W oczach Zachodu/Część trzecia/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W oczach Zachodu |
Wydawca | E. Wende i S-ka / Tow. Wyd. IGNIS |
Data wyd. | 1925 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Helena Janina Pajzderska |
Tytuł orygin. | Under Wertern Eyes |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cała część trzecia |
Indeks stron |
Woda pod mostem płynęła gwałtownym, głębokim prądem. Patrzącemu na nią mogło się zdawać, że ten lekko chybotliwy prąd potrafiłby utorować sobie drogę wskroś twardego granitu. A jednak, gdyby przepłynął wskroś piersi Razumowa, nie zdołałby zmyć pokładów goryczy, jakie zwichnięcie jego życia tam nagromadziło.
— Co to wszystko znaczy? — myślał, wpatrując się w rwący nurt, tak czysty i gładki, że tylko mignięcie lekkiej, powietrznej bańki, lub cieniutkiego pasemka piany, niby białego piórka, zdradzało jego zawrotną szybkość, jego straszliwą siłę. — Czemu się ten stary, nudny Anglik przyczepił do mnie? I co znaczy ta głupia gadanina o jakiejś starej warjatce?
Umyślnie silił się na brutalność określeń, ale unikał wspomnienia o pannie Haldin.
— Starej warjatce — powtórzył sobie. — Także trzeba mieć pecha. Albo machnąć na to wszystko ręką. Ale nie! Mylę się! Mnie nie wolno na nic machać ręką. Lada głupstwo może się stać przyczyną najniebezpieczniejszych powikłań. Jak się zastrzec przeciwko temu? Inteligencja mi tu nie pomoże. Im się jest inteligentniejszym, tem mniej myśli się o głupstwach, mniej się je podejrzewa.
Fala wściekłości zalała mu mózg, tak gwałtowna, że zatrząsł się cały; poczem wrócił do swych milczących rozmyślań, jak do tajemnej rozmowy ze sobą samym. Ale nawet w takiem duchowem sam na sam myśli jego ulegały pewnym zastrzeżeniom, z czego podświadomie zdawał sobie sprawę.
— Zresztą, to nie są głupstwa. To są poprostu drobiazgi, bez najmniejszego znaczenia. Jakaś stara warjatka; jakiś stary, natrętny Anglik. Po kiego licha właził mi w drogę? Chyba okazałem mu dostatecznie moje lekceważenie. Alboż nie miałem racji. To jedyny sposób na takich natrętów. Czy podobna, żeby stał jeszcze i czekał na mnie?
Dreszcz nim wstrząsnął. Nie był to lęk, nie lękał się o siebie, ale jakby rodzaj zatrwożenia się o kogoś, kogo znał, nie mogąc uprzytomnić sobie, kto to był taki. Ale przypomnienie, że ten natrętny Anglik spieszył się na pociąg, uspokoiło go. Przecież nie będzie tracił czasu na czekanie. Nie warto się nawet obejrzeć, aby nabrać pewności.
Ale co on takiego plótł o jakimś dzienniku i tej starej warjatce? — pomyślał nagle. — I kto go tego upoważnił? Tylko Anglik zdolny jest do czegoś podobnego. I to wszystko ot, tak sobie, dla sportu — dla rewolucyjnego sportu, dla zabawy, na którą spoglądałby ze szczytu swojej wyższości. A co, u licha, znaczył ten jego wykrzyknik: „Alboż prawda nie wystarczy?“
Razumow przycisnął skrzyżowane ręce do parapetu, o który opierał się z całej siły.
— Alboż prawda nie wystarczy? Prawda dla starej, obłąkanej matki tego — — —
Wzdrygnął się znowu. Tak. Prawda wystarczy. Właśnie. Powiedzieć prawdę, a potem przyjmować podziękowania myślał, formułując cynicznie niewymówione słowa.
— Z wdzięczności rzuciłaby mi się na szyję — zadrżał w duchu. Ale ten nastrój opuścił go wnet. Natomiast ogarnął go smutek, jak gdyby nagła pustka wyjałowiła mu serce.
— Muszę być ostrożnym — zakonkludował w myśli, jak gdyby ocknąwszy się ze snu. — Nikogo i niczego lekceważyć nie można. Muszę być bardzo ostrożnym — pomyślał ze znużeniem.
