W sidłach niedoli (1930)

>>> Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł W sidłach niedoli
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


STEFAN ŻEROMSKI
W SIDŁACH
NIEDOLI
WARSZAWA — MCMXXX — KRAKÓW
WYDAWNICTWO J. MORTKOWICZA
TOWARZYSTWO WYDAWNICZE W WARSZAWIE




DRUKARNIA NAUKOWA T-WA WYDAWNICZEGO W WARSZAWIE
RYNEK STAREGO MIASTA 11.




Stanąwszy na progu mieszkania o godzinie dziesiątej wieczorem po powrocie z długiej włóczęgi po parku łazienkowskim, Jakób Ulewicz drgnął całem ciałem. Uderzyło go z niezwyczajną siłą poczucie brudu i tej okropnej nędzy. Usiadł na łóżku i długo myślał o matce i ojcu, dawno zmarłych, o dostatnim domu rodzinnym i przecudownych wieczorach letnich, spędzanych tam u kolan kochanych rodziców, na ganku starego dworu. Rozmyślał tak aż do godziny drugiej w nocy, ciągle mając na uwadze swój ogromny, pusty pokój z łóżkiem na koślawych nogach, brudnem prześcieradłem, ze słomą wylatującą z dziurawego siennika, ze spaczonym stołem, który hańbiłby każdą kuchnię, z pogruchotaną lampą, stertą pudełek po zapałkach i gilzach, oraz zaduchem pomyj, od trzech tygodni wcale nie wynoszonych. Gdy nieustanny a tak nieznośny trzask dorożek, pędzących po bruku ucichać zaczął i na schodach płomyki gazowe przykręcono, zniósł z czwartego piętra dwa pełne do ostatniej linii wiadra pomyj i wylał je na śmietnik. Operacja ta trwała bardzo długo, należało bowiem stąpać tak ostrożnie, aby jej stróż Wiktor nie spostrzegł i aby nie trzeba było nazajutrz obserwować jego figlarnego uśmiechu. Następnie poszedł z dzbankiem po wodę. Jakże długą chwilę nędznego cierpienia przetrwać musiał, gdy odkręcał kran wodociągu tuż obok okna stróża! Z jaką pogardą siebie znosił dudnienie wody, wpadającej w głąb pustego dzbanka, dudnienie, co napełniało hukiem, łoskotem, grzmotami to całe zamknięte podwórko, wszystkie, zdawało się, sienie, korytarze, klatki schodowe, przedpokoje, mieszkania na wszystkich piętrach, porywało ze snu i stawiało na równe nogi wszystkich mieszkańców, poczynając od złośliwego stróża, a kończąc na prześlicznej blondynce z drugiego piętra!…
Na szczęście było to tylko przykre złudzenie.
Cały dom spał jak poprzednio, gdy Kubuś przeskakiwał po cztery stopnie, zdążając na swoją górę z dzbanem pełnym wody. Znalazłszy się nareszcie u siebie, upadł bez tchu na łóżko. Później, odpocząwszy, zapalił lampę i zajął się radykalnem reformowaniem mieszkania. Przesunął łóżko pod okno, obok łóżka tak umieścił stolik, aby siedząc na pierwszem, można było pisać na drugim, nie uciekając się do pomocy krzesełka, którego zresztą zupełnie w mieszkaniu nie było. Pod stolikiem umieścił kuferek. Stary kuferek, pamiętający lepsze czasy, kiedy przymocowywano go w tyle powozu starszych państwa Ulewiczów!… W pobliżu pieca młodszy pan Ulewicz umieścił blaszane wiaderka na pomyje, maszynkę do gotowania herbaty, miednicę za złoty groszy ośm, którą nawet można całkiem bezstronnie nazywać obrzydliwą glinianą michą, szklankę i herbatnik fajansowy. Największa w tej izbie ściana nie wymagała żadnych zgoła ulepszeń, ponieważ nic na niej, ani obok niej nie było, wyjąwszy małej, rzeźbionej półeczki, na której spoczywała niewielka stosunkowo warstewka kurzu. Na trzeciej ścianie wisiały rozmaite przedmioty, a przed innymi nader podłego pochodzenia szafka na książki. Była to swego czasu paka na mydło. Jakób Ulewicz oderwał deskę nakrywającą, a resztę przybił do ściany dużym bretnalem. Stało tam i leżało kilka książek, które przybyły z najrozmaitszych stron świata. Leżały tedy zwłoki słownika polsko-niemieckiego obok dzieła Hipolita Taine’a «O literaturze angielskiej» i kilka luźnych arkuszów litografowanego kursu farmakologii obok tomu poezyj Maryi Konopnickiej, uwikłanego w wężowych uściskach dwu nierównych kawałków wystrzępionych szelek. W sąsiedztwie tej półki gwóźdź, wbity w ścianę za czasów tak zamierzchłych, że był kilkakrotnie wraz z całym pokojem bielony i malowany, służył za wieszadło na pewien symbol paltota. Symbol należał do współlokatora pokoju, studenta medycyny, i pozostawiony został Ulewiczowi nietyle na pamiątkę, ile z prośbą o darowanie go jakiemukolwiek tworowi tej ziemi, gdyby naturalnie twór podobne palto przyjąć zechciał. Na dwu następnych gwoździach dyndały jeszcze dwa przedmioty, a mianowicie: na pierwszym — jasno-popielata marynarka, a na drugim — ręcznik, zasługujący również na miano ścierki, przeważnie ze względu na niezwykłą obfitość pokrywających go nagromadzeń brudnego iłu. We framudze okna stały kałamarze atramentu i zdawała się rozpaczać lampa z rozbitym i zakopconym kloszem w towarzystwie zardzewiałego kozika, łyżeczki od herbaty i flaszki, na dnie której czerniało trocha skrzepłej jodyny. Za piecem leżało i stało kilka spadłych z etatu słoików musztardy, wspaniała kolekcya porozbijanych rurek, fiol, kolb, retord, palników i słojów, a nadto wytarta do ostatniego włosa szczotka do butów. Na szczycie pieca piętrzyła się barykada z «artykułów», drukowanych w postępowych tygodnikach, pożyczonych przez rozmaite osoby w różnych miejscach miasta Warszawy, prawdopodobnie z zapewnieniem szybkiego przeczytania i zwrotu nie mniej pospiesznego. I nic już więcej nie było w tym pokoju oprócz zgniłego powietrza, które, jak tajemnicza zmora, wdzierało się przez otwarte okno, płynąc ze śmietników i oprócz poczucia nędzy. To ostatnie nadawało przedmiotom ów wyraz zagadkowy i złowieszczy, który tak nękał Kubusia. Nauczony przez biedę czuł on w sobie tę pewność, która zresztą istniała w nim nie w postaci myśli sformułowanej, ale raczej jako bojaźń nerwowa, że ani na całym świecie, ani nawet we własnym mózgu, zmysłach i ciele niema żadnego punktu oparcia, żadnej gwarancyi posiadania, żadnego prawa własności, że wydany jest na łup przypadków, pędzących w chaosie, z których jedne uderzają jak tępe kije, inne palą jak płonące żagwie, inne kalają jak bagno, albo zamierzają się jak wrogowie i w chwili śmiertelnej trwogi omijają z chichotem, pogrążając całe jestestwo w tym większym upadku. Okrutnie cierpiał, czując, że człowiek na ziemi nie wie dnia ani godziny, że dzięki długotrwałym głodom i dzięki wynikającym z nich prawom, które gdzieś w nieznanych głębiach pracują bez ustanku, utracić może niepostrzeżenie wzrok, słuch, władze chodzenia, kochania kobiet, zdolność trawienia i logicznej kalkulacyi, nie przestając być sobą, który wie, oraz nie wyzbywając się rdzenia i treści wszystkich nieszczęść, to jest zestawień i rozmyślań. Jedyną dziedziną i jedyną formą własności posiadania, której czuł się pewnym o tyle, o ile pewnym był posiadania mózgu i żołądka, stawały się czasami wspomnienia. Działo się to jednak wówczas tylko, gdy nie podlegał głuchym na wszystko i skostniałym zamroczeniom rozpaczy, gdy dobrotliwa władza pamięci jak anioł zasłaniała skrzydłami rzeczywistość.
A chwile takie przychodziły coraz rzadziej i trwały coraz krócej. Właśnie tej nocy leżał na łóżku w stanie reminiscencyj. Rozmyślał o tem, jak niezmierną przebiegł drogę życia, choć przeżył dopiero lat dwadzieścia cztery! Zdawało mu się, że na wiele setek lat przed Chrystusem zaszły te wypadki, które właśnie przesuwały się w jego pamięci, niby martwe widma na białym ekranie. Był wyrywany do Owidyusza, wcale dobrze odpowiedział, później zapakował tornister i wraz z trzema towarzyszami, ze względu na przypadającą uroczystość «ostatków», powziął idyotyczny zamiar udania się do knajpy, do rzeczywistej knajpy, pełnej pijanych szewców i obywateli niewiadomej kondycyi. Zdawało mu się, że bierze udział w tym bankiecie, składającym się z trzech kufli nędznego piwa, że jeszcze odczuwa przyjemność pięcioklasisty, upijającego się po raz pierwszy. I uczuł znowu ten ostry ból w sercu, to drgnienie w sobie, jakie uczuł wówczas, gdy nagle we drzwiach cuchnącego szynku zjawiła się uśmiechnięta twarz inspektora gimnazyum. Przez długie ośm lat wspominał ten wypadek, a jednak nie można go wyrwać z pamięci. Ba! — gdybyż to nie owe trzy okropne kufle piwa… Wypędzono go z gimnazyum raz na zawsze, jako łotra «zepsutego do szpiku kości».
Dwaj współwinowajcy byli synami ludzi zamożnych, to też skonstatowano, że szpik ich kości w lepszym jest stanie, pozwolono im tedy udać się do innych gimnazyów i pokończyć je chlubnie. A nędzarzowi wiatr w oczy. Nędzarz został na bruku opuszczony przez wszystkich i wskazany palcem przez oględnych ojców rodzin synom z klasy piątej z jednej strony, jako przedmiot obrzydzenia, a z drugiej, jako «przykład». I służył przez czas długi, jako ów przykład. Dalecy krewni, którzy po to, zdaje się, są na kuli ziemskiej, aby dawać znać o swem istnieniu wówczas, gdy trzeba gromić dalekich a niezamożnych krewniaków, spełnili, co do nich należało. Zgromili «zakałę całej familii» już to słowem, usty wypowiedzianem, już wypisanem przy pomocy wielkiej kolekcyi błędów ortograficznych na dużych arkuszach papieru — i zajęli się swymi interesami, nie cierpiącymi zwłoki. Jakże wiele wówczas przecierpiał! Nie tylko ciotki, wujenki, siostry cioteczne, nauczyciele, koledzy, dewotki i ulicznicy, ale nawet pijacy z nałogu, jawni lub ukryci żłopacze tego samego piwa i stokroć bardziej wyskokowych rosolisów uważali za rzecz «wskazaną» obdarzać go, jeżeli nie wyrazami, to przynajmniej spojrzeniami pogardy. Nie mógł przesunąć się przez ulicę, aby nie usłyszeć za plecami takiego, albo ten sens zawierającego dyalogu:
— Ten kawaler to już podobno nieźle piwko żłopie. Już nawet i nosek mu dojrzewa w barwie odpowiedniej. Ładne czasy nastały! O wąsach jeszcze ani dudu, a już go podobno za nogi z pod ławy u Centkiewicza policya wywlekła. Taki go przecie nałóg ogarnął! Wyrzucili, szelmę, z klas — i słusznie. Parszywa owca… Całą szkołę mógłby do picia przyuczyć!
Pogarda, którą przytłukli go ludzie miała w sobie coś z kupy kamieni. Ilekroć usiłował dźwignąć się z pod niej, tyle razy doświadczał jak niezmiernym jest jej ciężar i upadał na nowo. Teraz przechodził całą drogę dawnej rozpaczy i tego czegoś, co zapewne mieli na myśli prawodawcy, wykonawcy i społeczeństwo, to jest skruchy i żalu. Tylko już teraz nie bolało to tak bardzo. Już to dawno przeszło i najgłębsze rany od najzłośliwszych uderzeń od dawna się zabliźniły. Tylko skutki ich, ukryte do dziś dnia trwały. Najwyraźniejszym z nich była bezradność.
Może zresztą niezaradnym był od urodzenia i opieka ludzka jedynie ten zły przymiot znieczulała i trzymała w stanie martwoty. Dopiero bowiem od czasu wypędzenia z gimnazyum stał się ofiarą rozwagi, która «czyniła go tchórzem» wówczas nawet, kiedy wcale nie doświadczał ucisku ludzkiej nienawiści. Rozwaga ta miała nadto wiele składowych części zabobonu i mistycznego zestawiania zjawisk odległych. Jakkolwiekbądź wkrótce po katastrofie udał się do prezesa Izby skarbowej i podał prośbę o przyjęcie go na pisarczyka biurowego. Wiedział dobrze, co ów prezes, ów wytrawny Moskal sądził o jego moralności, o konduicie «wypędka», którego palcami wytykało całe miasto, o postępkach siedemnastoletniego pijaka, wywłóczonego za nogi od jakiegoś Centkiewicza. Nie wiedział tylko o tem, że prezes, przyjmując go do kancelaryi i wyznaczając mu 15 rubli pensyi miesięcznej, oddawał się marzeniom patryotycznym.
Wyciągnąć za uszy tonącego w oceanie nędzy, przygarnąć sierotę, dać opiekę i niejaką otuchę pogardzonemu przez ogół znaczyło dla tego patryoty zdobyć «człowieka», jedną z tych poczwar moralnych, jakie rozpładza i hoduje duch moskiewski, jedną z tych istot głupich i podłych, które są zimne, jadowite i plugawe, jak ropuchy. Gdyby nie okruszynka wiedzy, zdobyta w szkole, i druga ambicyi — pewno spełniłoby się marzenie prezesa, nikt bowiem nie wsparł Kubusia ani jednem życzliwem spojrzeniem. Młodzieniec zaopatrzony w jego wiadomości, a nie wyzuty z odwagi i sprytu, byłby w przeciągu lat czterech, nawet nie przechodząc na prawosławie, dobił się w biurze znośnego kawałka chleba. Ulewicz nie dobił się niczego, ponieważ tęsknił. A za czem? Za czemś, co leżało w jego naturze, a czego nie znał.
Byłby dobrym obywatelem na każdem stanowisku, gdyby tylko nie zmuszano go do walki o byt, do bitwy i deptania. On miał wstręt do robienia z niczego karyery, — no i bał się.
Był jak powój, czy bratek, który potrzebuje dobrego i ciepłego gruntu, tkliwego światła i miękkiej opieki, a musiał być, jak podły bluszcz, który wbija pazury nawet w mur i ssie z niego soki. Swoją drogą lubiono go tam w owej «pałacie» za pilność i nawet, co dziwniejsza, za pewien gatunek dystynkcyi. Przyszedł wszakże czas, że Kubuś nie mógł wyżyć w rodzinnem mieście. Koledzy, z którymi spotykał się od czasu do czasu, pokończyli gimnazyum i ruszyli do Warszawy. Wówczas uczuł się tak samotnym i opuszczonym, jakby utracił najbliższych współbraci w tych, którzy zaledwie tolerowali go w swojem towarzystwie. Nieznośna refleksya dręczyła go ciągłym powrotem i przypominaniem, że za owe trzy kubełki piwa przehandlował życie. Bo czyliż można było życiem nazywać przebywanie w rodzinnym Włocku? Pół dnia trawił w biurze na wykonywaniu figlasów kaligraficznych, w południe zjadał obiad za 40 kopiejek, a później odbywał włóczęgę po mieście, łażenie z ulicy na ulicę, łażenie bez celu, bez zamiaru, nudne, jednostajne, obrzydłe samo w sobie, zabijające, okropne, jeżeli dopisywała pogoda, albo wysiadywał w zakopconej cukierni podczas słoty, odczytując trzy czy cztery gazety konserwatywne, co było czynnością stokroć nudniejszą, niż samo wydeptywanie chodników. Czasami grywał w bilard, jeżeli ta satysfakcya nie groziła przeskoczeniem budżetu. Po za tem nic się nie zdarzało na tym stepie dni jednostajnych, w tej zatęchłej sadzawce, jaką (dla urzędników Pałaty) jest miasto gubernialne.
