Wesoła teorya i smutna praktyka/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Wesoła teorya i smutna praktyka
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Eliza Orzeszkowa.

Wesoła teorya i smutna praktyka.

OPOWIADANIE.

WARSZAWA.
Własność, nakład i druk S. Lewentala.
Nowy Swiat Nr. 39.
1885.




Дозволено цензурою.
Варшава 10 Января 1885 года.








I.
„Tu l’as voulu, Georges Dandin!”
(Molière).

Roku Pańskiego 186... w niezbyt wielkiém, ale ludném i zamożném mieście X., w ładnie urządzonym saloniku, którego okna wychodziły na jednę z głównych ulic miasta, siedziały pewnego jesiennego wieczora dwie młode jeszcze i przystojne kobiety. Jedną z nich była żona miejscowego adwokata, pani Ludwika R., drugą, przybyła do niéj na wieczorną pogadankę, krewna jéj i przyjaciołka, pani profesorowa Zofia W.
Pani Ludwika z pośpiechem i zajęciem szyła maluchną i ładniuchną sukienkę, wyraźnie przeznaczoną dla drobnéj jakiéjś istotki, co niedawno oczy swe na świat otworzyć musiała; pani Zofia przeglądała dzienniki i nowo wydane książki, któremi zarzucony był okrągły stół, przed kanapą umieszczony.
Dwie kobiety prowadziły z sobą ożywioną i przyjacielską pogadankę, przerywaną od czasu do czasu śmiechem lub głośném czytaniem. Bronzowy zegar, stojący na ładnéj, lubo niezbyt kosztownéj konsoli, wygłosił godzinę siódmą, a w téjże saméj prawie chwili w przedpokoju ozwał się donośny głos dzwonka.
— To nasz poczciwy doktor przybywa! — z widoczném zadowoleniem rzekła pani Ludwika, podnosząc od roboty swoje wielkie błękitne oczy, w których, z za wyrazu swobodnéj wesołości, przeglądała niemniéj prawdziwa i nieprzymuszona dobroć.
— Jakże to szczęśliwie, że on przybywa! — zawołała pani Zofia wesoło — pomówimy dziś z nim o tém, co wiész; nie prawdaż?
— Koniecznie! koniecznie! — potwierdziła gospodyni domu — dziś mamy właśnie najlepszą po temu sposobność!...
Wymawiając te wyrazy, dwie kobiety zamieniły takie znaki i spojrzenia, jak osoby, które spiskują i coś bardzo ważnego pomiędzy sobą układają.
Do pokoju wszedł mężczyzna średniego wzrostu, bardzo przyjemnéj powierzchowności. Nie był on pięknym, ale można go było nazwać bardzo przystojnym.
Włosy miał gęste i czarne, twarz ściągłą i bladawą, czoło myślące i spokojne, oczy duże, szafirowe, z głębokim i łagodnym wyrazem. Postawa jego była naturalną i niewymuszoną, a zarazem nacechowaną pewną powagą, znamionującą człowieka, który życie swe poświęcał rzeczom poważnym.
Dwie w saloniku znajdujące się kobiety, powitały go z uprzejmą poufałością, dowodzącą długoletniéj i ścisłéj znajomości.
— Byłam pewną, że pan dziś przyjdziesz — rzekła gospodyni domu. — Trzy dni nie byłeś już u nas.
— A u nas pan Władysław nie był już od tygodnia — odezwała się pani Zofia.
Doktor Władysław usiadł na stojącym przy kanapie fotelu.
— Zajęcia! zajęcia! moje panie — rzekł wpół żartem, wpół seryo — chorych w tym roku wiele, pacyentów mam bez liku!
— Ach, mój Boże! — westchnęła pani Ludwika — w tym roku to ludzie i chorują, i prawują się więcéj, niż kiedy! Mój mąż także ani chwili wolnéj nie ma, tylu klientów codziennie przybywa do niego!
— Macie téż na co narzekać, moi państwo! — żywo przerwała Zofia. — Doktor i adwokat zawsze znajdą choć parę godzin czasu dla siebie i swoich; ot profesorski zawód, to dopiéro wieczna praca! Mój mąż albo uczy, albo sam się uczy!
— Jakkolwiek przykro to jest — ozwała się Ludwika — że w każdéj porze nie możemy przestawać z naszymi mężami, zawsze jednak czujemy się daleko szczęśliwszemi, niż gdybyśmy były żonami jakich próżniaków i pasożytów.
— Ależ spodziewam się! — zawołała Zofia — zbluźniły-byśmy, mówiąc, że nie jesteśmy szczęśliwe!
— O, i jak jeszcze! — potwierdziła Ludwika, i oczy obu kobiet zaświeciły pięknym blaskiem wewnętrznego, z zacnych pobudek i serdecznych uczuć wypływającego, zadowolenia.
Doktor Władysław z zajęciem słuchał rozmowy dwóch kobiet.
— Widząc i słysząc panie — rzekł — można doprawdy pozazdrościć ludziom żonatym...
— A dlaczegóż pan się nie żenisz? — jednogłośnie przerwały mu mowę obie kobiety.
— Aj! — zawołał doktor z uśmiechem — czy nie za późno!
— Za późno! — jednogłośnie znowu zawołały kobiety — co to pan sobie myślisz? pan naszym mężom uchybiasz! oba przecie starsi byli od pana, gdy się z nami żenili.
— Ba! alboż wiele na świecie takich aniołów, jak panie!
— Tylko bez aniołów! bardzo proszę! — oburzyła się Ludwika — nie jesteśmy wcale aniołami, tylko mamy pretensyą być kobietami-ludźmi.
— I jesteście panie takiemi — poważniéj wyrzekł doktor. — A któż mi powié, czy znajdę podobną kobietę-człowieka?
Ludwika i Zofia zamieniły pomiędzy sobą spojrzenia, w których-by można było wyczytać nakreślony okrzyk: do ataku!...
Piérwsza wszakże spuściła oczy na swą robotę i z dość obojętnym wyrazem twarzy rzekła:
— Jeżeli pan zaufasz naszemu smakowi i naszéj znajomości ludzi, to my już dla pana znajdziemy taką żonę, która-by była kobietą-człowiekiem.
Doktor zaśmiał się.
— Prawdę to ludzie mówią — rzekł — że do trzydziestu lat człowiek sam się żeni, a po trzydziestu ludzie go żenią. Mnie trzydziestka od roku dopiéro minęła, a oto widzę się w niebezpieczeństwie zostania ożenionym...
— Niebezpieczeństwa żadnego niéma — podjęła Zofia. — Jesteśmy obie od kilku lat zamężnemi i wcale nie powierzchownie patrzymy na sprawy małżeńskie. Wiemy dobrze, jakich warunków potrzeba, aby para ludzi była dobraną i miała w sobie wszystkie żywioły, z jakich składać się powinno rodzinne życie i szczęście. A przytém, przyjaźń nasza dla pana...
— Wielka! serdeczna! — przerwała Ludwika.
— I wdzięczność! — ciągnęła Zofia.
— O, wdzięczność dobrze uzasadniona! — zawołała znowu piérwsza.
Doktor kłaniał się na obie strony.
— Ależ, moje panie... — usiłował mówić, ale kobiety nie dopuszczały go do słowa.
— Winnam panu życie mego dziecka — z przejęciem się mówiła Ludwika.
— A ja cudowne prawie uzdrowienie mego męża — dodała Zofia.
— Nigdy nie zapomnę, jak pan czuwałeś nad moją malutką, jak pan gorliwie i gorąco ją leczyłeś.
— Jak pan zapominałeś o własném zdrowiu, po całych nocach siedząc przy łożu mego biednego chorego męża...
Obie kobiety, wspominając o swych przebytych nieszczęściach, łzy miały w oczach, i z istotną wdzięcznością patrzyły na doktora Władysława. On rumienił się, jak panna.
— Wszystko to było moim obowiązkiem — rzekł, dobiwszy się do słowa z wielką trudnością — przytém wiadomo, jak serdecznym i dawnym przyjacielem jestem i pań, i ich mężów...
— Otóż to! — zawołała rozweselona zawsze Ludwika — my chcemy teraz odwdzięczyć się panu i ożenić go z najlepszą i najmilszą istotą pod słońcem…
— Chcesz pan nas mieć za swachy, czy nie? — rezolutnym tonem spytała Zofia.
Doktor kłaniał się znowu. Na wypogodzonéj jego twarzy malował się wyraz pewnéj ciekawości.
— Niech-że wiem — rzekł — kto jest ta najlepsza i najmilsza istota pod słońcem, którą mi panie swatać myślicie.
Kobiety zamieniły spojrzenia, mające znaczyć: dobrze idzie! daléj do ataku!
— Zgadnij pan! — figlarnie rzekła Ludwika.
— Mam zgadywać! ciężka to sprawa! — odparł doktor — wszak, z nielicznemi wyjątkami, wszystkie panny wydają się anielsko dobre i zachwycająco miłe...
— To nasza blizka, bardzo blizka znajoma — rzuciła Zofia.
— Panie macie tyle blizkich znajomych... — tłómaczył się doktor.
— Jasno-włosa, błękitno-oka... — zaczęła gospodyni domu.
— Oj, to już źle! — zawołał doktor.
— Dlaczego źle? — chórem zapytały kobiety.
— Bo przedewszystkiém podobają mi się brunetki.
— At! — zaśmiała się Ludwika — nie myślisz pan o tém, co mówisz! Cóż znaczy kolor włosów tam, gdzie idzie o spokój, zacność i szczęście całego życia? Pogodzisz się pan z jasnemi włosami, gdy ujrzysz inne przymioty.
— Jakiemiż są one? — spytał doktor z coraz wzrastającą ciekawością.