Razumow odepchnął się ręką od balustrady i, zawróciwszy, poszedł prosto do swego mieszkania, gdzie w ciągu kilku dni potem pędził życie samotne i zamknięte. Zaniedbał nawet Piotra Iwanowicza, któremu go poleciła grupa działaczy w Stuttgardzie; nie odwiedzał zbiegłych rewolucjonistów, z którymi go po przyjeździe zapoznano. A jednocześnie czuł, że podobne postępowanie, budząc zdziwienie i podejrzenia, zawierało pierwiastek niebezpieczeństwa dla niego.
Nie znaczy to, żeby przez dni kilka wcale z domu nie wychodził. Owszem, spotkałem go parokrotnie na ulicy, udawał jednak, że mnie nie poznaje. Raz, wracając z wieczornych odwiedzin od pani Haldin, zobaczyłem go przechodzącego wpoprzek bulwaru Filozofów. Miał kapelusz miękki o szerokiem rondzie i podniesiony kołnierz paltota. Szedł prosto ku domowi tych pań, ale zamiast wejść do środka, stanął naprzeciwko oświetlonych jeszcze okien i po niejakim czasie skręcił w boczną uliczkę.
Wiedziałem, że nie był jeszcze u pani Haldin. Panna Natalja mówiła mi, że ociągnął się i wymawiał, a co więcej, umysłowy stan pani Haldin uległ zmianie. Zaczęła myśleć, że syn jej żyje, i oczekiwać jego przyjazdu. Siedziała nieruchomo w wielkim fotelu i patrzyła ciągle w okno, nawet gdy rolety były już spuszczone i lampy zapalone.
Co do mnie byłem pewny, że to są przedśmiertne przywidzenia i że koniec jej już bliski. Panna Haldin, której, oczywiście, nie zwierzyłem się z moich przypuszczeń, była zdania, że nic dobrego nie wyniknie z bytności Razumowa przy takim stanie rzeczy, ja zaś dzieliłem ten pogląd w zupełności. Wiedziałem, że spotyka się z nim na Bastjonach. Kilkakrotnie widziałem ich zdaleka, spacerujących zwolna po głównej alei. Spotykali się codziennie i trwało to tygodnie całe, w trakcie których unikałem chodzenia tamtędy w porze tych wspólnych przechadzek.
Pewnego dnia jednak, pogrążony w myślach, wszedłem niebacznie do ogrodu i spotkałem ją samą. Przystanąłem, żeby zamienić z nią parę słów. Razumow nie zjawił się i, oczywiście, zaczęliśmy mówić o nim.
— Czy powiedział pani coś określonego o działalności brata pani, o jego końcu? — odważyłem się zapytać.
— Nie — przyznała panna Haldin z pewnem wahaniem, — nic określonego.
Odczułem jednak, że wszystkie ich rozmowy musiały się obracać bezwiednie dokoła tego zmarłego, który stał się łącznikiem pomiędzy nimi. To było nieuniknione. Ale gdy posunąłem dalej moje badania, odkryłem, że Razumow ujawnił się jej jako zgoła nieprzeciętny rewolucjonista, lekceważący teorje i ludzi również. Zdziwiło mnie to trochę, ale w dodatni sposób.
— Umysł jego wyprzedza obecny czas walki — objaśniła mnie panna Haldin. — Oczywiście, i on działa także — dodała.
— A pani rozumie go? — zapytałem wręcz.
Zawahała się nagle.
— Niezupełnie — szepnęła.
Jasnem mi się stało, że oczarował ją swą tajemniczą wstrzemięźliwością.
— Wie pan, co myślę? — ciągnęła dalej, poruszając swą własną, niemal oporną wstrzemięźliwość. — Myślę, że on mnie obserwuje, bada, aby się przekonać, czy jestem godna jego zaufania.
— I to się pani podoba?
Czas jakiś milczała tajemniczo. Poczem z mocą, ale tonem poufnym: — Jestem przekonana — oświadczyła, — że ten nadzwyczajny człowiek obmyśla jakieś rozległe plany, jakieś szerokie zamierzenia, że to go pochłania całkowicie i że boleje nad tem, iż jest sam na świecie.
— Ogląda się więc za pomocnikami? — uzupełniłem, odwracając głowę.
Znowu nastąpiło milczenie.
