We mgle (Negri, 1924)
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | We mgle | |
Wydawca | nakładem "Bluszczu" | |
Data wyd. | 1924 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Róża Centnerszwerowa | |
Tytuł orygin. | Nella nebbia | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
R. CENTNERSZWEROWEJ.
...Podniosła kołnierz palta, pod którego szczelnem spowiciem zarysowywały się wężowo-gibkie kształty pięknego ciała, wtuliła szyję i podbródek w puchy futrzanego boa, ręce wsunęła w ciepłe wnętrze mufki i, z głową opuszczoną, wyszła w mgłę uliczną.
Tak gęste, tak ścisłe były jej opary, że można było nieledwie nożem je krajać. Wdzierały się w otwory ust i nozdrzy, zapierały dech, dławiły. Ulice i domy ginęły, rozpłynięte w nieuchwytnej masie, osnuwających je, siwych kłębów. Atmosfera snu, snu ponurego, pełnego zasadzek niebezpiecznych.
Trzeba było torować sobie drogę, jak żeglarz pruje fale, rozpychając siłę żywiołu. Tu i owdzie przesuwały się pojazdy, krok za krokiem, jako cienie niewyraźne, bezkształtne, pobrzękujące jeno słabo uprzężą końską. Gęsta, miękka osłona wyściełała każdą szczelinę, tłumiła odgłosy, maską zakrywała twarze.
To właśnie uszczęśliwiało Rajmundę. Szła krokiem pewnym, lekkim, znała tak dobrze codzienną drogę z biura do domu, że nogi niosły ją same, bez pomocy oczu.
Cała lewa połowa jej twarzy zniekształcona była potwornie. Kiedy miała dziesięć lat, głownia, wypadając z kominka, poparzyła ją w tak straszliwy sposób. Ironją losu wyrosła zgrabna, smukła, o przepysznych kształtach ciała; w żyłach jej tętniła krew gorąca, umysł miała jasny, zmysły rozbudzone, istny wzór istoty, stworzonej do miłości, gdyby ta, pokiereszowana okrutnie, fjoletowo-sina blizna na twarzy, ściągająca nadto grymasem dziwacznym usta, nie była oszpeciła jej bez ratunku.
Widząc pozorną jej wesołość, przechodzącą czasem w wybuchy nadmierne, krewni i przyjaciele myśleli i mówili: Jakie to szczęście, że nie czuje swojego kalectwa. Dla potwora nie istnieje własna jego potworność.
Mylili się. Nie myliła się może tylko matka, której ów szósty zmysł matczyny dawał oczy bardziej wnikliwe; słaba wszakże i niezdecydowana, przygłuszona warunkami życia, wolała łudzić się i taić w sobie wstyd, ból i wyrzuty sumienia.
Prawda wyglądała zupełnie inaczej. Po za godzinami snu, ani jedna chwila Rajmundy nie była wolną — przy chodzeniu, mówieniu, śmiechu, podczas zajęć najważniejszych i najdrobniejszych, w samotności i wśród ludzi — od nieubłaganego obrazu własnej brzydoty, wobec którego stawiały ją bezlitosne w okrucieństwie swojem oczy wewnętrzne, które nie okłamują i nie łudzą nigdy.
W jej pokoju nie było ani jednego lustra. Nosiła berety z filcu lub słomy, najprostszego fasonu, wciskane na głowę jednym rzutem, bez pomocy szpilek; dookoła kapelusza okręcała szerokie i gęste woalki o splątanych deseniach, niezdolne jednak, niestety, osłonić dostatecznie blizny ognistej.
Czasem, wśród nocy, budziła ją nagle zmora lęku, przyprawiając o bicie serca gwałtowne. Szeroko rozwierała w ciemnościach oczy, ślepe jeszcze zapomnieniem sennem i, odrazu, nieubłagana pamięć zmysłów ryła na tle mroku wizję własnej jej twarzy. Z przerażeniem przypominała sobie, że rychło rozwieją się dobroczynne cienie nocy, że znów zajaśnieje dzień, a z nim litościwe, często ironiczne, czasem bezmyślne spojrzenia przelotne obrzucać będą okropne jej kalectwo.
Są tragedje, spadające na człowieka w pełni piękna, szczęścia i harmonji życia, wciągające i wtrącające ruchem wirowym w otchłanie zawrotne; potem wszakże wypuszczają go one ze swoich szpon i wyrzucają na ziemię, bez tchu, bez ruchu, niby gałgan bezduszny. Powoli jednak odzyskuje ofiara utracone siły, powraca do życia, do jego radości i nadziei, jak gdyby nie przeszedł po niej huragan żaden. Istnieje natomiast tragedja niema, głucha, nieustanna, tocząca nieubłaganie, jak rak toczy żywe tkanki ciała. Niema siły zapomnienia, która pozwoliłaby na chwilę wykreślić ją z pamięci, niema potęgi, zdolnej ją zwalczyć.