— Co do powierzchowności, nie jest ona klasycznie piękną, ale bardzo ujmującą, a nawet zajmującą. Na twarzy bowiem rozlewa się wyraz istotnéj dobroci i łagodności, układ znamionuje wysokie estetyczne i towarzyskie wykształcenie, przez oczy błękitne, spokojne i głębokie, przegląda umysł żywy i niepospolicie rozwinięty...
— Ba! — zawołał nagle doktor — jak mi się zdaje, zaczynam się domyślać. Umysłów niepospolicie rozwiniętych tak mało znajduje się pomiędzy naszemi pannami, że doprawdy, w ogólnym opisie osoby, jest to rys najłatwiéj mogący wprowadzić na drogę...
— Jest to rys, który najłatwiéj doprowadzić może takiego mężczyznę, jak pan, na drogę ku ślubnemu ołtarzowi... — przerwała Ludwika.
— Zapewne, pani — odpowiedział doktor — jest to rys bardzo ponętny, który, jak mi się zdaje, odznacza pannę Józefę K.
Przy ostatnich wyrazach doktor znowu zarumienił się nieco, ale młode i ładne swachy pokraśniały całe od zadowolenia, a razem niespokojnego oczekiwania.
— Cóż, czy zgadłem? — zapytał doktor.
— Zgadłeś pan! — była jednogłośna odpowiedź, poczém nastąpiło kilkanaście sekund milczenia. Doktor zamyślił się, kobiety bacznie na niego poglądały.
Ludwika przestała szyć, złożyła ręce na kolanach i z fizyognomią, która-by była niezmiernie poważną gdyby nie wesoły uśmieszek, wciąż zakradający się w kąciki warg różowych, zaczęła mówić:
— Posłuchaj, kochany panie Władysławie: to, cośmy w téj chwili powiedziały, nie jest bynajmniéj żartem ani pustotą, która-by wcale tu nie była właściwą. Obie z Zosią znamy pana od dawna, wysoko cenimy pański charakter, i — jakeśmy to powiedziały wprzódy, poczuwamy względem pana wdzięczność za wyratowanie od śmierci najdroższych sercom naszym istot. Obok tego, wiemy dokładnie, jakie są pana wyobrażenia o świecie, o życiu i jego zasadach, przywyknienia, zamiłowania i t. d. Jesteś pan człowiekiem zacnym, pracującym, sam sobie winieneś wszystko, co posiadasz, a posiadasz wiele, bo wiedzę, szacunek ludzi uczciwych i rozsądnych i niezależne stanowisko materyalne, jakie własnemi siłami, własną pracą sobie zdobyłeś. Otóż trzeba, aby przyszła żona pańska posiadała zalety, odpowiednie charakterowi i pojęciom pana, aby była także wykształconą, lubiącą spokój, domowe życie, zdolną słowem zrozumiéć, ocenić i uszczęśliwić takiego, jak pan, mężczyznę. Kiedyśmy tedy spostrzegły, że pan zbliżać się począłeś do Józi K., wszędzie, gdzieś tylko ją spotkał, i wyraźne znalazłeś upodobanie w jéj towarzystwie, zaraz błysnęła nam myśl: jaka-by to dobrana i szczęśliwa z was była para.
— Z Józią znamy się od dzieciństwa — podjęła z kolei Zofia — a lubo nie jest ona naszą krewną, kochamy ją, jak siostrę. Obok tego, nie znam kobiety, młodéj panny szczególniéj, która-by tyle, co ona, pięknych, gruntownych zalet serca i umysłu posiadała...
— Wierz mi pan, panie Władysławie, że jesteście stworzeni dla siebie — ciągnęła Ludwika — i wcale nie zdziwiłam się, gdym zobaczyła, że zbliżacie się ku sobie wzajemnie i radzi przestajecie z sobą, a tylko z dnia na dzień oczekiwałam wiadomości o oświadczynach i zaręczynach.
— To się tak długo nie spełnia — powtórzyła Ludwika — żeśmy pana posądziły o nieśmiałość lub kunktatorstwo, właściwe nieżonatym ludziom, którzy już przekroczyli trzydziestkę, i postanowiłyśmy sobie z Zosią dodać panu odwagi i bodźca, powiedziéć panu: oświadcz się, a będziesz przyjętym!
— Zapukaj, a będzie ci otworzono — zaśmiała się Zofia.
— Nie zwlekaj, nie odkładaj, bo przez to zwlekasz i odkładasz własne swoje szczęście — dodała Ludwika. W tym sensie obie ładne swachy mówiły długo jeszcze, a gdy przestały mówić, doktor Władysław sięgnął po ich drobne rączki i ucałował je z kolei. Potém rzekł:
— Nie umiem znaléźć słów na podziękowanie paniom za tak serdecznie dobre ich dla mnie życzenia i tak gorące interesowanie się moim losem. Co do panny Józefy...
Tu urwał mowę na chwilę, a oczy jego, żywszym niż zwykle migocące ogniem, wyraźnie mówiły, że był nieco wzruszonym.
— Co do panny Józefy — mówił daléj — jest to osoba, ze wszech miar godna szacunku i sympatyi, a mówiąc o niéj, nie przesadziłyście panie wcale jéj zalet. Wyznaję, że poświęcenie się, z jakiém pielęgnuje starego i chorego ojca, praca trudna i ciągła, któréj się oddaje z taką męzką nieledwie wytrwałością, wzbudzają we mnie prawdziwe uwielbienie, że towarzystwo jéj niezmiernie jest miłém i zajmującém, że... nakoniec, podoba mi się ona więcéj, niż wszystkie inne panny, jakie obecnie znam; wyznaję to wszystko, ale...
— Cóż ale? jakie ale? — zawołały dwie kobiety, całe rozpromienione od radości, z jaką słuchały pochwał, oddawanych ich przyjaciołce.
— Ale — kończył doktor — całemu temu bogactwu przymiotów, jakie tak świetnie przyozdabiają pannę Józefę, nie dostaje takich, które ja koniecznie i nieodbicie widziéć muszę w osobie, mającéj zostać moją żoną...
— Jakich-że to przymiotów jéj nie dostaje? — z zadziwieniem i zmartwieniem zapytały swachy.
— Może źle się wyraziłem — kończył myśl swą doktor Władysław — zamiast przymiotów, powinien-bym powiedziéć: talentów!
— Talentów! — zawołały dwie panie — jakto talentów? jakich talentów?
— Tak jest, talentów! — powtórzył młody mężczyzna, poważnie skłaniając głowę. — Nie mogę ożenić się inaczéj, jak z osobą pięknie grającą i śpiewającą; panna Józefa zaś, jak panie wiecie, nie gra i nie śpiewa...
Kiedy doktor to mówił, pani Ludwika i pani Zofia patrzyły na niego szeroko otwartemi od zdumienia oczyma.
— Panie Władysławie, czy pan żartujesz? — spytała piérwsza po chwili milczenia, tonem lekko urażonym.
— Nie, pani, nie żartuję wcale — była odpowiedź, wymówiona takim głosem i z takim wyrazem twarzy, iż w istocie ani przypuszczać można było, aby żartował.
Dwie panie wpatrzyły się w niego z większém jeszcze osłupieniem, poczém obie razem wybuchnęły głośnym i długim śmiechem.
— Ach, jakież to zabawne! jakież to oryginalne! jakież to śmieszne zdanie! — wołały, śmiejąc się coraz bardziéj.
— Śmiejcie się sobie panie, śmiejcie się, ile chcecie — mówił młody doktor — ja się pewnie za to nie rozgniewam. A jak przestaniecie śmiać się, to wytłómaczę to, tak zabawnie wam wyglądające zdanie, a może przekonacie się, że nie jest ono tak pozbawioném sensu, jakeście sądziły.
Panie przestały śmiać się, a nawet wkrótce w oczach ich, tak wesołych przed chwilą, zjawiły się iskry prawdziwego żalu.
— Ach, panie Władysławie! — westchnęła Ludwika, smutnie wstrząsając głową — czyż ja się mogłam spodziewać, że pan tak powierzchownie zapatrujesz się na małżeństwo i rodzinę, tak lekceważąco obchodzisz się z najpewniejszemi uczuciami.
— Pani! — przerwał doktor — sąd sprawiedliwy nie wygłasza nigdy wyroku przed wysłuchaniem obwinionego...
— Nie pojmuję — rzekła — jaką teoryą mógłbyś pan usprawiedliwić tak dziwne wyobrażenie...
— Warto posłuchać jéj choć przez ciekawość — dodała Zofia.
— Wiecie panie o tém, a może i nie wiecie — zaczął doktor — że, zostając lekarzem, wcale nie powodowałem się wrodzonym mi pociągiem i naturalnemi potrzebami mego umysłu i charakteru. Byłem postawionym w takich okolicznościach, że mogłem zostać lekarzem, albo niczém. Wybrałem piérwsze, a gdym się zapoznał dobrze z pięknemi i szlachetnemi stronami tego zawodu, z wielkością nauki, jaka mu przewodniczy, umiłowałem go szczerze i dziś nie złorzeczę bynajmniéj losowi, który mnie wtrącił na nielubioną przedtém drogę. Niemniéj jednak zostało we mnie zawsze coś ze starego człowieka. Kocham naukę i oddaję się jéj sumiennie i z zamiłowaniem, ale sztuki piękne pociągają mnie do siebie urokiem czarodziejskim... Muzyka szczególniéj wywiera na mnie wpływ prawie cudowny. Niéma smutku, troski lub niepokoju, które-by pod tym wpływem nie zmieniły się we mnie w uczucie cichéj i uspokajającéj rzewności; niéma pięknego czynu, niéma ofiary, których-bym nie dopełnił z zapałem, gdyby w mém uchu brzmiało bohaterskie uczucie wzbudzającą je muzyką; niéma kobiety, któréj-bym nie pokochał, gdyby muzyką, śpiewem, przemówić do mnie potrafiła.