— Czemuby nie? — rzekła wreszcie.
Zmarły brat, umierająca matka, przyjaciel cudzoziemiec zeszli na drugi plan. Ale jednocześnie i Piotr Iwanowicz znikł z horyzontu. Ta myśl pocieszyła mnie. Widziałem jednak wyraźnie olbrzymi cień rosyjskiego życia, ogarniający ją niby mrok zapadającej nocy. Maluczko, a pochłonie ją całkowicie. Zapytałem o panią Haldin — tę drugą ofiarę cienia.
Coś jakby wyrzut i niepokój mignęło w jej szczerych oczach. Z matką nie było gorzej, ale, ach! gdybym tylko wiedział, jakie dziwaczne przywidzenia miewała czasem! Tu, panna Haldin spojrzała na zegarek, oświadczyła, że ani chwili dłużej pozostać nie może i, uścisnąwszy mi szybko rękę, odbiegła.
Stanowczo, Razumow nie miał się pokazać tego dnia. Niepojęty młodzieniec!...
Ale w niespełna godzinę potem, przechodząc placem Mollard, dostrzegłem go w tramwaju Południowego Brzegu.
— Jedzie do Château Borel — pomyślałem.
Wysadziwszy Razumowa u bramy Château Borel, o jakieś pół mili od miasta, tramwaj podążał dalej pomiędzy dwoma szeregami cienistych drzew. Wpoprzek drogi, w słońcu, krótka drewniana grobla sterczała nad płytką, bladą wodą, która dalej przybierała mocno błękitny kolor, nieprzyjemnie odbijający od zielonych regularnych pochyłości przeciwległego brzegu. Cały ten krajobraz z przystaniami z białego kamienia, podkreślającemi szaro-ciemny front miasta na lewo, i rozległą przestrzeń wody na prawo, ze sterczącemi z niej przylądkami bez żadnego charakteru, błyszczący i bezduszny, sprawiał wrażenie bardzo świeżego oleodruku. Razumow odwrócił się od niego z pogardą. Wydał mu się wstrętnym w swem nieuduchowionem wykończeniu; upostaciowaniem mierności, osiągniętej po całych wiekach trudów i kultury. I odwróciwszy się, stanął nawprost wejścia do Château Borel.
Kraty środkowej drogi i żelazna, ażurowa arkada pomiędzy kamiennemi słupami, poplamionemi pleśnią, były bardzo zardzewiałe; i choć świeże ślady kół biegły pod nią, brama wyglądała tak, jak gdyby jej już od dawna nie otwierano. Ale tuż obok domu, budowanego z tego samego szarego kamienia co słupy, było małe, boczne wejście. Kraty jego były również zardzewiałe, a same drzwi uchylone, wyglądały, jakby już od dawna nie były zamykane. Gdy jednak Razumow chciał je trochę szerzej otworzyć, nie dały się poruszyć.
— Demokratyczna cnota. Widocznie niema tu złodziei — mruknął z niezadowoleniem. Lecz zanim wszedł, obejrzał się cierpko na jakiegoś robotnika, który siedział bezczynnie na ławce, w czystej, szerokiej alei.
Robotnik siedział z wyciągniętemi nogami na tej publicznej ławce, rękę przewiesił przez niską poręcz i wypoczywał z taką miną, jak gdyby wszystko wkoło należało do niego.
— Wyborca! Wybieralny! Oświecony — mruknął Razumow do siebie — a w gruncie rzeczy bydlę.
Razumow wszedł i podążył szybko szeroką, podjazdową drogą, starając się nie myśleć o niczem, aby dać wypoczynek głowie i nerwom. Ale doszedłszy do stóp tarasu przed domem, przystanął, jak gdyby wstrzymany fizycznie przez jakąś niewidzialną siłę. Serce biło mu tak gwałtownie, że tajemniczość tych przyspieszonych uderzeń przeraziła go. Popatrzył na ceglany mur tarasu i jego płytkie arkady, skąpo przybrane w liche pnącze i wąski, zaniedbany kwietnik u jego stóp.
— To tu — pomyślał z rodzajem zabobonnej trwogi — tu — na tem samem miejscu....