Tragedję taką przeżyła Rajmunda. Żyła wciąż w jej atmosferze, nie zdradzając z niej wszakże przed ludźmi nic, z wyjątkiem tego, czego ukryć nie mogła: piętna na twarzy.
Czuła się zupełnie samotną. Tama nieprzebyta odgradzała jej fluid od fluidu innych. Hańbiła ją jak wyrok potępiający. Od dwunastego do szesnastego roku życia: w szkole, wśród grup towarzyszek nie słyszała nic, prócz szeptów miłosnych. Zdawało się, że w umysłach wszystkich tych dziewczątek, skazanych na pracę zarobkową wśród pleśni sklepowej lub atramentowych wyziewów biur i urzędów, w sercach całej, tej młodzieży, zielonej i niedojrzałej jak owoc cierpki, nie kiełkuje nic, prócz żądzy miłości. Arytmetyka, rysunek, fizyka, gramatyka — zdawały się jedynie pozorami, wymyślonemi przez złośliwe chochliki twardego losu i przez upór rodziców, aby omanić i zdławić w zawiązku instynkt atawistyczny, budzący się w tych przyszłych małych samiczkach, którym i teraz już zdarzało się urzeczywistniać przelotnie swoją potrzebę kochania i czucia się kochanemi.
Później, w wytwórni aparatów i przyborów fotograficznych, gdzie udało się Rajmundzie otrzymać posadę maszynistki, nie widziała dokoła siebie, wśród towarzyszy i towarzyszek pracy, nic — prócz miłości, ułud miłosnych i miłosnych kłamstw.
Koleżanki, szykowne, w sukniach, uszytych z groszowych, lichych materjałów, ale skrojonych podług ostatniego żurnala, w modnej fryzurze, w zgrabnych pantofelkach na wysokich, spiczastych obcasach, z wyraźnemi śladami karminu na wargach, i ołówka na brwiach i rzęsach, kokietowały podczas pracy kolegów, a wieczorem, wychodząc do domu, znajdowała każda stałego swojego wielbiciela, czekającego już, aby odprowadzić ukochaną. Zderzały się dwa prądy, niecąc przy tem zderzeniu iskry zapałów miłosnych, stwarzając dla Rajmundy atmosferę magnetyczną nie do zniesienia.
Młodość jej odcięta była brutalnie od tych dreszczów i upojeń roskosznych. Naturalne prawo miłości nie miało dla niej istnieć wcale. Wiedziała o tem. Zdawała się godzić ze swoim losem. W głębi duszy jej wszakże kłębiły się, sycząc złowrogo, niby rój gadzin podraźnionych: upokorzenie, żądze niezaspokojone, zawiść i złość bezsilna.
Doszło do tego, że modliła się o utratę wzroku, jak gdyby własna jej ślepota mogła uczynić ją niewidzialną dla wszystkich oczu. Przypominała naiwnem tem pragnieniem dziecko, które, kryjąc twarz pod zgiętem w łuk ramieniem, wierzy, że stało się dla wszystkich niewidzialnem.
Doszło do tego również, że czuła się dobrze jedynie w mroku; pragnęła też zawsze iść tak wśród gęstej mgły, osnuwającej ją osłoną nieprzejrzystą, jak w ten zimny wieczór listopadowy. Nigdy przedtem nie doznawała niespodziewanego i podniecającego takiego uczucia lekkości, swobody i pewności siebie.
Latarnia gazowa, krwawiąca się mdłą czerwienią na tle mleczno-siwych oparów, wskazywała jej miejsce, w którem skręcić miała w boczną ulicę. Prześlizgiwała się wzdłuż murów, zakapturzona i tem szczęśliwa, kiedy, nagle, usłyszała głos męski tuż za swojemi plecami.
— Panienko, śliczna panienko...
Nie odwróciła się, szła dalej z bijącem gwałtownie sercem. Nikt nigdy, aż do tej chwili, nie zaczepił jej na ulicy.
— Śliczna panienko...
Mężczyzna szedł za nią naprawdę, dostosowując krok swój do jej kroku, szepcąc inne jeszcze słowa, czułe, niepowiązane, a tak cudnie pieściwe. Słuchała ich po raz pierwszy, może raz jedyny; głos mężczyzny miał brzmienie ciepłe, głębokie, aksamitnie miękkie; jeden z owych głosów, działających bezpośrednio na zmysły.