Być może, iż był we mnie przez naturę złożony materyał na artystę; że, kochając sztukę namiętnie, powinien byłem zostać jéj kapłanem. Stało się inaczéj i powtarzam, że tego nie żałuję; ile razy jednak myślę o możebności ożenienia się, moja przyszła nigdy nie przedstawia się inaczéj w méj wyobraźni, jak istotą powiewną, eteryczną niemal postacią, siedzącą przy fortepianie, z kruczemi włosami w bogatych zwojach opadającemi na posągowo piękne ramiona, z różanemi ustami, z których płyną tony czarującéj melodyi.
Umilkł na chwilę doktor Władysław, a po rozpromienionéj niezwykle jego twarzy można było poznać, iż to, co powiedział, nie było wcale żartem ani wymysłem, ale tłem istotnych jego upodobań. Po chwili mówił daléj:
— Wysoko szanuję w kobiecie powagę charakteru, gruntowność zasad i szerokie wykształcenie umysłowe; kobietę, obdarzoną temi przymiotami, mogę uwielbiać, podziwiać, z najwyższą przyjemnością korzystać przy każdéj sposobności z jéj towarzystwa, mogę nawet radzić serdecznie najlepszemu memu przyjacielowi lub rodzonemu bratu, aby ją pojął za żonę. Co więcéj, przypuszczam, iż, dla kobiety podobnéj mogła-by nawet w sercu mojém żywa obudzić się sympatya; ale w takim razie tylko uległ-bym jéj i pozwolił na to, aby mnie na ślubny zawiodła kobierzec, jeśli-bym, obok wyliczonych wyżéj przymiotów, widział w kobiecie i te, które nietylko zabezpieczają spokój domowego życia, ale jeszcze rozweselają je, barwią, poetyzują.
— Ależ tak! — zawołały obie panie, słuchające dotąd w milczeniu mowy doktora — wiemy dobrze, iż człowiek, z umysłem światłym i sercem gorącém, potrzebuje w żonie swéj posiadać nietylko dobrą gospodynią i cnotliwą żonę, ale jeszcze i miłą towarzyszkę, która-by w treść jego życia wlała poezyą, wplotła wdzięk i zjednoczyła się z nim nietylko w tém, co stanowi materyalną, prozaiczną osnowę bytu, ale i w tém, co najwznioślejszego pomyśli jego umysł lub poczuje serce...
— Tak, tak — potwierdził z zapałem młody doktor — kobieta powinna wyobrażać w małżeństwie żywioł estetyczny, słowem: powinna być połową jego, radością i pięknem, gdy mężczyzna przedstawia sobą stronę surową i poważną... My szczególniéj, pracownicy, my zwłaszcza lekarze, którzy nieustannie mamy do czynienia z nauką o pewnikach niezaprzeczalnych, jak matematyka, realnych, jak nieubłagana rzeczywistość, którzy oprócz tego patrzymy wciąż na nędze ludzkie w najszpetniejszych częstokroć i najwstrętniejszych przedstawiające się postaciach, słuchamy ustawicznie jęków ludzkich, płaczów, narzekań, często im ulgi i pomocy, przy najgorętszych chęciach i najszczerszéj wiedzy, przynieść nie mogąc, my lekarze, przed których wzrokiem rozkłada się odwrotna, brzydka strona życia ludzkiego, ze wszystkiemi jéj chorobami, ranami, boleściami; my więcéj, niż ludzie innych zawodów, potrzebujemy na żony istot radosnych, uśmiechnionych, pięknych, artystycznych, przy których boku wracały-by ku nam, choćby na chwilę, słodkie złudzenie i marzenie, przygnębione nieubłaganym realizmem nauki, których muzyka czarowna, śmiech swobodny i bez troski, postać zachwycająca, zakryły-by przed nami, kazały-by nam zapomnieć o tych tragicznych, bolesnych, a częściéj jeszcze brzydkich i nudno-prozaicznych rzeczach, na które patrzéć rozkazuje nam zawód nasz.
Ludwika i Zofia z większą uwagą i namysłem przysłuchywały się całéj rozprawie doktora, a gdy przestał mówić, milczały jeszcze chwilę i ważyły sobie w ładnych główkach różne myśli. W końcu, Ludwika piérwsza uśmiechnęła się i wstrząsnęła głową. Uśmiech ten i giest wyrażały powątpiewanie.
— Oj, panie Władysławie! — wymówiła — nie znasz pan kobiet, jeżeli sądzisz...
— Jakto nie znam kobiet? — wesoło przerwał doktor — ja, pani, trzy razy już kochałem się w mém życiu...
Dwie obecne panie, jakkolwiek były rozsądnemi i myślącemi kobietami, były jednak kobietami, a wyraz: „kochałem się” sprawił na ich umysłach efekt, jaki zwykł sprawiać na umysłach kobiecych. Oczy ich błysnęły ciekawością.
— Kochałeś się pan i jeszcze trzy razy! — zawołały — i nic nam pan o tém nie powiadałeś nigdy! Jakże to było? gdzie to było? w kim? jak? kiedy?
— Po raz piérwszy — rozpoczął opowiadanie swe doktor — kochałem się w blizkiéj mojéj kuzynce. Skończyłem był dopiéro co szkoły i przyjechałem na wakacye do domu mego krewnego, którego właśnie śliczna moja kuzynka była jedyną córką; miałem wówczaś lat ośmnaście, a ona skończyła szesnasty. Imię jéj było Julcia. Ciemne miała włosy, płeć bardzo białą, oczy szafirowe, a rączęta i nóżki tak małe, jakby o lat dziesięć młodsze były od niéj saméj.
Otóż w Julci pokochałem się od piérwszego na nią spojrzenia szalenie. Wiejski domek mego krewnego otoczony był ogrodami, a naokoło ogrodów rozkładały się wielce malownicze błonia i łąki, przyozdobione poetycznemi strumykami, gaikami i tym podobnemi sielskiemi pięknościami. Otóż po tych ogrodach, błoniach, łąkach i gajach, nad brzegami tych strumyków, nosiłem się z miłością moją po całych dniach i nocach, nie lubiłem słońca, a szukałem cieniu, rwałem niezapominajki, rozmawiałem z szumiącemi gałązkami brzeziny, gwiazdom zadawałem pytania, na które odpowiedzi nigdy nie otrzymywałem, a do księżyca paliłem ody, godne Cycerona i Demostenesa, a tak żałośne i przenikające, że, na ich odgłos, smętny powiernik kochanków przysłaniał sobie lice srebrzystą gazą obłoków... A nie byłem jeszcze doktorem.
— A Julcia czy płaciła panu wzajemnością? — wtrąciła pytanie pani Zofia.
— Julcia — odpowiedział doktor Władysław — była wcielonym w kobiecą postać uśmiechem, lubiła nadzwyczajnie tańczyć, i walcowaliśmy ze sobą często po całych kwadransach. Nigdy nie zapomnę tych srebrzystych iskier, które zdawały się tryskać z jéj oczu, gdy, zwieszona na mojém ramieniu, ze szkarłatnym rumieńcem na białéj twarzyczce, walcowym wirem obiegała dokoła obszerny salon, drobnemi nóżkami zaledwie dotykając ślizkiéj posadzki. Każdego ranka dawała mi na dzień dobry swoję białą rączkę, a czasem wyjmowała z włosów strojący je kwiatek i rzucała go na mnie z głośnym śmiechem.
Wieczorami patrzyliśmy razem przez otwarte okno salonu na niebo letnie, usiane gwiazdami, a kilka razy dostrzegłem, że promyk księżyca przejrzał się w kryształowéj łzie, drżącéj na brzegu długiéj jéj rzęsy. W jednéj z chwil takich, zamiast, jak zwykle mówiła, „kuzynku!”, powiedziała mi: „mój Władziu!” Jam upadł na kolana przed nią i oświadczył jéj gorące afekta moje tak, jakby już lepiéj i sam Werter uczynić nie potrafił. Ona długo trzymała chusteczkę przy oczach, potem spojrzała na gwiazdy, na mnie, na księżyc, na rąbek swojéj sukienki, potém znów na mnie, aż w końcu szepnęła cichutko: „kocham!” Potém była chwila milczenia, druga cichéj rozmowy, a potém ktoś trzeci wszedł do salonu, usiadł przed fortepianem, zagrał, a ona porwała się z siedzenia i zawołała: „potańczmy walca!” — i tańczyliśmy walca przez całe dziesięć minut, nie przestając. Słowem, kochaliśmy się... przez całe trzy miesiące...
Umilkł na chwilę doktor Władysław, a pani Ludwika, korzystając z przerwy, pełna ciekawości, rzuciła pytanie:
— I cóż się stało z tą miłością państwa? Jak się ona skończyła? kto was rozłączył?
— Rozłączyła nas akademia — z powagą odparł doktor.
— Akademia? — zawołały obie panie.
— Tak, akademia; albowiem czas wakacyi minął, a mnie trzeba było odjechać do stolicy, aby oddać się akademickim studyom. Przy rozstaniu płakaliśmy oboje, jak małe dzieci, a, w przeddzień mego wyjazdu, Julcia przysięgła mi na gwiazdy, strumyk i szmer gaika, że czekać na mnie będzie, że, gdy za lat kilka wrócę, zostanie moją żoną...
— I cóż? — zapytały dwie panie.
— Nic — odpowiedział doktor — na tém kończy się historya mojéj piérwszéj miłości...
— Jakto! — z żalem prawie zawołały kobiety — i nigdyś już pan więcéj Julci nie widział?
— Nigdy! — była odpowiedź.
— Czy umarła?
— Nie; żyje dotąd.
— Więc nigdy pan jéj nie spotkałeś?