Chciał zawrócić i uciec na samo wspomnienie pierwszego spotkania z Natalją Haldin. Uświadomił to sobie, ale nie ruszył się, i nie dlatego, żeby zwyciężyć jakąś niegodną słabość, ale ponieważ wiedział, że niema gdzie uciec. Co więcej, nie mógł opuścić Genewy. Zrozumiał, nawet nie zastanawiając się, że to było niepodobieństwem, czemś w rodzaju moralnego samobójstwa. Było też również fizycznie niebezpiecznem. Zaczął więc zwolna wstępować po stopniach tarasu, zdobnych w duże, zielonawe od wilgoci urny kamienne o pogrzebowym wyglądzie.
Na szerokiej platformie, gdzie kilka kępek trawy wyrastało z pomiędzy wypełzłego żwiru, drzwi frontowe stały otwarte naoścież. Razumow pomyślał, że musiano zauważyć jego przyjście, gdyż w obramowaniu tych drzwi Piotr Iwanowicz, bez zwykłego wysokiego kapelusza, zdawał się oczekiwać na gościa.
Ceremonjalny czarny frak, przypominający krojem surdut, i obnażona głowa podkreślały wątpliwe stanowisko największego feministy Europy w domu jego Egerji, pani de S. — Było w tem jakby połączenie etykietalności gościa ze swobodą domownika. Brodaty, czerwony na twarzy, osłonięty ciemno-błękitnemi okularami, przywołał młodzieńca i odrazu ujął go poufale pod ramię.
Razumow powściągnął wszelką oznakę odrazy wysiłkiem, jaki ciągła konieczność ostrożności uczyniła prawie machinalnym. Ta sama konieczność rzuciła mu na twarz wyraz surowej, prawie fanatycznej nieprzystępności. „Bohaterski zbieg“, na którym sztywność tego nowego przybysza z Rosji rewolucyjnej czyniła, jak zawsze, wrażenie, przybrał pojednawczy, poufny ton. Pani de S.— spoczywała po źle przespanej nocy. Miewała często takie noce; on zaś, zostawiwszy kapelusz w sieni na górze, zeszedł nadół, by zaproponować „młodemu przyjacielowi“ przechadzkę i serdeczną pogawędkę po cienistych alejach parku za domem. Wypowiedziawszy to jednym tchem, wielki feminista spojrzał na nieruchomą, kamienną niemal twarz swego towarzysza i wykrzyknął mimowoli:
— Na honor, młodzieńcze, nadzwyczajny z ciebie człowiek!
— Zdaje mi się, że się mylisz, Piotrze Iwanowiczu. Gdybym był naprawdę nadzwyczajnym człowiekiem, nie byłbym tu w Szwajcarji i nie spacerowałbym z panem po ogrodzie kantonu Genewskiego, gminy — jakże się nazywa gmina, do której ta miejscowość należy? Mniejsza z tem — w każdym razie w samem sercu demokracji. Zresztą, serce to jest jej godne; nie większe niż dziurawy groch i tyleż co on warte. Nie jestem bardziej nadzwyczajny niż my wszyscy, Rosjanie, podróżujący zagranicą.
— Nie! nie! Nie jesteś przeciętny. Znam dobrze Rosjan, mieszkających zagranicą. Ty zaś wydajesz się mnie i innym także, człowiekiem wybitnym.
— Co on przez to rozumie? — pomyślał Razumow, patrząc bystro na towarzysza. Twarz Piotra Iwanowicza wykazała powagę pełną zadumy.
— Nie przypuszczasz chyba, Cyrylu Sidorowiczu, żebym nie słyszał o tobie z różnych miejscowości, gdzie się dałeś poznać, jadąc tutaj. Miałem listy.
— O! jesteśmy bardzo pochopni do mówienia jedni o drugich — wtrącił Razumow, który słuchał z wielką uwagą. — Plotki, podejrzenia, potwarze nawet! Jesteśmy biegli w tem wszystkiem.
Mówiąc to lekko żartobliwym tonem, Razumow bardzo dobrze ukrył pod nim ogarniający go niepokój, a jednocześnie powtarzał sobie, że niema najmniejszego powodu, by się niepokoić. Jakoż szczerość, dźwięcząca w głosie Piotra Iwanowicza, rozproszyła jego wątpliwości.