Błyskawicznie szybkim zwrotem głowy i źrenic rozpoznała wysmukłą postać młodzieńca, rozwianą we mgle, w której kłębach zacierały się rysy twarzy. O!... co za szczęście! Nieznajomy nie zobaczy jej, nie ukryje dreszczu odrazy na widok jej maski zniekształconej. Gęsta woalka, gęsta mgła, godzina rozmarzenia sennego, w której i ona także może być piękną dla mężczyzny; godzina, która może nie powtórzy się już nigdy!...
Milczała, pozwoliła mu mówić, pozwoliła, że nieznajomy zbliżył się tuż, tuż do jej pleców, nieomal otarł się o nią, owiewając ją gorącym oddechem, w którym poczuła zapach wytwornego papierosa.
— Piękna panienko... Jak ci na imię?... Nie spiesz się tak. Powiedz mi twoje imię, piękne twoje imię.
Panienko...
Ani słowa odpowiedzi; ale samo to milczenie, zwolniony nieco krok, podniesienie mufki aż do podbródka i ust, aby je ukryć w niej, były oznaką wzruszenia i przyzwolenia.
Mgła łączyła ich i dzieliła równocześnie. Przesuwały się inne mary fantastyczne, czarne, widzialne jedynie w świetlnych kręgach latarni, i wnet potem rozpływające się w toni szarego żywiołu. Cały Medjolan zdawał się jedną olbrzymią nawą zatopioną, na której konała Rajmunda agonją roskoszną. Nareszcie objawiona mężczyźnie, objawiona jako kobieta, rozedrgana upojeniem miłosnem, zdjęta lękiem, aby nie prysła, nie skończyła się ta godzina czaru.
Na placu Garibaldiego, zdając sobie nagle sprawę, że już tylko sto kroków dzieli ją od bramy domu, w którym mieszka, stanęła na chwilę, jak gdyby w niepewności i oparła się o mur, niema wciąż i milcząca. Nieznajomy dostrzegł w tym śmiałym akcie wyraźną zachętę, pociągnął dziewczynę ku sobie; nie widząc twarzy, pożądliwie poszukał ust i, po przez siatkę woalki, przywarł do nich w namiętnym uścisku.
Ku nieopisanemu zdumieniu swojemu poczuł, że pocałunek zostaje mu oddany.
Kradła miłość; tak, wiedziała o tem, wiedziała i upajała się nią, streszczała w tem jednem mgnieniu całe swoje życie kobiety, urzeczywistniała w tej jednej chwili wszystkie marzenia, sny, pragnienia, dreszcze miłosne, potrzebę pieszczot, żądzę wrażeń, całą tajoną dotychczas część samej siebie, nie mającą w bezlitosnem świetle słońca prawa istnienia.
Kiedy wreszcie oderwały się zwolna chciwe usta, kładąc kres przeciągłemu pocałunkowi, mężczyzna zdumiony, upojony, oszołomiony, poczuł, że dziewczyna wyślizgnęła mu się z rąk z chyżością jaszczurki i znikła w mroku.
Nie probował biedz za nią. Na odległość ręki niepodobna było rozpoznać nikogo. Zawieszona w powietrzu masa mglista gęstniała coraz bardziej, stawała się niemal ciałem, opaską na oczach, kneblem w ustach.
Odnalazłszy instynktownie bramę swojego domu, wpadła Rajmunda, z głową wciąż opuszczoną, do przesiąkłej wilgocią, wijącej się ślimakowato i pełnej również kłębów mgły, klatki schodowej. Wbiegłszy na górę, szarpnęła dzwonek ciemno-brunatnych drzwi wejściowych; matce, która z tkliwem zaniepokojeniem, pobiegła jej otworzyć, rzuciła słówko powitania i dodając ochrypłym głosem: „Nie będę jadła, boli mnie głowa, chcę odpocząć, nie niepokój się...“ uciekła do swego pokoju, którego drzwi zamknęła za sobą na klucz.
Na łóżku, w mroku, z rękami, splecionemi na piersiach, z pięknemi oczami, rozwartemi szeroko w ciemności, wstrząsana wciąż jeszcze dreszczem roskoszy pod niewidzialną pieszczotą męskiego głosu pożądliwego, czując na ustach smak jedynego w życiu pocałunku, cała skurczona, drżąca, zwinięta w kłębek, błagała Boga, aby dozwolił jej zachować na wieki pamięć tej chwili jedynej, płakała i śmiała się razem...