Najuboższy człowiek w Europie może za swoje trzy cwancygiery nabyć numer liberalnego, czy humorystycznego piśmidełka i pośmiać się, pozłościć, naodgrażać, albo przynajmniej rozerwać umysł skłopotany jakąś wiadomostką o rzeczach ciekawych. W miastach gubernialnych Azyi nadwiślańskiej dla urzędników Izby skarbowej nic nigdy nie ukazuje się na horyzoncie, niema zjawisk zajmujących, albowiem rzeczy ciekawe pochłania policya. Urzędnicy Pałaty są tam dużemi, grzecznemi dziećmi, które niczego się nie napierają i które niczego nie są ciekawe, wskutek tego prawdopodobnie, że nie przypuszczają istnienia rzeczy ciekawych. Jedynym sfinksem, który niepokoi ich umysły przez rok cały — jest noworoczna gratyfikacya. Kapnie człowiekowi dziesięć rubli, czy nie kapnie? — oto jest jedyne, godne pałaciarza pytanie. Po za tą rozkoszną dywersyą — żadnych wzruszeń. Nawet młodość nie może ukazywać tego życia w odmiennych żywych kolorach. Nawet miłość jest tam tak martwą i skostniałą, jak inne myśli i uczucia. I w rzeczy samej czyż miłość żywa nie byłaby okrutną niedolą dla człowieka, pobierającego miesięcznie dwadzieścia rubli pensyi? Młodzian tamtejszy ożenić się może tylko ze starą i brzydką babą, jeżeli jest bogatą i wówczas jest, jak wiadomo, — głupcem, albo z młodą, piękną i ukochaną, ale szwaczką i wtedy jest, jak stwierdza mądrość wszystkich ciotek na ziemi, — głupcem.
W duszy Kubusia zrodziło się rozpaczliwe pragnienie: do Warszawy! Choćby przyszło ulice zamiatać, albo drwa rąbać — byleby mieć przynajmniej więcej gazet konserwatywnych do czytania, więcej twarzy do widzenia i więcej ulic do spaceru. I stał się cud. Oto jeden z kolegów Ulewicza, a wówczas już student medycyny w uniwersytecie warszawskim, dawał lekcye w domu wysoko postawionego urzędnika filii Banku państwa. Dygnitarz bywał liberałem w chwilach wolnych od pracy biurowej i od zatrudnień w przeróżnych komitetach towarzysko-społecznych, wyraźnie lub skrycie rusyfikatorskich. Lubił wtedy rozprawiać o bytności Boga i spierać się z młodym studentem o ową «duszę» i o owe «prawdy», oraz «hipotezy»…
Pewnego razu studentowi udało się zręcznie zalecić Jakóbka, z którym czasami korespondował. Działo się to w czasach takich, kiedy jeszcze młodzi kamraci nie byli kupami wyrzucani z urzędów, czyli w czasach nietyle odległych, ile odmiennych od chwili obecnej tak wyraźnie, jak epoka nasza odmienną jest od miocenicznej. Wielki urzędnik kazał Jakóbkowi przez studenta podać skrypt, zwany dokładnaja zapiska i wkrótce potem dał mu miejsce w Banku z pensyą 35 rubli na miesiąc. Z dreszczem radości w sercu puścił się Ulewicz do Warszawy… A teraz, gdy leżał bezwładnie na łóżku, tak nienawistnie ową chwilę przeklina!
Przez półtora roku wzorowo służył w Banku i zarobił na przyjaźń kolegów biurowych, a nawet na życzliwe uśmiechy zwierzchników.
Nagle, jak piorun, wypadło nieszczęście.
Od dawna zauważył, że jeden z naczelników, Moskal przewrotny i intrygujący, zwraca na niego uwagę.
Ilekroć spotykali się na korytarzach, Kuba czuł na sobie wzrok zimny, bezlitosny i złowieszczy. Stopniowo zaczął obawiać się tej postaci. Nieraz w toku zajęć, czytania, wesołej pogawędki nieświadome myślenie wynosiło z mroku tę twarz suchą z rzadkim, szarym zarostem i z trupim uśmiechem groźby na wąskich wargach. Z tej głuchej obawy wyrosła nienawiść i idące po jej tropach nieodstępne złe przeczucie. I nie zawiodło… Jak się później okazało, ów Moskal był śmiertelnym nieprzyjacielem Jakóbkowego protektora. Pewnego razu zaszła okoliczność taka, że Ulewicz musiał w sprawie urzędowej zetknąć się oko w oko ze swym wrogiem i został przezeń potraktowany w taki sposób, że się uniósł i wpadł w pasyę. Za ostre słowa wówczas wypowiedziane, w chwili upokorzenia i gniewu — stracił posadę. Ten wypadek rozbił go zupełnie. Uganianie się za nowem miejscem, poszukiwanie zarobków przygodnych, cała wreszcie działalność intensywna przedstawiała teraz zupełny obraz niedołęstwa. Na miejscu resztek wytrwałości i odwagi rozsiadł się zabobon i wessał w siebie wszystkie władze ducha. Codziennie Kuba wysiadywał w administracyi Kuryera pospołu z tłuszczą szukającą posad, aby natychmiast po ukazaniu się numeru odczytać jednym tchem dział: «Posady i prace», potem bez namysłu «rwać» w jakimś kierunku, do jakiegoś celu i przybywać zapóźno. Nie wiedział o tem, że owo poszukiwanie pracy po upływie pewnego czasu było już tylko śmieszną głupotą. W wyścigu, gdzie posadę chwytał najsilniejszy, Kubuś nie mógł otrzymać żadnego miejsca, ponieważ miał z nędzy pozór waryata, czy jakiegoś sentymentalnego złodzieja. Oczy jego z głodu i rozpaczy nabrały wyrazu półobłędu, czy idyotyzmu, twarz miała barwę zielonawo-żółtą, ubranie spadało. Ostatnia koszula zgniła i cuchnęła na ciele brudnem i pocącem się z nieustannej gorączki. Kiedy sprzedał wszystko, aż do ostatnich brudnych strzępów, pozostało, jako jeden jedyny środek do życia w literalnem znaczeniu tego wyrazu — zaciąganie pożyczek. Wyszukiwanie krynic kredytu ułatwiał ów student medycyny, kolega gimnazyalny i współlokator mieszkania. Wkrótce jednak i on wyjechał na kondycyę letnią. Za nim powyjeżdżali nieco bliżej znani Jakóbkowi młodzi ludzie. Udawał się tedy w chwilach okrutnych upadków na siłach do dalszych i coraz dalszych znajomych. Nieraz odchodził od przytomności ze wstydu, kiedy spotykał na ulicy ludzi ledwie mu znajomych, do których trzeba było przyczepiać się, wymawiać zdania o treści okropnie obcej, straszliwie obojętnej i kończyć ich szereg niedbałem zapytaniem:
— Czy nie mógłby mi pan na pewien przeciąg czasu pożyczyć 20 kopiejek?
Czasami odnosił nad sobą straszliwe zwycięstwa: — nie przyczepiał się do osób, które byłyby mu pożyczyły z pewnością nawet dwadzieścia pięć kopiejek. Mieszkania od trzech miesięcy nie opłacał, a nie mógł się stamtąd wyprowadzić, choć było niesłychanie drogie, bo dokądże miał się wynieść i jakim sposobem? W ciągu kilku ostatnich tygodni nie jadł nic gotowanego, nie pił nawet ohydnego napoju, zwanego herbatą, ponieważ nie miał za co kupić nafty. Zjadał tylko chleb po 12 groszy bochenek, jeżeli naturalnie zdołał «pożyczyć« od kogoś pieniędzy. A ileż to razy musiał obiec pół Warszawy zanim owe 12 groszy zdobyć mu się udało! Ile razy brak dwu groszy rujnował marzenie o kupnie chleba i łykaniu wielkich kęsów, ogromnych klusków ciasta!
Zazwyczaj siedział w Łazienkach na pewnej ławce w najbardziej oddalonym kącie parku. Czasami włóczyli się po tej zapuszczonej uliczce żołnierze z ohydnemi łajdaczkami, a w ogóle panowała tam już cisza i było samotnie. Jakóbek rozciągał się na ławie, zżerał swój bocheneczek chleba i już to płakał całemi godzinami, jeżeli był w nastroju lirycznym, już wpadał do głębokich szybów głupiego cynizmu.
Między nim i owymi pewnikami, w których pomroce błąkał się nieraz, doznając moralnych ran i roztłuczeń, stała owa nabyta bezradność, owo tchórzostwo nawet wobec grzechu. Jak w tracheotomii, tem sztucznie wprowadzanem powietrzem oddychał. Częstokroć zrywał się z ławki i wielkimi krokami szedł — kraść. Dochodził do końca alei i powracał nie dlatego wcale, aby się budziło w jego chorej istocie sumienie, lecz dlatego, że mu się przewracać zaczynały urzędnicze wyobrażenia. Kiedyindziej zrywał się z ławki i szedł — pracować. Rąbać drwa, zamiatać rynsztoki, czyścić kloaki, rozwozić węgle!… Powracał na swą ławę jeszcze szybciej, gdyż wiedział, że do żadnej z tych robót zabrać się nie jest w stanie. Wiedział również, że do żadnej z tych robót go nie przyjmą. Nauczono go tajemnie ut consecutivum, pisania jat’ we właściwych miejscach, ułamków, algebry, naznaczono mu duszę niezmazanem znamieniem tużurkowego dostojeństwa — i nic nadto. Tużurkowość była w nim tą cechą, która go wyłączała ze sfery motłochu. Ani jedną arteryą nie był związany ze światem pracujących i wyzyskiwanych, a wszystkiemi zrośnięty ze światem jeżdżącym dorożkami. Teraz miał się wyrzec siebie, przestać być «jednostką inteligentną», skryć się w szeregu robotników czy stróżów. Zupełnie jak na zawsze skoczyć w bagno i zanurzyć się wyżej oczu… To też z dnia na dzień łaził pokryty brudem i wszami, trawiony przez gorączkę, ścigany przez jędze spodlenia w każdej minucie dnia i nocy. Tej nocy ostatniej na domiar złego nie mógł usnąć. Miasto ucichło zupełnie. Ani jeden odgłos nie dochodził z ulic, ani jeden szmer nie zagłuszał huku, rozlegającego się w uszach i czaszce Jakóbka. I huk ten wzmagał się ciągle, a był straszny, jakby wody walącej się w przepaść bezdenną z ciasnych upustów. Wrzaskliwe ulice, kamienne podwórza, ściany i chodniki, jęczące wiekuiście od łoskotu i echa stąpań, domy, w których kotłuje się ciągły gwałt życia, cały ten krajobraz z kamieni i żelaza, widzialny z otwartego okna, teraz znagła skonał, stężał i oniemiał. Kubie zdawało się, że oderwany został od ziemi, rzucony w przestwór i że tam stoi nad cmentarzem niezmiernym, zasypanym dziwacznymi grobowcami. Ogarniała go trwoga, jak zimne powietrze i wzmagały się napady sentymentalnego egoizmu. Przy nikłym świetle rozniecającego się dnia odwijał rękawy koszuli i oglądał wychudłe ręce, macał twardy brzuch, boleśnie współczuł żołądkowi, który nie był w stanie trawić i płakał gorzkiem szlochaniem nad zwiędłymi członkami. Z niewymowną żałością głaskał swe ręce, wyczuwał palcami bieg krwi w wenach i, jęcząc, wołał na nią: — no, idź, leć, ruszaj się, pracuj!… Bojaźń i przeczucie utraty tych członków wznosiła się w jego umyśle, jak chmura, w której latają pioruny. Począł głośno stąpać po izbie, aby zagłuszyć huk w uszach i dodać sobie odwagi. Na szczęście gdzieś daleko począł dudnić wóz po bruku, potem ozwała się pierwsza dorożka, jakiś dzwon się rozśpiewał, później świst przybywającego pociągu zaleciał aż do miasta po rosie z odległych lasów. Szum w uszach zaraz nacichł, ale nie odstąpiły owe koncepcye dziwaczne i wyobrażenia fantastyczne. Około godziny ósmej rano, po nocy zupełnie bezsennej i nic nie jadłszy, Kubuś opuścił mieszkanie z zamiarem usadowienia się w parku wcześniej niż zwykle. Kiedy wymijał pośpiesznie sień główną, unikając spotkania ze stróżem, posłyszał niespodziewanie głos, wychodzący z dużej baby, ozdobionej czerwonym nochalem, która stała na pierwszej platformie schodów:
— Panie, ty panie, jak się tam nazywasz?… Dlaczegóż to pan nie płacisz mi komornego?
— Dlaczego nie płacę komornego? — zapytał Ulewicz z głębokim namysłem. — Komornego? Zapewne… Dlaczego ja w samej rzeczy nie płacę komornego?
— Co pan mówisz? Matko Boska!
— Że zapłacę pierwszego.
— Którego?
— Pierwszego.
— Ale którego pierwszego?
— Którego pierwszego? Nie rozumiem takiego gdakania, moja pani.
— Masz się pan przecie wynieść pierwszego?
— Mam.
— No więc co tam pan bzdurzysz?
— Bzdurzę, że zapłacę pierwszego.
— Zapamiętaj-że se pan!
— Zapamiętam se.
To powiedziawszy, wyszedł na ulicę i ruszył w stronę Łazienek. Spodnie zupełnie mu się podarły, a kort zbutwiał ze starości tak dalece, że się rozłaził pod igłą. Jakóbek ześcibywał codziennie nogawkę z nogawką i doszedł wreszcie do takich rezultatów, że t. z. krok jego spodni zaczynał się tuż nad kolanami. Kuba wykonywał ruchy dziwnie zabawne. Przyzwyczaił się już był do swego ubrania, a jednak tego dnia czuł w sobie jakieś przemierzłe znużenie i zimno, jakby po jego duszy pełzał ohydny, lepki ślimak. Całe jestestwo czujące wstrząsało się od tych dotknięć i cierpiało niezmiernie każdą swoją odrobiną. Na rogu ulicy Wspólnej i placu Aleksandra, Kuba przypadkowo rzucił okiem na chodnik przeciwległy i oderwał się od swoich utrapień.
Po drugiej stronie ulicy szedł powoli młody jegomość z twarzą tak ogorzałą, że od razu poznawało się w nim wieśniaka. Kubuś przeszedł w poprzek ulicy i zaczął postępować za owym szlachcicem. Doznawał takich uczuć, jakich doznawać musi robotnik przyczepiony do liny i zsuwający się po prostopadłej powierzchni skał na tle przepaści, aby podmurować wanty wiszące nad linią kolei gotardskiej. Jeżeli towarzysz, który trzyma koniec liny przez blok przerzuconej z rąk ją wypuści, — ha wola Boska!… Wszak człowiek wielekroć sam się ocalić nie może i wisi na łasce drugiego człowieka. Westchnął raz jeszcze i dogonił opalonego pana.
— Przepraszam… — rzekł, pociągając go za rękaw, — zdaje mi się, że Szyna… Walery…
— Kubuś! jak mi Bóg miły… Kubuś… — zawołał tamten.
— Właśnie cię zobaczyłem teraz… o tam szedłem, po tamtej stronie. Zobaczyłem cię Walery… Właśnie dopiero co wyszedłem z domu… — plótł jednym tchem Ulewicz...
— Cóż ty chory jesteś, czy co? Takiś strasznie mizerny!
— A tak, głowa mię troszkę boli…
Szyna obejrzał kuzynka od stóp do głów jednem ukośnem spojrzeniem i coś zmiarkował. Ujął go pod ramię i wprowadził do najbliższej kawiarenki. Kiedy usiedli w kącie izby i wyfiokowana «facetka» napełniała dwie szklanki t. zw. białą kawą (a właściwie fusami rozmąconemi w mleku), co leci za odkręceniem kurka z jakiegoś ogromnego szaflika, oraz zaopatrywała każdą z tych szklanek w pewną wstrętną niemożliwość, wyobrażającą kożuszek śmietanki, — Szyna nachylił się i zapytał szeptem:
— Kubuś, — może ty straciłeś posadę.
— O już dawno…
— A teraz z czegóż ty się utrzymujesz? Przepraszam cię, że się pytam, ale tego… uważasz…
— Teraz… — zaczął młody człowiek i umilkł. Wargi mu zadrżały i dwie cienkie strugi łez puściły się po policzkach.
