W sidłach hypnozy/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | W sidłach hypnozy |
Pochodzenie | Przygody Zagadkowego Człowieka
Nr 86 |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 29.8.1939 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
NR. 86. Wtorek, dnia 29 sierpnia 1939 roku Cena 10 gr.
W SIDŁACH HYPNOZY
SPIS TREŚCI
3. 4. 5. 6. 7.
|
— Mistrzu, dostałem spadek!
Słowa te, wypowiedziane w przedsionku giełdy diamentowej z lekka podniesionym głosem, wywołały na licznych brylanciarzach, obecnych w wielkiej hali giełdy, wrażenie przejmujące.
Mr. Johns, naprzykład, zbladł i zwrócił się do mr. Van Elsa:
— Aha, jest spadek, nie mówiłem?...
Mr. Brown zmarszczył brwi, nachmurzył się i rzekł do monsieur Duranda:
— Spadek, słyszał pan?... Nowy spadek... A był taki dobry bilans !...
Jeden przez drugiego, zacni członkowie giełdy diamentowej w Kapsztadzie — w stolicy diamentów — poczęli odmieniać wyraz „spadek“, poczęli powtarzać go we wszelkich tonacjach, pełni trwogi i lęku, tymbardziej, że młody człowiek powtórzył raz jeszcze, tym razem jeszcze głośniej:
— Mistrzu, dostałem spadek!
Tom Wills, który w ten sposób informował swego nauczyciela i szefa — słynnego detektywa Harry Dicksona, że oto zmarła jego jakaś daleka ciotka i pozostawiła mu kilkaset funtów i że o tym dowiedział się niedawno z listu z Londynu — musiał istotnie jeszcze raz powtórzyć to samo zdanie. Harry Dickson był bowiem bardzo zamyślony i zdawało się nie reagował wcale na to, co się dookoła niego działo.
Dickson usłyszał wreszcie i zrozumiał swego ucznia. Zorientował się jednocześnie jakie nieprzewidziane następstwa wywołały słowa młodego człowieka i rzekł doń napoły gniewnie, napoły żartobliwie:
— Przestaniesz krzyczeć? Nie słyszysz, że robisz panikę na giełdzie?...
Tom rozejrzał się wokół i począł nadsłuchiwać.
Istotnie — cała giełda mówiła o spadku. Byli nawet tacy, którzy poczęli głosić wieści o wielkim krachu, o olbrzymim załamaniu się jakiegoś towarzystwa eksploatacji pól diamentowych.
Tom aż podrapał się z zakłopotania za uchem.
W tym momencie do Harry Dicksona podszedł urzędnik giełdy.
— Mr. Allan Wyler, dyrektor Standard Bank pragnie z panem mówić. Możeby pan zechciał się pofatygować przed wejście na giełdę?
Dickson skinął głową na znak zgody. Wraz z Tomem ruszył potem ku wyjściu. Po drodze Dickson i Tom słyszeli narzekania panów giełdziarzy:
— W marcu stały diamenty Deebera po 29 funtów za karat... Dziś kurs wynosi 3 funty i 5 szylingów... Skandal!
— Standard Bank nie wytrzyma tej zniżki... Klapnie!
— Chciałbym widzieć minę Wylera...
Takie opinie dobiegały do uszu detektywa w drodze do wyjścia.
— Pan dyrektor Wyler?...
Człowiek o wyglądzie nawskroś dyrektorskim, ubrany więcej niż starannie, tęgi, postawny, w tej chwili nadąsany i nachmurzony stał w przedsionku. Nie mógł on być kim innym, jak dyrektorem banku — Wylerem.
— Skąd pan wie, że to ja jestem?
— Znam się trochę na ludziach, — odparł Dickson z uśmiechem.
— Jestem Wyler, istotnie. Jak godność pana?
— Nazywam się Harry Dickson. Jestem z zawodu...
— Detektywem?... Słynnym detektywem Londynu, o którym się tyle czyta?... Bardzo się cieszę... Ani przez chwilę nie przypuszczałem, że prosząc obu panów, będę miał przyjemność i zaszczyt rozmawiać z jednym z najsławniejszych ludzi, Imperium Brytyjskiego. A ten młody pan, jeśli wolno wiedzieć?...
— Mr. Tom Wills, mój pomocnik.
— Niemal równie sławny, jak jego mistrz...
Harry Dickson uważał za właściwe przejść do rzeczy:
— Czym możemy służyć panu, dyrektorze?
Dyrektor zamyślił się. Widać było, że zastanawia się nad tym, a przede wszystkim jak ma odpowiedzieć.
— Jest taka sprawa... — jąkał się. — że trudno mi przypuścić, aby panom zależało na szkodzeniu memu bankowi i kopalni, która do nas należy... Skąd pan zna rezultaty ostatniej kampanii?... Przecież kopalnia jest hen w głębi kraju, wydobycie diamentów to nasza ścisła tajemnica, a pan, a raczej mr. Wills — tak głośno meldował na giełdzie o spadku moich walorów...
Detektyw uśmiechnął się:
— Słowo wróblem wyleci, a powróci — wołem — powiada przysłowie. Tak się stało z owym „spadkiem“, o którym mówił mój pomocnik mr. Wills. Mr. Wills otrzymał spadek, spadek — po ciotce, i uradowany z tego faktu zakomunikował mi o tym akurat w przedsionku giełdy. Nie mógł donieść o tym wcześniej — bo przed chwilą, w przylegającym do giełdy gmachu poczty odebrał list, zawiadamiający go o tym spadku.
Mr. Wills powtarzał słowo spadek, jednocześnie zaś pan odebrał depeszę i spoglądał na jej tekst z twarzą mocno zasępioną. Ludzie poprostu skojarzyli stówo „spadek“ z pańską miną i w ten sposób spadł istotnie kurs akcyj diamentów Deebera.
Dyrektor banku wysłuchał tych wyjaśnień żałośnie kiwając głową:
— Rozumiem wszystko, — rzekł, — ale to, co się stało już się nie odstanie. Akcie naszej kopalni spadły na łeb, na szyję i straciliśmy wielkie sumy...
Harry Dickson wyraził swe ubolewanie z powodu tego wydarzenia.
Dyrektor uznał sprawę za wyczerpaną. Panowie uścisnęli sobie dłonie i na tym ich rozmowa została zakończona.
Nie zakończyły się jednak troski i zmartwienia dyrektora Wylera.
Spadek bowiem nie ustał. W ciągu całego dnia, aż do zamknięcia giełdy o godzinie piątej popołudniu — spadek akcji kopalni Deebera trwał nieustannie. Żale, skargi, groźby nawet, które napłynęły osobiście i przez telefon do banku, a szczególnie do dyrektora — nie ustawały przez cały dzień.
Dyrektor postanowił poprostu zrejterować. Ucieknie z banku, zamknie swój gabinet wcześniej, a jutro może już się burza uspokoi...
Dyrektor porządkował właśnie swe papiery na biurku, gdy do drzwi jego gabinetu ktoś z lekka zapukał.
— Come in!
W progu stanął młody, dobrze zbudowany człowiek, stuprocentowy Anglik. Twarz nieco płaska, włosy ryżawo - blond, mały wąsik, szczere spojrzenie pełnych energii oczu i wesoły uśmiech na twarzy, czyniły zeń typowego przedstawiciela młodego pokolenia Brytyjczyków.
— Moje uszanowanie panu, mr. Wyler. Jestem!
Młodzieniec uśmiechnął się.
— Dzień dobry panu. Ale niech mi pan powie, czego się pan uśmiecha?
— Dlaczego nie miałbym się uśmiechać, mr. Wyler?
— Oczywista, jeżeli panu stan naszych interesów jest obojętny, to może się pan śmiać nawet do rozpuku wtedy, gdy ja tutaj jestem bliski rozpaczy.
— Co się stało?...
— To się stało, że drugiego takiego ciosu nie wytrzymamy! Rozumie pan?
— Właśnie, że nic ani nic, nie rozumiem, panie dyrektorze... Niechże pan mi wyjaśni co tu się stało?...
Młody człowiek był tak szczerze zdziwiony i zaniepokojony, że dyrektor nie wierzył własnym oczom i uszom.
— Pyta pan jeszcze co się stało?... Leżymy! Rozumie pan? Leżymy! Nasze akcje spadają na łeb! Już pan teraz wie?
— Na-sze akcje spa-da-ją?
— Naturalnie, że nasze! Czyje, u licha, miałyby spadać, jeśli nie nasze! Chyba, że kurs rano 29 a wieczorem 13 nie jest, zdaniem pana, spadkiem!
— Przecież mieliśmy doskonałą kampanię... Wydobycie w ostatnim okresie przewyższało rezultaty, osiągnięte w ciągu ostatnich lat... Przecież tutaj jest dokładne sprawozdanie...
Dyrektor zacisnął zęby i zaczerwienił się z gniewu.
— Ktoś z nas dostał pomieszania zmysłów. Dawaj pan papier. Zaraz zobaczymy, czy jest tak, jak pan mówi?
Wyler wyrwał plik arkuszy z rąk młodego człowieka, przebiegł oczami kilka kolumn cyfr i rzucił, już teraz wściekły:
— Więc jak pan depeszuje, do stu diabłów!!
— Jakto jak?... Nadałem telegram, zawierający te same liczby, jakie są tutaj, w tym raporcie.
— Nie prawda! Dostałem inne cyfry. Przez pańską omyłkę ponieśliśmy milionowe straty.
— Panie dyrektorze, proszę pana o spokój. Nie pozwolę sobie zarzucać win, których nie popełniłem.
— Nie popełnił pan?... Tak pan powiada?... Gdzie jest depesza?...
Bankier począł gorączkowo szukać po kieszeniach, wreszcie znalazł depeszę i z wymownym spojrzeniem wręczył ją urzędnikowi.
Młody człowiek ledwie spojrzał na depeszę, a już zmienionym głosem rzekł do swego szefa:
— Tak. Tutaj, w tej depeszy są cyfry, o których pan mówi...
— Więc jednak ja mam rację!