— Owszem, spotkaliśmy się bardzo prędko po moim powrocie z akademii, aleśmy już siebie nie znaleźli. Ona z Julci stała się panną Julią, ja ze studenta doktorem medycyny. Ona przepędziła kilka lat w zabawie i nieprzerwanych prawie tańcach, ja w trudnéj, ustawicznéj pracy. Przemówiliśmy do siebie i wydało się nam, jakoby głosy nasze wcale inaczéj brzmiały, niż dawniéj; spojrzeliśmy sobie w oczy i nie poznaliśmy w nich dawnych dobrych naszych znajomych! Po kilku minutach rozmowy, nie znaleźliśmy nic do powiedzenia jedno drugiemu i rozeszliśmy się tak, jak ludzie, którzy, prócz ceremonialnego ukłonu, nic sobie wzajem ofiarować nie mogą...
Dwie słuchające panie westchnęły cicho i pochyliły głowy, jedna nad robotą, a druga nad dziennikiem. Po twarzy doktora szybko przesunął się odcień smutku. Wszyscy troje milczeli parę minut.
— A druga miłość pańska, czy podobną była do piérwszéj? — zagadnęła po chwili Ludwika.
— O, wcale niepodobną — odparł doktor Władysław, z wesołym uśmiechem. — Historya drugiéj miłości mojéj wydarzyła się w piérwszym zaraz roku, po ukończeniu akademickich studyów, a przedmiotem jéj była wdowa, mająca lat trzydzieści pięć.
— Ach! — krzyknęły kobiety.
— Tak, panie — z wielką powagą opowiadał daléj doktor — przedmiotem drugiéj miłości mojéj była osoba, mająca lat trzydzieści pięć. Była to wdowa po zmarłym profesorze uniwersytetu, córka profesora uniwersytetu, i siostra dwóch braci, którzy obaj byli także profesorami. Mądrość, jaką odznaczała się cała rodzina jéj, objawiała się téż i w niéj saméj, do najwyższego spotęgowana stopnia. Pani Eufrozyna była uczoną, bardzo uczoną, nadzwyczaj uczoną. Znała trzy języki umarłe, studyowała astronomią, fizykę, gieologią, chemią i fizyologią, czytała Hegla, Kanta, Fichtego, ba, Kartezyusza nawet i Bakona, umiała na pamięć kilka kazań ojca Lakordera i połowę dykcyonarza encyklopedycznego, wydanego przez ś. p. Diderota, Woltera, d’Alemberta i różnych innych podobnych bezbożników. Była to encyklopedya chodząca, osoba, złożona nie z ciała i kości, ale z prochu, pozostałego po spalonéj bibliotece Alexandryjskiéj. Wzrost miała wysoki, twarz chudą i bladą, oczy małe, koloru nijakiego, przykryte szafirowemi szkłami okularów. Włosy nosiła krótko przystrzyżone, ubierała się zawsze czarno.
— Wielki Boże! — zawołały, śmiejąc się dwie kobiety — i pan się w niéj kochałeś!
— Dalszy ciąg mego opowiadania wyjaśni paniom tę kwestyą — ciągnął doktor. — Pani Eufrozyna uderzyła mnie z razu oryginalnością całéj swojéj figury i wzbudziła we mnie taką ciekawość, jaką budzi zwykle niepospolite zjawisko. Przy drugiém widzeniu się, wiedząc o tém, że jestem doktorem, przemówiła do mnie po łacinie. Z razu poczułem coś nakształt trwogi, ale potém przyszła mi myśl żartobliwa, i tym samym językiem, jakiego ona użyła, mówiąc do mnie, zagadałem do niéj o składzie kolumny wertebralnéj u zwierząt ssących. Jakież było moje zdziwienie, gdy pani Eufrozyna, odpowiedziawszy na pytanie moje co do kolumny, rozpoczęła rozprawę o naczyniach włoskowatych i komórce zarodkowéj. Osłupiałem! lecz zaledwie zdołałem przyjść do siebie, gdy pani Eufrozyna ojczystym już naszym językiem zapytywała mnie, jaki systemat filozoficzny uznaję za słuszny, i czy jestem idealistą, materyalistą, skeptykiem lub spirytualistą? Nie pamiętam już, pod który z czterech tych sztandarów zapisałem się w owéj chwili, ale wiem dobrze, iż w kwadrans potém rozmawialiśmy o greckich hexametrach, rzymskim Pliniuszu i Plaucie, niemieckich Nibelungach i skandynawskich Sagach. Byłem zdumiony i zaciekawiony. Nazajutrz, po owych rozmowach, oddałem wizytę pani Eufrozynie.
Widzę się jednak zmuszonym dodać tu kilka słów o ówczesnym nastroju własnego mego umysłu. Wchodziłem dopiéro w życie, piérwsze kroki czyniłem w rozpoczętym zawodzie. Głowa moja pełna była wiedzy uniwersyteckiéj, serce pałało miłością dla nauki, a wszelkie marzenia o innéj miłości pracowite studya i surowe życie daleko i na długo odegnały ode mnie.
Świat znałem mało, a kobiety jeszcze mniéj. Oprócz Julci, z żadną inną nie łączył mnie nigdy dłuższy i serdeczniejszy stosunek.
W takiém téż będąc usposobieniu, zbliżyłem się do pani Eufrozyny. Wszechstronna, rzec można, olbrzymia jéj wiedza, jako téż prawdziwie spartańska surowość życia i olimpijska powaga układu, niezmiernie podziałały na moję wyobraźnią. Przytém, w owéj porze i daném miejscu, niewielu mogłem naokoło siebie znaléźć ludzi ukształconych i nam nie obcych, rad więc byłem, że spotkałem w pani Eufrozynie chętnego do rozmowy kolegę. Bywałem z razu co dwa dni, potém zacząłem bywać co dzień, i przepędzałem z nią całe długie jesienne wieczory, jakich pozazdrościć-by nam mógł niejeden z czterdziestu paryzkich nieśmiertelnych. Rozmawialiśmy... ach!... i o czémżeśmy nie rozmawiali... Ona siadywała na staroświeckiéj, z wysoką, żółtą poręczą kanapie, w czarnéj swéj sukni i szafirowych okularach; ja zaś naprzeciw niéj na fotelu, a pomiędzy nami był stół, dźwigający na sobie tyle woluminów zadrukowanego i zapisanego papieru, że starczyło-by ich na obładowanie dwóch dromaderów. Z woluminów tych wymykały się pyły niewidzialne i owiewały Eufrozynę tą mgłą tajemniczą i nieokreśloną, w jakiéj oczom naszym okazują się pewne rzadkie przedmioty, do dziedziny archeologii należące. Z posiedzeń tych, które zwyczajnie kończyły się późno, po północy, wychodziłem w stanie podniesienia ducha nadzwyczajnego. Podniesienie to bywało niekiedy podobne do przygnębienia, albo do jakiegoś dziwnego pomieszania; a wtedy wszystko, cośmy sobie wzajemnie przez cały wieczór nagadali, tak mi się w głowie kręciło i mąciło, że z trudnością odnajdowałem drogę do domu. Bądź co bądź, podziwiałem Eufrozynę i uwielbiałem ją. Po dwóch tygodniach znajomości, doszedłem do przekonania, że ma ona w sobie naturę troistą: męzką, żeńską i jeszcze jakąś trzecią, która była w niéj niezawodnie, ale któréj gatunku stale określić w żaden sposób nie mogłem. Wpadałem na myśl, że jest to natura przejściowa, któréj jedna strona graniczy z człowieczeństwem, a druga roztapia się w tém wielkiém Nic, które Buddyści wyrażają słowem Om.
W końcu uwierzyłem stale w migracyą dusz i patrzyłem na Eufrozynę, jak na wziętych razem siedmiu mędrców Greckich w metampsychozie, a kto wié? może i z królem Salomonem włącznie. Jedna tylko rzecz w pani Eufrozynie kłopotała mnie nieco. Było to najzupełniejsze niepodobieństwo, w jakiém zostawałem co do odszukania jéj własnéj indywidualności.
Jaką była, jak myślała, jak o różnych rzeczach sądziła, w co wierzyła, czego pragnęła, jakie piastowała nadzieje dla siebie i świata — nie wiedziałem. Gdym patrzył na nią, gdym słuchał jéj, przed oczyma memi przesuwali się z kolei różni filozofowie, astronomi, teolodzy, różne systemata planetarne, pokłady ziemi alluwialne, wulkaniczne i inne; niekiedy widziałem całe szkielety ludzkie, rozebrane z dokładnością, jaka przyniosła-by zaszczyt niejednemu gabinetowi anatomicznemu; albo znowu całe szeregi okazów, wydobytych z rozmaitych ras, na jakie dzieli się ród ludzki, począwszy od szlachetnych potomków Aryi, aż do Hottentotów i Eskimosów: lecz w całym tym szeregu wielce uczonych zjawisk, przyrządów i produkcyi, Eufrozyny nie widziałem. Pocieszałem się tém, że zjawisko to powinno było być przypisane owéj trzeciéj naturze, jaką w niéj dostrzegłem, a jaka jedną ze stron swoich rozpływała się w wielkiém buddyjskiém Nic. Naturę tę nazwałem sobie w końcu umkliwą, ponieważ umykała wciąż najbaczniejszym moim spostrzeżeniom. Kilka razy postanowiłem sobie bądź co bądź zmusić Eufrozynę, aby stanowczy uczyniła wybór między ojcem Lakorderem, a francuzkimi Encyklopedystami; pragnąłem dowiedziéć się, która z tych dwóch powag wydaje się jéj zasługującą na wiarę. Przy piérwszéj tedy sposobności, zapytałem jéj, czy we wszystkich punktach potwierdza mniemania ojca Lakordera, czy téż różni się z nim w niektórych? — To wielki mówca i teolog — odparła mi na to Eufrozyna — ażeby pana o tém przekonać, powiem ci jedno z jego kazań, które umiem na pamięć. — I powiedziała. Słuchałem w skupieniu ducha, ale kazanie było tak długie, że gdy skończyła je, zagadałem co prędzéj o czém inném, obawiając się w skrytości serca, aby nie rozpoczęła drugiego.