— Słuchaj-no, jakże to można! Czemuż ty nie pisałeś?… Tak przecie nie tego… Jedź do mnie na wieś! Posiedzisz, wyrestaurujesz się. Potem znowu pomyśli się o posadzie.
Ulewicz przymknął oczy, uczepił się rękami swego towarzysza i długo, bardzo długo nie był w stanie rozgiąć palców.
Dopiero zapach kawy i bułek skierował jego uczucia w inną nieco stronę. Szybko wypili podany napój i rozeszli się, naznaczywszy sobie godzinę spotkania na dworcu nadwiślańskim. Kubuś powrócił do swego lokalu, uprzątnął śmieci, związał łachmany w jeden tobół i ofiarował je wraz z łóżkiem i siennikiem złośliwemu stróżowi, jako znak i wyraz uczuć przyjaznych. Następnie udał się do mieszkania gospodyni domu i wręczył jej sumę należną za mieszkanie, a pożyczoną dopiero co od kuzyna. Przez cały dzień błąkał się po ulicach miasta, jak człowiek bardzo pijany. Widział ludzi, konie, pędzące powozy, domy, drzewa i cały zakres zmieniających się zjawisk, ale nie czuł się związanym z niczem, ani jedną myślą. Świat naoczny sprawiał na nim takie leniwe półwrażenie, jakie sprawiają na nas nędzne drzeworyty w starych książkach dla chłopców. Coś one tam wyobrażają, usiłują przypominać, ale co?… Świadome sądzenie spadło w nim do zera. Stała w jego pamięci jedna tylko idea: o siódmej być na dworcu. Trzymając tę myśl w mózgu, poszedł powoli z ulicy na ulicę, z miejsca odpoczynku na miejsce inne. Kilkakroć w ciągu dnia doznał dziwnego popędu: — upaść na twarz wśród zgiełku ludzkiego i wyłkać się, spłakać, ażby zwilgotniały, zmokły rozprażone kamienie, ażby pękła obręcz ściskająca myśli. Zjadł obiad mięsny, wypił później w cukierni, filiżankę kawy czarnej z likierem, około godziny czwartej znowu się posilił i już o szóstej był na dworcu. Kiedy się tam znalazł przez tę gnuśną i bezwładną niewiedzę, w jakiej trwał ciągle, przelatywać go poczęło od czasu do czasu elektryczne przerażenie: a jeżeli ten Walery wcale nie przyjdzie, jeżeli go się tym sposobem pozbył? Na kilka minut przed siódmą Szyna zjawił się w poczekalni i życzliwie ucałował Kubusia.
— Zobaczysz, stary, — wołał, — że nam będzie fajn! Lubisz kapuśniak? Twój ojciec, przypominam sobie, pasyami lubił kapuśniak z wieprzowiną.
— Lubię, ale ja dotąd nie wiem, gdzie ty mieszkasz.
— Jakto? To ty nie wiesz? Ano w Skakawkach! Jestem rządcą u hrabiego Hwilken-Pardwica. Powiadam ci — mam roboty po uszy. Cztery folwarki, gorzelnia, buraki nasienne, stajnie zawodowe — coś okropnego! Teraz jeszcze szelma stary wyzbył się kasyera i na mnie wszystko ulokował.
Wesoło i głośno rozprawiając o pracach i stosunkach folwarcznych, Szyna ulokował Kubusia w przedziale klasy trzeciej i roztasował się naprzeciwko niego na całej ławie. Wkrótce pociąg ruszył przez most na Wiśle w kierunku Mławy. Do zachodu słońca szlachcic gadał, ale po nastąpieniu zmroku zaraz począł chrapać. Kubuś siedział nieruchomo, wyprostowany, z rękami opartemi na kolanach i patrzał przez okno na pomykające krajobrazy. Ta sama nieruchomość woli jeszcze go nie opuściła, tylko snuły się teraz w jego wyobraźni dziwne widziadła, podobne do bezlitosnych duchów śmierci z zakrytemi twarzami. Nie mógł pojąć żadną władzą swego umysłu, co z nim było, dlaczego tak rozpaczał, a raczej dlaczego jeszcze dziś rano był tak straszliwie nieszczęśliwy. Owo zdumienie i niemożność pojęcia minionego głodu był to stan duszy nadzwyczajnie cudaczny. Kubuś czuł jeszcze na sobie okropny ciężar, jakby na nim leżały olbrzymie stosy dębowych belek, a jednocześnie nie mógł uchwycić ich formy, jakby były tylko cieniami, samym nieujętym kształtem, czy słupami światła. Z niewymownem obrzydzeniem wspominał wszystkie przeżyte upadki, niedole, głupie rozpacze spowodowane brakiem dwu groszy i pogrążał się we wstyd ciężki i dotkliwy. Szyna chrapał ze swobodą.
Zaświecono lampę i blask jej padł na tęgi kark śpiącego, na twarz obrosłą, koloru spalonej cegły. Kuba spoglądał od czasu do czasu na zdrowego szlachcica i począł uczuwać najgłębsze uszanowanie. Od woli i zachcenia jego, — myślał, — od fantazyi po prostu zależy moje życie. Jeżeli mu to będzie na rękę, to mię ocali, a gdyby go cała sztuka znudziła przypadkiem, to ja musiałbym powracać do Warszawy. Ta myśl tknęła go wreszcie i obudziła z letargu takim bólem, jak gdy kto odkrytą ranę rozedrze ostrzem noża.
Na pola, lasy, na zboża, na równo, szeroko i daleko rozłożone łąki spływało światło księżyca. Cień pociągu leciał już to po białych równiach, już łamał się co chwila po przykopach, skakał po rowach, zagonach, zbożach, chatach, migał na płotach i lasach brzozowych, przybierając najfantastyczniejsze postacie. Nad tym dziwactwem fruwały kształty dymu, strzelające w białą próżnię niewyczerpanym zasobem pędzących naprzód kłębów. I jakąś dziką rozkosz poczęła teraz sprawiać Kubusiowi pewność, popierana tym nieustannym widokiem, pewność, że jedzie, że leci wraz z tym pociągiem, że od Warszawy ucieka, ucieka, ucieka…


∗             ∗
Zjeżdżając z szeroko rozpostartego zbocza góry łagodnie pochyłej, drogą wysadzoną kasztanami, dostrzegało się w nizinach na tle łąk spory płat lasu, przeważnie olszowego, a w głębi tego lasu korony drzew rozmaitych i dachy zabudowań dominium Skakawki. Na niewielkim wzgórku stał pałac oblany ze wszech stron basenami zapleśniałej wody. Kanały wodne, służące ku ozdobie tego miejsca i ku zaopatrzeniu okolicy w malaryę, oraz bite drożyny przecinały park w najrozmaitszych kierunkach. Za ostatnią grupą drzew, już u stóp góry stał murowany dom rządcy, noszący nazwę «Monbiż» (zapewne w starożytności mon bijou). Obszerna i wysoka sień dzieliła to domostwo na dwie połowy. Jedna z nich była zupełnie niezamieszkaną. Stały tam kadzie z gorzelni i rozmaite popsute części młockarni, pługów i t. d. Właściwe mieszkanie Walerego Szyny składało się z dwu obszernych pokojów z oknami zakratowanemi, wysokich i czysto wybielonych. W tych dwu izbach znajdowały się dwa łóżka żelazne, dwa stoliki, trzy stołki, pięć batów, dubeltówka, kilka regestrów i kilka piór tak dalece zardzewiałych, że wyobrażały prędzej wykopaliska z czasów przedchrześcijańskich, niż współczesne narzędzia, służące do stwierdzania pismem na tak zwanych kwitkach najwyższej, jaka być może, stopy wartości dodatkowej. Sam gospodarz tego mieszkania był człowiekiem niesłychanie przyjemnym. Gdy w okrągłym, miękkim kapeluszu, krótkiej marynarce i sztylpach harcował na koniu, niejedna dama z zadowoleniem zatrzymywała na nim spojrzenie, choć wcale pięknym nie był. Brak wykształcenia fachowego, a właściwie mówiąc absolutny brak wykształcenia, zastępował skutecznie energią, wytrwałością prawdziwie żelazną i wiadomościami, wyłowionemi z rozmów lub zdobytemi w t. zw. szkole życia. Owa szkoła życia jest instytucyą naukową wcale niezłą, jeżeli takimi jak Szyna wychowańcami poszczycić się może. O każdej rzeczy o każdem zjawisku miał on pojęcie dosyć jasne, chociaż tak rzadko zaglądał do książek. Dziedzic Skakawek nie przyczyniał się wcale do administrowania majątkiem. Był to dość pospolity pewien rodzaj hrabiego, zajęty jedynie misteryami arystokratycznemi i podchodzeniem rządcy. Całe tedy agronomiczne kierownictwo, administracya, a niejednokrotnie i ekonomskie wykonywania własnych rozporządzeń leżało na barkach Szyny. Tymczasem urodzaje były dobre i dochody z majątku zwiększały się stale. Prawda, że i robotnik był tani, zwłaszcza jeżeli umiało się go zażywać sposobami, w których Szyna celował, t. j. wyzyskać do ostatniej niteczki. Gorzelnia również funkcyonowała dobrze, inwentarze były w stanie wyśmienitym, kultura majątku szła w górę i hrabia ze Skakawek nietylko począł uchodzić za znakomitego agronoma, ale nawet czasami, w chwilach poobiedniej miłości bliźniego, nosił się z marzeniem o ufundowaniu we włości swej modnego szpitala dla kilku niedołęgów. Tak szczęśliwą i zazdrości godną była i jest po wsze czasy dola hrabiów, która im się zresztą najsłuszniej należy, jak tego dowiódł przed wiekami czcigodny rycerz z Manszy, mówiąc: «Dowiedz się przyjacielu Sanszo, że ze sług dobrych lub złych biorą ludzie miarę o wartości pana, a gdybyś zdołał przenikliwiej w świat spoglądać, dostrzegłbyś snadnie, że całą przewagę wielkich panów nad tłumem stanowi to, że posługują się ludźmi, którzy od nich samych niekiedy więcej mają rozumu».

Po przyjeździe do Skakawek, kiedy Kuba Ulewicz, udając się na spoczynek po raz pierwszy, zdjął surducik, Szyna przeraził się widokiem bielizny swego gościa i aż na chwilę oniemiał. Zaraz tej samej nocy podzielił się z nim pół na pół koszulami, surdutami, paltotami, czapkami, butami i t. d. Nazajutrz Jakóbek wykąpał się w rzece, wyczesał, ubrał w czystą bieliznę i całe odzienie. Prawda, że ten zagłodzony urzędniczek na jelenich nogach, wziąwszy na się palto z ramienia tęgiego Szyny, zmajstrowane przez izraelitę w bardzo małem miasteczku sąsiedniem wyglądał, jak tyka ubrana w siennik, ale za to jakże się rozkoszował czystą bielizną! Była to w pierwszych chwilach błogość szczytna, zarówno fizyczna jak moralna. Nie mniejszą a nie słabnącą sprawiało mu nieustanne, cogodzinne, prawie dotykalne odradzanie się ciała i ducha. Była to jakby uciecha natury i sił organizmu, odosobnionych i nie podlegających świadomości, które wraz zaczęły pokonywać swe skrzywienia, zanik, czy zwyrodniałość. Kubuś dowiadywał się teraz o istnieniu w jego duszy wyobrażeń i uczuć, nigdy dotąd nie doświadczanych. Z dnia na dzień umysł jego rozszerzał zakres swego objęcia. Tak jeszcze niedawno cała ta ziemia pospołu z plemieniem ludzkiem i niezmiernymi owocami jego pracy była dla niego istotną pustynią, zawaloną gruzami i rządzoną przez bezprawia podłości. A oto teraz nietylko żywił głębokie, do cna prawdziwe braterstwo dla Szyny i wielu innych mieszkańców tego folwarku, ale nadto, co go nieraz aż zastanawiało, czuł w sercu górne i trwałe szczęście z tego błahego powodu, że pewnym wierzbom tak dobrze było rosnąć, ssąc wilgoć ze smugów nad stawami, że pszczołom dobrze się pracuje w upalne przedpołudnia po szczytach lip, że młody owies tuż za gankiem ma w swej barwie czarno-zielonej, w swoich tęgich, szorstkich i grubych szypułach jakąś zbójecką hartowność, jakąś zaciekłą namiętność rozrastania się, wzmagania, życia. Gdy sam jeden szedł w ciszy, pośród głębokich cieniów, rozpostartych przez wspaniałe drzewa, albo gdy się wylegiwał w bujnych trawach nad brzegiem rzeki i gdy beztroska dochodziła do szczytu, był w stanie przypominać sobie nawet Warszawę, jej wrzask, jej rozpalone chodniki i ściany, jej zgniłe powietrze. Najczęściej wszakże stawało mu w oczach pewne drzewko warszawskie, rosnące na ciasnem podwórzu żydowskiej fabryki kapeluszy. Drzewko to widywał codziennie z okna swego mieszkania, ale teraz dopiero zaczął o niem myśleć. Stało samotne na dziedzińczyku, wylanym asfaltem, usiłując wszczepić okaleczałe korzenie w odrobinkę gruntu, która je otaczała. Na koronę tego młodego kasztana bez przerwy buchała para, w stałych odstępach czasu wypadająca z rury owej nędznej fabryczki — i połowę jego liści oparzyła i zdarła. Wspomnienie to kojarzyło się z myślami o samym sobie, o owych, w biały dzień spadających na człowieka, czarnych nocach i o tych wszystkich synach człowieczych, którzy nie mają gdzieby głowę skłonić…
Dusza Jakóbka stawała się wówczas czułą jak rana, zdolną do jakichś wdzięczności bezprzedmiotowych i niezbadanych, do współcierpień i współuczuć i tak wysoko ludzką, że docierała aż do granic mądrości. No — ale bo też jadł owe krupniki, pekelfleisze, barszcze, a osobliwie owe młode kartofle z jeszcze młodszem masłem! Zdarzało się przecie, że zjadłszy jednym tchem wszystko, co było na obiad i zakąsiwszy tę rzecz bocheneczkiem chleba, poczynali obadwaj z Szyną wrzeszczeć przeraźliwymi głosami:
— Babo, mało!
I przytrafiało się nawet, że nie można ich było umitygować jakąś donicą poziomek ze śmietanką, albo koszykiem małgorzatek. Zmuszali starą kucharkę do ponownego «podbierania», skrobania i gotowania sagana kartofli. Po obiedzie Szyna wsiadał na koń i ruszał w pole, a Ulewicz szedł piechotą w łąki albo do lasu, na medytacye. Czasami, gdy zjawiali się szynkarze, dobierał i odmierzał wódkę w zastępstwie swego kuzyna, czasami podejmował akcyźników, rewidujących gorzelnię, albo pisał kwitki i wykazy dni roboczych. Po upływie mniej więcej miesiąca wypasł się, jak żubr, opalił, wyprostował i wyprzystojniał nadspodziewanie. Był teraz zwinny, zgrabny, dowcipny i wesoły. Tylko w oczach miał jakąś mgłę niepokoju, która jeszcze Szynę gniewała. Kiedy tak już rzeczy stały, dowiedzieli się o egzystowaniu Kubusia w Skakawkach dalecy jego krewni, którzy w tych stronach mieli swoje siedziby. Walery Szyna rzadko u nich bywał, już to ze względu na nawał obowiązków, już dlatego, że niezbyt szczelnie pasował do krewnych, trzymających z dawien dawna dzierżawy donacyjne albo posiadających folwarki. Tymczasem spadł na obudwu niespodziewanie list takiej ciotki Karoliny, jaka uległa w pamięci Kubusia zupełnemu przedawnieniu, a imaginacyi Walerego przedstawiała się w postaci dużego cienia w czepku i okularach. W liście było stanowcze żądanie, aby Kuba, nie zwlekając, jechał do siedziby owej ciotki i zapewnienie, że krewni, których w tamtej okolicy było pełno, zapraszają go wszyscy razem i każdy swoim dworem z całą gościnnością.