— Nieba! — wykrzyknął wielki feminista. — O czem mówisz, Cyrylu Sidorowiczu? Chyba ty nie możesz mieć powodu — —
Podniósł ręce wgórę, jak gdyby nie znajdował dostatecznych słów. Razumow był zadowolony. Ale coś go korciło, żeby dalej mówić w tym samym tonie.
— Mówię o trujących chwastach, które rosną w świecie spiskowców, jak muchomory w ciemnej piwnicy.
— Szafujesz oszczerstwami — zreflektował go Piotr Iwanowicz — które, o ile chodzi o ciebie — —
— Nie — przerwał Razumow chłodno, — nie chcę szafować oszczerstwami, ale wolę nie mieć złudzeń.
Piotr Iwanowicz przesunął po nim spojrzeniem z poza swoich ciemnych okularów i uśmiechnął się zlekka.
— Człowiek, który mówi, że nie ma złudzeń, ma przynajmniej to jedno — rzekł przyjacielsko. — Ale widzę, jak się rzeczy mają, Cyrylu Sidorowiczu. Dążysz do stoicyzmu.
— Do stoicyzmu! Poza Greków i Rzymian. Niech im służy. My jesteśmy Rosjanie — to jest dzieci — dzieci szczere, albo raczej cyniczne, jeżeli pan woli. Ale to nie jest poza.
Nastąpiło długie milczenie. Obaj mężczyźni chodzili zwolna pod lipami. Piotr Iwanowicz założył ręce wtył. Razumow czuł pod stopami niewyżwirowany, wilgotny, jakby śliski grunt mocno zacienionej alei. Zapytywał siebie z niepokojem, czy mówił to, co powinien był powiedzieć. Myślał, że powinien bardziej kontrolować kierunek i bieg rozmowy. Wielki feminista zdawał się również pogrążony w zadumie. Wreszcie odchrząknął, a Razumow uczuł natychmiast powracające obawy.
— Dziwię się — zaczął Piotr Iwanowicz łagodnie. — Przypuśćmy, że masz słuszność w swoim akcie oskarżenia, ale czy może być mowa o potwarzach lub plotkach odnośnie do ciebie? To nie rozsądnie. Faktem jest, Cyrylu Sidorowiczu, że niedość się wie o tobie, aby dać pole do plotek, lub nawet potwarzy. Teraz, oto, osoba twoja związana jest z wielkim czynem, o którego dokonanie kuszono się napróżno. Ludzie ginęli za usiłowanie tego, co wyście obaj z Haldinem spełnili wreszcie. Przybywasz tu do nas z Rosji w aureoli tego czynu. Ale nie możesz zaprzeczyć, Cyrylu Sidorowiczu, że niewiele można się od ciebie dowiedzieć. Ludzie, z którymi się stykałeś, udzielali mi swoich spostrzeżeń: jeden napisał to, drugi tamto, ale ja sam sobie wyrabiam zdanie. Czekałem, aby cię poznać. I powtarzam: jesteś człowiekiem niepospolitym. Jesteś zamknięty w sobie; bardzo zamknięty w sobie. Ta małomówność, to surowe czoło, to coś nieugiętego i tajemniczego w tobie budzi nadzieje i trochę zaciekawienia co do twoich zamysłów... Jest w tobie coś z Brutusa — —
— Proszę, oszczędź mi pan tych klasycznych aluzyj — wybuchnął Razumow nerwowo. — Co tu Junius Brutus ma do roboty? To śmieszne! Pan chcesz powiedzieć — dodał sarkastycznie, ale zniżając głos — że rewolucjoniści są wszyscy patrycjuszami i że ja jestem arystokratą?
Piotr Iwanowicz, który w trakcie tego wykonał kilka gestów, założył znów ręce wtył i postąpił parę kroków w zamyśleniu.
— Nie wszyscy są patrycjuszami — mruknął wreszcie. — Ale ty w każdym razie jesteś jednym z nas.
Razumow uśmiechnął się gorzko.
— To pewna, że nie nazywam się Gugenheimer — rzekł szydersko. — Nie jestem demokratycznym Żydem. Cóż ja na to poradzę? Nie każdy ma takie szczęście. Co do mnie nie mam nazwiska, nie mam...
Europejska znakomitość okazała wspaniałe współczucie. Wielki ten człowiek cofnął się o parę kroków i wyciągnął przed siebie ręce niemal błagalnie. Jego głęboki, basowy głos zadrżał bolesnem wzruszeniem.