Uważając, że przez pośrednictwo ojca Lakordera nie dopiąłem zamierzonego celu, zacząłem nazajutrz szturm do indywidualności Eufrozyny od strony Woltera; spotkało mnie tu również niepowodzenie. Uczona moja przyjaciółka nazwała Woltera wielkim filozofem i dramaturgiem, tak, jak Lakordera mówcą i teologiem, a dla przekonania encyklopedycznego, wypowiedziała z pamięci piérwszą scenę trzeciego aktu „Zairy”. Tak samo było ze wszystkiém. Bądź co bądź, zawody te moje tłómaczyłem oną trzecią, umkliwą naturą Eufrozyny, i podziwiać jéj nie przestawałem.
Nieraz, opuszczając wieczorne z nią posiedzenia, ogłuszony sumą cyfr i imion własnych, jakie, nakształt wód Niagary, lały się z ust mojéj uczonéj przyjaciółki, przybity do ziemi ogromem jéj wiedzy, a zarazem wirujący z pędem nieporównanym w chaosie, brzemiennym całemi nieporachowanemi światami pojęć i myśli, nieraz w owych chwilach ogłuszenia, przygnębienia i niepodobnego do opisania wirowania, myślałem sobie: — Ach, gdyby ta kobieta mogła tylko choć raz mi powiedziéć, czyje teorye za swoje uznaje: ojca Lakordera, czy téż Woltera i innych podobnych mu heretyków, uznał-bym się za najszczęśliwszego pod słońcem śmiertelnika. — Probowałem odgrzebać, wydobyć na jaw jéj indywidualizm różnemi środkami i na różnych drogach, a zawsze bez najmniejszego powodzenia. Umkliwa natura jéj, ta, która-to zlewała się z najwyższém Nic wyznawców Buddy, stała mi wiecznie na przeszkodzie.
W końcu zrezygnowałem się i wyrzekłem wszelkich w téj mierze dalszych usiłowań; natomiast, z zamkniętemi oczyma a wytężonym słuchem, zanurzyłem się cały w bezdennym oceanie wiedzy, wylewającym się na moję głowę z ust Eufrozyny. Tak upłynęło dni dziewiętnaście; ja życie moje liczyłem na wieczory, a w końcu tak do nich przywykłem, że, jak tylko szarzéć zaczynało, bezwiednie prawie brałem kapelusz i wychodziłem na ulicę, kierując się w stronę pomieszkania mojéj przyjaciołki. Ona przyjmowała mnie z całą godnością i powagą, właściwą istocie tak nadzwyczajnéj, niemniéj jednak z uprzejmością, większą niż ta, jaką okazywała innym ludziom. Kilka razy na wargach jéj wązkich i bladych dojrzałem coś, co posiadało lekkie podobieństwo do uśmiechu, a pewnego wieczora, gdym wcześniéj przyszedł, niż zwykle, wydało mi się, jakoby słaby rumieniec okrasił w szanownych trudach pobladłe jéj policzki. Dziś nie zaręczył-bym za to, czy spostrzeżenie moje było słuszném; wtedy jednak byłem najmocniéj przekonany o prawdziwości tego rumieńca, i poczułem się nim tak zaszczyconym i w miłości méj własnéj zadowolonym, jak gdyby się Minerwa sama na widok mój zapłoniła wstydliwą krasą. Dnia dwudziestego znajomości naszéj, Eufrozyna, przy oddawaniu mi życzenia dobréj nocy, ścisnęła mię lekko za rękę, a zarazem powiedziała, że uczynił-bym jéj ogromną przysługę, gdybym nazajutrz z rana dostarczył jéj zwłok świeżo umarłéj sowy. Wyznaję, że przeląkłem się nieco tą prośbą. Po głowie mojéj przemknęła myśl, że Eufrozyna posiada może czarodziejską sztukę warzenia tych różnych podejrzanéj świętości kordyałów, jakie stanowiły jakoby umiejętność dawnych czarownic. Uspokoiłem się jednak zupełnie, gdy mi powiedziała, iż przedmiot żądany potrzebnym jéj jest do studyów anatomicznych. Czytała bowiem w wielu fizyologicznych traktatach, że wątroba predominuje wielkością swą nad wszystkiemi innemi częściami sowiego organizmu, lecz oddawna pragnęła naocznie przekonać się o téj prawdzie. Zaraz po powrocie do domu, rozesłałem posłańców w różne strony, w celu wynalezienia świeżych zwłok nocnego ptaka, i byłem tak szczęśliwy, że nazajutrz z rana tryumfalnie wnosiłem do mieszkania mojéj przyjaciółki piękny bardzo okaz sowiego trupa. Uczyniliśmy tedy sekcyą, a raczéj czyniła ją sama Eufrozyna, i tak zręcznie obchodziła się ze skalpelem, tak wprawnie chodziła około muskułów, z taką punktualnością oddzielała je od żył i kości, że aż poczułem pewną, że tak rzekę, fachową zazdrość. Obok téj zazdrości jednak, wzrosło i uwielbienie moje dla niéj. To mi to właśnie doktorska żona! — pomyślałem — a tknięty tą myślą pochyliłem się i usiłowałem zajrzéć pod szafirowe okulary, aby promienie wzroku mego wniknęły w źrenice zachwycającéj amatorki. Ale Eufrozyna tak była zajęta wydobywaniem i oglądaniem wątroby sowiéj, że na moje czułe spojrzenie najmniejszéj nie zwróciła uwagi, co bardziéj jeszcze podniosło w oczach moich jéj wielkość i napełniło mnie uczuciem, podobném do pokornéj skruchy. Resztę dwudziestego dnia i cały dzień dwudziesty piérwszy przepędziłem w towarzystwie mojéj przyjaciółki.
Byłem niespokojny, rozmawiałem z roztargnieniem, a po głowie méj kręciła się nieustannie myśl: to mi-to właśnie doktorska żona! Widząc niezwykły humor mój, Eufrozyna niespodzianie rzuciła mi pytanie: „Czy nie chciał-byś pan pojechać ze mną do Południowéj Ameryki?” — „A po co?” — spytałem. — „Dla studyowania tamecznéj Fauny i Flory”. — „Pani! — rzekłem — jestem lekarzem, mam wielu pacyentów, czuję obowiązek poświęcenia się usługom rodzinnego kraju, słowem, do Ameryki Południowéj nie pojadę, ale pragnę tu na zawsze z panią pozostać”.— „Jak to pan rozumiész?” — zapytała Eufrozyna.
Nie upadłem przed nią, jak kiedyś przed Julcią, na kolana, ale wziąłem na traf jeden z woluminów, stół obciążających, a trafiwszy właśnie na historyą Genezy, przeczytałem na głos ustęp, w którym znajdowały się słowa: crescite et procreamini.
W kilka minut po tém przeczytaniu, zostaliśmy narzeczonymi.
Zmęczony długiém mówieniem, doktor Władysław, umilkł na chwilę, a dwie, słuchające go i w czasie jego opowiadania śmiejące się wciąż, kobiety, zawołały z wyrazem przerażenia na twarzach:
— Zostaliście państwo narzeczonymi! Wielki Boże! Dlaczego nie było wówczas jakiéj akademii, która-by was rozłączyła?
— W braku akademii, z którą nie miałem już nic do czynienia — odpowiedział doktor — rozłączyła nas Fauna podzwrotnikowa.
— Ach! — swobodniéj odetchnęły kobiety.
— Narzeczona moja — opowiadał daléj doktor — po przyrzeczeniu mi swéj ręki, wydawała się przez cały wieczór mocno jakąś myślą ukrytą zaniepokojona. Przypisywałem to nagłéj odmianie, jaka zaszła w jéj położeniu, a jak pochlebiałem sobie, i pewnym affektom dla mnie, które zmąciły zwykłą wielkiemu jéj umysłowi pogodę. Nie odgadywałem jednak, że w tym umyśle toczyła się naówczas straszna walka, któréj ofiarą miałem być ja. Nazajutrz bardzo rano zostałem wezwany przez jednego z moich pacyentów, mieszkających na wsi. Pojechałem i przepędziłem przy nim dwie doby. Kiedym wrócił, znalazłem w mieszkaniu moim list od pani Eufrozyny, w którym donosiła mi, że, powodowana pragnieniem wiedzy i poczuciem powinności swych dla naukowych kwestyi, ujrzała się zmuszoną wyrzec się uczuć i pragnień osobistych, i przełożyć nad nie te uczucia i pragnienia, jakie nieprzepartą siłą pociągały ją oddawna w podzwrotnikowe krainy.
Odjeżdżała i życzyła sobie nie widziéć mnie więcéj, aby nie wznawiać téj walki, jaka stoczyła się w jéj sercu pomiędzy mną a Fauną, z zupełnym tryumfem téj ostatniéj. Starała się jednak pocieszyć mnie upewnieniem, że podróż jéj i studya, dla jakich ją przedsiębrała, trwać będą nie dłużéj, jak lat dziesięć i że, gdy po tym przeciągą czasu wróci w rodzinne miejsca, nic już połączeniu naszemu na przeszkodzie nie stanie. Po odczytaniu tego listu, uczułem się tak ogłupiałym, że nie mogłem dwóch myśli skleić w méj głowie. Zdało mi się, ze odstąpił ode mnie duch mądrości, unoszący mnie przez czas pewien po bezbrzeżnym oceanie wiedzy. Po chwili jednak poczułem w całym swym organizmie lekkość taką, jaką zapewne czuć musiał Jowisz, gdy z głowy swéj wyrzucił na świat, długo siedzącą w niéj, Minerwę.
Ogarnęła mnie jakaś skrzydlatość; zdawało mi się, że przez wszystkie pory w mojéj skórze wnikają we mnie powiewy świeżego powietrza, jakiego niby długo pozbawionym byłem; doświadczyłem szalonéj ochoty do latania, a przynajmniéj do tańczenia; gdy zaś w téj saméj chwili weszła do mego mieszkania stara gospodyni, która mi zwykle usługiwała, pochwyciłem ją wpół i, przyśpiewując dla niestracenia taktu, przetańczyłem z nią dwa razy naokoło bawialnego mego pokoju polkę tremblante.