Kuba przypomniał sobie z goryczą potępiające go listy tych samych ciotek, kiedy najbardziej, najniezbędniej potrzebował rady i jakiej takiej opieki, ale machnął ręką i oświadczył Szynie, że ma chęć a nawet zamiar poznajomienia się z familią. Po głębokiem rozważeniu rozmaitych okoliczności, z tem postanowieniem związanych, uradzono, że pojadą obadwaj w wigilię dwu świąt, przypadających w najbliższym czasie. Owe dwa dni poprzedzały generalne rozpoczęcie żniwa we wszystkich folwarkach i stanowiły jakby chwilę ciszy przed burzą. Gdy nadszedł oznaczony dzień wyjazdu, Szyna załatwił hurtownie, przy pomocy Kubusia, wypłatę tygodniową, objechał folwarki, wydał rozporządzenia i kazał założyć parę koni do maleńkiej bryczki. Mikroskopijny chłopaczyna sterczał w kielni, Szyna sam powoził, siedząc z Kubusiem na przedniem miejscu. Wyjechali już nad wieczorem. Dzień był cudnie pogodny, lśniący tem łagodnem światłem, co zdaje się bić nawet z ziemi. Od Skakawek do Wrzecion, gdzie mieszkał Wincenty Wzorkiewicz, cioteczny brat Kuby, było sześć mil opętanych najbliższą drogą, którą puścił się Walery, omijając trakt bity. Jechało się po rozmaitych wertepach, nieraz miedzami, a w ogóle drogą niesłychanie polską. Wyminąwszy małą mieścinę żydowską, wjechali w lasy i piachy, ciągnące się na przestrzeni mil kilku. Piasek był tak głęboki, że tęgie konie mogły iść tylko noga za nogą. Wózek posuwał się ledwo, ledwo, huśtał w piasku tam i jakby napowrót, a niósł podróżnych niby kolebka na biegunach. W tych dużych lasach noc ich zaskoczyła. Naokół stała knieja, wyciągająca nad szarą pręgą drożyny czarne gałęzie jodeł i świerków. W ciemnem sklepieniu nieba poczęły błyskać gwiazdy i niecić dziwnie łagodną, szarą półświatłość. Ani jeden wietrzyk, ani jeden szelest nie wydobywał się z głębin lasu, spoczywających w mroku. Obadwaj jadący byli w niezwykłym nastroju, który tak rzadko jest udziałem człowieka. Nic im nie dolegało, nic nie było ani za nimi, ani przed nimi takiego, o co trzebaby się troszczyć i niepokoić. Spokój niezakłócony leżał w głębi ich istnień, zupełnie taki sam, jak ów otaczający. Czasami tylko rozkosznemi wrażeniami uderzał rozczuloną imaginacyę Ulewicza las i noc czarowna. Sterczące gałęzie i zuchwałe obok nich mroki przybierały co moment kształty najrozmaitsze i najbardziej cudaczne. W jednem miejscu widać było zgarbionego chłopa ogromnych rozmiarów, który wyciągał rękę, podobną do komina lokomotywy, gdzieindziej czaił się potwór podobny do mandryla, ale ozdobiony zabawnie skrzywionym dzióbem, dalej sterczały do góry dwie nogi jakiegoś podartego kadłuba, albo znienacka wynurzała się z cieniów twarz nieprawdopodobnie, nadziemsko, cudownie piękna, twarz biała i przejrzysta, jakby wykrojona z mgły, a przecie żywa i wyrażająca coś strasznego, niby myśl o śmierci. Ta twarz ze spuszczonemi powiekami równo płynęła w powietrzu prosto do oczu Jakóbka i, kiedy miał z krzykiem przerażenia rzucić się Waleremu na szyję, rozpadała się w nicość, jak inne złudzenia.
Pod wpływem tych ułud wzroku doznawał zarazem przemiany i cofania się wyobrażeń aż do stanu ledwie dających się uchwycić pamięcią wrażeń dzieciństwa, aż do owego chaosu niezłożonych pojęć, kiedy bajka piastunki sprawia istotną rozkosz artystyczną.
Szyna rozpowiadał tymczasem o krewnych, dalekich kuzynach i ludziach, znanych Kubusiowi ze słyszenia zaledwie, z dawno zapomnianych legend familijnych. Opowiadał wybornie, ilustrując rzecz gestami i tonem, do czego przyuczył się, przebywając ciągle na otwartem powietrzu i w polu. Pokazywał tedy różnych dziadków stryjecznych i ciotecznych, których widywał, będąc berbeciem. Każdy prawie z takich służył w ułanach, albo w trzydziestym roku w krakusach, albo przynajmniej jakieś tam miał zajścia z Konstantym. Te opowiadania w sposób szczególny kojarzyły się w umyśle Kubusia z owemi figurami cieniów i nikłych świateł, jakie las przybierał. Zepsute i przeinaczone przez prostaka Szynę podania, świetne, pełne chwały i honoru uczynki «wojskowych», odznaczenia się w wielkich bitwach, wybryki dumy czy fantazyi — wszystek ten świat umarły, schowany w nimbusie legendy był dla Kubusia w owej chwili, jak piękny sen, czy zachwycenie, co raz się przed oczyma nędzarza przesuwa i przepada.
Miało się pod północek, kiedy nareszcie wyjechali z lasu na obszerne, zbożowe pola. Droga tam była twardsza, to też konie poszły ostrego kłusa. Na prawo i lewo widać było w rozmaitej odległości migające światła we wsiach i folwarkach. Wkrótce płaska równina wyginać się poczęła w nieznaczne wzgórza i rozdoły. Co pewien czas wózek wspinał się na strome pagórki i zaraz zjeżdżał wąwozami do dolin, tchnących wilgocią i przykrytych oponami mgły nocnej. Czasami ukazywały się obok drogi duże czarne sylwety zabudowań folwarcznych i wyniosłe smugi topól, podobne do śpiczastych słupów, albo szarzała długa, szczelnie zabudowana kolonia chłopska. W pewnem miejscu droga wykręciła się i poszła w górę po dnie wąwozu, na lewem zboczu którego czerniały szeroko zarośla ogrodu, otoczone parkanem. Na szczycie, wśród tych drzew, błyskały ostro światła w mieszkaniach i zarysowywały się liczne budynki. Największy z nich był dworem widocznie, bo światło biło zeń na zewnątrz przez szereg dużych okien i słychać było grę na fortepianie. Przez oszklone szerokie, a w owej chwili otwarte drzwi, biała masa blasku padała na balkon, wiszący nad drogą. W pokoju, sąsiadującym z balkonami ktoś grał ognistego walca z prawdziwym entuzyazmem i odpowiedniem waleniem w instrument.
W polach, które o północy wydawały się głuchem i ziębiącem pustkowiem, — ten walc podziałał na podróżujących bardzo żywo i posilnie.
— Kto tu mieszka? — zapytał Kuba.
— Tutaj… Wiesz, że nie mogę się zoryentować. Poczekaj-no…
Mimowoli Walery wstrzymał konie i zaczął przyglądać się zarysom budowli. Wtem muzyka ucichła i na balkon ktoś szybko wybiegł, a właściwie jednym susem wyskoczył, Ulewicz dostrzegł kształt głowy owej osoby, kiedy drzwi wymijała. Wydało mu się, że jest to młoda panienka. Osoba sparła się obiema rękami na balustradzie ganku i pochyliła nisko głowę, jakby pragnąc rozpoznać, czy zobaczyć przyczynę szelestu w wąwozie. Zdawało mu się również, jakoby wymówiła półgłośno jakiś wyraz. Wówczas głowa jej znalazła się znowu w najżywszym promieniu światła i włosy dziwnie zalśniły.
— No wiesz, że nie mogę zmiarkować… Czyżby to był Radostów?… — rzekł Szyna. Cmoknął na konie i wkrótce wyjechał z wąwozu na równinę wielkiego płaskowzgórza.
Kubuś nie mógł odjąć wzroku od sylwetki na balkonie, która nagle tak go zastanowiła, przejęła taką szczególną ciekawością, jakby zobaczył nowy, fantastyczny dziw lasu, co za pierwszem zmrużeniem oka zamieni się w gałąź, albo cień. Był niemal pewny, że całe to widzenie było śmiesznem urojeniem, po prostu grą nocy.
Wózek wtoczył się do alei lip, ciemnej jak krypta. Folwark wraz z oświetlonemi szybami przepadł w mrokach. Na końcu alei, drogi rozbiegły się w rozmaitych kierunkach. Lecieli tedy pierwszą lepszą, na chybił trafił, pośpiewując i z prostacka sadząc się na tłuste dowcipy. Po obudwu stronach drogi stały wysokie zboża. Kiedy bryczka zsuwała się w płytkie, wysłane pyłem wąwoziki, Kuba widział tuż nad swą głową czarne źdźbła i nagięte kłosy żyta, które zdawały się zaglądać mu do oczu i coś szeptać, kiwając się jednostajnie. Jadąc noga za nogą pod górę, słyszeli szelest zbóż dojrzałych cudownie melodyjny, podobny do jakichś nabożnych dźwięków.
Franek w tyle wózka wytrzeszczał oczy, usiłując nie spać, choć jego magierka chwiała się co minuta bezwładnie w najrozmaitsze strony. Znowu majaczeć poczęły jakieś domostwa i drzewa.
— A co to za wieś, ojcze? — zapytał Szyna człowieka w białej koszuli, przechodzącego w tym momencie obok wózka.
— Wrzeciona, panie…
— To traf — zawołał Walery. Wyobraź sobie, że jesteśmy u celu. Tu właśnie mieszka Wzorkiewicz. Wjechał na podwórze folwarku i skierował konie przed ganek obrośnięty dzikiem winem, gdzie się jeszcze świeciło.
— A kto tam? — zawołano od progu.
— Swoi! — rzekł Szyna. Panowie ze Skakawek.
— Przyjechali… — zawołał jakiś głos życzliwy.
Za chwilę Kuba znalazł się w objęciach osób, których nigdy w życiu nie widział. Ściskał go przedewszystkiem szlachcic krępy, rozpęczniały w pasie, wąsaty i łysawy, z szyją tak grubą i głową tak niewielką, że cała kombinacya w sumie przypominała — wydrę. Następnie podstawiła mu upudrowany policzek młoda jeszcze dama z noskiem krótko przyciętym i uśmiechem bardzo kokieteryjnym.
Byli to właśnie pp. Wzorkiewiczowie, którzy pobrali się przed trzema laty i siedzieli dzierżawą na owych Wrzecionach. Wniesiono zaraz salaterkę z piękną potrawką cielęcą, półmiseczek z kartoflami i wskutek tego najciekawsze odpowiedzi przyjezdnych utonęły w sosie. Po kolacyi, przy herbacie nastąpiła chwila rozmowy, z konieczności sztywnej i nieszczerej, a wkrótce później wszyscy udali się na spoczynek. Jakób nocował z Szyną w dużej izbie jadalnej. Posłano im na dwu szerokich sofach, które tam stały. Młody jegomość był rozmarzony wrażeniami, jakich dnia tego doznał.
Długo nie mógł zasnąć. Z rękoma wsuniętemi pod głowę leżał na posłaniu bez ruchu i wpatrywał się w otwarte okno, widzialne w grubej ciemności, jako szary prostokąt. Z zewnątrz szły szelesty i niepochwycone głosy nocy letniej na wsi, które tak skłaniają do marzeń, gdy się jest młodym i gdy się ze wszystkich sił pożąda życia. Przejażdżka ta była dla Ulewicza po wszystkich nędzach warszawskich czemś absolutnie nowem i bardzo rozkosznem. Usypiał wśród marzeń nieziszczalnych, niedorzecznych i pragnień namiętnych, a bezcelowych, które są niby fizycznem rozrastaniem się duszy człowieka.


∗             ∗

Wzorkiewiczowie z wielką gościnnością zatrzymali u siebie Jakóba na czas nieograniczony. Szyna sam nazajutrz wieczorem do Skakawek odjechał.
Zaraz następnego dnia Kubuś począł tęsknić za kawalerskim żywotem, spędzanym w gościnie u Walerego. We Wrzecionach musiał się krępować i znosić cierpliwie, a nawet z przybranym uśmiechem radości, kokieteryę pani domu. Była to kobieta bardzo nieszczęśliwa, jak zresztą większość szlachcianek w tamtej okolicy. Nic one tam nie robią, sieroty, wzorując się na wielkich damach, ale za to nudzą się, jak mieszkanki haremów, ponieważ nie kosztują ani jednej z tych rozrywek, które dla dam rzeczywistych stanowią jedyną postać pracy. Wzorkiewicz nigdzie nie bywał, nawet u najbliższych sąsiadów i nikogo literalnie u siebie nie przyjmował, zupełnie tak samo, jak wszyscy jego sąsiedzi. Orał, siał, młócił i był w stanie rozprawiać tylko o siewnikach, pernoletach, drapaczach, walcach, młocarniach, grabiarkach, źrebiętach, ocieleniach i t. d. Pani Natalia nie zajmowała się żadnem z tych zjawisk. Siedziała i patrzyła w okno. Siadała zaś i zakładała nogę na nogę w sposób tak oryginalny, że widać było jej pończochy (zazwyczaj opadnięte) i kolana. Lubiła nadto rozwalać się kokieteryjnie na kanapach i na szezlongu. Małżonek jej, cuchnący, jak sam mówił, — wiatrem, a właściwie potem i nawozem końskim, mawiał z szyderstwem, że ów szezlong kazała zbudować specyalnie w tym celu, aby do zupełnej fiksacyi pozami swemi doprowadzić miejscowego proboszcza, człowieka usiłowań ascetycznych, a jedynego mężczyznę, na którym mogła co niedziela doświadczać potęgi pończoch zamanifestowanych. Teraz, gdy przybył Ulewicz, «kuzynka» zupełnie dała pokój cnotliwemu księdzu. W miarę wzrostu kokieteryi — Kuba tracił do kuzynki sympatyę. Spragniony był wsi, ciszy, prostych rozmów i wszelkiemi siłami unikał wzruszeń, a kuzynka wprowadzała go przemocą do jakiegoś duszącego świata, który był śmieszną karykaturą miejskiego zepsucia. Mąż kuzynki wyjeżdżał najspokojniej o wschodzie słońca do żniwa i zabierał ze sobą wszystką służbę, aż do ostatniej pokojówki. We dworze pozostawało tych dwoje ludzi. Upał rozczulał widocznie instynkty miłosne pani Natalii do ostatniego stopnia, bo zapominała nieraz całkowicie, co wyrabiała. Nosiła kostyumy tak przeźroczyste i powycinane, że Kuba do reszty obrzydził sobie jej krostowate plecy i brzydkie ramiona. Już po upływie tygodnia pałał mocnem postanowieniem ucieczki. Truchlał na samo przypuszczenie, że negliże pani Wzorkiewiczowej mogą go fizycznie rozbestwić, a nie chciał przecie w sposób tak nikczemny sponiewierać zaufanie swego ciotecznego brata. W trakcie namysłu nad planem i pozorami tej rejterady wypadł właśnie odpust w parafii sąsiedniej, najważniejsza uroczystość o tej porze w całej okolicy. Ponieważ ten przypadał w same żniwa i to w czasie robót najgwałtowniejszych, był tedy istotnym dniem wypoczynku i wesela. Było to święto spalonych na słońcu najemników, ludzi zgiętych od dni kilkunastu, była to uroczystość hołoty, która, zarobiwszy kilka złotówek, bawi się raz do roku z całej duszy. Od świtu tego dnia słychać było we wszystkich wioskach, na wszystkich drogach, ścieżkach i miedzach głośne bębnienie i śpiewy. Ciche zboża, nieme łąki i pastwiska roiły się od barwnych kompanij i rozbrzmiewały echami litanij nabożnych.
Na głównym gościńcu wzbijała się kurzawa a z niej wypływały co chwila jaskrawe barwy. Czerwieniły się w słońcu szalinowe chusty starych babek, jaśniały fartuchy dziewek, pracowicie wyhaftowane, dalej widać było bronzowe sukmaniska chłopów, a w górze połyskiwał i migał szkarłat rozpuszczonych chorągwi, obszytych złoconemi taśmami i frendzlą. Gościniec rozciągnął się na brzegu rzeki w szerokiej rozpadlinie między wzgórzami. Około godziny dziesiątej z rana posuwała się po nim wyściełana bryczka państwa Wzorkiewiczów. Konie dla ścisku panującego na drodze, szły noga za nogą, kiwając łbami i puszczając w ruch ogony dla opędzenia się od much i bąków. Kuba siedział na przedniem miejscu, tyłem do koni, a twarzą do pani Natalii zwrócony. Pozycya ta narażała go na potajemne deptanie po nogach, któremu z niezmąconym stoicyzmem, godnym lepszego skutku, oddawała się pani Natalia. Zniecierpliwienie Ulewicza zamieniło się w niemy uśmiech «do zimnych liców przywarły». Rozglądał się na prawo i na lewo, pragnąc czemkolwiek zająć uwagę nękającej go damy i przerwać głupstwo, jakiemu bezwładnie ze wstrętem ulegał.