— Nie, nie ma pan racji, mr. Wyler, bo ja nadałem inne cyfry. Cyfry właściwe!
— Co to ma znaczyć?
— Ma to znaczyć, że ktoś moją depeszę w drodze, w trakcie transmisji, przeinaczył. Przeinaczył rozmyślnie, aby nas zniszczyć.
— Trzeba będzie to udowodnić, mr. Jolly.
— Mam nadzieję, że się to nam uda. Ale narazie niech pan weźmie pod uwagę, że gdybym ja to zrobił — nie pokazywałbym się panu z taką, nie tylko niewinną, ale wręcz zadowoloną miną. Na to trzeba aferzysty, już bardzo wyrafinowanego...
— Nie mówmy o tym. Powiada pan, że ktoś chciał nam zaszkodzić, że w tym coś tkwi?... Ktoby to mógł wyświetlić...
Wzrok dyrektora padł na kartę wizytową:
„Harry Dickson — British Hotel — Capetown“.
Mr. Jolly spojrzał również na wizytówkę.
— Harry Dickson jest akurat w mieście?... Przecież samo niebo zsyła nam tego człowieka. Właśnie Harry Dickson powinien się zająć tą sprawą... Jak pan sądzi?...
— Rób pan, co pan chce, — rzekł dyrektor apatycznie.
Młody człowiek nie dał sobie tego dwa razy powtarzać.
Po kilku minutach był już przed hotelem. Ku swemu żalowi, dowiedział się, że Harry Dickson, będący w podróży naokoło świata — właśnie wyjechał do portu. Własnym yachtem odpływał w drogę ku Madagaskarowi.
Mr. Jolly, jak na wysportowanego Anglika przystało, wypadł z hotelu z szybkością rekordzisty, wskoczył do taksówki i rzucił szoferowi tylko dwa słowa:
— Do portu!
Po porcie biegał młody człowiek jak szalony, pytał tego i owego o jacht Harry Dicksona, a minę miał tak zdecydowaną, że ludzie czuli, iż gotówby wpław płynąć za jachtem, gdyby ten już miał się od brzegów oddalać.
Ta energia została jednak odpowiednio wynagrodzona.
Mr. Jolly dopadł Dicksona w chwili, gdy ten wchodził na mostek, wiodący od bulwaru na pokład jachtu.
— Jestem Jolly, prokurent banku Standard.
— Harry Dickson.
— Tom Wills.
— Panowie znają mego dyrektora, mr. Wylera.
— Owszem. Zaszło między nami małe nieporozumienie, które przed kilku godzinami zostało jednak całkowicie wyjaśnione.
— Mr. Wyler prosi panów jeszcze raz do siebie.
— Jeżeli w tej samej sprawie, to chyba już nie ma po co...
— W innej sprawie, mr. Dickson. Ktoś przejął moją depeszę...
— Możeby mi pan wszystko opowiedział od początku, dobrze?...
Oczywista, że młody człowiek niczego więcej nie pragnął.
Wysłuchawszy opowiadania, mr. Jolly, ze zwykłym sobie skupieniem i uwagą, Dickson wyjął z kieszeni zegarek. Przez chwile wielki detektyw namyślał się:
— Za kwadrans będę u dyrektora Wylera. Przyjmuję te sprawę. Tymczasem muszę wydać dyspozycje kapitanowi mego jachtu.
— Czekam na panów. Moja taksówka stoi w miejscu parkowania.
Harry Dickson uścisnął dłoń bankiera.
— Znam już istotę sprawy z relacji mr. Jolly, — rzekł. — Proszę pokazać mi raport, jaki mr. Jolly przywiózł z kopalni i depeszę, która odeń wpłynęła.
Dyrektor wręczył detektywowi oba dokumenty.
Dickson przejrzał protokół, porównał go z depeszą i orzekł:
— Tekst depeszy zgadza się z tekstem raportu, tyle tylko, że liczby w depeszy zostały zmienione. — Czy może mi pan powiedzieć, komu mogło zależeć na spadku panów akcyj?
— Prawie wszystkim małym pośrednikom.
— Mógłby mi pan podać ich nazwiska?
— Ależ bardzo proszę. Bob Smith, zamieszkały przy Adlon Street, Robert Finn z Erin Square...
Dyrektor podyktował jeszcze kilka nazwisk. Dickson zanotował je skrzętnie wraz z adresami. Wreszcie wstał:
— Pora na nas. Dam panu znać za dni kilka, dyrektorze. Już od tej chwili sprawa jest w moich rękach.
Bankier podziękował detektywowi serdecznie i wręczył mu czek na większą sumę.
— Dokąd teraz, Tomku, jak myślisz?
— Jabym poszedł na telegraf, aby sprawdzić, o ile się da na miejscu, jakie były losy tej depeszy.
— Brawo! I ja tak myślałem. Idziemy na pocztę.
Bank był niedaleko giełdy diamentowej a poczta tuż obok giełdy. Z banku nie było tedy daleko do giełdy.
Dyrektor poczty przyjął sławnego detektywa niezwykle uprzejmie.
— Mówię z Harry Dicksonem, wszak w ten sposób się pan przedstawił?...
— Tak jest.
— Czy jest pan owym sławnym detektywem z Londynu?...
— Tak.
Dyrektor skrzywił się.
— Muszę panu wyznać, że okropnie nie lubię tych historii kryminalnych... Nie chciałbym, aby moje nazwisko figurowało w związku z dochodzeniem. Proszę, czym mogę służyć panom?
Dyrektor był już mniej uprzejmy. Nie lubił detektywów.
Mimo to, zajął się sprawą wyłożona mu przez Dicksona bardzo gorliwie.
— Może panowie tutaj zaczekają. Sprawdzę rzecz gruntownie. Gdy będzie trzeba porozumiem się ze stacją nadawczą. A to doprawdy ciekawe...
— Ciekawe?...
— A tak, bardzo ciekawe. Będzie pan łaskaw mnie informować jak postępuje pańska praca?
Dickson uśmiechnął się:
— Mówił pan przecież, dyrektorze, że nie lubi pan historii z detektywami i że nie znosi pan detektywów...
— Czy ja wiem, może się myliłem. Może akurat ta sprawa jest tak bardzo ciekawa... W każdym razie proszę o informacje a sam biegnę, aby rzecz osobiście sprawdzić.
Po upływie pół godziny, dyrektor poczty wrócił z wąską wstęgą papieru w ręku.
— Jest tak, jak pan mówił, mr. Dickson. Podziwiam pańską domyślność. Depesza została przeinaczona w drodze. Nadana została z innymi cyframi, a przybyła z innymi. Do licha, przecież to jest tak ciekawe, że chyba przez cała noc oka nie zmrużę. l co pan teraz zamierza?...
— Mówił pan przecież, dyrektorze że nie znosi pan historyj kryminalnych...
Dyrektor, człowiek już niemłody, machnął ręką:
— Mówiłem, czy nie mówiłem — mniejsza o to. Zaraz sobie kupię cały komplet opowiadań z pańskich przeżyć... Ale teraz pytam, jakie ma pan plany.
— Jeszcze nie wiem, choć inspekcja linii bardzo by się przydała. I gdyby pewien dyrektor poczty nie był zdecydowanym wrogiem detektywów — możebym odeń uzyskał pomoc w takiej inspekcji.
— Inspekcja linii telegraficznej?... Wspaniała myśl. Tylko, niestety, to nie ode mnie zależy. Jedno co mogę zrobić, to przydzielić panu fachowca, który będzie badał linie. Dam odpowiednie instrumenty pomiarowe — ułatwię mu pracę i, niech mi pan wierzy, że żałuję, iż sam nie mogę być tym fachowcem...
Dyrektor zapalił się. Tom aż mrugnął do swego mistrza. Ten człowiek przekabacił się w ciągu godziny całkowicie...
Harry Dickson podziękował dyrektorowi za jego gotowość okazania pomocy, oświadczył, że skorzysta z niej w odpowiedniej chwili i pożegnał nowo pozyskanego miłośnika powieści detektywnych.
— Zatem, — rzekł Tom, gdy znaleźli się na ulicy, — przypuszczenia mr. Jolly sprawdzają się?...
— Z całą pewnością. Ten młody człowiek nadal telegram w brzmieniu właściwym, a po drodze ktoś przeinaczył tekst.
Dickson zatrzymał taksówkę.
— Wracamy do hotelu?
— Nie. Mamy jeszcze parę kursów w mieście.
Dickson podał szoferowi adres Boba Smitha, pośrednika giełdowego. Po kilku minutach wóz zatrzymał się przed nędzna ruderą.
— Nie sądziłem, że panowie giełdziarze mieszkają tak marnie, — rzekł Tom mocno rozczarowany.
— Mr. Smith widać kariery na giełdzie nie zrobił, — odparł Dickson i nacisnął guzik dzwonka.
Smith wyjaśnił detektywowi, że sam żadnych tranzakcyj nie prowadzi. Występuje tylko w imieniu pewnego lorda, który nie chce się afiszować. Dostaje za to od niego małą prowizję.
— Może mi pan podać nazwisko tego lorda?
— Jakto, to pan o niczym nie słyszał? Chociaż się ukrywa za moimi plecami, ale w naszych sferach wszyscy wiedzą, że ja pracuję dla lorda Worthfielda.
— Lord Worthfield... — powtórzył Dickson z udaną obojętnością.
— Tak. Mieszka stąd niedaleko na Alfred Square.
Dickson zadał agentowi jeszcze kilka pytań i pożegnał go, wyrażając żal, że nie zdołali nawiązać stosunków handlowych.
Drugi agent, z tych, których nazwiska podał dyrektor Wyler, podał te same mniej więcej informacje. I tutaj występował lord Worthfield.
— Trzeba będzie zawrzeć znajomość z tym lordem, — rzekł Dickson.
— Sądzi pan, mistrzu, że ten lord jest wmieszany w aferę sfałszowania depeszy?
— Jestem tego pewien.
— Ale w jaki sposób można zmienić tekst telegramu, u licha?
— Na razie twoje pytanie jest trochę śmieszne. Gdybyśmy wiedzieli kto i jak — nasza praca byłaby już skończona. A tymczasem mamy jej jeszcze wiele przed sobą.