Poczém schwyciłem kapelusz i, wypadłszy na miasto, kilka godzin biegałem po ulicach, przypatrywałem się błękitnym obłokom, jakbym pragnął przekonać się o ich rzeczywistém istnieniu, zaglądałem w twarze spotykanym przechodniom i cieszyłem się w głębi, że żaden z nich nie zakrawał na filozofa, teologa ni astronoma; stanąłem na brzegiem rzeki i zachwycałem się tém, że szum jéj nie był podobnym do żadnego z języków umarłych. Potém udałem się na wieczór do najweselszych i najmniéj uczonych ludzi, jakich znałem w całém mieście, a gwałtowna reakcya, któréj uległem, przeciągnęła się tak długo, że przez cały miesiąc żadnéj książki ani jednym nie dotknąłem palcem. Nie potrzebuję dodawać, że dziesięcioletni, naznaczony mi przez Eufrozynę, termin, uznałem za wieczny, naprzód dla téj przyczyny, że, po upływie jego, miał-bym szczęście poprowadzić do ołtarza czterdziestopięcioletnią oblubienicę, następnie dla innéj, którą było głębokie przeświadczenie, iż tylko tak młody i świeżo ze studenckiego munduru wyemancypowany człowiek, jakim byłem podówczas, posiadać może dostateczną sumę sił na podźwignięcie téj sumy umiejętności, którą reprezentowała sobą pani Eufrozyna. Byłem pewny, że za lat dziesięć nie zdołam już podnieść na barkach mych tak znakomitego brzemienia, i przestałem myśléć o tém zupełnie.
Takiemi słowami zakończył doktor Władysław opowiadanie o drugiéj swéj miłości. Dwie obecne panie długo śmiały się jeszcze.
— Ależ naopowiadałeś pan nam dziwolągów! — wołała pani Ludwika.
— Płonę cała od ciekawości dowiedzenia się, jakim był trzeci przedmiot miłości pana? — dodała Zofia.
— To prawda — potwierdziła Ludwika — chciała-bym coprędzéj wiedziéć, czy trzeci ów przedmiot podobnym był do Julci, czy do Eufrozyny?
— Ani do piérwszéj, ani do drugiéj — odparł doktor. — Gdy bowiem Julcia była dziewczęciem skrzydlatém, kryształowém, Eufrozyna kobietą przedstawiającą sobą kartę zżółkłego pargaminu, zapisaną od góry do dołu faktami, cyframi i nomenklaturami naukowemi, trzecia bohdanka moja, panna Helena, należała do rzędu istot, które są zarazem lwicą, rusałką, wulkanem i lodem.
Dwie panie słuchały z ciekawością, doktor Władysław po krótkim przestanku opowiadał daléj:
— Historya trzeciéj mojéj miłości, wcale nie była długą, bo trwała tylko trzy dni. Nastąpiła ona po historyi z panią Eufrozyną w lat cztery z okładem, a wydarzyła się w tém samém mieście, w którém przebywamy obecnie. Tylko, że panie jeszczeście tu nie mieszkały, a zatém i panny Heleny nie znacie. Zjawiła się tu ona nakrótko i przemknęła przez horyzont nasz, jak meteor, który blaskiem swym oślepia ludzi, lecz po zniknięciu najmniejszego za sobą nie pozostawia śladu, oprócz może na chwilę zwiększonéj ciemności. Była to panna przeszło dwudziestoletnia, córka rodziców niegdyś bogatych bardzo, ale którzy gonili już w owéj porze ostatkami majątku i używali tych ostatków na jak może być najokazalsze prezentowanie całemu światu swéj jedynaczki, czego następstwem miało być naturalnie świetne jéj wyjście za mąż. Panna Helena... ach, aby opisać paniom wszystkie jéj wdzięki i czarodziejskie powaby, muszę wprzódy zawezwać ku pomocy wszystkie muzy, które od początku świata wspierały niedołężną mowę ludzką, gdy wdawać się ona chciała w niepodobną walkę z naturą i odtwarzać to, co tamta utworzyła w chwili najpiękniejszego swego natchnienia.
Przebaczcie, tedy panie, jeśli tym razem muzy, których wzywać nie miałem dotąd we zwyczaju, odmówią mi swéj pomocy, a ja wam pannę Helenę opiszę nieco po doktorsku. A najprzód, wszystkie kształty jéj postaci znajdowały się w téj doskonałéj pełni rozwoju, które znamionuje zdrowie wyborne i siłę fizyczną niepospolitą. Przytém harmonizowały one z sobą tak przewybornie, tak zgadzały się z najsurowszemi warunkami klasycznéj, plastycznéj piękności, iż, patrząc na nie, można-by się omylić i wziąć je nie za kształty żyjącéj istoty, ale posągu, wykonanego przez Fidyasza, Kanowę, Michała Anioła, lub kogokolwiek z téj saméj kompanii.
Następnie, miała ona profil grecki, co znaczy, że grzbiet jéj nosa był jakby przedłużeniem czoła, że tedy czoło jéj i nos stanowiły linią zupełnie prostą. Mógł-bym ręczyć, że linia ta była najbardziéj, jak tylko to być może, równoległa do kolumny pacierzowéj, w górę przedłużonéj, któréj-to równoległości stopień stanowi, jak panie wiecie, jakość kąta, nazywanego zwykle kątem twarzy. Owóż u panny Heleny, kąt ten, nakreślony według metody Campera, to jest wzięty od otworu ucha do spodu nosa, a w drugiéj linii od najbardziéj wystającéj wypukłości na czole od miejsca najbardziéj wystającego szczęki wyższéj, posiadał, jak mniemam, niezawodnie stopni 92, co znaczy, że był kątem istnie greckim. Poczynając bowiem od Negrów, których kąt twarzy wynosi stopni 50 aż do...
— Litości! doktorze — zawołała, śmiejąc się, Ludwika — skończ-że już raz historyą tego kąta! Jesteśmy z góry przekonane, że kąt twarzy panny Heleny był zupełnie, doskonale, niezaprzeczalnie greckim. Powiédz nam pan co o jéj oczach... wszak to źwierciadło duszy...
— Co do oczu panny Heleny — odparł doktor — na te natura wyexpensowała wiele irysu, bo źrenice jéj, podobne były do dwóch okrągło wyciętych płatków czarnego puszystego aksamitu, gdzieniegdzie złotem przetykanych i pływających po dwóch, w kształt migdała urobionych, szkiełkach ciemno-błękitnego koloru.
Nad oczyma temi podnosiły się brwi, niby przepowiednią tryumfów ich właścicielki, w łuk tryumfalny wygięte; nad brwiami było czoło, z kości słoniowéj wyrzeźbione, a nad czołem włosy, bogato piętrzące się, pozaplatane, pozwijane, pokręcone i postrzępione, a tak czarne, że, patrząc na nie, mimowoli przypominała się znowu obfitość znajdującego się w naturze irysu. Pod greckim nosem były usta włoskie, karminowe, drobne i pulchne; za ustami ukazywały się ząbki olśniewającéj białości; a skóra na twarzy, ramionach i rączkach, cienkością i przezroczystością nie ustępywała listkowi śnieżnéj lilii.
Jak możecie zatem panie wnosić z opisu tego, lubo wyznaję, że wielce niedołężnego, panna Helena posiadała piękność przerażającą, przytém była ona tragicznie wesołą.
— Tragicznie wesołą! — zawołały kobiety — to dopiéro rzecz całkiem dla nas nowa! jakże to wesołość może być tragiczną!
— Tak, panie — ciągnął doktor. — Wesołość panny Heleny zakrawała na tragiczność, była ona bowiem jakąś wesołością niespokojną, gorączkową, pełną niby jakichś tęsknot ukrywanych, żalów tłumionych, porywów nieokreślonych. Panna Helena śmiała się często i dość głośno, była bowiem w towarzystwie bardzo śmiałą i układ miała swobodny; ale gdy śmiała się, mogło się zdawać, że wnet wybuchnie spazmatycznym płaczem, takie w tym śmiechu drgały dziwne jakieś tony płomieniste i zawrotne. Wtedy także złote niteczki, które gdzieniegdzie przetykały czarny aksamit jéj źrenic, przemieniały się w węże błyskawiczne, albo iskry, podobne do tych, jakich roje wyrzuca z siebie wulkan przed wybuchem.
To samo działo się z jéj oczyma wtedy, gdy grała lub śpiewała. Grała bowiem, jak Liszt, którego, powiadano, że była uczennicą, a śpiewała, jak... Cherubin. Co do mnie, nie mógł-bym stanowczo określić, czy, w chwili śpiewania, panna Helena podobną była do największego z archaniołów, lub do najbardziéj ziemskiéj z ziemskich teatralnych prymadon; było w niéj bowiem coś i z jednego gatunku, i z drugiego, a to właśnie połączenie niebieskości z ziemskością stanowiło pewien urok niezmiernie, że tak rzekę, drażniący... Poznajomiłem się z panną Heleną w sposób wielce prozaiczny, ponieważ piérwszym powodem, który sprowadził naszę znajomość, była pieczeń barania...
— Ach, mój Boże! — zawołała pani Ludwika — otóż znowu wpadasz pan na tor dziwolągów! czyliż nie możesz pan opowiadać porządnie.
— Ach, pani! — westchnął doktor — takie to już przeznaczenie lekarza, że, kędy się obróci, spotykają go wielce prozaiczne rzeczy i zjawiska. Ojciec panny Heleny był sławnym swego czasu gastronomem, a jedną z ulubionych jego potraw była baranina, którą, jak słyszałem, kucharz jego przyprawiać umiał, w sposób jemu tylko wiadomy.