Pośród tłumu obleczonego odświętniej, z największym pośpiechem dreptał Abraham Machtyngier, pchający przed sobą na ręcznym wózku o dwu kołach towar odpustowy t. j. beczkę z kiszonymi ogórkami i opałkę ulęgałek. Drewniane trepy jego kołatały na ścieżce twardo udeptanej, powiewał kaftanik na bokach rozpruty i nastrzępiony u dołu cycełesami, odsłaniając bardzo starą i nieco brudną perkalową koszulę. Wszystkie siły Abrahama były już wyczerpane. Postępował jeszcze i popychał swój wózek, ale były to już ostatnie spazmy muskułów. Po wychudłem obliczu żyda spływały strugi potu, a może i łez. Spojrzawszy na tego człowieka, gdy go zwolna wykwintna bryczka omijała, Kuba poznał, że ma przed sobą nędzarza wysokiej próby. Twarz zielono-biała w największym upale, «nasus acutus», usta spieczone żarem wewnętrznym, obwisłe ramiona i te oczy, to spojrzenie!… Gdy już został w tyle za plecami Wzorkiewicza i jego żony, nadobnie tkwiących na głównem siedzeniu, żydzina podniósł głowę i począł z wielką pokorą, z paroksyzmem pożądania dopraszać się czegoś od Kuby gestami i zagadkowymi znakami. Znaczyło to, że chce nieznacznie przyczepić dyszelek swego wózka do bryczki i błaga o sekret. Cała głębia duszy Ulewicza drgnęła. Wydało mu się znagła, że to on tam idzie, ciągnąc wózek, że to jego tam, za bryczką, bolą nogi, ramiona i serce, że to jemu samemu dolega ciężar beczki ogórków z soporem i nadmierny ciężar życia. Twarz Kuby skrzywiła się z żalu i oczy mgłą zapłynęły. Podniósł ręce i wymamrotał do żyda jakieś wyrazy, jakieś dźwięki bez treści i sensu. Wzorkiewiczowie parsknęli śmiechem, spostrzegłszy tę zabawną mimikę. Kuba zaraz oprzytomniał, zawstydził się i zaczerwienił tak, że mu mało krew nie trysnęła z uszu. Chciał wytłumaczyć przyczynę swego wzruszenia, przedstawić wysiłki nędzarza, ale miało to taki skutek, że barczysty furman śmignął Abrahama Machtyngiera batem przez plecy. Bryczka potoczyła się raźniej.
Z za ostatniego ramienia góry widać już było kościół. Jaskrawo czerwieniła się jego dachówka pośród wielkich drzew i przeglądały ściany białe. Dokoła muru, opasującego cmentarz roił się, podawał naprzód i cofał, mienił kolorami i bełkotał ogromny tłum ludzki. Nad nim kołysały się, przekręcały, opadały i wznosiły szmaty chorągwi, podobne do fruwających płomieni ognia. W powietrzu gęgało potężne bicie w dzwony.
Kiedy bryczka Wzorkiewiczów zatrzymała się pod kościołem, właśnie rozpoczęła się była procesya.
W wąskim cmentarzyku, między opasującym go murem i ścianami kościoła posuwała się, zbita w masę ruchomą, gromada ludzi, podobna do tłoku, szczelnie przystającego do ścian naczynia. Kilkunastu wysokich i barczystych chłopów, postępując tuż za baldachimem, niesionym przez czterech surdutowców, rozpierało się w ramionach i wstrzymywało napór tej masy ciał na podobieństwo stawidła, osadzającego w miejscu nacisk gwałtownych nurtów rzeki. Przed księdzem wzbijały się jasnymi kłębami pachnące dymy kadzidła, przesadnie wystrojone dziewczątka szlacheckie rozprószały kwiaty i na twarz upadały rozmodlone kobiety. Tłum śpiewał, jak jeden człowiek, z całego serca, z całej piersi, z całej gardzieli. Jednostajne i przeciągłe wylewy surowej melodyi rozrywały się przez potężne uderzenia w dzwony, niby przez twarde cezury na części rytmiczne. Ten jęk dzwonu zachwycał dusze chłopskie. Bił tam w górze nad wszystkimi, jak wzburzone serce, które uderza za wszystkich. W głębi starej dzwonnicy stali parobcy w koszulach, spoceni, z czuprynami spadającemi na czoła i targali za liny z całej siły. Gdy postępujący za procesyą okrążyli kościół i zwalili się przez wąskie drzwi do wnętrza, chłopaki puścili z rąk sznury i, wycierając spocone szyje rękawami, ruszyli za innymi do zakrystyi. Chudy kościelny z przebiegłemi oczami snuł się teraz po stratowanej murawie, roznosząc krzesła dla księży spowiedników i ustawiając je w cieniu. Serca dzwonów uderzały jeszcze, ale już z cicha, coraz rzadziej, coraz jękliwiej.
Placyk się oczyścił. W cieniu, na gzemsie muru zasiedli starcy, wydobyli ogromne różańce i poczęli uważnie odmawiać pacierze, zrzucając ziarnko po ziarnku, jak dzieci wyuczające się trudnej lekcyi. Konary lip osłaniały to zacisze od promieni słońca, nie chroniły go jednak od skwaru, który bił od murów. To też twarze chłopów, ich spalone, prawie czarne i pomarszczone karki ociekały brudnym potem i roztopionym tłuszczem słoniny, którą na tak wielką uroczystość wysmarowali swe włosy. W kościele dawał się słyszeć już to głos organów, jęk pobożnych, witający monstrancyę, przeraźliwy hałas dzwonków, już to starczy, ochrypły i gdakający głos kanonika, śpiewającego sumę. Księża spowiednicy, ubrani w komże, wysuwali się po jednemu z zakrystyi i zasiadali w krzesłach, porozstawianych w cieniu. Byli to starzejący się, albo zupełnie starzy proboszczowie z parafii sąsiednich. Najstarszy był starowiną z nagiętym pałąkowato grzbietem, z obwisłą dolną wargą i krzaczastemi brwiami. Dreptał po murawie, upatrując wygodnego miejsca, wycierał machinalnie czerwoną chustką swój nos wystający, wpychał ją w rękaw wytartej sutanny, znowu wyciągał, skręcał w węzełek i zabawnie tarł sobie nim pomarszczoną łysinę. Przed podniesieniem zaległa cudowna cisza. Nawet organy nie śmiały jej przerywać. Głos ich łkał jakiemiś rzewnymi półtonami, a tak cicho, że słychać było gwar pszczół pracujących na lipach, szmer os i much, a nawet szelest żyta, uderzającego dojrzałymi kłosami o mur cmentarny. Naokół lud z cicha szeptał modlitwy, co sprawiało takie wrażenie, jakby się było na jesieni w brzozowym lesie, gdy wszystko stoi w niemem milczeniu i tylko liście dziwne i przejmujące trwogą prawdy szeleszczą.
Wtem z otwartych okien plebanji dał się słyszeć głos popędliwej gospodyni:
— Jak cię, flondro jedna, wytnę w zęby, to mi się nogami nakryjesz i oduczysz tego wylizywania rondlów! Rypaj po sałatę!
Kuba stał na cmentarzu obok Wzorkiewiczów, z gracyą wysunąwszy naprzód lewą nogę. Bardzo dawno nie był w kościele wiejskim, nie czuł się jednak obcym w przybranej pozycyi szlachcica. Gdy w ciszy jęknęły dzwonki i wszystkie głowy chłopskie schyliły się ku ziemi i Kuba pochylił się nieco. Właśnie w owej chwili dał się słyszeć turkot jakiegoś jeszcze pojazdu. Po chwili na cmentarz weszło kilka nowych osób. Na przodzie szedł gruby i łysy szlachcic w staromodnym surducie, z pewnością siebie, spokojem i jakby nabożnem skupieniem ducha roztrącając kolanami klęczących chłopów, a pięścią rozmodlone baby. Za nim postępowała dama w czarnym woalu i czarnej mantyli, dalej szedł młody jegomość w pięknym paltocie angielskim, połyskując zadartą i artystycznie rozczesaną głową. Na samym końcu posuwała się młoda panna, wystrojona podług ostatniej mody i z szykiem wielkomiejskim. Twarz jej zasłaniała biała woalka. Całe towarzystwo, spostrzegłszy Wzorkiewiczów, zbliżyło się do nich i poczęło witać, ale w sposób taki, że stary pan zaledwie końcami palców dotknął ręki Wzorkiewicza, Kubę zmierzył ostrem spojrzeniem, natychmiast odsunął się i zatopił w nabożnem sapaniu. Pani, panna i młody człowiek, uśmiechający się nieustannie, a dziwnie bezprzedmiotowo, pozostali przy kuzynce Natalce i wszczęli rozmowę szeptaną. Młoda dziewica uklękła zaraz obok matki na trawniku, wydobyła książkę w aksamitnej oprawie i, otworzywszy ją, zaczęła pochylać głowę miarowym i dosyć szybkim ruchem, co we wszystkich prawie guberniach «kraju Przywiślańskiego» wyobraża głębokie pogrążenie ducha w modłach i rozmyślaniu.
Kuba zauważył nietylko ruch tej głowy, ale również jej nadzwyczajną piękność. Uderzyła go przedewszystkiem wytworność tej postaci, tak żywo odbijająca od tła, na które składały się grube rysy i obrzydliwie prostackie stroje dziewek wiejskich, a głównie puder zaspami leżący w zagłębieniach około nosa p. Natalii. Zamknąwszy książkę wcześniej, niż można było przewidywać, piękna nieznajoma uniosła woalki i spojrzała na Kubę z takim wyrazem, jakby mu chciała powiedzieć: — o ile mi wiadomo, nie miałeś pan jeszcze sposobności widzieć moich oczu; — oto są…
Ujrzawszy te piękne oczy niebieskie, o połyskliwości żywego srebra, zamglone cieniami długich rzęs, ze spojrzeniem zarazem naiwnem i tającem w sobie lubieżność, tę twarz cudowną, bez rumieńca, białą, twarz dziewczyny ledwie rozwiniętej, a już namiętnej, — odrazu się zakochał. Zdawało mu się, że jakiś wysoki, najgórniejszy, ostatni, jaki jest, ton organów ścisnął mu serce i zawarł w niem na zawsze przedziwne szczęście. Kiedy z rozkoszą i nienasyconą ciekawością przyglądał się nieznajomej, znienacka, niby błysk świetlisty spadła na niego myśl, że to właśnie ona, że to tasama, co stała wówczas na balkonie, którą kochał już od dni kilku, za którą tęsknił i wzdychał. Żadne słowo nie zdoła wyrazić radości z powodu tego odkrycia… Było to szczęście skupione i zamknięte w sobie, krótkie, jak chwila westchnienia.
Nabożeństwo skończyło się. Lud tłumnie począł się cisnąć ku wyjściu, głośno rozprawiając. Wówczas Wzorkiewicz przedstawił Jakóba damie w mantyli, jej córce i synowi z twarzą figlarną. Okazało się, że dama jest matką, a panienka siostrą kuzynki Natalki. Wszyscy razem udali się na plebanię, gdzie już proboszczowie pospołu z wikarymi «zaczynali od żytniówki». Ścisk i zaduch panował w niskich izdebkach księżego domu. Na kanapie i krzesłach z poręczami siedziały wiekowe damy oraz kanonicy, a reszta gości przestępowała z nogi na nogę, pragnąc wynieść się co rychlej z tej atmosfery, przesyconej zapachami sosów i dowcipów klerykalnych.
Kubuś i panna Teresa znaleźli się przypadkowo obok otwartego okna, wychodzącego na ogród. W tym ogrodzie, tuż na rabatach rosły prześliczne lilie białe, któremi ubierano co niedziela ołtarze kościelne. Ulewicz zamierzał ze szczególną śmiałością rozpocząć rozmowę od komplementu, mianowicie od przyrównania p. Teresy do jednego z tych kwiatów, ale nie mógł schwytać w myśli wyrazów odpowiednich. Stał obok niej zawstydzony, czerwieniąc się coraz nieprzyzwoiciej. Kiedy wreszcie udało mu się podnieść oczy, to spostrzegł, że i ona wstydzi się jakichś swoich wrażeń, że i na jej policzkach kwitną przelotne, nikłe rumieńce, a na ustach siedzi bojaźliwy uśmiech. Wówczas rozpanoszyła się w jego pojęciu taka mglistość, że wcale nie był pewny, czy stoi na własnych, nieco wykrzywionych obcasach, czy na obłoku, wysoko w przestworze kołyszącym się nad tą ziemią, przepełnioną nędzami.
Wkrótce jednakże potem poczęły go przerażać myśli, że będzie zmuszony coprędzej zapomnieć o tej istocie tak w sobie cudnej, wyzbyć się tych wszystkich wrażeń, które niby krople wody, po za jego wolą i samowładzą, wsączały się, niosąc nieziemską ulgę, do jego zdrętwiałego serca. Rozmawiając sztywnie o rzeczach obojętnych i bardziej słuchając tonu i dźwięku słów, niż ich treści, doczekali się chwili odjazdu. Pani Zabrocka zbliżyła się do Jakóba i zaprosiła go na obiad do Radostowa. Wzorkiewicz odjechał sam do domu pod pretekstem wypłaty niedzielnej. Na obiad do owego Radostowa pojechała jego żona i Kubuś. Wszystkie trzy panie wsiadły do ogromnego powozu, znanego w okolicy pod pseudonimem Arki Noego, albo Dorożki Nr. 464, — a trzej panowie na wózek. Kubusia umieszczono na głównem siedzeniu. Obok rozsiadł się pan Zabrocki. Czasami, gdy powóz jadący przodem wolno zsuwał się ze wzgórza, twarz panny Teresy, jej niewymownie kształtna głowa w małym kapelusiku wynurzała się z pyłu — i po chwili znowu niknęła.
Stary pan Zabrocki należał do stronnictwa obywateli ziemskich, które zapatruje się na wszelkie sprawy tej ziemi, a nawet na cały wszechświat, ze stanowiska, znajdującego się w samym środku gumna. Wiadomo, że z takimi ziemianami najtrudniej jest prowadzić grzeczny dyskurs, osobliwie hołyszom ze stronnictwa Kuby. Zabrocki wypytywał go naprzód, (ze zbyteczną uniżonością), o stanowisko społeczne i rodzaj zajęcia, a skoro tylko posłyszał o utracie posady, w tej chwili wszczął indagacyę z odmiennego tonu, bardzo szczegółową i przeplataną wcale niedbałem sapaniem, czego przed chwilą wystrzegał się z pewnym, nawet widocznym, przymusem.
— A i cóż pan zamierzasz w dalszym ciągu?… Teraz o kawałek chleba piekielnie trudno — ho — ho — mój panie!
Kubuś literalnie nie wiedział, co zamierza nietylko w dalszym ciągu, ale w najbliższej perspektywie, odpowiedział jednak z fantazyą:
— Proszę pana, — posadę znajdę sobie jeszcze lepszą!
— Proszę… Również w banku?
— Nie. Myślę rzucić się do kolei.
— Piękna myśl, bardzo piękna. Taki naczelnik stacyi psu drogi nie pokazuje w dzisiejszych czasach. Żaden folwark podobnej intraty panu nie da, jak miejsce naczelnika, albo, jeszcze lepiej, — kasyera, osobliwie towarowego.
Młody Zabrocki nie brał żadnego udziału w rozmowie. Wydymał tylko nozdrza, dumnie marszczył brwi i oglądał szczegóły ubrania Kuby.
— Kochany panie, — ciągnął pan starszy, — ale czyż to tak łatwo znaleźć miejsce przy kolei? Ach, mój Boże! Ci Moskale, kochany panie… Gdybym to ja dla mojego cymbała mógł wyskrobać posadę pomocnika konduktora towarowego ostatniej rangi, to i tak suszyłbym przez trzy piątki…
Mówiąc to, wcale na syna nie patrzał, to też Kubuś domyślił się tylko, że to mowa o młodym elegancie.
— Tata znowu ze mną zaczyna, — zaperzył się pan Zygmunt. Już tacie tyle razy mówiłem, żebyś tata ze mną nie zaczynał i dał mi święty pokój, do wszystkich djabłów!