— Wydaje mi się, — zauważył Tom, — że będziemy musieli się rozstać. Jeden z nas zajmie się lordem, a drugi samą depeszą...
— Masz rację! Właśnie chciałem to samo powiedzieć. Ja zostanę tutaj, a ciebie wydeleguję w głęb kraju: zbadasz linię telegraficzną i dotrzesz do miejsca nadania depeszy.
Tom zatarł ręce z radości.
— Hurra, mistrzu! Jadę do kopalni diamentów!
— Uprzedzam cię, Tomku, że czeka cię zadanie nie łatwe i wcale nie bezpieczne. Radzę ci, abyś się zastanowił, czy masz się zapuszczać w te głusze Afryki Północnej...
— Jestem gotów, mistrzu. Proszę się o mnie nie niepokoić, dam sobie radę.
— Pamiętaj, że mamy do czynienia z przeciwnikiem bardzo wyrafinowanym. Obawiam się, że cię podejdzie, że cię w taką matnię zawiedzie, iż z niej wyjścia nie znajdziesz...
Tom Wills, już gotowy do drogi, uścisnął rękę swego mistrza i opiekuna:
— Będzie pan ze mnie zadowolony. Zrobię wszystko, co będzie w mej mocy.
— A więc jedź, mój chłopcze. Pamiętaj — nazywam się od dziś lord Mandleroy. Pod tym nazwiskiem przedstawię się również lordowi Worthfieldowi. Mam już na widoku dom w bliskim z nim sąsiedztwie... Masz tutaj mój nowy adres.
— „Prince Alfred Square 5“ — czytał Tom.
— Lord mieszka naprzeciwko, — objaśnił swego ucznia Dickson. — Mam nadzieję, że będę miał ze swych okien dobry punkt obserwacyjny. A więc, jeszcze raz, bywaj zdrów, mój kochany...
Czarna kędzierzawa głowa i jeszcze czarniejsza twarz Kafra ukazała się w drzwiach:
— Samochód już być przygotowany, massa! Tom wyszedł.
Podczas, gdy Tom zdążał ku terenom kopalni diamentów, Harry Dickson zainstalował się w pensjonacie pani Liverpudding — zacnej i niemłodej już wdowy, po wyższym funkcjonariuszu ochrony celnej.
Już pierwszego wieczoru nowy lokator zdobył sobie całkowite uznanie gospodyni.
Zapytany czy wychodzi, oświadczył, że wieczory najchętniej spędza w domu.
— Gdyby zechciała mi pani towarzyszyć, — dodał, — byłbym nad wyraz zadowolony.
Mrs. Liverpudding nie dała się prosić. Zasiedli oboje na tarasie z widokiem na skwer.
Dickson nawiązał rozmowę najprostszą, jaką nawiązać winien każdy nieznajomy.
— Co to za dom, proszę pani?
— Tutaj mieści się zarząd ceł. Tutaj mój mąż nieboszczyk pracował.
— A ten tu obok?
— Tu mieszka dyrektor urzędu celnego.
— Piękny dom...
— Dyrektor ma bardzo wysoką pensję...
— Ale i ten dom nie jest wcale brzydszy...
— To jest pałac lorda Worthfielda.
— Musi to być wielki bogacz.
— Nie powiem, proszę pana. Chodzi o to, że wielkim majątkiem rozporządza nie on, a jego żona. Lord spekuluje na giełdzie, ale majątku osobistego jeszcze się na tych spekulacjach nie dorobił... Niestety, lady jest bogata, ale szczęśliwa nie jest.
— A to dlaczego?
— Chora jest.
— Biedna kobieta...
Nastąpiła chwila pauzy. Dickson, jakby zupełnie tymi sprawami nie zainteresowany, nie wypytywał więcej swej gospodyni. Ale Dickson był zbyt dobrym psychologiem, by nie wiedział, że mrs. Liverpudding, sama na tych informacjach nie poprzestanie.
— Tak, bardzo biedna kobieta, — powtórzyła. — Biedna i nieszczęśliwa.
— Rzeczywiście...
— Niech pan sobie wyobrazi, że lekarze nie mogą ustalić co jej właściwie dolega...
— Nerwy może?...
— Właśnie. Kilku lekarzy mówi „nerwy“. Ale oni tak zwykle mówią, gdy nie wiedzą co jest właściwie.
— Tak jest istotnie.
— Myśli pan, że lord się swą żoną interesuje, że troszczy się o nią, że zabiega o jej zdrowie?... Ale gdzie tam... Ma stajnię wyścigową, poluje...
— Żyje jak bogacz, krótko mówiąc.
— Ale kiedy nie jest nim jeszcze. Dopiero po śmierci żony nim będzie.
— Skąd więc czerpie środki na te drogie rozrywki?
— Z giełdy, — tak przynajmniej mówią na giełdzie, proszę pana.
— Więc jednak musi bardzo dużo zarabiać.
— A jednak ludzie powiadają, że takich zarobków jak wydatki, nie ma na pewno. Na bale, na zabawy ogrodowe nie zarabia lord na pewno.
— Bale, zabawy ogrodowe — podczas gdy żona jest ciężko chora. To niezwykle, bardzo niezwykłe. Kto pełni w tym domu honory gospodyni, gdy lady jest tak ciężko chora?
— Przyjaciółka biednej lady — nazywa się Angela Sorel. Piękna jest ta Angela, doprawdy jak anioł. Ale jest dumna, nie przystępna i — czy ja wiem — jakby nie z tego świata...
Dickson zajął się swoja fajką, gdyż dogasała akurat.
— Widzi pan, — rzekła gospodyni, unosząc się z krzesła — będzie pan mógł te panie zobaczyć. Lady Worthfield, gdy trochę się lepiej czuje, wyjeżdża pod wieczór, o chłodzie ze swą przyjaciółką na spacer po alejach miasta. Jadą zawsze powozem zaprzężonym w parę pięknych siwków. Zaraz tu będą.
Dickson udawał, że ta wiadomość interesuje go o tyle tylko, o ile interesować winna każdego człowieka dobrze wychowanego wieść jaką mu podaje rozmówca.
— Jazda! Niech pan wstanie!
Mrs. Liverpudding była bardzo przejęta. Ożywiła się nagle.
Dickson wstał i po chwili ujrzał nadjeżdżający lekki powozik, zaprzężony w dwa piękne konie mleczno-siwej maści.
Dwie eleganckie sylwetki niewieście zarysowały się z daleka.
— Te panie już pewnie wracają do domu, — zauważył detektyw.
— Nie wiem. Bardzo być może, że tylko miną pałac i pojadą dalej.
Tak się też stało istotnie.
Dickson widział, jak woźnica przechylił się na koźle i zwrócił się do pań z jakimś pytaniem.
Złotowłosa dama o niezwykłej urodzie wskazała dłonią przed siebie. Kazała jechać dalej.
Konie ruszyły stępa.
Nagle powóz wyminęła jadąca w szalonym tempie potężna limuzyna. Gdy zrównała się z pojazdem, rozległ się przeraźliwy ryk klaksonu. Sygnał był tak przenikliwy i chrapliwy, że Dickson drgnął, a mrs. Liverpudding padła na swe krzesło.
Siwki lady stanęły dębu. Woźnica, przechylony jeszcze na koźle, czym prędzej podniósł się, aby ściągnąć lejce, ale gwałtowne szarpnięcie koni sprawiło, że woźnica spadł z kozła na jezdnię. Próbował się podnieść, lecz w tej samej chwili przerażone konie poniosły.
Wszystko to było dziełem ułamka sekundy.
Dickson był człowiekiem szybkich reakcyj. W jednej chwili zorientował się w grozie sytuacji. W następnej chwili, już jednym potężnym susem przesadził balustradę tarasu, przebiegł trawnik i dopadł do furtki.
Otworzył ją, wypadł na chodnik, w mgnienia oka znalazł się na jezdni i...
Krzyk przerażenia wydarł się z ust mrs. Liverpudding i dwojga starszych przechodniów. Harty Dickson znalazł się bowiem na środku jezdni, dopadł rozjuszonych koni, schwycił uzdę i uczepiwszy się jej całym ciężarem ciała — przez kilka minut wleczony był przez konie.
Jednak energia i siła woli zwyciężyła rozkiełznane konie.
Drżąc jeszcze na całym ciele, siwki zatrzymały się.
Ktoś ze służby lorda dostrzegł tę scenę, choć trwała ona zaledwie kilka chwil.
Zbiegli się ludzie, obstąpili powóz i z podziwem przyglądali się człowiekowi, który w sposób tak brawurowy, z narażeniem się na ciężkie obrażenia uratował obie panie od niechybnej zguby.
Mała rączka wyciągnęła się do detektywa.
— Uratował nam pan życie, mylordzie. Jak mamy panu dziękować?
Detektyw skłonił się nisko.
— Jak się czuje ta pani? — rzekł, wskazując na lady, leżącą bez przytomności w objęciach przyjaciółki.
— Jest cierpiąca. Z przerażenia straciła przytomność.
— Trzeba czym prędzej wezwać lekarza. Obu paniom należy się odpoczynek.
— Gdzie go znajdziemy, — rzekła Angela, wiodąc wokół niespokojnym wzrokiem, skoro lorda nie ma... Zresztą, gdy lord powróci z polowania — również nie zaznamy spokoju.
— Pozwolą panie, że się nimi dalej zajmę: jestem lord Mandleroy.
Panie z wdzięcznością przyjęty usługi swego zbawcy.
Dickson pomógł Angeli wysiąść z wozu, po czym wziął w swe mocne ręce ciągle jeszcze zemdloną kobietę i przeniósł do pałacu.
Z wzrokiem jakby zagubionym w oddali szła bezwolna i zamyślona Angela za Dicksonem, niosącym jej przyjaciółkę.
Milcząca służba otworzyła skrzydła szerokich drzwi, wiodących do buduaru chorej, gdzie Harry Dickson wszedł na palcach.
