Wazowie (Niewiadomska)/W Siczy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wazowie |
Pochodzenie | Legendy, podania i obrazki historyczne |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1921 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
»Szumi woda porohami,
Od porohów sokół leci,
Wicher wyje mogiłami,
Wilk oczyma nocą świeci,
Burzanami[1] koza dzika,
Oczeretem[2] lis pomyka.
Pędzi tabun[3], gdy wilk wpadnie,
We mgłach dyszą ciche jary,
I mkną jary przez czahary[4]
I krynica bije na dnie..«
W. Pol.
Szeroko rozlał Dniepr srebrzyste wody i grają w blasku słońca, skrzą się i mienią, blask olśniewa oczy. Głęboki nurt toczy się wartko i śmiało, silny prąd rwie gwałtownie, rozdarł skały, zastępujące mu drogę, teraz burzy się na ich zwaliskach, pieni, wzdyma, szaleje. Spróbuj przemknąć się tędy — zginiesz, śmiałku.
To progi. Wiry i wodospady pomiędzy skałami, groźne i niedostępne, tama nieprzebyta.
A jednak — mknie czółenko pośród wirów, jakby ślizgało się po wierzchu piany, lekkie, wąskie, a długie, zręcznie omija przepaści, zręby skał wystających, podnosi się z falą i z nią opada szybko, hen, w otchłanie — lecz nie ginie, znów wypływa jak deszczułka, igrać się zdaje z burzliwym żywiołem.
Czajka nie pusta, siedzi w niej trzech ludzi — równo i zręcznie pracują wiosłami, widać po ruchach pewnych, że silne ich ramiona, a miejscowość znają, jak ptak rodzinne gniazdo.
Muszą znać, nie przepłynęliby inaczej.
Gdzież dążą przez te zawroty i wiry? Do dziwnej wyspy, letniej stolicy ich państwa. Pójdźmy za nimi.
Minęli już progi, są u celu. Przed nimi wyspa, skalista, piaszczysta; ludno na niej i gwarno — czy to obóz?
Coś w tym rodzaju. Nie miasto, ani osada — domów mieszkalnych niema, oprócz paru lichych lepianek, reszta namioty, w gromadach stojące oddzielnych: to kurenie i kosze, na które ta ludność się dzieli. Ludność wyłącznie męska, »baby« nie spotkasz w Siczy, najsurowiej wstęp im wzbroniony: po śmierć przyszłaby chyba.
Hej, wolne tutaj życie od wiosny do jesieni, póki ciepło! Nad głową niebo, a nad duszą Bóg — i swoboda każdemu. Bęben tylko ogłasza niekiedy rozkazy, lecz gdy milczy — hulaj dusza bez kontusza! czyń, człowiecze, czego zapragniesz: pić — to pij, póki życie się kołacze; skacz, krzycz, szalej, jeśli ci tego potrzeba; albo leż na słońcu, mocuj się z wirami, zarzucaj sieci, gdzie ptak przelatujący dziwi się twej obecności; albo radź w kole starszych, jeśli masz rozum w głowie — tu pana niema: sam wybrałeś sobie wykonawcę twej woli i możesz odebrać mu władzę — to kraj wolnych Kozaków.
Nie odrazu wyrośli oni tutaj z ziemi i długa to historja, skąd powstali, — słyszeliśmy już o nich za króla Stefana, teraz może przypatrzymy im się zbliska.
Nieprzejrzane stepy nad Dnieprem i Donem długo pustemi były: to tatarskie szlaki, któżby się ważył tutaj zakładać osadę? Ale zawsze są ludzie, dla których straszniejsze od Tatarzyna — prawo, sprawiedliwość: to przestępcy, zbrodniarze, rozbójnicy, którzy tu najpierw szukali schronienia, tu czuli się bezpieczni. Kto go wyśledzi w stepie, w bujnej trawie? kto doścignie przez wiry na wyspie Dnieprowej? Hej, wiatr tu tylko może coś wiedzieć o tobie — od człowieka tuś wolny.
Lecz i zbrodniarz niezawsze godzien potępienia: popełnił ktoś występek w uniesieniu, pomścił się krzywdy srogiej — i nie chce, aby go karali ludzie. Rzuca kraj i rodzinę, majątek i wszystko, co dotąd jego życie stanowiło, tam w stepie Bóg z nim uczyni, co zechce. Śmierci on się nie boi.