Otóż pewnego dnia, szanowny czciciel kulinarnéj sztuki, spożył téj ulubionéj potrawy swéj ilość cokolwiek większą, niż przenieść mogła siła trawiących jego organów, z czego prostém następstwem wyniknęła lekka słabość gastryczna, a w skutek znowu téj słabości, ja zawezwany zostałem do zapisania ojcu panny Heleny mixtury, proszków lub pigułek, według własnéj w téj mierze uwagi. Przyszedłszy, znalazłem dwa salony napełnione ludźmi. Ludzie ci byli wszech stanów, wieków i nastrojów, tak fizycznych, jak duchowych, a wszyscy wydawali się globami, same przez się ciemnemi i martwemi, a z nadzwyczajną dokładnością i zarazem pędem niezrównanym, odbywającemi ruch obrotowy około słońca, którego sile ciążenia byli poddani, i które rzucało na nich ogień i światło. Słońcem tém była panna Helena. Przechodząc napełnione w ten sposób salony i dążąc do pokoju gospodarza domu, daleki byłem od myśli, że wkrótce sam przemienię w jeden z globów takich i własną osobę moję rzucę na firmament panny Heleny, jako smutny obraz człowieka, zmienionego w planetarnego satelitę, czyli w salonowy księżyc... Tak jednak stało się...
Po zapisaniu bowiem mixtury czy pigułek, już tego dobrze nie pamiętam, lekko słabemu ojcu, zostałem przez matkę i córkę zatrzymanym w salonach, już nie w charakterze doktora, ale gościa. Z razu pozostałem z niechęcią i jedynie przez grzeczność, a umieszczając kapelusz mój pod krzesłem, na którém usiadłem, przyrzekałem sobie w myśli, że nie zabawię dłużéj nad pięć minut. Aliści... któż odgadnie wyroki przeznaczenia? Pięć minut przemieniło się w dwanaście godzin: przyszedłszy o czwartéj po południu, wyszedłem z domu panny Heleny o czwartéj po północy. Wychodząc, czułem się zarazem i złym, i zachwyconym. Czułem, ach! czułem w głębi duszy, że w przeciągu dwunastu tych godzin zostałem globem, wykonywającym ruch obrotowy około słońca. Metamorfoza ta gniewała mnie, śmieszyła i do rozpaczy doprowadzała; a jednak nazajutrz, korzystając z otrzymanego zaproszenia, zaraz po odbyciu należnych pacyentom mym wizyt, udałem się znowu tam, kędy wielu bliźnich moich zostawało w tém samém położeniu, w jakie ja tak niespodzianie wpadłem.
Gdybyście mnie panie zapytały, co myślałem, idąc do domu panny Heleny, albo znajdując się już przy niéj, albo od niéj odchodząc, mógł-bym najsolenniéj zaręczyć, w potrzebie nawet przysiądz, że nie myślałem nic a nic. Co czułem? to inne pytanie. Czułem attrakcyą. Attrakcya ta była w nadzwyczajnie wielkim stopniu, a posiadała tę właściwość, że oczy panny Heleny, w których znajdowało się główne jéj siedlisko, nietylko mnie pociągały do siebie, ale jeszcze ja, oddalając się od nich, ciągnąłem je za sobą. Stały one bowiem przede mną wszędzie, gdziem się tylko obrócił, do tego stopnia, że kiedym się zabierał do jedzenia, widziałem je najwyraźniéj leżące na talerzu i z obawy, aby ich jak prostéj sztuki mięsa nie pokrajać, rzucałem nóż i widelec i nie jadłem nic. A kiedym miał pić wino, albo herbatę, widziałem znowu te oczy na spodzie kieliszka lub filiżanki, i połykałem napój z chciwością, łakomstwem i zażartością, myśląc, że, razem z którymkolwiek haustem, połknę i oczy panny Heleny. Co zaś do muzyki jéj i śpiewu, te były tak piękne i czarujące, i tak ciągle dźwięczały w mém uchu, że, zaklęty niemi, rozum mój utracił głos i mowę, a medycyna skamieniała i usnęła na dnie méj głowy, jak zaczarowana królewna z bajki w swym zaczarowanym pałacu.
Panna Helena była prawdziwém słońcem, które świeci dla wszystkich jednostajnie i tylko w taki sposób wywiera siłę ciążenia, że, wirujące wkoło niego, planety raz bliżéj od niego są położone, drugi raz daléj, tak, że gdy na jednym globie, lub jednéj strefie panuje nadzieją kwitnąca wiosna, drugą zalega ostra i trzęsąca się zima, albo ponura, chmurna jesień, aż znowu tam, kędy była wiosna, przychodzą chmury i mrozy, a na miejscu zimy i jesieni zjawia się wiosna i lato. Wszystko to zaś odbywało się w najdoskonalszym porządku, nieustępującym bynajmniéj temu porządkowi, jaki rządzi naszym systematem planetarnym. A ta tylko pomiędzy dwoma systematami zachodziła różnica, że w systemacie panny Heleny, żaden z wirujących wkoło niéj globów nie zajmował tego przyjemnego położenia, jakie jest udziałem planety Jowisza, po którego przestrzeni wieczna i nieustanna rozlewa się wiosna. Co do mnie, to, nie będąc wcale zarozumialcem, ani człowiekiem budującym zamki na lodzie, mogłem z razu śmiało wyobrażać sobie, że zostanę Jowiszem, tak mi przez cały piérwszy dzień znajomości było ciepło i świetlano, tak promienie mojego słońca ogrzewały mnie i oświecały jednostajnie i nieustannie, tkliwie i paląco zarazem. Po całéj powierzchni globu, jaki osobą moją reprezentowałem podówczas, rozlała się najprzyjemniejsza wiosna, a na długo drzémiącym, świeżo poruszonym gruncie, poczęły wyrastać liczne kwiaty, barwy i natury podzwrotnikowéj. Ta-to, jak sądzę, obfitość rzuconego na mnie ciepła i światła zatrzymała mnie od razu przy pannie Helenie przez dwanaście godzin. Byłem pewny, że w systemacie jéj zajmę miejsce Jowisza i z rodzajem tryumfu spoglądałem na nieszczęsnych Uranów, Neptunów, którzy, odrzuceni w najdalsze od słońca strefy salonu, trzęśli się od zimna i złości. Za tę dumę moję sprawiedliwie ukaranym zostałem, albowiem, zaraz nazajutrz, jeden z wczorajszych Neptunów objął przyjemne stanowisko Jowisza, ja zaś, jednodniowy król planet, zbladłem i poszedłem z kolei do najodleglejszego kąta, gdzie pozwoloném mi było trząść się do woli z zimna i gniewu. Nagła ta jednak zmiana pozycyi, zamiast zrazić mnie i na zawsze odtrącić od mego słońca, wzbudziła we mnie szaloną chęć przedarcia się ku niemu, utorowania sobie do niego drogi przez tłum szczęśliwszych globów, chociażby z pomocą łokci i pięści. Zbudziła się we mnie natura wojownicza, do jakiéj wprzódy nigdy się nie poczuwałem. Ręka moja machinalnie prawie podnosiła się do góry i podkręcała wąsa na sposób rycerski; począłem stąpać krokiem żołnierza, idącego do ataku, głowę zadzierałem tak, jak wojownik, zdecydowany bądź co bądź, choćby przelewem krwi własnéj, przedrzéć się przez nieprzyjacielskie szeregi i zatknąć chorągiew swą na murach fortecy, rozstrzygającéj losy zażartéj wojny.
To moje nawskróś wojownicze usposobienie musiało mnie uczynić podobnym do starożytnego Marsa, bo, pod koniec wieczora, panna Helena, dbała o nadanie każdemu ze swych globów właściwego mu stanowiska, pozwoliła mi zbliżyć się do siebie na tak małą odległość, w jakiéj planeta, noszący wyżéj wymienione nazwisko, krąży około słońca.
Najbliższym skutkiem tego zbliżenia się było to, że wyszedłem onego wieczora z domu panny Heleny, spalony na węgiel i najformalniéj przekonany o nieprawdziwości teoryi, dowodzącéj, iż wszystkie planety, nie wyłączając Marsa, mogą być miejscem pobytu istot organicznych.
Po samym sobie czułem, że dłuższe przebywanie w blizkości słońca, jeśliby nie zlało mnie z niém w nierozdzielną jedność, doprowadziło-by osobę moję do zupełnego spopielenia. A jednak, pomimo niebezpieczeństwa, które groziło mi przemienieniem się z człowieka i doktora medycyny w proch marny i nieużyteczny, nazajutrz szedłem znowu tam, kędy wabiły mnie dwa płatki czarnego puszystego axamitu, pływające po ciemno-błękitnych, w migdał wykrojonych, szkiełkach, i kędy rozlegał się czarujący śpiew panny Heleny. Cóż miałem czynić?
Nie mogłem spać, gdyż, z powodu ciągłego pozostawania słońca na firmamencie méj wyobraźni, nocy dla mnie nie było; nie mogłem jeść, bo, zamiast potraw, widziałem na talerzach leżące oczy panny Heleny, a czasem i grecki jéj nosek; nie mogłem pisać recept, gdyż obawiałem się zapisać któremukolwiek z moich chorych dwóch gran czarnych oczu, co-by niezawodnie w wielki ambaras wprowadziło miejscowych aptekarzy, a zarazem wzbudziło w nich niepochlebne mniemanie o przytomności mego umysłu...
Szedłem więc tam, kędy miałem perspektywę albo zamienić się w popiół, albo zostać Jowiszem. Byłem podobny do mola, rzucającego się w płomień świecy. Wprawdzie pomiędzy molem a człowiekiem, zwłaszcza doktorem, powinna zachodzić znakomita różnica. Mol bowiem rządzi się tylko instynktem, człowiek zaś rozumem, a doktor jeszcze i pewnikami, a także regułami, do jakich przyzwyczaiła go nauka. Wszakże, jak powiedziałem paniom wprzódy, rozum mój pozostawał w owéj porze w pożałowania godnym stanie głucho-niemego, a medycyna spała w méj głowie, jak zaklęta królewna. Pozostał mi więc tylko instynkt, i ten pchał mnie do panny Heleny, jak mola do świecy. Ach! co téż czasem nie dzieje się z człowiekiem!