Ściany pokoju były obite jedwabiem koloru lekko błękitnawego. Światło było tu przyćmione...
Dickson złożył lady na łóżku i oddał ja pod opiekę pokojówki.
Gdy wychodził, minął się w progu z Angelą.
— Moja kochana Bessy... Moja droga Bessy, — powtarzała do siebie młoda kobieta jakby nie zupełnie przytomna.
Dickson przejął inicjatywę w tym domu w swoje ręce: posłał lokaja po lekarza, stajennego zaś na pocztę z depeszą do lorda. Poinformował służbę, że mieszka naprzeciwko i że można go w każdej chwili wezwać — po czym, błogosławiąc przypadek, który od razu wprowadził go w stosunki rodzinne lorda — udał się do swego mieszkania.
Mrs. Liverpudding czekała na swego lokatora z niecierpliwością. Przywdziała jakąś barwną chustkę, zacierała ręce i była niezwykle uroczysta:
— Cześć bohaterowi! Cześć i sława! — wołała od proga. Podeszła potem do detektywa, uścisnęła mu dłoń serdecznie i nawet dygnęła głęboko. — Jestem tak dumna, że u mnie mieszka tak dzielny i odważny człowiek, — dodała cała zapłoniona.
Dickson był tymi owacjami trochę zażenowany.
Skrył się czym prędzej w swym pokoju i umył unurzone po walce z siwkami ręce.
Po godzinie, mniej więcej, postanowił detektyw jeszcze raz udać się do pałacu lorda.
Dickson uważał, że należy korzystać z okazji i rozejrzeć się w tym dziwny domu dokładniej. Kto wie, czy gdy lord powróci — nie zamknie swemu sąsiadowi domu. A ponadto zachowanie Angeli było tak dziwne, że należało o ile możności jak najgłębiej wniknąć w jego przyczyny. Wreszcie, przecież obowiązkiem owego zbawcy było dowiedzieć się jak się obie panie miewają.
)Dickson zadzwonił do drzwi pałacu.
Lokaj, który, jak ustalił detektyw, na imię miał James, oświadczył gościowi od proga, że panie czują się lepiej. Widać było, że lokaj nie zamierza prosić gościa do domu.
— Chciałbym jeszcze kilka słów zamienić z lady Angelą.
— Z lady Angelą, — powtórzył lokaj... Kiedy pani...
Służący wahał się. Nie wiedział, co uczynić.
— Cóż to, nie wolno wejść do domu nawet człowiekowi, który się szczerze interesuje zdrowiem tych pań?...
Lokaj był mocno zakłopotany.
— Ja przecież bardzo dobrze rozumiem, że komu jak komu, ale szanownemu panu należą się tu wszelkie honory, bo lord uratował życie naszych pań... Ale chodzi o to, że nasz lord nie pozwala, bym wpuszczał do pałacu obcych, gdy go nie ma w domu.
— Proszę jednak poprosić lady Angelę... Muszę się jeszcze od niej kilku szczegółów o stanie zdrowia lady Bessy koniecznie dowiedzieć.
— W takim razie niech mylord pozwoli do salonu.
Z salonu prowadziły drzwi do niewielkiej biblioteki. Dickson przeszedł do tego pokoju. W szafie i na stole leżały książki.
„Hipnotyzm i telepatia“ — czytał Dickson. — „Utajone siły człowieka“. — „Medium i sugestia“. — „Stan kataleptyczny i jego rodzaje“.
Takie tytuły dzieł, znajdujących się w bibliotece czytał Dickson z rosnącym zdumieniem. Kto mógł w tym domu czytać te dzieła...
Z dala rozległy się lekkie i powolne kroki.
W progu stanęła Angelą. Była wyjątkowa blada. Oczy miała utkwione w ziemię, napółprzymknięte powieki...
— Czy pan mnie wzywał, — rzekła półgłosem.
— Nie, — odparł Dickson, wpatrzony w młodą i piękną kobietę, jakby ujrzał jakieś zjawisko nadprzyrodzone.
— Zdawało mi się, że ktoś mnie wzywał, słyszałam wezwanie...
— Może to był lord?
Czy się Dickson mylił?... Może mu się tylko zdawało, że młoda i piękna kobieta na dźwięk słowa „lord“ drgnęła?...
Aby się co do tego upewnić, Dickson powtórzył głośno i wyraźnie.
— Wysłałem już depeszę. Lord Worthfield będzie tutaj za kilka godzin.
Tak, nie było wątpliwości. Angela Sorel lękała się panicznie lorda Worthfielda. Na dźwięk jego nazwiska już nie drgnęła, ale drżała teraz mocno.
— Jak się miewa lady?
— Dziękuję panu. Jest tylko bardzo osłabiona. Należy nam się obu spokój, jak największy spokój.
— Czemu się zatem pani nie położy?
— Nie mogę, lordzie, — brzmiała odpowiedź pełna rezygnacji i smutku.
— Dlaczego nie może pani, lady Angela.
— Lord przyjedzie. Muszę go przywitać....
— Jeśli pani zechce, przyjmę lorda zamiast pani.
Dickson zdołał ja wreszcie skłonić, by się zgodziła. Wyszła wolnym krokiem, jakby napółprzytomna. Jakby tylko jej ciało było obecne, a duch odległy, gdzieś błądzący w przestrzeni, nie miał nic z otaczającym światem wspólnego.
Jeszcze kilka minut pozostawał Dickson w tym mieszkaniu. Kierował się właśnie ku wyjściu, gdy dosłyszał zgrzyt hamulców z ulicy.
Ostry i głuchy głos rozległ się w przedpokoju. W progu salonu stanął mężczyzna rosły i silnie zbudowany.
— Jestem lord Worthfield, — przedstawił się dość sztywno.
Dickson spojrzał w czarne i głębokie oczy gospodarza, błyszczące teraz złym i jakby utajonym ogniem i wymienił swe przybrane nazwisko.
— A więc to pan, mylordzie jest owym szlachetnym zbawcą uciśnionych? — ironizował lord.
— Zechce pan zwolnić mnie od tytułu „zbawcy“ i od epitetu „szlachetny“, — rzekł Dickson ostro.
— Powiedzmy zatem, że działał pan z uczucia czystej miłości bliźniego, czy zgadza się pan na takie postawienie sprawy?...
W tonie mówiącego, jeszcze bardziej niż w jego słowach wyczuwało się ironię.
Gdy jednak stwierdził, że gość się nachmurzył, począł się tłumaczyć:
— Niech mi pan daruje: jestem niepoprawnym kpiarzem. Jestem panu szczerze wdzięczny za uratowanie życia mej żony i przyjaciółki.
Podziękowanie to brzmiało bardzo chłodno.
Harry Dickson podniósł się, by pożegnać lorda, ale gospodarz zatrzymał go i prosił, aby nie odchodził.
— Czy sądzi pan, że moje przybycie było konieczne? — rzekł po chwili.
— Gdyby mi się tak nie wydawało, nie wzywałbym pana, mylordzie.
— A jednak zdaje mi się, że stan zdrowia mej żony od pierwszej chwili obaw nie budził i że mogłem nie przerywać sobie polowania.
Lokaj wniósł cygara i wino. Lord wydał dyspozycje do kolacji. Pragnął koniecznie zatrzymać, lorda Mandleroy na kolacji.
— Czy zajmuje się pan spirytyzmem, mylordzie? — postawił nagłe pytanie Dickson.
— Zlekka tylko. Zastanowiła pana pewnie kolekcja książek tego rodzaju w mojej bibliotece? To raczej nasze panie pochłaniają tę niby to naukową lekturę.
— Pan zaś wcale się tymi sprawami nie interesuje?
— Nie.
— Hypnotyzmem również nie?
— Nie powiem, bym się tym interesował mimo, że podobno mam w tym kierunku zdolności. Popisywałem się rozmaitymi sztuczkami z dziedziny sugestii i hypnozy. Ale — powtarzam — uważam je tylko za sztuczki.
— Czy zwykł pan posługiwać się przy tych doświadczeniach medium?
Detektyw czekał na odpowiedź z wzrokiem utkwionym w oczach lorda Worthfielda. Ale nieprzyjazny mu przypadek chciał, że w drzwiach stanął właśnie w tej chwili lokaj i zaanonsował:
— Podane do stołu, mylordzie!
Lord Worthfield poprowadził lorda Mandleroya do stołu.
Jedzenie było smaczne, wina doskonałe, a stół lśnił od kryształów i srebra. Panie nie zjawiły się przy stole. Pokojówka zameldowała w ich imieniu, że zejść nie mogą i proszą, by ich nieobecność wybaczyć.
Dickson był głodny i delektował się znakomitą kuchnią lorda. Kolacja trwała dość długo. Było już koło północy, gdy lord, jakoś trochę uprzejmiejszy, zwrócił się do swego gościa:
— Nie słyszał pan, mylordzie, o mej kolekcji broni?
Dickson przyznał się ze skruchą, że nikt mu o niej nie wspominał.
— To dziwne. Kolekcja moja, zwłaszcza jeśli chodzi o broń szczepów afrykańskich jest bodaj czy nie najbogatsza na świecie. Jeśli te rzeczy pana interesują — bardzo proszę.
Dickson zgodził się na te propozycję. Interesowały go te zbiory szczerze, poza tym liczył, że może tą drogą dowie się czegoś nowego, coby ułatwiło mu rozwikłanie zagadki, jaką w tym domu wyczuwał.
W dwóch dużych salach porozmieszczał lord na ścianach i na bocznych specjalnych przepierzeniach setki i tysiące najrozmaitszych strzał, dzirytów, lanc, włóczni i oszczepów, noży, kordelasów, jataganów, sztyletów i tarczy.
Zbiory były istotnie piękne, sklasyfikowane z dużą znajomością rzeczy i przedstawiały wielką wartość naukową.
Gospodarz udzielał swemu gościowi wyjaśnień rzeczowych i pełnych zamiłowania.
— Choćby ta strzała, mylordzie. Przesycona jest, — mówił lord Worthfield, zdejmując jedną ze strzał ze ściany, — jakąś prastarą, nieznaną chemikom trucizną. Najlżejsze nakłucie, najsłabsze skaleczenie tą strzałą, a śmierć — pewna.