— Przecie, mój panie, ten głąb już mi łysieć zaczyna, — mówił uroczyście do Kuby pan Zabrocki. Nęka dziewczyny w całej gminie, ale to w całej gminie, i żeby panu palcem o palec uderzył od czasu, jak go wyrzucili z trzeciej klasy…
— Nie trzeba było skąpić na łapówkę dla Szulca, tobym się był nie «zerżnął» z łaciny! — zawołał pan Zygmunt. Sameś tata winien!
— Gdzież pan myślisz starać się o to miejsce na jakiej drodze, jeżeli wolno zapytać?
— Na petersburskiej, — wypalił Kuba bez namysłu.
— Dobra myśl, bardzo dobra…
Wózek począł się wdzierać na strome wzgórze i zajechał przed ganek dworu w Radostowie. Na spotkanie przybyłych wybiegła osóbka niska, brzydka, podstarzała i sterana. Kubuś dowiedział się wkrótce, że to była panna Tugend, niegdyś guwernantka, a obecnie towarzyszka panny Teresy. Ona głównie z panią Wzorkiewiczową usiłowała bawić go, gdyż piękna panna nie brała jakoś w rozmowie udziału. Siedziała pod oknem i tylko ukradkiem śledziła postać Kubusia i jego ruchy. Skoro wytoczył się z kancelaryi papa Zabrocki, przybrany w pantofle i stary surdut, wszyscy umilkli i on zaczął gadać. Te jego monologi były nieprzerwanem, bezlitosnem i nieszlachetnem szydzeniem z syna, zięcia, żony i owej panny Tugend. Tej ostatniej dokuczał najbardziej w sposób gruby i tłusty, zanosząc się od śmiechu z własnych nużących i prostackich konceptów.
— Cóż to Tugendka taką dziś krótką spódnicę włożyła? Czy aby odrobineczkę z przodu nie krótsza? Oj — oj… Daj Panie Boże, żeby mię wzrok mylił… — gadał monotonnie, gdy guwernantka kręciła się dokoła stołu, nalewając rosół na talerze…
Nieszczęsna stara panna spłonęła rumieńcem i przełknęła łzy, które jej w oczach stanęły. Stary dziad obrabiał już tymczasem swego zięcia.
— Cóż to Wicunio, — mówił do pani Natalii, — obrażony, słyszę, na mnie grzesznego za to, że mu twojego posagu nie wypłacam? Nie przyjeżdża do mnie, gardzi, okrutny, moją strzechą i moją zupą. Niech gardzi, niech gardzi… Cóż pocznę? Ja nie mam, złamanego szeląga nie mam przy duszy. Cóż mu dam? Te pantofle? Obydwoma nie mogę go wyposażyć, ale jeden… z miłą chęcią… Ten gorszy z oderwanym napiętkiem…
Mówiąc to, zdjął z nogi pantofel i podawał go córce, gdy ta brała do ust pierwszą łyżkę rosołu.
— Wicuś poczciwina rozgłasza o mnie różne niemiłe szczegóły, opowiada, żem kutwa i skrobigarnek, który wszystkie skarby chce ze sobą zagarnąć do grobu. Cukiereczek! Powiedz mu z łaski swojej ode mnie, żeby sobie mną ząbków nie wycierał, bo to i tak wszystko napróżno. Ja ani jeszcze nie myślę umierać, ani nic nie mam takiego, coby warto zabierać ze sobą, idąc do Abrahama na piwo. Sama przed nim zaświadcz, Natalciu, jak podły rosół jadam na obiad. Nieprawdaż, panie Ulewicz?
— Ale gdzież tam, panie dobrodzieju!
— Więc to, według pana, ma być dobry rosół? Dziwi mię to pańskie złudzenie, mocno mię dziwi. Nie, panie! Jest to najnędzniejsza rosolina pod słońcem. Racz pan tylko zwrócić uwagę, jak to on jełopa w ząbki kole.
Kubuś domyślił się, o kim mowa, ale nie myślał podnosić oczu.
— Ja syna mojego, kochany panie, syna mojego, który tutaj siedzi, Zygmusia, nazywam jełopem… — ciągnął bezlitosny gderacz.
Na twarzach wszystkich osób obecnych malowała się głęboka i przygnębiająca cierpliwość. Można było poznać odrazu, że jest ona tam utartym zwyczajem.
— A ty czegoś się tak znowu dziś wyfiokowała? — zwrócił się pan Zabrocki do panny Teresy, — ale ta w chwili, gdy tylko mówić zaczął, porwała się od stołu i z płaczem wybiegła do sąsiedniego pokoju.
Panna Tugend rozpoczęła usilny dyskurs z Kubą o powieściach, gazetach, teatrze, polityce i t. d., byleby gadanie starego zatkać jakim ciekawym szczegółem. Okropnie jej się to nie udało!
— Tere-fere-kuku, strzela baba z łuku! — zawołał. Co tam pan będziesz się nudził z tą starą romantyczką. Jeszcze jedna minuta i zacznie panu wiersze deklamować. A niech raz zacznie — no! Lepiej bądź pan łaskaw przyprowadzić moją córkę z tamtego pokoju. Wiem dobrze, że pana, jako gościa, posłucha…
Kubuś stracił pewność w nogach i przytomność umysłu w sposób opłakany. Wiercił w palcach serwetę i uśmiechał się niedowcipnie.
— Mówię panu — zrób to z łaski swojej, gdyż inaczej ta koza stamtąd nie wyjdzie.
Ulewicz wstał i nieśmiałymi kroki zbliżył się do drzwi sąsiedniego pokoju. Właściwie mówiąc, był bardzo wdzięczny staremu. Zobaczywszy pannę Teresę, siedzącą przy oknie z głową opartą na rękach, zapomniał z kretesem o komizmie tej całej sceny i wszedł do dziewiczego pokoiku. Schyliwszy się nad płaczącą panienką, wyrzekł:
— Niech pani nie płacze… Cóż to pomoże… Na litość…
Podniosła głowę i spojrzała na niego przez łzy, stojące w źrenicach.
— Ach, jak mi przykro, jak mi przykro! — westchnęła. — Ten obrzydły stary tak pana przyjmuje! On to na złość… ja wiem… Co pan sobie o mnie pomyśli? Jeszcze pan gotów posądzać mię o co złego…
— Co ja mogę pomyśleć, o co panią posądzać? — rzekł szeptem, schylając głowę jeszcze niżej. Któżby tam zwracał uwagę! Niech pani przyjdzie do stołu…
— To on znowu zacznie…
— Co tam! Niech sobie… Za to o całe pół godziny dłużej…
To zdanie tak prosto i prędko biegło z głębi jego serca, że ledwo zdołał powstrzymać się od wyrzeczenia w całości myśli tyle śmiałej.
Panna Teresa posłusznie wstała, poleciła Kubie, żeby zbadał, czy nie znać, że łzy obfite dopiero co płynęły po jej policzkach i przyszła do stołu.
Stary zajęty był właśnie drwinami z pana Zygmunta i ledwo przelotną uwagę zwrócił na młodą parę. Aż do końca obiadu wszyscy zgromadzeni czuli na sobie ucisk moralny tyranii patryarchy rodu. Od pewnej chwili odczuwał ten ucisk i Kuba. Po czarnej kawie, gdy tyran zapalił cygaro i zwolna, klapiąc pantoflami, pofatygował się do swego gabinetu, wesołość ogarnęła umysły. Panna Terenia bardzo dyplomatycznie dla każdej osoby wynalazła jakieś pilne, albo przyjemne zajęcie i rozpędziła całą gromadkę. Bratu ułatwiła wykradzenie kluczów od śpichlerza z kancelaryi drzemiącego papy i eo ipso sprzedanie po kryjomu kilku korcy zboża, matkę zczepiła z panią Natalią, a sama, przybrawszy sobie za towarzyszkę pannę Tugend, wyszła z Kubą do ogrodu. Ogród ów zsuwał się po stromej pochyłości parowu. Ze szczytu widać było obszar bardzo rozległy. Najbliżej leżała płaska dolina, usiana smugami wiosek i kępami folwarków. Za nią wznosiło się niskie płaskowzgórze, którego daleki kraniec znikał w szaro-niebieskiej przestrzeni. Wszędzie, dokądkolwiek biegły stamtąd oczy, stały zboża, zboża, zboża… Upał był jeszcze, a opadał nietylko z bezchmurnej, ciemno-fioletowej pustyni nieba, ale promieniował zewsząd, jakby się tliły ściany zabudowań, dyle mostków, daszki, belki starych parkanów i deski ławek ogrodowych. Cały sad w dole spoczywał w milczeniu i pławił się w gorącu. Na wysokich trawach obok zarosłych drożyn leżały rozkoszne, czarno-zielone, grube cienie.
— Widzi pan tamten folwark z temi topolami, — mówiła p. Teresa do Kuby, wskazując mu ręką kierunek, — to są Mostowice, a tamto — Jabłonowa Góra, a to na szczycie — Ciepielówek…
Kuba nietylko nie był w stanie odróżnić Ciepielówka od Mostowic, ale nawet prawicy własnej od własnej lewicy. Patrzał zresztą nie tam wcale, gdzie mu rozkazywano. Co prawda panna Terenia pomagała mu do pospiesznego odwracania wzroku od Jabłonowej Góry. Wpatrywali się nawzajem w swe oczy i przyglądali ustom tak badawczo, jakby postanawiali w owej minucie na zawsze sobie zapamiętać ich kształt, kolor i najlżejsze drżenia. Kiedy dla samej przyzwoitości wypadało odwracać głowy, zaraz nękała ich obawa, że o tem wszystkiem zapomną i rozpoczynali badanie na nowo.
Jakób rzekł cicho:
— To pani była na balkonie od strony drogi pewnego wieczora z dziesięć dni temu, kiedy przejeżdżałem tam w dole z moim kuzynem?
Panna Terenia zatrzęsła się na te słowa i raptem pobladła. Oczy jej nakryły się powiekami, a usta powtarzały z niepojętą trwogą ten sam ciągle frazes:
— Pan mię widział, pan mię widział?…
— Przez krótką chwileczkę. Była pani oparta o poręcz. Widziałem tylko, że pani ma jasne włosy, bardzo jasne włosy. Nie widziałem wtedy oczu pani, ani ust, ani brwi, ani rzęs…
Panna Tugend siedziała na ławeczce, stojącej w cieniu dużego świerka i pogrążona była w głębokich na pozór marzeniach i zadumaniu. To zadumanie z bliska miało wszystkie prawie cechy twardej drzemki, nie wyłączając chrapania. Ulewicz i panna Teresa spacerowali po ulicy, prowadząc przyciszoną rozmowę. Nigdy jeszcze młody ex-urzędnik nikomu nie opowiadał tak otwarcie swojego życia. Mówił o wszystkiem, co przeżył, wspominał nawet o nędzy i dniach głodu. Jakieś go owiało pobudzenie do takiej spowiedzi. Zwierzenia sprawiały mu ulgę i głęboką radość, czuł bowiem, że każdy z jego życia wypadek i sam opis tego wypadku wywiera na słuchaczkę taki urok, jakby to była historya jej własnej doli, po raz pierwszy opowiadana przez kogoś innego. Te szeroko otwarte, królewskie oczy zdawały się zaglądać aż do ostatnich głębin jego duszy, ażeby zobaczyć to nawet, czego on nie był już w stanie wyrazić słowami. Nawzajem i ona opowiadała mu wiele o sobie. Dowiedział się, że nigdy jeszcze nie była w Warszawie, ani nawet w żadnem większem mieście. Przeżyła na wsi, w tym oto dworze, okrągłe lat dziewiętnaście od chwili przyjścia na świat aż do obecnej. Jedyną «koleżanką» jej była i jest panna Tugend.
— Ho, ho, — mówiła, — Tugendka miała ze mną niemało utrapienia…
— Czy tak?
— Tak, proszę pana. Udało się jej wyuczyć mię kilkuset słówek, ale co się tyczy geografii i wszelkich arytmetyk, to całuję rączki… Zresztą, mój panie, to jest takie nudne!… Człowiek się uczy, czyta różne książki, żeby iść za mąż, potem idzie za mąż…
— No i może sobie czytać, a nawet uczyć się w dalszym ciągu, — wtrącił Kuba nieśmiało.
— A to znowu po co? Przecie żona nie będzie z mężem książek czytać!
Rzekłszy to, zarumieniła się przecudnie i zamilkła na chwilę. Potem mówiła znowu:
— Teraz tak się już biedna Tugendka zestarzała, że przestały ją zajmować nawet plotki.
— Cóż tu panie porabiają, w zimie naprzykład?
— To samo co i w lecie: — nic nie robimy. Mama zajmuje się domem, ogrodem, stołem naszym i czeladzi, piwnicą, konfiturami, a mnie kiedy niekiedy tylko każe drelować jakie wiśnie. Są to jednak nudy jeszcze bardziej nudne, niż inne…
— Za to panie zaczytują się, ręczę, w romansach…
— Ech… Myśli pan, że są u nas jakie romanse? Te, które przywiozła ze sobą Tugendka, gdy ja byłam małą dziewczynką, przeczytało się tyle razy, że nie mogę wspominać o nich bez obrzydzenia. Tatko prenumeruje gazety, ale ja nie gustuję w gazetach. To dobre dla panów, co to nie wstydzą się już wychodzić do dam w pantoflach. Czy i pan czytuje już może gazety?
— Tak, niekiedy, choć nie mam jeszcze nic wspólnego z pantoflami…
Kuzynka Natalka ukazała się na uliczce, przywołała do siebie pannę Terenię i odeszła z nią do dworu. Kuba zaczął przechadzać się po najbardziej zacienionej ścieżce. Doszedłszy do jej końca, znalazł się na brzegu parowu. Widać było stamtąd ów balkon, na którym stała panna Terenia. Ulewicz zatrzymał się tam i zamyślił. Kiedy wdziewał czystą bieliznę i zrzucał łachmany w domu Szyny, doświadczał niejakiej podobizny tego przewrotu moralnego, jaki się w nim teraz dokonywał. Ale tamto było tylko cieniem… Teraz dopiero naprawdę wychodził ze starych łachmanów i porzucał je bardziej, niż ze wstrętem, bo z poczuciem zupełnej niemożebności do ich powrotu. Własne istnienie pośród tych drzew, w tych polach, gdy naokół stały piękne, pachnące kwiaty, zwarzone upałem, daleka przestrzeń, rozwidniona w owej chwili tak wspaniale, wszystko, co z istotną rozkoszą i czułą miłością obejmował oczami — wydało mu się tak dziwnem, tak niepojętem, tak cudownem! Na żadnym utartym pewniku, na żadnem wytłómaczeniu, na żadnej odpowiedzi — co to jest to wszystko i dlaczego — umysł jego nie mógł spocząć i cała dusza usiłowała wydrzeć się z samej siebie, ażeby i siebie i cały ten cudowny byt pojąć.
Wtem na balkonie ukazała się panna Terenia. Spostrzegłszy go, kiwnęła głową i zaraz powróciła do mieszkania. Po upływie chwil kilku była już w ogrodzie. Zbliżając się do Jakóba, miała na ustach uśmieszek niewinnej kokieteryi, który widać było tak wyraźnie, jakby był pierwszem kłamstwem, plamiącem te usta. Dopiero gdy stanęła na tej samej uliczce, Kuba zauważył, że ma na sobie inną suknię, koloru wody i z materyi lśniącej, migotliwej i pełnej łagodnych cieniów, jak przezroczysta woda. W tym nowym stroju szyja jej była odkryta i stokroć lepiej spostrzec się dawała przecudna harmonia ramion, piersi i okrągłej kibici. W miarę jak się zbliżała, Kubusia owiewał ogień zachwytu. Gdyby ktokolwiek z ludzi zmusił go w tej minucie do odwrócenia głowy i do zgubienia z oczu jednego jej ruchu, jednego miękkiego pochylenia głowy — chybaby takiego zabił jednem uderzeniem pięści. Zdawało mu się, że gdy ona idzie, to z nią razem płyną zapachy wszystkich kwiatów ogrodu, że dokoła jej ślicznej postaci roznieca się złoty blask zachodu słońca, że cała orkiestra koników polnych w kojącej, rozkosznej melodyi swej posłuszną jest taktowi jej stąpania. Szedł obok ze zwieszoną głową, nie będąc w stanie zahamować głośnego bicia serca, wydobyć głosu z piersi i napawając się szelestem jedwabiu, ledwo dosłyszalnym.