— Ależ drogi przyjacielu! — zawołał. — Kochany Cyrylu Sidorowiczu!...
Razumow wstrząsnął głową.
— Tak, legalnie nie mam prawa do tego „otczestwa“, jakiem mnie pan łaskawie obdarzasz — ale cóż stąd? Nie mam ojca. Tem lepiej. Ale powiem panu, że dziadek mojej matki był chłopem — niewolnikiem. Widzisz, pan, jak bardzo jestem jednym z was. Nie żądam, żeby się kto do mnie przyznawał. Ale Rosja nie może się mnie wyrzec. Nie może.
Uderzył się pięścią w piersi.
— Ja jestem nią!
Piotr Iwanowicz postępował w dalszym ciągu zwolna, ze zwieszoną głową. Razumow szedł za nim, zły sam na siebie. Niepotrzebnie się z tem wyrywał. Wszelka szczerość była nieroztropną. A jednak — myślał z rozpaczą — niepodobieństwem było mijać się wciąż z prawdą. Piotr Iwanowicz, dumający za swemi ciemnemi szkłami, stał mu się nagle tak wstrętnym, że gdyby był miał nóż, byłby go pchnął nietylko bez skrupułu, ale z jakiemś straszliwem, pełnem triumfu zadowoleniem. Wyobraźnia wbrew jego woli krążyła dokoła tej okropności. Było z nim tak, jak gdyby tracił zmysły.
— Nikt nie posądziłby mnie o to — powtarzał sobie. — Nikt — mógłbym wyjść przez furtkę w tylnym parkanie, którą tu widzę. Nic łatwiejszego niż wyrwać tę lichą kłódkę. Nikt w domu zdaje się nie wiedzieć, że on tu jest ze mną. Ach!... tak. Kapelusz. Te baby zobaczyłyby wnet kapelusz, który zostawił w sieni. Poszłyby go szukać i znalazłyby go martwym na mokrej trawie. Ale ja byłbym już wtedy daleko i nikt nigdy... Wielki Boże, czy ja zwarjowałem? — pomyślał z trwogą.
A tymczasem wielki człowiek pomrukiwał w zamyśleniu:
— Hm... tak! niewątpliwie — do pewnego stopnia... Ale ty jesteś bardzo dumnym, młodzieńcze!
Głos Piotra Iwanowicza zabrzmiał poufale, niemal rubasznie, jak gdyby w bezwiednem przystosowaniu się do chłopskiego pochodzenia Razumowa.
— Bardzo dumnym, bracie Cyrylu. I nie mówię, żebyś nie miał do tego prawa. Sam to przyznałem. Potrąciłem o twoje urodzenie poprostu dlatego, że przywiązuję pewną wagę do tej okoliczności. Ty i tak jesteś jednym z nas, un des nôtres. Podkreślam to z zadowoleniem.
— I ja również przywiązuję do tego pewną wagę — rzekł Razumow spokojnie. — Nie zaprzeczę nawet, że i dla pana może to mieć niejakie znaczenie — dodał po chwilowem milczeniu z odcieniem posępności, z której sam zdawał sobie sprawę dość niechętnie, pocieszając się tylko że uszła ona uwagi Piotra Iwanowicza. — Ale może nie poruszalibyśmy tego przedmiotu?
— Owszem, teraz tylko, po raz pierwszy i ostatni — wymówił szlachetny arcykapłan rewolucji. — To będzie ostatnia sposobność. Nie przypuszczasz chyba, żebym chciał cię dotknąć. Jesteś bezwątpienia naturą wyższą... takim cię odgaduję... Wyższą ponad hm... przeciętne drażliwości. Ale, faktem jest, Cyrylu Sidorowiczu, że twoje własne drażliwości są mi zgoła nieznane. Nikt, poza obrębem Rosji nie wie o tobie nic — jak dotychczas.
— Śledziłeś mnie pan? — zagadnął Razumow.
— Tak.