Kawę podano w gabinecie lorda.
Dickson skorzystał, że rozmowa na temat kolekcji zbroi stała się już nieaktualna i poruszył inny temat.
— Czy lady Worthfield cierpi już od dawna?
— Od szeregu lat, — odparł lord z odcieniem smutku w głosie.
— Lady Angela wydaje mi się bardzo oddaną i troskliwą opiekunką tej chorej.
— A tak... Obie panie znają się od dzieciństwa i łączy je serdeczna przyjaźń.
— Lady Angela wydaje mi się jakaś dziwna, jakby nie z tego świata, — rzekł Dickson.
Lord skinął głową z uśmiechem:
— A tak. To bardzo skomplikowany charakter. Ale ma serce złote.
Znów zapadło milczenie. W jadalni wybił zegar dwunastą.
W chwilę potem otworzyły się drzwi gabinetu. Stanęła w nich biała smukła sylwetka.
Była to Angela.
Poruszała się ostrymi ruchami lunatyczki. Oczy miała zamknięte prawie zupełnie. Głosem nieswoim, głosem automatu rzekła:
— Zdawało mi się, że mnie ktoś wzywał... że mnie... tu... wołano...
Obaj mężczyźni wstali. Lord zbladł, ale była to bladość z wściekłości a nie leku.
W jego oczach zagrały złe błyski. Podszedł do młodej i pięknej kobiety, ciągle stojącej w progu i zatapiając swój wzrok w jej oczach syknął:
— Wracaj! Ja tak — chcę!
Angela obróciła się powoli, i wyszła krokiem automatu.
Lord Worthfield — szarlatan, czy uczony, zbrodniarz, czy tylko człowiek bez serca?...
Te pytania zadawał sobie naprzemian Harry Dickson, gdy późną nocą opuścił mieszkanie lorda i zastanawiając się nad nimi — długo nie mógł zasnąć.
Mimo zmęczenia i niewyspania nazajutrz już bardzo wcześnie był detektyw na nogach.
Wyszedł na taras, by zażyć rannego chłodu i wsłuchać się w poranny koncert ptactwa. W głębokim fotelu, w ciszy zupełnej, dopiero teraz odpoczywał Dickson prawdziwie.
Nagle od strony pałacu lorda Worthfielda doszedł go przenikliwy krzyk.
Ktoś zbiegł z górnego piętra pałacu, gdzie mieszkała służba. Po chwili kilku ludzi ze służby poczęło się z dziwnym podnieceniem krzątać po dużym domu, wreszcie stary lokaj James wybiegł przed dom i jak bezradne dziecko zaczął wołać:
— Na pomoc! Nasza pani! Na pomoc!...
Ulica była pusta. Nikt nie mógł dosłyszeć tych wezwań. Dosłyszał je tylko jeden Harry Dickson.
Przebiegł na drugą stronę ulicy.
— Co się stało?!
— Pani! Pani nie żyje!
— Umarła, tej nocy?
— Tak. Ale nie umarła zwykłą śmiercią! Zbrodnia! Zabili ją!
Lament i narzekania służby były ogólne. Lady Bessy cieszyła się prawdziwą miłością swego personelu domowego.
Harry Dickson zmarszczył brwi. Stał się, jak zawsze, gdy przystępował do swej pracy zawodowej — spokojny i skupiony.
— Czy ktoś był w pokoju zmarłej?
— Ja jedna byłam!
Młoda kobieta o miłym wyglądzie zbliżyła się do detektywa nie wzywana:
— Przyszłam rano, bo pani sobie życzyła, by do niej bardzo wcześnie zaglądać. Sądziłam, że lady śpi. Przeszłam przez pokój i odsunęłam firanki. Lady zawsze się w ten sposób budziła. Tym razem spała dalej. Podeszłam do łóżka. Zdawało mi się, że nie oddycha. Pochyliłam się nad nią. Leżała bez ruchu i bez oddechu. Nie żyła! Uciekłam z pokoju...
Dziewczyna poczęła gorzko płakać.
— Nie tknęła pani niczego w pokoju zmarłej?
— Niczego, mogę na to przysiąc...
— Dobrze. Lokaj James niech zatelefonuje po policję. Nie wolno nam wejść do pokoju zmarłej. To należy do policji.
Po kilkunastu minutach otyły człowiek z małą bródką zjawił się na miejscu.
— Jestem Smith, inspektor policji, — przedstawił się rzekomemu lordowi. — Więc tutaj została popełniona zbrodnia?... Hm... A może mi pan powie, w jaki sposób znalazł się pan tak wcześnie w tym domu?...
— Czy to należy do dochodzenia w sprawie zbrodni?
— Proszę mi odpowiadać na pytania, a nie zadawać pytań!
Harry Dickson zagryzł wargi. Nie chciał jeszcze zdradzać swego incognito.
— Przyszedłem, bo usłyszałem krzyk. Mieszkam naprzeciwko.
— Naprzeciwko... hm... A co pan tej nocy robił?
— Trochę spałem.
— A nie trochę?
— Nie spałem, panie inspektorze.
— Dobrze. Proszę się stąd nie oddalać. Będzie mi pan jeszcze potrzebny.
Harry Dickson uśmiechnął się i stanąwszy na baczność krzyknął głośno:
— Rozkaz, panie inspektorze!
Wywiadowca skierował się tymczasem do pokoju lady.
Dicksonowi zależało bardzo, by jednak był w tym pokoju nim Smith i inni rozrzucą wszystko i zatrą ślady zbrodniarza.
— Czy nie przydałaby się panu moja pomoc, sir.
Inspektor Smith spojrzał na nieznajomego wzrokiem, w którym zachwytu nie było zupełnie.
— Policja śledcza nie zwykła się posługiwać pomocą osób trzecich.
— Nie uważam się za trzecią osobę, inspektorze Smith. Chodzi o to, że nazywam się Harry Dickson i że jako taki na tych sprawach się znam.
Inspektor otworzył oczy tak szeroko, że zdawało się, iż z oczodołów wyskoczą:
— Harry Dickson? Sławny detektyw z Londynu?... To pan nim jest naprawdę?...
— Naprawdę, mr. Smith, całkiem naprawdę.
— Proszę mi w takim razie darować... Ja... bardzo... żałuję...
Nieborak Smith prężył się teraz przed Dicksonem, mocno skonfundowany
— Wszystko jest w porządku, mr. Smith, — poklepał go protekcjonalnie po ramieniu detektyw. — Idziemy zbadać rzecz na miejscu. Zapewniam pana, progu tego pokoju jeszcze nie przekroczyłem.
Lady czyniła wrażenie jakby spała. Znać było, że zgon nastąpił niedawno. U jej wezgłowia na nocnym stoliku stał niewielki puchar srebrny a w nim kilka wspaniałych klejnotów.
— Zbrodnia nie miała charakteru rabunkowego, — zauważył wywiadowca nieśmiało.
Harry Dickson skinął potakująco głową.
— Wartoby się dowiedzieć, jaka była przyczyna zbrodni, — dodał wywiadowca.
— Prokurator i lekarz przybędą wkrótce. Powiadomiłem ich przed wyjściem.
— Bardzo słusznie, — pochwalił wywiadowcę Harry Dickson. — Zdaje mi się, że słyszę głosy tych panów.
Istotnie, po chwili zjawili się na miejscu prokurator, lekarz sądowy i fotograf.
Lekarz pochylił się nad twarzą denatki.
Na policzku ujrzał małą rankę, ledwie widoczną, jak czerwony punkcik.
Doktor wyjął szkło powiększające i zbadał dokładnie ranę.
— Nakłucie, — rzekł. — Bardzo ostrym narzędziem. Zgon nastąpił nagle, jakby udar serca. Mamy do czynienia z otruciem. Trucizny ustalić nie mogę, działać jednak musi piorunująco.
Prokurator nacisnął dzwonek.
W drzwiach stanął James, stary lokaj lordostwa.
— Gdzie jest lord?
— Lord jest na polowaniu, sir.
— Czy został już powiadomiony o tragedii?
— Niestety, nie. Nie znamy adresu lorda. Nie pozostawia nigdy swego adresu: nie chce zajmować się interesami, gdy poluje.
— Czy zmarła miała nieprzyjaciół?
Stary sługa głosem drżącym od powstrzymywanych łez rzekł powoli:
— Nasza... pani nieprzyjaciół?... A bo... to był człowiek, któryby jej nie pokochał?... Przecież nie było takiej pani pod słońcem...
Prokurator uczynił małą pauzę. Szanował ból tego starego sługi.
— Prócz służby, czy jest jeszcze ktoś w domu? Ktoś obcy?...
— Jest lady Angela... Ale to nie obca. To przyjaciółka naszej pani najlepsza.
— Gdzie jest ta pani? — rzucił ostro prokurator.
— W swoim pokoju. Śpi jeszcze. Pewnie nic nie słyszała.
— Czy ktoś jeszcze śpi w tej chwili w tym domu?...
Lokaj zawahał się:
— Chyba nikt... Zdaje mi się, że nikt.
— Więc trzeba będzie tę panią obudzić i powiedzieć jej, że czekamy na nią tutaj na dole.
Harry Dickson przypomniał sobie delikatną i pełną uroku sylwetkę lady Angeli. Lękał się, że ta wiadomość, podana w zbyt ostrej formie, może wywołać zbyt silne wrażenie na młodej kobiecie. Dodał tedy:
— Tylko nie należy lady Angeli przerażać... Niech pan jej tak od razu wszystkiego nie mówi.
Lokaj wyszedł. Nastąpiła chwila ciszy śród członków komisji śledczej. Przerwał ją lekarz:
— Dziwna historia... Nie mam najmniejszego pojęcia jaka to może być trucizna. Jakby cjanek potasu. Ale wtedy byłyby inne zmiany w ofierze...
— Dziwna i z innej strony, doktorze. — dodał prokurator. — Pani domu — ofiarą zbrodni.
