Wazowie (Niewiadomska)/Za winy ojców
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Wazowie |
Pochodzenie | Legendy, podania i obrazki historyczne |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1921 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rozpłakany i smutny dzień jesienny świat cały okrył mgłą, deszczem, płatami szarych, posępnych chmur, kałużami śliskiego błota, przeniknął wilgocią i chłodem.
Błotnista droga wiejska ciągnie się ponuro pomiędzy szeregami chat, zapadłych w ziemię, bez okien i kominów, ciemnych, nędznych, przesiąkłych wilgocią i dymem. W nich ludzie ze zwierzętami pospołu szukają schronienia przed zimnem.
Coś widocznie stało się we wsi, bo pomimo deszczu i mroku, gromadki ludzi ciągną, wszystkie w jedną stronę, ku najlichszej lepiance już za wioską, gdzie skupiają się w sieni i cisną pod ścianą, nie mogąc wszyscy pomieścić się w dymnej komorze.
Tam w kącie na tapczanie, wpółzgniłą słoma potrząśniętym, spoczywa człowiek, ciężką złożony niemocą, którego twarz wyraża bezmierne cierpienie, ale oczy jaśnieją jakimś nadziemskim blaskiem.
W izdebce pełno ludzi, cisną się w milczeniu, otaczają nędzne posłanie, a w oczach wszystkich niepokój i troska, żal i smutek głęboki.
Chory sił ma widocznie już niewiele, bo mówi z przestankami, bardzo cicho. Ale ludzie tych słów spragnieni, bo w izbie taka cisza uroczysta, że usłyszałbyś szelest skrzydeł muchy.
— Módlcie się i pracujcie, modlitwa sił doda — złe przeminie, zawsze przeminie... po nocy dzień — po zimie wiosna; skończy się każda niedola i na świecie, i wasza, bracia moi. — Ufajcie Bogu i nie traćcie wiary, nie traćcie wiary, ona da lepsze jutro waszym dzieciom.
— Nie doczekamy tego! — jęknęły głucho wszystkie piersi.
— Nie doczekacie, bracia, i ja nie doczekam — a przecież wiosna przyjdzie...
— Boże! — zawołał nagle — wielki Boże!
O własnej sile usiadł na tapczanie i ręce podniósł w górę, oczy jego wzniesione zdawały się widzieć w mroku izby jakieś cudowne zjawisko.
— Dzięki ci, Panie! — szeptał. — Jam niegodzien! O bracia moi, dla was to Bóg czyni, dla was pozwolił mi w godzinie śmierci oglądać wnuki wasze panami tej ziemi, którą ojcowie ich łzami kupili. Niech będzie święta Jego wola pochwalona!
Padł znowu wyczerpany, bladość twarz mu pokryła, a z pod przymkniętych powiek spływały łzy ciche.
— Święty jest — szeptać zaczęli obecni — Bóg mu objawia, co innym zakryte — święty męczennik jest.
— Cała wieś tak zaświadczy.
— Siedem lat pokutował za nas z dobrej woli: za kogo mógł — to cierpiał, plagi, więzienie, głód; — za kogo mógł — pracował. Nie potrzebował wypoczynku, odetchnienia, modlitwę tylko znał i pracę na tej ziemi.
— I nędzę.
— Obcy przybłęda przyszedł tu, nikomu nieznajomy, za parobka w najlichszej chacie stanął, zapłaty żadnej nie chciał, byle nie umrzeć z głodu, byle kąt ciepły między bydlętami — a czego nas nauczył!
— Uczył los ciężki dźwigać, a nadzieję mieć w sercu, i otuchę, i pokrzepienie.
— Nie słowami on uczył: kto go na modlitwie widział, ten nauczył się modlić.
— Za syna mego pod plagi poszedł dobrowolnie.
— Za mnie połowę pańszczyzny odrobił.
— Do najcięższej roboty szedł — chciałby za wszystkich dźwigać.
— Ale my nie doczekamy lepszych czasów.
— Ani dzieci nasze.
Nagle chory podniósł się znów na posłaniu, oczy jego płonęły.
— Bracia — rzekł cichym głosem, ale tak wyraźnie, jakby każdemu wprost do serca mówił — Bóg nie chce was zostawić bez pociechy: znak wam daje swej łaski, abyście wierzyli. Niech wyjdzie kto na drogę, a spotka księdza z Panem Bogiem, którego do mnie przysłał.
Wieśniacy ze zdziwieniem spojrzeli na siebie, ale natychmiast ruszyli się ku drzwiom, a już na drodze odezwał się dzwonek i prowadzony przez nich ksiądz przejezdny przestąpił próg lepianki.
Umierający leżał teraz nieruchomy, z zamkniętemi oczyma, bez oddechu. Nakoniec podniósł na księdza spojrzenie i odezwał się po łacinie:
— Laudatur Jesus Christus. (Niech będzie pochwalony).
— In secula seculorum. Amen. (Na wieki wieków) — odparł kapłan.
Obecni opuścili chatę.
Spowiedź trwała niezwykle długo — czyżby tak ciężkie grzechy ciążyły na tym pokutniku?
Dzwonek oznajmił wreszcie, że chory z Bogiem pojednany, przyjmuje sakramenta. W chwilę potem ujrzeli wieśniacy twarz księdza pobladłą ze wzruszenia, który przemówił do nich głosem drżącym.
— Oto święty pokutnik za winy — nie swoje.
Za czyjeż winy pokutował człowiek, który taką miłość pozyskał wśród ludu, cierpiąc i pracując z nim razem?
