin dobrodusznym szeptem. — Wyznaję, że byłem ciekaw zobaczyć pana. Generał T— sądził, że to może być pożytecznem także... Nie sądź pan, że nie jestem w stanie zrozumieć uczuć pańskich. Byłem również młodym i studentem...
— Tak, chciał mnie pan poznać — rzekł Razumow tonem głębokiego niesmaku. — Oczywiście, ma pan prawo — chciałem powiedzieć władzę... To na jedno wychodzi. Ale to się nanic nie zdało, choćby pan patrzył na mnie i słuchał tego co mówię przez rok. Dochodzę do przekonania, że jest coś we mnie, czego ludzie wypośrodkować nie mogą. To bardzo niepomyślne dla mnie. Sądzę jednak, że książę K— mnie rozumie. Tak mi się przynajmniej zdawało.
Radca Mikulin poruszył się zlekka i rzekł:
— Książe K— wie o wszystkiem, co się robi, i mogę pana upewnić, że z wielkiem uznaniem przyjął moją chęć osobistego poznania pana.
Razumow ukrył doznany ogromny zawód pod maską drwiącego zdziwienia.
— Więc i on jest także ciekawy. Ha! ostatecznie Książę K— zna mnie bardzo mało. Jest to bardzo niepomyślne dla mnie, ale... to nie moja wina.
Radca Mikulin podniósł szybko rękę, jak gdyby przepraszającym gestem, i przechylił zlekka głowę na ramię.
— Ależ, panie Razumow — pocóż brać to w ten sposób! Każdy, jestem pewny, może...
Spojrzał szybko na brodę, a gdy znów podniósł oczy, coś jakby cień życzliwości mignął w jego zamglonym wzroku. Ale zgasł wnet. Razumow bowiem odpowiedział nań chłodnym, odpychającym uśmiechem.
— Nie. Oczywiście, że to nic ważnego, wyjąwszy, że odnośnie do całej tej ciekawości, wywołanej bardzo prostą sprawą... Cóż tu począć? Ta ciekawość jest nie do zaspokojenia... Chcę powiedzieć, że niema nic, coby ją mogło zaspokoić. Traf zrządził, że urodziłem się Rosjaninem z patrjotycznemi instynktami — a czy one są dziedziczne czy nie, tego osądzić nie mogę.
Razumow mówił z przekonaniem i wyszukanym spokojem.
— Tak z patrjotycznemi instynktami, które rozwinęła zdolność niezależnego myślenia — oderwanego myślenia. Pod tym względem jestem swobodniejszym, niżby mnie jakakolwiek rewolucja socjalna uczynić mogła. Prawdopodobnie mój sposób myślenia różni się od pańskiego sposobu myślenia. I nie może być inaczej. Pan zapewne myśli, że ja tak pracowicie kłamię, by zatrzeć ślady mojej skruchy.
Razumow umilkł. Serce rozsadzało mu piersi. Radca Mikulin ani drgnął.
— Dlaczego? — rzekł z prostotą. — Byłem obecny przy rewizji w pańskiem mieszkaniu. Sam przejrzałem wszystkie papiery. Wielkie wrażenie wywarł na mnie pewien rodzaj politycznego wyznania wiary. Bardzo znamienny dokument. A czy mogę zapytać w jakim celu — —
— Oczywiście, aby oszukać policję — rzekł Razumow dziko. — Poco te wszystkie drwiny? Przecież pan może posłać mnie prosto z tego pokoju na Sybir. To będzie zrozumiałe. A ja mogę się poddać wszystkiemu, co jest zrozumiałe. Ale protestuję przeciwko tej komedji prześladowania. Wszystko to staje się poprostu komicznem, według mnie. Komedja omyłek, widziadeł, podejrzeń...
Radca Mikulin nadstawił bacznie ucha.
— Powiedziałeś pan: widziadeł? — zamruczał.
— Mogłem po nich deptać dowoli — ciągnął dalej popędliwie Razumow, machnąwszy z niecierpliwością ręką. — Ale doprawdy, muszę domagać się prawa skończenia raz na zawsze z tym człowiekiem. I w tym celu pozwolę sobie — —
Razumow, stojąc po drugiej stronie biurka, skłonił się lekko siedzącemu biurokracie.
— ...odejść. — Poprostu odejść — dokończył z wielką stanowczością. Postąpił ku drzwiom, myśląc:
— Teraz musi położyć karty na stół. Musi zadzwonić i kazać mnie zaaresztować, opuszczę gmach, lub musi mnie puścić. Tak czy inaczej...
Spokojny głos wymówił bez pośpiechu.
— Cyrylu Sidorowiczu.
Razumow już przy drzwiach odwrócił głowę.
— Odejść — powtórzył.
— Dokąd? — zapytał radca Mikulin łagodnie.