Pana domu i jej męża nie ma. Cały dom jest na nogach, prócz jednej jedynej najlepszej przyjaciółki zmarłej. Śpi snem sprawiedliwego...
— Rzecz jest doprawdy mocno skomplikowana, — zauważył detektyw.
Drzwi się otworzyły powoli. Blada, z płonącymi oczami, w białym jedwabnym peniuarze stanęła w progu lady Angela Sorel.
Cztery pary oczu spoczęły na zachwycającej, ale w tej chwili niesamowicie wyglądającej sylwetce młodej kobiety.
Przez chwilę szklanym wzrokiem spoglądała wokół. Potem nagle padła na ko!ana.
— Bessy! — łkała. — Moja najdroższa Bessy! Co jej się stało?
— Lady Worthfield, — rzekł grobowym głosem inspektor Smith, — nie żyje.
— Nie żyje! — krzyknęła Angela. — Nie żyje! Wielkie nieba!
Przez chwilę spoglądała wokół wzrokiem szklanym i martwym niemal aż nagle, jęknąwszy głucho, osunęła się na podłogę.
Podbiegł do niej lekarz i udzielił jej pierwszej pomocy.
Nieszczęśliwa zapadła w głębokie omdlenie.
Dochodzenie pierwiastkowe zostało zakończone. Zemdloną przeniesiono do jej pokoju, lekarz i prokurator opuścił pałac lorda.
Pozostał jeszcze Smith, który — teraz już pełen uprzejmości w stosunku do Dicksona — dzielił się z nim swymi uwagami.
— Nie zauważył pan, że ta piękna i młoda blondyna, lady Sorel, czyni wrażenie jakieś niesamowite?
Dickson skinął potakująco głową.
— Twierdzę, śmiem twierdzić, — poprawił się wywiadowca, — że to jej dzieło.
— Dlaczego?... Jakie mogły być motywy zbrodni?
— Motywy, — powtórzył Smith. — Mało to motywów znaleźć mogą przyjaciółki, by sobie zazdrościć, by sobie źle życzyć?... Lady Worthfield była bogata — lady Sorel — biedna. Lady Worthfield ma piękny dom, lady Sorel nie ma dachu nad głową... Może zresztą liczyła ta piękna jak anioł lady, że ją lord poślubi...
Dickson nie mógł przyznać racji wywodom wywiadowcy. Wszystko co mówił Smith było w gruncie rzeczy bardzo możliwe. Ale instynkt, ów szósty zmysł, który różnił Dicksona od jego kolegów zawodowych i który często grał w jego dedukcjach rolę decydującą — mówił mu, że lady Sorel zbrodni nie dokonała.
— Lord jest winien, nikt więcej! Lord! — rzekł do siebie Dickson. — Ale był przecież na polowaniu, — odparł sam sobie detektyw. — To nic! To nic! On jest moralnym sprawcą tej zbrodni. Mniejsza o to kogo sobie wybrał za narzędzie... Bodajby nawet samą Angelę!...
W głębokim zamyśleniu, wypełnionym tym właśnie dialogiem wewnętrznym z samym sobą, pożegnał Dickson wywiadowcę, który uważał, że na razie nie ma co do roboty w pałacu lorda.
Dickson poczuł się nagle mocno zmęczony.
Było już po południu.
Detektyw udał się do swego mieszkania naprzeciwko i położył się „na pół godziny“ na kozetce. Oczy mu się kleiły...
Mimo zmęczenia detektyw nie mógł zasnąć. Bezustannie kłębiły się w mózgu myśli o zagadce, jaką wczoraj jeszcze stwierdził w pałacu, a która w ciągu kilkunastu godzin wystrzeliła tak straszną zbrodnią.
Świetlana postać Angeli raz po raz majaczyła się przed oczami detektywa.
Dickson czuł, że zagadka zbrodni, zagadka, ciążąca nad całym domem lorda, zamykała się właśnie w tej jakże pięknej kobiecie.
Zmęczony mózg wreszcie jakby się rozprężył. Dickson zasnął twardym i głębokim snem.
Zbudził się niespokojny i zerwał się od razu na równe nogi. Było już ciemno. Na lśniącym w nocy cyferblacie zegarka detektywa wskazówki zbliżały się już do dziesiątej wieczór.
— Alem spał długo! — wyrzucał sobie Dickson. — Trzeba się śpieszyć. Może mi się uda wykorzystać jeszcze ten wieczór.
Deszcz padał gęsty i mocny: szmer kropli uderzających w liście zagłuszał kocie kroki detektywa.
Dom naprzeciwko był ciemny. Dickson otworzył drzwi wejściowe wytrychem i wszedł do zupełnie ciemnego korytarza.
Błękitnawe światło latarki elektrycznej wiodło go teraz przez dom ku owemu dziwnemu muzeum broni egzotycznej.
Dickson znalazł się wreszcie w pierwszej z sal. Szedł teraz pewnym krokiem ku wielkiemu zbiorowi strzał. Podszedł do kolekcji strzał zatrutych, zdjął ze ściany tę samą, którą mu pokazywał lord i rzucił na jej ostrze światło latarki z bezpośredniej odległości.
— Są ślady krwi. — rzekł Dickson do siebie. — Jedna, dwie maleńkie kropelki. To mi wystarczy. To jest narzędzie zbrodni.
Dickson z całą ostrożnością położył strzałę na jej dawnym miejscu.
Detektyw szedł właśnie do drzwi, wiodących do gabinetu lorda, gdy nagle dosłyszał szmer czyichś powolnych, wlokących się kroków.
Machinalnie zupełnie Dickson począł szukać kryjówki. Przeszedł do gabinetu szybkim krokiem, ufny, że tam znajdzie łatwiej schronienie. U okien wisiały ciężkie portiery. Jednym susem skrył się Dickson za najbliższą z nich.
Ale oto czyjś stos rozległ się z daleka. Słów jeszcze nie można było zrozumieć, brzmiały one jednak jak skarga jakaś, jak zawodzenie.
Kroki były bliższe, ale głos zamilkł...
Nagle światło zalało pokój. Dickson przywarł do ściany. Przez chwilę panowała kompletna cisza. Drobna szczelina pomiędzy ścianą a portierą umożliwiała detektywowi obserwacje mocno oświetlonego pokoju.
Przy drzwiach stała lady Angela. Jej przepiękne złoto-blond włosy spływały jej w długich falach na ramiona. W ręku trzymała lichtarz złoty ze świecą, kapiącą teraz stearynowymi łzami na dywan. Powoli kierowała się ku drzwiom, wiodącym do muzeum. Miała oczy zamknięte. Szła bez świadomości.
Nagle z piersi jej dobył się głos głuchy i jakby bezosobowy.
Śpiewała... Dicksona dreszcz przeszedł. Śpiew w tych okolicznościach, śpiew o tej porze dobywający się z ust tak pięknej a tak nieszczęśliwej kobiety, wywarł na nim przytłaczające wrażenie.
„Przyszło dziewczę do ogrodu,
Przyszło zrywać kwiaty...
Strzeż się, strzeż, dziewczyno młoda,
Omijaj rabaty...“
Melodia starej ballady szkockiej nagle zamilkła na jej ustach, na pół tonie.
Szła teraz milcząca, by po chwili znów zacząć:
„Bo w ogrodzie rośnie ziele
Nieduża jagoda —
Urwiesz ją, dziewczyno młoda
Łez wylejesz wiele...“
Znów zamilkła i podeszła do tej samej strzały, którą przed chwilą oglądał Dickson.
Wzięła ją do ręki i teraz szybko poczęta iść drogą powrotną.
Dickson wiedział już teraz, że może śmiało iść za nią. Angela nie wiedziała co czyni. Była bez świadomości.
Weszła do pokoju zmarłej, położyła strzałę obok łoża, po czym podeszła do toaletki i przechyliwszy flakon wody kolońskiej, poczęła sobie nią skraplać dłonie.
Dickson obserwował tę scenę z daleka. Ukrył się w małym korytarzyku, wiodącym z sypialni lady do łazienki.
Nagle Angela drgnęła i z jej ust wydarł się okrzyk zgrozy. Detektyw stwierdził jednocześnie, że dzięki owej chwili lęku ów dziwny stan nieświadomości opuścił ją i że ocknęła się i oprzytomniała.
Rozległy się mocne, męskie kroki i do sypialni wszedł lord.
Miał na sobie ubranie myśliwskie, był blady, przemoczony i dyszał ciężko.
Przez chwilę stał w milczeniu i przerzucał spojrzenie z ciała żony na Angelę. Zacisnął pieści, wejrzał z podełba na młodą kobietę i rzucił ostro:
— Co tu robisz!
— Myję ręce! Są splamione! To są ręce zbrodniarki!
Lord zbladł jeszcze bardziej. Podszedł do młodej kobiety, ujął jej dłonie w kiściach i rzekł:
— Spójrz mi w oczy! Mocno! Tak... Za-pom-nia-łaś o wszystkim! Zapomniałaś! Słyszysz! Nic już ci na sumieniu nie ciąży... Uczyniłaś tak, bo chciałaś zdobyć jej majątek, bo chciałaś zostać moją żoną! Rozumiesz! Rozumiesz?
— Tak... — Głos znów zabrzmiał głucho, jakby bezosobowo.
— Dobrze. Teraz idź spać!
Angela wyszła z pokoju tym samym krokiem automatu, jakim przyszła.
— Zbrodniarka, zbrodniarka — powtarzała do siebie.
Lord padł na fotel. Długo ocierał pot z czoła. Wreszcie zasnął nagle, snąć, mocno zmęczony podróżą i wrażeniami.
Dickson opuścił swój punkt obserwacyjny i wyszedł z domu lorda.
— Czy ten pierścionek jest pani własnością?
Inspektor Smith postawił to pytanie Angeli Sorel nazajutrz rano po wydarzeniach opisanych powyżej. Bowiem inspektor powiedział sobie, że musi wreszcie przesłuchać te dziwną kobietę.
Nim jednak zaczął przesłuchanie przeszukał raz jeszcze pokój sypialny denatki. I znalazł na toaletce pierścionek a koło łóżka strzałę.