— Trzeba już iść, — rzekła cicho. Natalka chce jechać…
Skierowali się ku domowi. Przed gankiem stały już konie. Wkrótce wyszła pani Wzorkiewiczowa, odziana w szatę podróżną z żaglowego płótna. Kuba pomógł jej zająć miejsce na bryczce, pożegnał ukłonem pannę Terenię i jej rodziców, usiadł obok pani Natalii i zaraz pogrążył się w martwy smutek. W tym stanie, nic prawie nie mówiąc do towarzyszki podróży, przybył do Wrzecion. Zmrok już wtedy zapadał. Na ganku podawano właśnie kartofle ze skwarkami i zsiadłe mleko. Wzorkiewicz ćwiczył jedne i drugie z prawdziwym apetytem. W przerwach rozpytywał Kubę o wrażenia, jakie na nim wywarli teściowie i Radostów. Kuba zbywał go mdłymi wyrazami, w których nie było nic oprócz sylab.
— Cóż kochany mój teść w dobrym był humorku?
— O, tak.
— Gadał dużo?
— Dosyć dużo
— O mnie?
— A i o tobie.
— Muszę cię uprzedzić, Kubusiu, — rzekł szlachcic, obcierając wąsiska, — że to jest stary łajdak ten Zabrocki. Żadnemu jego słowu wierzyć nie masz potrzeby. Trzyma się zawsze tej strony, która jest choćby o rubla droższa, a najlepiej rezonuje z za talerza sałaty z pieczonemi kurczętami. Obiecał mi dać za Natalką cztery tysiące rubli posagu, a dał figę marynowaną. Jest to podły oszust. Notabene umie on znakomicie podchodzić ludzi. I mnie pysznie zmamił. Byłbym dla tego człowieka dał sobie nos oberżnąć…
Tu Wzorkiewicz nachylił się do ucha Kuby i mówił:
— Ma on pieniądze — ho — ho! Ale nie da nikomu złamanego szeląga, choćby mu pod progiem umierał z głodu. Nie pamiętasz, co mówił o mnie?
Kuba przypatrywał mu się szklanemi oczami, które spoglądały ze śmiertelną niechęcią. Zaczął mozolnie przypominać sobie wyrażenia starego Zabrockiego i przytaczać je Wzorkiewiczowi…


∗             ∗

Piąty dzień, długi dla Kuby, jak piąte stulecie, upływał od wizyty w Radostowie. Pan Wzorkiewicz był w polu, pani Natalia spała na swym szeslongu. Obok ganku przeciągały co chwila ogromne wozy ze zbożem, skrzypiąc i dudniąc na twardej i wyschniętej drodze. Tysiące komarów przelewały się, jak drżące słupy dymu w ognistych promieniach słońca. Mnóstwo wróbli hałasowało na topolach.
Kuba leżał na ławce w ganku — i «zajmował się tęsknotą». W tem oczekiwaniu nie było już żadnej nadziei, żadnej pociechy, żadnej nawet formy określonej. O co się tu kusić, czego pragnąć, na co czekać? Co chwila powtarzał sobie w myśli, że tylko wyjazd i poddanie się jakimś okrutnym cierpieniom mogłyby go wyleczyć. Ach, zapomnieć! Wyrzucić ze siebie ten gryzący nowotwór, w którym krzyżowały się, jak w ognisku, chucie i sny rozkoszne, nie do pokonania, z targającymi je paroksyzmami ironii, żalu, trwóg jakichś niesłychanych i nadziei tak obłudnych, jak sami ludzie. Skoro jednak trzeba było przyjść naprawdę do decyzyi wyjazdu, truchlał aż do zimnego potu. Wyobrażenie o głodzie już się w jego imaginacyi zupełnie i dawno zatarło, ale z samej myśli o Warszawie wysnuwało się coś tak bolesnego…
Ogromny wóz, szeleszcząc suchemi źdźbłami i kłosami żyta, wymijał ganek zwolna. Ulewicz przymknął oczy, aby przeczekać niemiły szelest, przerywający mu tok rozmyślań. Wóz się zasunął na kraj gęstej zasłony dzikiego wina, ale tuż ukazały się dwa łby końskie, ich nogi, kadłuby, ogony, przód wózka, furman z głupią miną i wreszcie pani Zabrocka, panna Teresa i Tugendka.
Zajechali tak cicho, ponieważ nie mogli na wąskiej drodze wyminąć wozu z żytem.
Podczas gdy Ulewicz zabawiał rozmową na ganku mamę Zabrocką, panny pobiegły do «gotowalni» kuzynki Natalki dla naprawienia koafiur. Niebawem nadjechał z pola Wzorkiewicz i bardzo życzliwie, bez cienia urazy, witał swoję teściowę. Podano kawę i wszyscy zgromadzili się na ganku. P. Zabrocka wystosowała do Wzorkiewicza gorące słowo przeproszenia za to, że ma zamiar narzucić mu «kozaka», (jak nazywała pannę Teresę), i Tugendkę na cały dzień następny, gdyż te obiedwie postanowiły skorzystać z bytności p. Ulewicza i zwiedzić razem z nim ruiny zamku w Krzywaśnem. Ponieważ zaś «stary» zapowiedział, że koni dalej jak do Wrzecion nie da za żadne skarby tego świata, uradzono tedy prosić chociażby o najlichszą furmankę jego, pana Wzorkiewicza. Obiedwie panny, a nawet pani Natalia — zaczęły się łasić do nieszczęsnego Wzorkiewicza i w krótkim czasie wytargowały furmankę, która miała się składać z czterech koni, zaprzężonych do wozu drabiniastego. Wskutek tej decyzyi panny miały zanocować we Wrzecionach. Nad samym wieczorem matka rodu odjechała, zostawiając najmłodszą córkę na opiece p. Natalii. Zaledwie bryka radostowska zniknęła na zakręcie drogi wszyscy, z wyjątkiem Wzorkiewicza, wpadli w szalenie świetny humor. Dla Kuby były to chwile upojenia. Chodzono do późnego zmroku po ogrodzie, prawiono komplementy, hałasowano i bawiono się na obraz i podobieństwo dzieci.
Nadeszła jednak chwila tragiczna: trzeba było udać się na spoczynek. Pannie Teresie i jej towarzyszce posłano w pokoju bawialnym, jednej na sofie, drugiej na szerokiej kanapie. Kubuś zazwyczaj sypiał w pokoju stołowym, przylegającym do owej bawialni. Tego wieczora jednak posłano mu aż w kancelaryi i sypialni zarazem Wzorkiewicza, na końcu dworu. Gdy Kubuś udał się na spoczynek, Wzorkiewicz był już w łóżku i czekał tylko na jego przybycie. Młody jegomość rozebrał się szybko i rzucił na posłanie. Zamykał z mocą powieki, żeby usnąć coprędzej. Chciał, żeby ta noc, co go dzieliła od poranka i od widoku ukochanej minęła, jak mgnienie powieki. Serce jego zamierało z niecierpliwości i z tęsknoty. Jakże niezmiernie długiemi były chwile tej nocy! Im uparciej zmuszał się do snu, tem mocniej przekonywał się, że wcale nie uśnie. Liczył zwolna, przepowiadał sobie tabliczkę mnożenia, dzielił duże cyfry w pamięci… Co chwila przenikała go nawskróś słodycz pewności, że to ona sama jest tutaj, w domu, gdzie tyle już nocy przemyślał o niej, gdzie tyle razy usiłował ją cudem zobaczyć. I teraz znowu wytężał wszystką imaginacyę, aby ją uprzytomnić sobie, zobaczyć choć jeden jej uśmiech…
Zegar wydzwaniał kwadranse i godziny. Wybiła jedenasta, później kwadrans, dwa, trzy… Wzorkiewicz usnął zaraz, jak tylko świeca zgasła. Do sąsiedniego pokoju, gdzie spała pani Natalia, drzwi były uchylone i słyszeć się dawał w ciszy równy oddech śpiącej.
Kuba usiadł na posłaniu, narzucił na ramiona kurtkę i długo tak pozostawał bez ruchu. Opanowała go myśl po prostu desperacka: przejść na palcach przez pokój pani Wzorkiewiczowej, wejść do bawialnego, pochylić się nad śpiącą Terenią i cicho, cichutko ucałować jej włosy, które leżą na poduszce i zwieszają się długiemi pasmami. Rozkoszne jakieś porywy miotały jego uczuciami i nosiły je, dokąd chciały. Słodkie łzy szczęścia płynęły po jego twarzy, a poza tem wszystkiem wzmagało się zimno decyzyi, której nie był już w stanie opierać się dłużej. Wstał — i boso, ubrany tylko w nocną bieliznę, poszedł na palcach. Pchnął lekko pierwsze drzwi, przez chwilę posłuchał uważnie, czy kuzynka Natalka śpi mocno, a słysząc jej oddech i chrapanie Wzorkiewicza, przeszedł prędko przez pokój, nacisnął klamkę drzwi prowadzących do salki, otwarł je bez szelestu i stanął, znowu nasłuchując. Wtedy dopiero przyszło mu na myśl, że nie wie, na którem posłaniu spi p. Terenia. Bał się poruszyć z miejsca, gdyż niezbyt wyraźnie słyszał oddechy wskutek bicia serca i szumu w uszach. Jak kleszcze chwyciło go przerażenie na sam przebłysk myśli, że Tugendka nie śpi i że go już widzi. Stał tedy bez ruchu, jakby stopy jego gwoździami były do podłogi przybite. Po upływie niejakiego czasu usłyszał oddechy obudwu panien. Nadaremnie łamał sobie teraz głowę nad sposobem odróżnienia pościeli Tereni od pościeli tamtej. Wytężał oczy, chwytał uchem oddechy… Nagle błysnęła mu szczęśliwa myśl. Przypomniał sobie, że Terenia miała na nogach pantofelki, a p. Tugend skórkowe trzewiki. Niewiele myśląc, podszedł do sofy najbliższej, zaciął zęby i schylił się przy posłaniu. Macając ręką po podłodze, ujął za miękki pantofelek. Serce jego zdławiła straszna boleść…
Kiedy tak stał nisko pochylony, panna Terenia usiadła na posłaniu. Wyciągnął rękę i objął nagie jej ramię.
— To ty? — wyszeptała głosem cichym, jak szmer. Dotknęła jego włosów, a potem zarzuciła mu ręce na szyję i upadła na poduszki.


∗             ∗
Na bezbarwną ziemię padał cichy blask jesienny, który, zdawało się, już jej nie rozgrzewa, lecz oświeca zaledwie. Sześć pługów dwuskibowych krajało ostatnie koniczysko. Dwie pary wielkich wołów ciągnęły każdy z tych pługów. Jarzma fałdowały maćkom podgardla, wrzynały się w karki i literalnie wgniatały w pierwszy kręg grzbietowy. Gdy pług puszczano na ośm cali w ziemię, gęsto przerosłą korzonkami, oczy wołów wyłaziły na wierzch. Długie, ciemne skiby, połyskujące wilgocią, kładły się równo na niwie. Tuż za piętami oraczów, prowadzących pługi, maszerowały wrony, wydziobując białe pędraki. Po ścierniach jeszcze niezaoranych tłukły się całe stada tłustych gęsi.

Kuba przypatrywał się orce, siedząc na uboczu, i mimo chęci zestawiał życie swoje z ciężką dolą tych wołów. Jakiś śmieszny przypadek wprzągł go raz do jarzma pracy przymusowej i odtąd coraz dotkliwiej ciężar jego uczuć mu daje. Znowu napełniała go bardzo dawna niechęć i gnuśna wzgarda wszystkich zjawisk życia. Trzy tygodnie z górą siedział już w Skakawkach po opuszczeniu Wrzecion. Wyjechał stamtąd z zamiarem niezwłocznego szukania posady w Warszawie, ponieważ w tym jedynie wypadku, gdyby dobre miejsce zaraz otrzymał, panna Terenia mogła zostać jego żoną. Taki nieodwołalny warunek postawił stary pan Zabrocki. Tereni samej było wszystko jedno, najzupełniej wszystko jedno: zgodziła się zostać jego żoną zaraz owej nocy szczęśliwej i w tajemnicy przed wszystkiemi uzyskała zezwolenie matki. Stary nie chciał o niczem słyszeć, dopóki Kuba nie będzie siedział na posadzie. Co prawda — można było stawiać warunki, jakie się żywnie podobało, wiedzieli bowiem i widzieli wszyscy, jak Kuba jest zakochany. Terenia sama radziła, żeby jechał jak najprędzej do Warszawy, — więc pojechał, nie odwiedziwszy nawet ciotki Karoliny, która go listem swoim do tamtych okolic wezwała. Zdawało mu się, gdy w połowie września z Radostowa wyjeżdżał, że uda się wprost aż do tej Warszawy… Tymczasem ugrzązł już w Skakawkach i to na parę tygodni…
Przyczyną tej zwłoki był — przestrach! Sama myśl o powrocie, samo przypomnienie nazw ulic i pewnych placów uczyły go takiego moresu, wstrząsały takiem obrzydzeniem, jak gdyby mu zadawano gwałt osiedlenia się na stałe w trupiarni. Ileż to przeżył w tych Skakawkach fałszywych wybuchów zgniłej odwagi, sztucznych stanów tęgości charakteru, zelektryzowań przez miłość i opłakanych złamań duszy! Udawał przed sobą częstokroć pozytywnego karyerowicza, który nie jedzie do Warszawy na chybił trafił, aby znowu doczekać się ruiny obudwu nogawic i wysiadywać w redakcyi Kuryera, imaginował się sobie w kształcie młodego narzeczonego, który przybywa do przeklętego miasta z gotowym planem, który udaje się do dwu, trzech potentatów i w przeciągu dwu, trzech dni ustala podstawę swego szczęścia. Na obmyślenie szczegółów tego planu zużywał całe noce, dnie i tygodnie. Wszystkie te rozmyślania były w gruncie rzeczy pretekstem do marzeń i odmienną formą jedynej treści jego bytu t. j. niezmiernego żalu i płaczu po ukochanej. Smutek ten był tak zupełną chorobą, jak nią jest zapalenie płuc, albo mózgu. Dzień w dzień Kuba błąkał się po ogromnym parku, po wąskich alejach, podobnych do naw w kościołach gotyckich. Jasno-żółte, albo rdzawo-czerwone liście wisiały na starodrzewiu tego wielkiego lasu. Najlżejszy podmuch strącał je w kałuże błota i do zgniłych basenów. Szelest tych liści, ciężki huk konarów, mgły długotrwałe, wszystkie zresztą miejsca tej doliny smutne były, jak pogrzeb, rozżalały Jakóba coraz okrutniej i niosły jego duszę do tamtych miejsc i do niej. Jak człowiek obłąkany czytał po raz nie wiedzieć który jedyny list od narzeczonej, otrzymany w Skakawkach i rozkochiwał się w każdem jego słowie.
«Jakże żałuję, — pisała panna Terenia, — że już skończyło się! Chciałabym, żeby tak trwało ciągle, bez końca! W piątek będę we Wrzecionach, jakże smutno mi będzie w tym domu, gdzie byłam z tobą parę godzin tak szczęśliwą! Wszystko, coś do mnie mówił, pamiętam doskonale, jakby to było przed chwilą, a to już kilkanaście dni upłynęło od tamtego czasu, pamiętasz, mój najdroższy… Ach, jak cię kocham nad życie, mój najsłodszy, mój jedyny! Wszystko to było tak urocze, że z przyjemnością myślę o naszem życiu. To też staraj się, jak możesz, o posadę i bądź mi wierny. Ach, jak ja cię kocham!…»
Słowa listu, jak pewne dźwięki słyszane w szczęśliwych chwilach życia miały cudowną własność zarówno wywoływania obrazów przeżytej rzeczywistości, jak i wzbudzania z siłą stokroć większą doświadczonych wtedy uczuć. Tylko, że rozkoszne uczucia sprawiały teraz boleść, a wyobrażenia kłuły, jak ciernie. Były chwile, że Kuba wątpił spokojnie, czy w rzeczy samej wszystko to się stało, czy ta bogini, której postaci nie zdołałby wyśnić nawet w rozpasaniu zmysłów, była tyle razy jego namiętną i posłuszną kochanką. Czy te miłosne przygody nie były omamieniem, widzianem w chwili obłędu? Wszystko było, jak dawniej: to, co poprzedzało chwilę wyjazdu z Warszawy z tem, co ma nastąpić za powrotem, łączyło się w jego wyobraźni, jak dwa ogniwa żelaznego łańcucha, okrutnego, jak kajdany, zapowiadające cierpienia te same i niechybne. A między jednym a drugim prętem żelaza — ściele się to łoże rozkoszy zaiste nadziemskich, to doskonałe szczęście, w którem niema miejsca ani na jedną sekundę smutku, ani na jedno żałosne westchnienie, ta miłość, bez której i po za którą całe życie byłoby jednym głupim bólem.