Wielki człowiek wymówił to głosem zupełnej szczerości, ale gdy zwrócili się twarzami do siebie, ciemne okulary stropiły Razumowa. Z poza tych okularów, jak z poza szańca, Piotr Iwanowicz napomknął, że już od dłuższego czasu oglądał się za człowiekiem energicznego charakteru, a to w związku z pewnym planem. Nie dodał jednak nic bardziej określonego i po kilku krytycznych uwagach o różnych członkach komitetu rewolucyjnego w Stuttgardzie zawiesił rozmowę na dłuższy przeciąg czasu. Przechadzali się po alei tam i napowrót. Razumow, milcząc również, podniósł oczy od czasu do czasu na tył domu. Zdawał się całkiem niezamieszkały. Jego ponure, wilgocią nasiąknięte mury, okna z pozamykanemi szczelnie żaluzjami sprawiały wrażenie pustki i opuszczenia. Mógł tu przebywać, dla zadośćuczynienia tradycji, jakiś płaczliwy, bolejący duch niższego rzędu. Cienie, jakie według pogłosek wywoływała pani de S— na intencję mężów stanu, dyplomatów, deputowanych rozmaitych parlamentów europejskich musiały być innego rodzaju. Razumow widywał dotąd panią de S— tylko w powozie.
Wreszcie Piotr Iwanowicz ocknął się z zadumy.
— Dużo rzeczy mogę ci powiedzieć odrazu, młodzieńcze. Po pierwsze, że według mego przekonania ani przywódca, ani żaden stanowczy czyn nie może powstać z motłochu. Jeżeli mnie zapytasz, co nazywam motłochem — hm! odpowiedź na to byłaby zbyt długą. Zdziwiłaby cię mnogość ingredjencyj, jakie według mnie składają się na ten osad narodowy — na to wszystko, co powinno i musi pozostać na spodzie. Co więcej, taki pogląd mógłby wywołać dyskusję. Ale mogę ci powiedzieć co nie jest motłochem. Na tym punkcie nie może być różnicy zdań pomiędzy nami. Ani chłopstwo nie jest w narodzie motłochem, ani jego wyższe sfery — jednem słowem szlachta. Zastanów się nad tem, Cyrylu Sidorowiczu, a ja sądzę, że umiesz się zastanawiać. Wszystko co w narodzie nie jest rdzennem, nie jest jego własnem z pochodzenia lub przez rozwój — to wszystko męty! Źle umieszczona inteligencja, cudzoziemskie doktryny, męty! Motłoch! A teraz druga rzecz, którą zechciej rozważyć: pomiędzy naszą przeszłością a przyszłością leży w tej chwili przepaść. Cudzoziemski liberalizm mostu ponad nią przerzucić nie zdoła. Wszystkie próby w tym kierunku są albo głupotą, albo oszukaństwem. Tę przepaść trzeba zapełnić.
Coś złowrogo żartobliwego zadźwięczało w tonie barczystego feministy. Chwycił rękę Razumowa powyżej łokcia i wstrząsnął nią zlekka.
— Rozumiesz to, zagadkowy młodzieńcze? Trzeba ją zapełnić!
Razumow zachował twarz niewzruszoną.
— A jeśli ja już przemyślałem tę sprawę na wszystkie strony — rzekł, wyzwalając rękę z ujęcia Piotra Iwanowicza spokojnym ruchem, który zwiększył trochę odległość pomiędzy nimi, gdy szli przed siebie w dalszym ciągu. I dodał, że z pewnością całe furgony słów i teoryj nie zapełnią tej przepaści. Nie potrzeba tu było żadnych rozmyślań. Jedynie poświęcenie wielu egzystencyj mogło — —
Umilkł, nie kończąc zdania.
Piotr Iwanowicz schylił zwolna swą wielką, gęsto uwłosioną głowę. Po chwili zaproponował, żeby wrócili do domu dowiedzieć się, czy pani de S— była widzialną.
— Dostaniemy herbaty — rzekł, opuszczając ponurą aleję przyśpieszonym krokiem.
„Dama do towarzystwa“ czekała na nich. Jej ciemna spódnica mignęła we drzwiach frontowych, gdy obaj mężczyźni ukazali się z poza węgła. Poczem odbiegła gdzieś i znikła, gdy weszli do hallu. W surowem świetle, padającem przez zakurzone szyby szklanego sufitu na zabłocone białe i czarne tafelki posadzki, kroki ich odbijały się słabem echem. Wielki feminista poprowadził swego towarzysza na górę. Na balustradzie przęsła pierwszego piętra spoczywał dnem do góry wysoki, błyszczący kapelusz naprzeciwko podwójnych drzwi salonu, o którym mówiono, że go nawiedzały wywoływane duchy i do którego uczęszczali zbiegli rewolucjoniści. Popękany biały lakier i wypełzłe złocenia tych podwoi nie nasuwały przybyszowi żadnych innych obrazów prócz kurzu i pustki. Przed naciśnięciem masywnej, mosiężnej klamki, Piotr Iwanowicz obrzucił swego młodego towarzysza wpół krytycznem, wpół przygotowawczem spojrzeniem.