Był to istotnie pierścionek należący do Angeli. Gdy myła ręce wodą kolońską, zdjęła go bezwiednie, gdyż taki miała zwyczaj od dawna. Zapomniała go zabrać, bowiem, gdy opuszczała pokój już nie była panią swych czynów, ani nawet myśli.
Angela milczała.
— Pytam, — powtórzył Smith głośniej, — czy ten pierścionek jest pani własnością?
Angela skinęła głową potakująco.
— Czy może nam pani wytłumaczyć w jaki sposób ten pierścionek znalazł się na toaletce zmarłej lady Worthfield?
— Nie wiem w jaki sposób.
— Kiedy pani była w pokoju zmarłej po raz ostatni?
— Wczoraj w nocy byłam w jej pokoju.
— Po co?
W błękitnych, dziewczęcych jeszcze oczach lady Sorel zabłysły łzy:
— Przyszłam zobaczyć moją ofiarę. Nie chciało mi się wierzyć, że to ja ją zabiłam, ale tak jest, niestety.
Smith zerwał się z miejsca.
— Lady Angela Sorel, — rzekł głosem uroczystym, — czy przyznaje się pani do popełnienia zabójstwa na lady Beacie Worthfield?
Angela opuściła głowę.
— Nie mogę się do tego nie przyznać — rzekła.
— Nie może się pani do tego nie przyznać bo to jest prawda, czy tak?
— Tak, bo to jest szczera prawda. — Lady była znów w swym białym peniuarze. — Dowodem tego, że to jest prawda, jest ta mała krwawa plamka — to jest krew mej ofiary...
— A to jest narzędzie zbrodni, — rzekł Smith, podnosząc z teatralnym efektem z podłogi ukrytą za krzesłem strzałę.
— Tak, to jest narzędzie zbrodni.
Smith, który już był usiadł, znów wstał i począł uroczyście:
— Tak szczere i otwarte przyznanie się do winy niewątpliwie uznane zostanie przez sędziów pani za ważną okoliczność łagodzącą. Zostanie to zaprotokołowane. Proszę mi jeszcze równie szczerze powiedzieć jakie były motywy tej strasznej zbrodni.
Młoda kobieta słuchała tych słów inspektora znów ze szklanym spojrzeniem swych pięknych oczu.
Od czasu do czasu czyniła gest głowa przeczący. Jakby było w niej coś, jakaś jeszcze mała iskra świadomości buntująca się przeciwko temu samooskarżeniu się.
I właśnie tak ciągle sobie zaprzeczając, ale jedynie ruchami głowy, lady Angela rzekła:
— Motywem... była zawiść... Chciałam posiąść majątek mej bogatej przyjaciółki, i zostać żona jej męża...
Smith odetchnął głęboko.
Stanął w pozycji służbowej i wyrecytował pod adresem lady Sorel:
— Lady Anielo Sorel! W imienin króla — aresztuję panią. Wszystko cokolwiek pani teraz powie, może być obrócone przeciwko pani. Służba! — wołał teraz donośnym głosem inspektor, — proszę zadzwonić do komendy, żeby mi przysłali samochód. Sprawca zbrodni w pałacu lorda ujęty — tak pan zameldujesz...
Biedny lokaj omal nie zemdlał, gdy się przekonał, że tym sprawcą jest Angela.
Gdy prowadzono ją do samochodu — ludzie ze służby w pałacu ustawili się szpalerem i krzyczeli za nieszczęśliwą kobietą:
— Zbrodniarka! Zdrajczyni! Zabiła naszą panią! Na szubienicę ją!
Angela przeszła pod gradem tych strasznych okrzyków zgięta we dwoje, jakby złamana.
W tej właśnie chwili nadbiegł do pałacu Dickson.
— Przyznała się do wszystkiego, — rzekł doń z tryumfującą miną Smith. — Sprawa jest już załatwiona.
— Sądzi pan?... Sprawa się dopiero zaczyna, kochany panie Smith.
— Nie rozumiem...
— I ja jeszcze nie wszystko rozumiem, ale już wiele wiem, — rzekł Dickson. — Bądźmy spokojni. Wszystko się wyjaśni. Detektyw podszedł do Angeli.
— Odwagi! Jeszcze kilka dni może tylko, a uda mi się panią uratować.
— Niech mnie pan ratuje! Niech mi pan nie da zginąć...
— Uczynię wszystko co będzie w mej mocy. Ale na razie nie mam jeszcze wszystkich niezbędnych dowodów...
Smith wściekłym wzrokiem spoglądał na Dicksona, rozmawiającego z aresztowaną. Gdyby nie respekt, jaki miał dla wielkiej sławy Harry Dicksona, byłby mu tych szeptów z Angelą zabronił
Dziwnie się ten znakomity Dickson zachowywał. Jakby knuł coś ze sprawcą... Jakby mu zależało, by sprawca uszedł rąk sprawiedliwości.
Smith wzruszył ramionami. Niech sobie Dickson gada. Za kilka minut znajdzie się Angela Sorel za kratami!
“Kochany i Drogi Mistrzu.
Oczywista, że w wagonie sypialnym podróżuje się lepiej, a w restauracji hotelu Savoy w Londynie, odżywiać się można lepiej, niż to czyniłem dotąd w tej nie bardzo gościnnej części Afryki.
Piaski i kamienie, od czasu do czasu kępy traw i karłowatych drzew — oto kraina Kafrów, przez która zmierzam do kopalni diamentów, jadąc nie szosą, lecz idąc za linią telegraficzną i telefoniczną.
Ustaliłem w międzyczasie na stacjach przekaźnikowych, że do Gór Białej Wody — szła depesza o tekście takim, jaki nadał Mr. Jolly — potem gdzieś po drodze uległa przeinaczeniu.
Ale przecież „cudów nie ma“ — jak mówił stary prestidigitator, gdy mu się przestawały udawać sztuki. Znajdę miejsce, znajdę i figlarzy, którzy zmienili depeszę i na pewno dotrzemy do tej osoby, która ich pobyt w tej głuszy opłaca.
Trzeba mi tylko trochę jadła i napoju i jakąś broń myśliwską, bo tutaj zwierzaki uznają mnie za kompletnego intruza i każą mi się pod groźbą kłów wynosić.
Czekam słów kilku i kilkunastu kilo dobrych rzeczy i pozdrawiam Mistrza
kochający TOM“.
List tej treści znalazł detektyw na swym stole z chwilą, gdy przyszedł do domu bezpośrednio po aresztowaniu lady Angeli.
Detektyw zapukał do pokoju gospodyni.
— Wyjeżdżam, proszę pani. Chciałem się pożegnać.
Twarz szanownej wdowy oblekła się smutkiem i żałością:
— Ach, jaka wielka szkoda! Czy doprawdy musi pan wyjechać?...
— Tak jest, proszę pani. Muszę niestety... Ale pokoju nie wymawiam.
Na twarzy mrs. Liverpudding pojawił się uśmiech pełen serdeczności. Twarz jej zajaśniała pogodą i rozczuleniem.
— Jest pan nietylko bohaterem mylordzie, ale człowiekiem niezwykłej prawości... Podziwiam pana, szczerze podziwiam.
Dickson skłonił się.
— Czy nasz szanowny sługa Samba nie mógłby ze mną pojechać? Przydałaby mu się taka wyprawą w pustynię przodków. A że chłopak zna dobrze cały teren...
— Chciałby pan zabrać ze sobą Sambę?... Ależ bardzo proszę. Samba będzie się bardzo cieszył.
Czarne oblicze chłopaka aż poszarzało z radości, gdy się dowiedział, że jedzie z lordem Mandleroyem w głąb kraju.
Po kilku godzinach rzekomy lord i jego zaimprowizowany sługa, obaj odziani w stroje kolonialne, w kaskach, z bronią przez plecy, siedzieli na mułach, gotowi do drogi.
Dickson przed samym odjazdem odwiedził dyrektora poczty. Młody technik, specjalista od linij telegraficznych, został przydzielony do wyprawy.
Detektyw uznał jednak, że młody człowiek może znaczną część drogi odbyć samochodem po szosie, by dopiero koło gór Białej Wody przyłączyć się do oddziału.
Muły zostały oczywista objuczone najróżniejszymi zapasami. Dickson nie zapomniał o swym uczniu i wychowanku.
„Tom Wills — Biała Woda
Przyjeżdżam.
H. D.“
Depeszę tej treści nadał detektyw w ostatniej chwili, gdy mijali oddział pocztowo-telegraficzny już na krańcach Miasta Przylądka.
Trzebaby pióra Mayne Reed albo Ludwika Boussenard, aby opisać przygody, jakich zaznali w głuszy ziemi Kafrów nasi bohaterowie.
Tom miał rację. Kraj nie okazał się gościnny, a tamtejsze zwierzaki uznały również Dicksona i nawet czarnego jak heban Sambę — za intruza i na każdym kroku czyniły im przeszkody.
Najcięższe było spotkanie z parą lwów.
Gdyby nie celny strzał detektywa — Tom Wills. i mr. Merry — technik telegraficzny — odnieśliby conajmniej b. ciężkie rany od szponów i kłów króla pustyni.
Tom, ze zwykłą sobie beztroską, gdy tylko minęło śmiertelne niebezpieczeństwo, począł żartować.
— Ale też nasze strzelby grzmią, jak armaty! Czy zauważył pan, mistrzu, że strzał, którym mi pan uratował życie rozległ się wyraźnym echem po górach?
— Zauważyłem to bardzo dobrze i w moim przekonaniu — to nie echo nam odpowiedziało, ale czyjeś karabiny z tamtej strony gór.
— A któżby miał tam strzelać, mistrzu?
— Nie wiem, ale mr. Merry zechce sprawdzić, czy nie strzelają ludzie, którzy tam właśnie się kryją i przejmują depesze w razie potrzeby.
Młody i dzielny człowiek wspiął się po słupie telegraficznym do przewodników, przyłożył jeden z instrumentów pomiarowych do linii i po chwili orzekł z całą stanowczością:
— Odpływ musi tu być gdzieś niedaleko.