I nieszczęśliwi tutaj szukali schronienia. Gdy lud zaczęto pracą obarczać nad siły, obchodzić się z nim srogo, zabroniono opuszczać złego pana — zaczęły się ucieczki chłopów. Opuszczali wieś rodzinną i dalej lasami, aby w step, do swobody — tam ich nikt nie znajdzie. Takich zbiegów przybywało coraz więcej, pamiętnych krzywdy, z sercem zaprawionem do srogości i okrucieństwa. Tutaj ziemia niczyja, a żyzna, a piękna: siej, rolniku, tuś sam panem sobie, co obejmiesz, to twoje.
A przybywali i tacy, którzy chcieli użyć swobody. Nic na nich nie ciążyło, ale podobało im się wolne, a niebezpieczne życie w stepie, śmiałe wyprawy Dnieprem na czajkach za morze, na Turka-poganina, wesołe życie, sława.
Na stepie powstawały coraz liczniejsze osady, gdzie przepędzano zimę; w lecie — kto miał rodzinę — pozostawiał »baby« i dzieci.
Ledwie wiosna dogrzała słoneczkiem i step zbudzoną trawą pozieleniał, większość porzuca domy: — do Siczy! do Siczy! tam rycerska zabawa i życie junacze, bohaterskie wyprawy i swoboda.
Na stepie zostawali niewolni poddani, sprowadzeni i osadzeni tu przez właścicieli wielkich obszarów ziemi, nadanych przez króla możnym panom i ludziom zasłużonym.
Ci z zazdrością patrzyli na wolnych współbraci, ciągnących gromadami ku Dnieprowi, zbrojno, junacko, śpiewnie.
Napływają do Siczy zuchy coraz liczniej, upoili się słońcem, powietrzem, swobodą i wódki nie zabraknie na przedmieściu u przedsiębiorczych synów Izraela — beczkami stoi, pij, ile zapragniesz.
Wre młoda krew mołojców: trudów im trzeba, walki, niebezpieczeństw — hej, wyprawa na Turka-poganina!
Mknie długi szereg czajek cicho po srebrnym Dnieprze, na Limanie się czai, nocą wypływa na morze, posuwa się tak cicho, jak światło księżyca, wiosło nie pluśnie, nie słychać oddechu.
Carogród zasnął. Pogasły ostatnie światełka w oknach pałaców i domów — noc jasna, ciepła, piękna.
Nagle krzyk piekielny rozdziera powietrze, pożar wybucha naraz w kilku miejscach, dym, iskry, groźne okrzyki wojenne, grzmot strzałów, huk toporów, jęki, zgiełk, zamieszanie. Płonie przedmieście — w ogniu jak złe duchy uwijają się Zaporożcy, rabują i mordują, a nim błyśnie zorza, oni już stąd daleko, ślad tylko pozostał: trupy, pogorzeliska.
Za te śmiałe napady mściła się Turcja na Polsce. Król przy wszelkich układach zobowiązywał się wstrzymać Kozaków od rozboju, lecz nie było to w jego mocy. Rozkaż wiatrowi, aby szaleć przestał.
Batory pierwszy bystrem swem okiem ocenił, czem być może kozaczyzna: dzielną pomocą lub niebezpieczeństwem, z którem zawczasu obliczyć się trzeba.
Niebezpieczeństwem — jeżeli zostanie rozszalałym, nieokiełzanym żywiołem, który wybucha jak lawa z wulkanu, i w każdą stronę zwrócić może straszne, ogniste fale. Niebezpieczeństwo zresztą — jako wieczny powód do najazdów tureckich.
A pomoc dzielna — jeśli ująć w karby, uporządkować te zuchwałe tłumy, objąć nad niemi władzę, dać kierunek i z nieświadomej swych celów potęgi uczynić niewzruszoną straż granic od wschodu, armje nieustraszoną, karną i gotową na skinienie swej Matki, Rzeczypospolitej. Ustałyby wtedy tatarskie najazdy i Turcja przestałaby być groźną.
A przytem w każdej wojnie, jakaż pomoc z lekkiej i śmiałej jazdy, której brakowało Polsce, bo ciężko uzbrojone hufce niezawsze działać mogły.
Dlatego to Batory otoczył opieką Kozaków i utworzył z nich pierwszy hufiec regularnego wojska, zapewniając im przywileje, pozwalając obierać sobie atamana, dając nawet warowny zamek, w którym się bronić mogli.
Lecz Zygmunt III popsuł mądre dzieło.