— Nikt nie jest doskonałością — szepnął dyskretnie, w taki sposób, w jaki posiadacz rzadkiego klejnotu ostrzegałby profana przed otwarciem puzderka, że żadna perła może nie jest bez skazy.
Stał z ręką na klamce dopóki Razumow nie przytaknął mu w zamyśleniu.
— Doskonałość sama nie sprawiałaby tego wrażenia — ciągnął dalej Piotr Iwanowicz — w świecie, który nie jest do tego przeznaczony. Ale znajdziesz tu umysł — nie! kwintesencję kobiecej intuicji, wnikającej w każdy najskrytszy zakątek cierpiącej duszy nieprzepartą siłą sympatji. Nic nie może pozostać ciemnem przed tą... tą natchnioną, tak, natchnioną przenikliwością, tem prawdziwem światłem kobiecości.
Spojrzenie ciemnych okularów w swej szklistej nieruchomości nadawało jego twarzy wyraz bezwzględnego przekonania. Razumowa jakby coś odepchnęło od tych drzwi zamkniętych.
— Przenikliwość? Światło! — wyszeptał... — Czy ma pan na myśli rodzaj jasnowidzenia?
Piotr Iwanowicz był zgorszony.
— Mam na myśli zupełnie co innego — odparł ze słabym uśmiechem politowania.
Razumowa pomimo chęci zaczął ogarniać gniew.
— To brzmi bardzo tajemniczo — mruknął przez zęby.
— Przecież nie masz nic przeciwko temu, żeby cię zrozumiano! — zagadnął wielki feminista.
Razumow wybuchnął rozdrażnionym szeptem:
— W jakim sensie? Proszę, zachciej pan zrozumieć, że jestem człowiekiem poważnym. Za kogo mnie pan bierze?
Popatrzyli na siebie bystro. Pod nieprzeniknionem spojrzeniem błękitnych okularów Razumow ochłonął. Piotr Iwanowicz pocisnął wreszcie klamkę.
— Przekonasz się zaraz — rzekł, otwierając drzwi.
Cichy, ochrypły głos ozwał się z głębi pokoju:
— Enfin! Vous voilà!
Stojąc we drzwiach i zasłaniając wnętrze swą barczystą, czarno odzianą postacią, Piotr Iwanowicz zahuczał tobalnie i jakby chełpliwie:
— Tak! Jestem!
Spojrzał przez ramię na Razumowa, który czekał, by się tamten poruszył.
— I przyprowadzam pani wypróbowanego spiskowca, prawdziwego tym razem. Un vrai, celui-là!
Z temi słowy usunął się nieco w bok, odsłaniając „wypróbowanego spiskowca“, który zdążył przez ten czas ułożyć twarz w ten sposób, by nie zdradzała jego gniewnej ciekawości i wewnętrznego niesmaku.
Razumow przyznaje się do tych uczuć w swoim pamiętniku, opisując pierwszą bytność u pani de S—. Używam w mojem opowiadaniu jego własnych słów, o których szczerości wątpić nie można. Pisał bowiem, o ile wnioskować mogę, jedynie dla siebie, ulegając nieprzepartemu popędowi wyładowywania swych uczuć, właściwemu ludziom, wiodącym tajemnicze, samotne życie, co tłumaczy owo nieuniknione istnienie „kompromitujących dokumentów“ we wszystkich spiskach i sprzysiężeniach historycznych. Pamiętnik był dla Razumowa tem, czem jest zwierciadło dla człowieka patrzącego w nie z zaciekawieniem, a może z niepokojem, gniewem lub rozpaczą. Tak jak człowiek zagrożony mógłby patrzeć trwożnie na własną twarz w lustro, prawiąc sobie uspakajające wymówki o swym wyglądzie, napiętnowanym cechą czyhającej nań dziedzicznej choroby.