— Zatem będziemy szukać odgałęzienia linii, — postanowił Dickson. Będziemy go szukać, choćbyśmy mieli tutaj przez rok siedzieć.
— Trzy tygodnie już siedzieliśmy, mistrzu, i mnie to letnisko zupełnie wystarcza. Postaramy się załatwić to prędzej.
Tomowi udało się odkryć odgałęzienie już po kilkunastu minutach. Linia w rodzaju takich, jakie są budowane przez wojska łączności pomiędzy okopami — linia przyziemna — prowadziła od słupa pomiędzy krzewami ku górze.
Gdy na mułach przebyli wierzchołek góry — dojrzeli już z daleka leżącego na jej zboczu człowieka.
Był nieruchomy. Wyglądał z daleka jakby już nie żył.
Tom podjechał do leżącego. Miał zbielałe usta, był odziany w łachmany i przeraźliwie chudy.
Teraz z kolei Harry Dickson pochylił się nad chorym i wlał mu kilka kropel koniaku do ust. Natarł mu potem czoło wodą, a nos spirytusem..
Nieszczęśliwy otworzył oczy:
— Pić! — wyszeptał
Dickson wlał mu powoli kilka łyków wody do spieczonych ust.
Powoli, bardzo powoli nieszczęśliwy odzyskiwał siły.
— Umierał z głodu i pragnienia, — stwierdził detektyw. — Pocoś pan strzelał? — zagadnął go detektyw.
— Słyszałem was, wasze... strzelanie... Chciałem pomocy... Jak dobrze! Jestem uratowany!
Istotnie, pokrzepiony w sposób nie gwałtowny, lecz systematyczny, już po godzinie nieznajomy czuł się o tyle dobrze, że mógł bez wysiłku odpowiadać na pytania Dicksona.
Detektyw rozpoczął od razu od końca:
— Sam pan jeden był przy tej stacji odgałęzieniowej?...
Nieborak tak był zajęty bulionem, który mu z ekstraktu przygotował Tom, że odpowiadał pomiędzy jednym a drugim łykiem:
— A tak, sam jeden.
— I sam pan to zakładał?
— Sam. Byłem kiedyś...
Teraz dopiero nieszczęśliwy spostrzegł się, że powiedział za wiele.
— A dlaczego mnie panowie pytają?...
— Bo chcemy wiedzieć kto pana zaangażował, kto tak dbał o pana, że pozostawił samego na pewną śmierć w tych górach.
Nieznajomy westchnął ciężko.
— Ten człowiek nie jest godzien, aby go zasłaniać. Wiedział, że mnie ma w ręku. Bo za taką budowę linii czeka mnie surowa kara. Ale mnie się zdaje, że jego czeka kara jeszcze cięższa za to przede wszystkim, iż chciał mnie skazać na śmierć głodową, a powtóre dlatego, że on z tego odgałęzienia skorzystał. Skorzystał raz jeden, ale zarobił na tym grube miliony, jeśli się nie mylę.
— Tym człowiekiem jest zatem, — rzekł Dickson, — lord...
— Lord Worthfield.
— Mógł pan przecież dać znać o sobie za pomocą tej samej linii.
— Nie chciałem sam się zdradzać z początku. Czekałem. A gdym już był bez sił zupełnie i postanowiłem zrobić użytek z linii — przekonałem się, że została przecięta. To Worthfield uczynił. Chciał mnie zgładzić.
— I szukał pan przerwy w linii, czy tak?
— Szukałem jej przez kilka dni prawie zupełnie nic nie jedząc. Wreszcie znalazłem. Linia jest teraz w porządku. Ale już nie miałem sił wrócić do mej groty, aby stamtąd nadać telegram.
Harry Dickson wraz z technikiem mr. Merry pojechali wzdłuż widocznej teraz wyraźnie tajnej linii.
Dotarli do groty u stóp skały. Znaleźli tam małą, ale dobrze wyposażoną stację telegraficzną.
Detektyw zwrócił się do elektrotechnika:
— Czy będzie pan w stanie nadać stąd depeszę?
Młody ale wysoce uzdolniony technik począł oglądać przełączniki i najrozmaitsze aparaty. Trwało to dość długo i Dickson począł się niecierpliwić,
— Nie może mi pan dać jasnej odpowiedzi? — indagował detektyw technika.
— Niestety, w tej chwili aparat jest nie do użytku, brak tutaj czegoś w rodzaju klucza. Mógłbym się bez niego obejść, ale zmiana połączeń wymagałaby kilku godzin pracy.
— Co się stało z kluczem?
— Powinien go mieć ten nieszczęśliwiec.
Harry Dickson aż klasnął z niecierpliwości w dłonie:
— Trzeba mi było tak od razu powiedzieć.
To mówiąc, detektyw pobiegł do Toma, który prowadził ledwie wlokącego za sobą nogi technika.
— Ma pan klucz? — rzucił Dickson.
— Mam.
— Więc dajże go pan prędzej!
Nieszczęśliwy wahał się przez chwilę.
Detektyw uspokoił nieboraka. Obiecał mu swą pomoc w jak najszerszym zakresie. Klucz znalazł się w ręku Dicksona.
Po chwili aparat już był czynny.
— Zechce pan nadać depeszę do prokuratora przy sądzie przysięgłych, — zaczął Dickson.
Rozległ się stuk aparatu Morse’a.
— Adres już nadany, — rzekł technik. — Proszę o tekst.
— „Zmiana aktu oskarżenia w sprawie zabójstwa lady Worthfield konieczna. Przyjeżdżam z nowymi danymi. Wykażę kto jest winnym. Czekam odpowiedzi“ — dyktował Dickson.
Pod wprawną dłonią młodego człowieka klucz w aparacie pracował, wydając charakterystyczny stukot.
— Proszę o drugą depeszę, — rzekł wreszcie technik.
— Druga, — rzekł Dickson będzie jednobrzmiąca z poprzednią, skierujemy ją jednak do gmachu sądu, do obrońcy Angeli. Dokładniejszego adresu tego adwokata nie znam.
Znów począł grać aparat. I ta druga depesza została nadana.
Wreszcie zwrócił się technik o tekst trzeciej. Nim Dickson tę depeszę nadał, poczekał aż przyjdzie Tom.
— Posłuchaj, mój chłopcze, — rzekł detektyw, — co już może jutro z nami się stanie.
Tom uśmiechnął się i czytał z ust swego mistrza słowa następujące:
— Kapitan jachtu „Jaskółka“ — Cape Town — port. Za dwa dni, wyruszamy. Przygotować okręt do drogi. — Dickson.
Tom z radości, jak żak, aż podrzucił swój kapelusz:
— Hurra! Mistrzu! — wołał młody człowiek. — Mam już tej południowej Afryki po uszy. Jestem pewien, że i nas pewien zbrodniarz będzie również miał po same uszy.
— I ja tak sądzę, — uśmiechnął się detektyw.
Trzecia depesza popłynęła po przewodnikach. Po kilkunastu minutach rozległ się stukot aparatu.
— Nadaje kancelaria pro-ku-ra-to-ra, — czytał powoli technik. — Szef na sprawie. Za godzinę mniej więcej koniec. Za późno.
Aparat zamilkł.
— Podajcie wyrok — domagał się Dickson w następnej depeszy.
Po godzinie aparat począł stukać.
„Angela Sorel skazana na karę śmierci“ — brzmiała depesza.
— Jeszcze jedna omyłka sądowa, — rzekł Dickson. — Ale tę omyłkę ja naprawię.
Prosił o nadesłanie koni dla zatrzymanego w górach człowieka i dla urządzenia stacji, a sam skierował się najkrótsza droga ku szosie, aby samochodem dotrzeć jak najprędzej do Kapsztadu.
Trzeciego dnia po wyroku, Harry Dickson znalazł się już w kancelarii obrońcy pięknej Angeli.
— Słyszałem, — mówił detektyw, — że bronił pan, mecenasie swej klientki znakomicie. Twierdził pan, że nie działała z własnej woli, że działała pod wpływem czyjejś woli jakby w transie. I cóż na to sąd, mecenasie?...
— Sąd żądał tego, czego żąda każdy sad na świecie: dowodów. Przysięgli gotowi byli nawet uznać moją tezę, ale domagali się faktów, faktu choć by jednego. Niech nam pan dowiedzie, że lord Worthfield lub ktokolwiek inny hypnotyzował oskarżoną...
— l tego dowieść pan nie mógł, czy nie tak, panie mecenasie?
— Tak jest, tak jest, niestety...
— Ale dziś będzie je pan miał.
— Kto mi ich dostarczy, proszę pana... Może pan?... Jak pana godność? Prawnik spojrzał na bilet wizytowy — lord Mandleroy... Tutaj trzebaby Sherlocka Holmesa, lub jego następcy — Harry Dicksona...
— Właśnie się tak nazywam.
— Co takiego?... — przeraził się prawie adwokat — Harry Dickson, to pan?...
— Tak, to ja, we własnej osobie.
— I ma pan dowody winy lorda?
— Mam je co do joty.
Harry Dickson dowody, iż Angela była hypnotyzowana posiadał już przedtem. Słyszał przecież rozmowę lorda ze swą ofiarą i wiedział, że lord dziedziczył po swej żonie majątek.
Ale Dickson nie chciał występować z nimi wcześniej, aż nie zdobędzie dowodów jego przestępnej działalności na giełdzie.
Oczywista, że podanie adwokata o wznowienie procesu zostało załatwione pomyślnie.
Jednocześnie z lady Angelą zasiadł w tym nowym procesie na ławie oskarżonych lord Worthfield.
Aresztowanie tego człowieka było szeroko komentowane nawet w prasie londyńskiej.
Ten drugi proces skończył się uniewinnieniem lady Angeli i skazaniem na najwyższy wymiar kary lorda.
Na swym jachcie „Jaskółka" odjechał Harry Dickson ku Madagaskarowi.
Lady Angela została żoną swego obrońcy.
Dotychczas ukazały się w sprzedaży następujące numery:
|
Czytajcie Czytajcie
PRZYGODY HARRY DICKSONA
Cena 10. —————————————— Cena10.
|