Za parkiem, wśród pól i łąk, ogołoconych teraz z traw i zboża — widać było wyraźnie drogę, prowadzącą w stronę Wrzecion. Niejednokrotnie Ulewicz puszczał się tą drogą i brnął wiorst parę, nie mogąc odmówić sobie ulgi w smutnych rozmyślaniach, jaką ta wędrówka w stronę Tereni wywoływała. Z tych przechadzek wracał na folwark późno i, unikając rozmowy, szukał znowu samotności, albo udawał, że śpi i całemi godzinami leżał na łóżku bez ruchu. Szyna był widocznie nieco znużony tą zmianą jego usposobienia. Wyjeżdżał tedy na folwarki, do miasteczka, grał w karty z akcyźnikami, albo wałęsał się wśród pól na koniu.
Owego popołudnia, kiedy Kuba łaził po parku i przyglądał się orce, a Szyna był «na gorzelni», — przed dom jego zajechał p. Wzorkiewicz. Wylazłszy z wózka, długo otrzepywał swą zabłoconą «bundę» na ganku, wyczekując, że go ktoś powita, następnie uchylił drzwi do kancelaryi, przeszedł całe mieszkanie i trafił aż do kuchni. Od babiny, zajętej właśnie potajemnem wyrabianiem masła, dowiedział się, że samego pana w domu niema, a «ten młody kesi się flańtà po hrabskim ogrodzie». Wzorkiewicz nie mógł zrozumieć, co za młody może się «flańtać», przypuszczał bowiem, że Kuba od dawien dawna siedzi w Warszawie. To też zdziwił się bardzo, kiedy służąca jego właśnie wprowadziła do kancelaryi. Kuba ucieszył się niewymownie i lżej odetchnął, zobaczywszy konie z Wrzecion, jak gdyby do płuc jego wpadła struga tamtejszego powietrza.
— Czy podobna? Kubuś tutaj! — zawołał Wzorkiewicz.
— A tak… zeszło… — jąkał się młody narzeczony.
— Ależ dlaczego? czyś nie chory?
— Nie, tylko, uważasz, zawsze do kolei mil stąd dwanaście. Furmanka tutaj kosztuje ogromnie drogo, a Walery w żaden sposób nie mógł mi teraz dać koni. Mają właśnie w tych dniach jechać dzieci gorzelanego, to się zabiorę… Miały jechać wcześniej, ale się zwlekło i tak…
Kuba kłamał, jak najęty, ani razu bowiem nie wspominał Szynie o koniach. Miał wprawdzie bardzo mało pieniędzy, bo zaledwie kilkanaście rubli, pożyczonych od tegoż Szyny, ale wysiadywanie w Skakawkach wcale sytuacyi nie polepszało. Trudno było wymagać większego zasiłku od rządcy, który zresztą znaczną część swego zarobku posyłał dwu siostrom, ze szlachecką godnością i fachową ignorancyą «zajmującym się krawieczyzną» w mieście gubernialnem. Ulewicz nie mógł wytłómaczyć swemu kuzynowi dość jasno przyczyn zwłoki, to też podsunął mu naprędce pierwszy lepszy wymysł, aby tylko indagacyi uniknąć.
Wzorkiewicz z wielkiem współczuciem ofiarował do jego rozporządzenia swoje konie i gotów był zabawić w Skakawkach ze dwa dni, byleby już wyjazdu nie odwłóczyć. Przybył w celu oddania Szynie wizyty, a otwarcie przyznawał się, że rad popatrzy z boku na wielkie gospodarstwo i przefiltruje nieco mózgownicę. Kubusia ta jego ofiarność jak nożem przeszyła. Należało jechać i to nazajutrz rano! Należało wracać i znowu znaleść się na kamiennych ulicach, gdzie tak łatwo umrzeć i gdzie, wśród tylu tysięcy ludzi, ani jeden człowiek, oprócz człowieka-stójkowego i człowieka-reportera, nie zatroska się o tego, ktoby umierał. Co najstraszniejsza, na tak niezmierną odległość trzeba było oddalić się od Tereni! Jeszcze raz jednak odwołał się do swego honoru, jeszcze raz powiedział sobie, że Terenia jest jego ofiarą, że powinien ją pojąć za żonę… Zmusił się tedy do radosnego uśmiechu i zaczął pakować swoje manatki. Nadjechał właśnie Szyna i z drobnoszlachecką emfazą jął podejmować swego gościa. Przy herbacie Wzorkiewicz wspomniał o wyjeździe Kuby.
— To ty jedziesz? — zawołał Szyna.
— A tak… jutro…
— Cóż za pośpiech? Nic pilnego! Posiedź jeszcze u mnie…
— Ale! Jemu pilno, — rzekł z uśmiechem Wzorkiewicz. — I tak się dziwię, że wytrzymał tutaj aż dotąd.
— No?
— Musi sobie przecie miejsce znaleźć.
— To swoją drogą… — rzekł miękko Szyna.
— Zresztą zakochanym narzeczonym zawsze pilno, — mówił Wzorkiewicz głosem przyciszonym i tak jakoś, jak gdyby się wstydził tej sentencyi.
— Narzeczonym! Alboż to Kuba jest narzeczonym? Czyim?
— No tak… prawie… — rzekł prędko Ulewicz. — Panna Zabrocka zgodziła się wyjść za mnie, jeżeli będę miał odpowiednie utrzymanie.
— A — to tak jest… Nie wiedziałem o tem, — wycedził Szyna przez zęby. Spojrzał jednocześnie na Wzorkiewicza z dziwnym wyrazem ostrego szyderstwa, czy pogardy — i umilkł. Kuba spostrzegł to spojrzenie i wytłómaczył je sobie, jako nowy objaw niechęci Szyny. Rozmowa na ten temat ucięła się i zeszła na całkiem inne tory. W ciągu całego wieczora Szyna był małomówny i roztargniony. Zimno spoglądał zarówno na Kubę, jak i na Wzorkiewicza i zdawał się odpychać ich obudwu tem spojrzeniem. Kilkakrotnie wyraz jego twarzy mienił się od jakichś uczuć, czy wzruszeń. Za każdym razem Wzorkiewicz, zgadując widocznie kierunek myśli Walerego, rozpoczynał dyskurs o rzeczach postronnych. Tak zeszło do późnego wieczora. Nazajutrz wczesnym rankiem Kuba odjechał.
W polach stała lekka i przejrzysta mgiełka, która ginie dopiero w południe. O wczesnym poranku ciągnął się równinami chłód surowy, wypędzając z łodyg zieloność i warząc ostatnie listki. Po obudwu stronach gościńca wynurzały się z pod mgieł rozorane role i czarne kartofliska, okryte białem szkliwem wilgoci. Duże krople wody, zupełnie podobne do kulek żywego srebra, ciężko leżały na włóknach jesiennej pajęczyny. Gdzieniegdzie stały obok drogi rzędy wysmukłych brzózek z korą białą i miotłami nagich już prętów, do których przytulał się ostatni, mały, żółty listeczek, — gdzieniegdzie czerwieniła się zdaleka swymi koralami jarzębina, a na niej świergotały stadka jemiołuchów z różowemi podgarlami. Gdy wózek z turkotem nadjeżdżał, ptaszyny zrywały się gromadnie i, niby płacząc, rzucały się w mgłę. Za każdym razem Ulewicz przeprowadzał je wzrokiem i smutnemi myślami, które były podobne do jednostajnych strof poezyi. Lećcie, — myślał, — ptaszyny różowe, daleko, daleko, daleko… Jest za jej oknem piękne drzewo jarzębiny. Może ona, gdy was zobaczy, przeczuje, że wy odemnie lecicie, różowe ptaki… Świergoczcie, że ją kocham i że tak mi żal…
Konie szły dobrego kłusa, lekki wózek wartko pomykał po twardym gościńcu. Stałym jego ruchem, stukiem kopyt i drżeniem podsycały się myśli, oderwane od rzeczywistości i uczucia, daleko błądzące. Na przedniem siedzeniu sterczał nieruchomo duży kadłub furmana. Był to mężczyzna wielkiego wzrostu, z twarzą poważną i piękną. Od dawna służył u Wzorkiewicza i cieszył się szacunkiem wszystkich osób, należących do tej rodziny. Woził on Kubę kilkakroć z Wrzecion do Radostowa, — a teraz przypomniał mu żywo tamte chwile. Każdy sznurek na jego płaszczu liberyjnym, kształt jego głowy i czapki, kolor włosów i uśmiech — kojarzyły się we wspomnieniach Kuby ze słodkiemi myślami, od których oderwać się nie było sposobu. Zakochany musiał co chwila trzeźwić się z omamień i przypominać sobie, że nie do Tereni jedzie, że z za tej mgły nie wychyli się dom jej kochany…
— A co tam, Józefie, dobrego słychać w Radostowie? — zapytał po długiem rozmyślaniu, od czegoby zacząć rozmowę i tak ją chytrze pokierować, żeby jakąś wiadomostkę o Tereni usłyszeć.
— W Radostowie? a cóż tam może być słychać nowego, proszę pana… — odrzekł furman, odwracając się bokiem do Ulewicza.
— Byliście tam w tych czasach? Z panią może?
— A jeździła nasza pani, nawet dwa razy.
— Zdrowi tam wszyscy… nie wiecie?
— A… Bogu dziękować.
— Pani Zabrocka zdrowa? — zagadnął Kuba, zdaleka dążąc do celu.
— Jużci zdrowa musi być. Nie widziałem samej wielmożnej pani. Pana Zygmunta tom widział, bo chodził po gumnie.
Kuba wstydził się tych indagacyj. Za nic na świecie nie chciałby był zdradzić swych uczuć przed chłopem, a tak gorąco pragnął usłyszeć o narzeczonej jakiś, choćby obojętny, szczegół, choć wymówione jej imię. To też zadał furmanowi dosyć niedorzeczne pytanie:
— Nie słyszeliście, Józefie, panna Teresa nie idzie za mąż?
Chłop milczał przez chwilę, — potem zasiadł się mocniej w siedzeniu i mruknął:
— Nie, nie słyszałem.
Kubuś zamilkł, widząc, że nic mu z tego wszystkiego nie przyjdzie. Czuł zimno przejmujące. Nękały go wewnętrzne drgnienia niepokoju. Zasunął dłonie w rękawy, postawił kołnierz paltota, podwinął nogi pod siedzenie i zagrzebał je w siano. Po długiem milczeniu furman znowu odwrócił się bokiem, chrząknął i rzekł:
— Przecie panna Tereska nie ożeni się z tym Buzowszczakiem
— Z jakim Buzowszczakiem? — zapytał Kuba.
— A jest w Ciepielówku ekonom, nazywa się pan Buzowski. Ma syna — a chłopak już wąsaty. Jest pisarkiem młodszym w kancelaryi u wójta. To ten lata do niej, ale mi się nie zdaje, żeby państwo dali za takiego, bo gdzież to…
— Jakto… lata do niej?
— A to mi już dawno, będzie z rok temu opowiadał polowy z Radostowa, że raz spostrzegł w nocy człowieka, jak szedł miedzami ku folwarkowi. Myślałem, — powiada, — że złodziej, poszedłem za nim zdala. Zaszedł ten człowiek do Radostowa, ale się nie wziął ku stajniom, tylko przez parkan skoczył w ogród. Polowy to samo wlazł do ogrodu. Przyszedł ten Buzowszczak pod samo okno, gdzie panna Teresa śpi i zakołatał palcem w szybę. Zaraz, powiada, wylazła do niego przez okno i bawili się tam pod krzakami sporo w noc.
— I często tak przychodził ten pisarz? — rzekł Kuba.
— A mówił Wawrzyniec, że ciągle chodzi do niej. Teraz, po żniwach, to mu gorzej, bo jak zboże stało, to sobie pod sam ogród zbożami docierał. Teraz musi aż z za łąk przez parów przełazić i dopiero do ogrodu.
— To on i teraz do niej chodzi?
— A kiedyż to? — w niedzielę mówił nam polowy, że go znowu w tym tygodniu dwa razy widział. Mówiłem mu, żeby go złapał i do pana zaprowadził, ale nie chce. Z takim pisarzem nie bardzo warto zaczynać, a pan Zabrocki wie dobrze, co potrzeba. Niech se, powiada, łazi, nie moje dzieło…
— Niech sobie łazi… — powtórzył Ulewicz.
— Ona i tak nie bardzo porządna jest panna, choć i ta panna Tereska. Do niej i ten pisarz chodzi i fornal jeden młody, co z panem Zygmuntem jeździ, chwali się, że z nią spał. A i sam starszy pan złapał ich przecie oboje z ogrodowczykiem. Kobieta jak się trafi świnia, to nie daj Panie Boże…
Józef obejrzał się po za siebie i przestał mówić. Twarz Ulewicza była biała i martwa, jak maska pośmiertna z gipsu. Siedział wyprostowany, jak przedtem i uważnie słuchał. Pomimo, że furman dawno już mówić przestał, on wciąż jeszcze słyszał jego mowę. Przez kilka minut zimno rozważał, czy ten człowiek nie mówi tego umyślnie, z czyjejś namowy, albo czy nie powtarza kłamstw cudzych. W mgnieniu oka jednak szalę przeważył ów wczorajszy uśmiech Szyny. Zresztą — w tem opowiadaniu chłopa była prawda, uczuł ją bowiem, przebijającą na wylot, jak wystrzelona kula.
— Jakże mogłem nie domyślić się? — Wszak prawda, prawda… prawda… Wówczas jeszcze byłem cokolwieczek zdziwiony, a to dlatego… Aha, — więc to dlatego tak było… Aha, — więc to dlatego…
Znagła stanął w bryczce na równe nogi, złożył ściśnięte razem pięści i z rozmachem, z całej siły zwalił furmana w ciemię. Niespodziewane uderzenie zepchnęło Józefa z siedzenia i o mało nie strąciło na głowę pod koła. Oparł się jednak szczęśliwie rękami na orczykach i wydźwignął. Wówczas Ulewicz począł wściekle bić go kułakami w plecy, w kark, w głowę. Sparł się kolanem na przedniem siedzeniu i chwycił go za gardło. Paznogcie wbiły się w szyję chłopa, jak szpony. Józef, odzyskawszy równowagę, szarpnął się raz, drugi i wyrwał z rąk Kuby, ale obadwaj zlecieli z wózka na ziemię. Konie przestraszone skoczyły na bok i obaliły wózek na pryzmę kamieni.
Furman zerwał się pierwszy i uchwycił zaraz Ulewicza za ręce.
— A i cóż ty, panie, ogłupiałeś, czy co u Boga Ojca? Widzicież wy, moi ludzie!
— Puść… — szepnął Kuba.
— A i czegóż ty chcesz, panie!
— Daj pokój.
Józef puścił ręce Ulewicza, odsunął się i zaczął otrząsać z błota ubranie, podnosić wózek, porządkować splątaną uprząż. Młody człowiek siedział na pryzmie kamieni i osłupiałym wzrokiem patrzał na białą linię gościńca już przebytego, która widniała na pewnej przestrzeni. Tak upłynął spory przeciąg czasu.
— My pojedziemy dalej, czy nazad? — spytał Józef.
— Dalej, bracie.
— No to niech pan siada.
Ulewicz zajął miejsce na bryczce.
— Panu się wydawało, żem ja zełgał…
— Daj pokój… siadaj… — rzekł Kuba oschle.
Bryczka potoczyła się znowu. Z bocznego traktu wbiegła na szosę. Tam już trafiali się ludzie, szły fury z gontami z drzewem, skrzynie z kartoflami, bryczki, powozy…
W pewnem miejscu z drzewka jarzębiny znowu zerwało się stadko jemiołuchów i przemknęło przed oczyma Jakóba Ulewicza…