Dowiedziano się o tem po śmierci kapłana, który zostawił opisane to zdarzenie.
Kazimierz Korsak był synem właściciela wioski, w której umarł jako przybłęda-wyrobnik.
Opuścił ją przed laty, nie chcąc sądzić ojca, bardzo srogiego pana dla poddanych. Służył czas jakiś w wojsku, gdyż kraj potrzebował obrońców, ale pewnego razu, nocując w wiejskiej chacie, znienacka zaskoczony przez nieprzyjaciela, zarzucił w pośpiechu pierwszą lepszą odzież, jaką znalazł pod ręką, i szczęśliwie pokonał napastnika. Dopiero przy świetle dziennem ujrzał ze zdziwieniem, że jest w chłopskiej sukmanie.
Zawsze cierpiąc w duszy nad losem poddanych w rodzinnym swym majątku, wziął to za wskazówkę Boga, w jaki sposób ma odkupić winy ojców.
Zaraz po skończonej wojnie wystąpił z chorągwi, ale zamiast do domu, udał się w niedostępne, głuche puszcze i rok cały wiódł żywot pustelnika. Potrzebował w samotności i modlitwie przygotować się do bardzo trudnego zadania, jakie spełnić zamierzał.
Nakoniec wynędzniały, ale silny duchem, opuścił swą pustelnię i w pierwszej napotkanej wiosce przyjął służbę w ubogiej chacie.
Nie żądał wynagrodzenia, więc chłop przyjął go na próbę; prędko jednak zrozumiał, że chyba Opatrzność zesłała mu takiego pomocnika. Obcy parobek pracował za czterech, dla siebie nic nie żądał — byle łachman na grzbiecie i najlichsza strawa, gotów na wszelkie trudy.
Wkrótce też ustąpiła z chaty nędza, zjawił się w niej dostatek, a modlitwa i wiara zajęły miejsce skarg i narzekania.
Ocenił gospodarz, jaki ma skarb w swym parobku, i nie chcąc się z nim rozstać, postanowił oddać mu córkę za żonę.
Zdziwił się Korsak bardzo i rozrzewnił.
Ale czyż to pokuta żyć w miłości ludzkiej, mieć rodzinę kochającą, choć ubogą, własną chatę?
Modlił się o natchnienie, bo żal mu było porzucać tych ludzi, do których się przywiązał, a chciał dla siebie pokuty surowej, bez żadnego promyka szczęścia.
Odpowiedział więc nakoniec gospodarzowi swemu, że wielkie ciążą na nim grzechy, za które musi pokutować. Dlatego ich opuści — taki wyrok Boski.
I odszedł z błogosławieństwem, żegnany miłością i łzami.
Postanowił wrócić do rodzinnej wioski, przekonać się, co tam może uczynić dla nieszczęśliwych włościan.
Nikt go tutaj nie poznał: lata, ubiór i ciężka praca zmieniły wyraz twarzy i postawę, zresztą wiedzieli wszyscy, że zginął na wojnie.
Ojciec jego już nie żył, we wsi rządziła siostra, niemniej sroga i okrutna, i mąż jej, człowiek chciwy i surowy.
Zaczął namyślać się Korsak, co począć? Czy upomnieć się o ojcowiznę a odzyskawszy część mu przynależną, ulżyć losu poddanych? Dobrzeby to było, ale czy co odzyska? Dowiedział się od ludzi, że ojciec majątek cały zapisał siostrze, która zabezpieczyła się przezornie od wszelakich pretensyj. Więc któż mu słuszność przyzna? Ogłoszą go warjatem lub oszustem i będzie musiał opuścić te strony i ukrzywdzonym żadnej ulgi nie przyniesie.
Lepiej w chłopskiej sukmanie spełnić zaczętą pokutę.
I znowu przyjął służbę, gdzie było najgorzej, bo gospodarz pił z nędzy, a gospodyni słynęła ze skąpstwa i złości.
Siedem lat przeżył wśród własnych poddanych, dzieląc ich ciężką dolę, oddając najpotrzebniejszym swą pracę, siły, zdrowie. Żył jak święty, modlitwą tylko krzepiąc ducha, w serca zgnębione wlewając otuchę, dając przykład poświęcenia i miłości.
Wyczerpały się jednak siły pokutnika i nadeszła godzina śmierci. Czując, że odejść musi, pocieszał strapionych, pragnął zostawić im wiarę głęboką, bo w niej jedynie siłę czerpać mogli. I Bóg pozwolił dać im znak swej łaski: na gościńcu spotkają księdza, który rozgrzeszy umierającego.
Jakież było jednak zdziwienie kapłana, gdy pod sukmaną chłopską, na nędznym barłogu poznał dziedzica wioski, towarzysza i przyjaciela młodości. Z głębokiem wzruszeniem przemówił słów kilka do ludu, lecz powierzonej tajemnicy zdradzić nie mógł.
Dopiero po jego śmierci wyjaśniła się prawda, gdyż w papierach po nim znaleziono opisanie całego zdarzenia oraz imię i nazwisko pokutnika.
Taką szlachetną postać zostawił nam wiek XVII, — jej pamięć odkupuje winy ojców i świeci jasnym blaskiem w czasach ciemnoty i błędów, jako świadectwo najwznioślejszych uczuć, jako wzór ducha pełnego miłości, z której powstanie przyszłość.
Poeta Ludwik Kondratowicz w pięknym swoim poemacie skrzywdził pamięć Korsaka, przypisując mu pokutę za winę własną, spełnioną w uniesieniu.