Tu doktor Władysław westchnął i, pochyliwszy głowę, milczał chwilę. W swobodnym i żartobliwym tonie, jakim opowiadał historyą swojéj trzeciéj miłości, przebijało się pewne przykre wzruszenie, a jeżeli o Julci wspominał z lekkim smutkiem, o pani Eufrozynie ze szczerą wesołością, to myśl o pannie Helenie i znajomości z nią zdawała się budzić w nim pewien gniew nieokreślony, pewną, do siebie samego żywioną, urazę. Być może, iż nie mógł on zapomniéć i darować sobie tego, że była chwila, w któréj z człowieka zamienił się w glob, bezwiednie wirujący wkoło słońca, albo, w mola instynktem pociąganego ku świecy, od któréj, gdyby miał rozum, trzymał-by się w największéj, jaka być może, odległości.
— Przewidujemy blizki koniec znajomości pańskiéj z panną Heleną — ozwała się pani Ludwika — wszak powiedziałeś pan, że trwała ona tylko trzy dni!
— Tak, pani, — ciągnął doktor — znajomość moja z panną Heleną trwała dni trzy. Owóż dnia trzeciego téj znajomości naszéj, szedłem do domu panny Heleny w poobiedniéj porze; mógł-bym nawet powiedziéć, zamiast szedłem, leciałem, bo płatki czarnego aksamitu, haftowane złotem, unosiły się przede mną, a ja, ścigając je, biegłem tak prędko, jak nie biega nigdy żaden, w normalnym stanie umysłu będący, doktor medycyny. Gdy wszedłem do salonów, jak zwykle, napełnionych gośćmi, czarne płatki aksamitu poruszyły się żywo na swych błękitnych szkiełkach, i osypały mnie całego deszczem iskier i błyskawic. Zrobiło mi się ciepło, światło, wiosna nadziei zakwitła na gruncie reprezentowanego przeze mnie globu, poczułem się Jowiszem, patrzyłem w moje słońce oczyma, nużącemi się od olśnienia, a zarazem rozpływającemi się w zachwyceniu: słowem, ach! wyglądać musiałem na arcy-głupca! Wieczoru tego panna Helena ubraną była w błękitną suknią, w któréj pływała po salonach, jak bogini, owinięta falą obłoków. Nad kruczemi włosami jéj błyszczał srebrny dyadem, niby muzułmański półksiężyc, a przy drobniuchnych uszkach wisiały po dwie srebrne gwiazdy. Wyglądała tak promieniście, tak rozkosznie, jak cała Astronomia i Mitologia, razem wzięte.
Gdy śmiała się, śmiech jéj chwytał moje serce, szarpał je i rozdzierał na drobniutkie kawałki. Własną rączką zdjęła z tacy filiżankę herbaty i podała mi ją; prawda, że czyniła to samo dla czterech czy pięciu innych gości, ale zaczęła ode mnie, alem ja był piérwszy! Z wyższością i tryumfem spojrzałem na tych, których koléj przyszła po mojéj. Słowem, przez cały wieczór ów czułem się najszczęśliwszym, najdumniejszym i najszaleniéj rozkochanym z pomiędzy wszystkich, na kuli ziemskiéj mieszkających, doktorów medycyny. Byłem téż zapewne z pomiędzy nich najgłupszym, ale tego nie czułem wcale.
Tak trwało do godziny jedenastéj. O godzinie zaś jedenastéj, panna Helena stanęła przy fortepianie, przy którym siedział jakiś, mający jéj akompaniować, łysy jegomość, i zaczęła śpiewać. O! jakże śpiewała! O, jakże zazdrościłem łysemu jegomości, który umiał uderzać w klawisze tak, że tony, które z nich wydobywał, żeniły się z tonami jéj głosu! Gdybym był mógł, oddał-bym moję gęstą czuprynę w zamian za okrągłą i błyszczącą, jak szkło, łysinę owego jegomości, aby tylko być na jego miejscu, aby tylko módz akompaniować jéj śpiewowi. Śpiewała, oczy w górę wzniosła, ramiona jéj, widniejące z pod przezroczystéj koronki, posiadały nieruchomość posągu, tworzącą tajemniczy kontrast z cudném łonem, podnoszącém się i opadającém, jak fala wody, wzdymana i kołysana burzą!
Postać śpiewaczki odpowiadała śpiewowi, śpiew zgodny był z postacią, a wzrok i słuch otaczających fortepian śmiertelników nurzały się w tych pięknościach, jak w zawrotnym odmęcie. Jam stał z razu w oddalonym punkcie salonu, ale, zaraz po piérwszych dźwiękach wielkiéj aryi, uczyniłem dwa kroki na przód; im dłużéj zaś panna Helena śpiewała, tém daléj ja na palcach, kołysząc się dla niestracenia równowagi i nieuczynienia najmniejszego szelestu, postępowałem, aż przy końcu aryi, sam nie wiedząc jakim sposobem, znalazłem się o parę zaledwie kroków od niéj i ujrzałem, wyraźnie ujrzałem, jak oczy jéj spuszczały się od sufitu i z wolna, z wolna spoczęły na mojéj twarzy.
Byłem w téj chwili w stanie najkompletniejszego szaleństwa. Odrzuciłem w tył głowę, zawróciłem oczy tak, że aż dosięgłem niemi wierzchołka ściany, która znajdowała się za memi plecami, a ponieważ arya miała się ku końcowi i głos panny Heleny podnosił się stopniowo do najwyższego fortissime, które stanowiło finał, ja także podnosiłem ręce moje, aż podniosłem je tak wysoko, że, lubo głos panny Heleny wzmagał się jeszcze, nie mogłem już wyżéj ich podnieść, i tylko rzucałem je w różne kierunki, lub pływałem niemi w powietrzu, stosownie do mniéj lub więcéj energicznych modulacyi, w jakie łamała się przecudowna arya. W téj saméj chwili, nagle, niby świst wężowéj paszczęki, niby syknięcie nikczemnego gadu, zabrzmiał w mém uchu szept stłumiony: „Pan B. zachorował na cholerę, od godziny szukają pana doktora po całém mieście!”
Wstrząsłem się, jak człowiek, na którego głowę spada raptem całe wiadro zimnéj wody; ręce moje w dół opadły, oczy opuściły ścianę wznoszącą się za memi plecami, i mętném, a zarazem gniewném spojrzeniem przylgnęły do twarzy, pochylonego nad mém uchem, służącego. „Jaka cholera? zkąd cholera? — zapytałem, jak mogłem najciszéj; ale w téj saméj chwili arya skończyła się, panna Helena przestała śpiewać, a zamiast frenetycznych oklasków, jakie-by niezawodnie w każdym innym razie nastąpiły, po całym salonie rozległ się ponury i trwogą przejęty okrzyk: cholera! cholera! Długo wsłuchywałem się w ten powtarzany, przez kilkadziesiąt ust, okrzyk, i w opowiadanie służącego, który go pierwszy wywołał, a w końcu pojąłem, zrozumiałem wszystko.
W mieście naszém ukazała się cholera, a pan B., zwyczajny mój pacyent, człowiek o łapczywém podniebieniu, a słabych organach trawienia, stał się jedną z najpiérwszych ofiar téj plagi. Załamałem ręce i przez kilka sekund zostawałem w stanie przygnębienia nadzwyczajnego. Uczciwość bowiem i poczucie obowiązku nie postradały we mnie mowy i słuchu tak, jak to od trzech dni stało się z moim rozumem, i teraz wyraźnie wskazywały mi drogę, którą postąpić miałem, a która wiodła mnie prosto i bezpośrednio za drzwi tych czarownych salonów, gdzie jaśniało me słońce, z półksiężycem na głowie i gwiazdami przy uszach. Ha! nie mogłem uczynić inaczéj! Wziąłem kapelusz, skłoniłem się wszystkim obecnym, przycisnąłem do ust atłasową ręczkę panny Heleny i, z ciężkiém westchnieniem w piersi, puściłem się ze wschodów piérwszego piętra.
I tak skończyło się wszystko...
— I nie wróciłeś już pan więcéj do panny Heleny? — spytała pani Zofia.
— O! pani — odpowiedział doktor — z cholerą żartów niéma. Przy łożu pana B. przepędziłem resztę całéj owéj, tak czarownie rozpoczętéj, nocy, a o świcie zostałem wezwany przez medyczną zwierzchność, która, nic a nic nie troszcząc się ani o pannę Helenę, ani o moje ku niéj affekta, poleciła mi zarząd nad dwoma szpitalami, które z przerażającą szybkością napełniały się chorymi i umierającymi. Trzy tygodnie srożyła się w mieście naszém cholera, trzy tygodnie doglądałem szpitali.
Oprócz tego pędzono mnie do prywatnych domów, jak pocztowego konia, tak, że nie miałem czasu do pomyślenia nietylko o pannie Helenie, ale nawet o własnéj méj osobie i najbliższych jéj potrzebach.
Przytém zaklęta królewna, vulgo medycyna, ocknęła się ze swego snu zaczarowanego i poczęła maszerować po głowie mojéj przyśpieszoném tempo, a razem i mnie do podobnegoż ruchu pobudzać. Słowem, gdy, po trzech tygodniach, dzięki gorliwym i umiejętnym staraniom lekarzy, a także dobroczynnéj zmianie atmosfery, złowieszcza plaga opuściła nasze miasto, ja przyszedłem do mieszkania mego, trzęsący się od chłodu, niewyspany, nawskróś przesiąknięty octem, którego używałem jako antidotum od zarazy, od wielu dni nieumyty i nieprzebrany, z włosami rozczochranemi; a po przełknięciu kilku szklanek gorącego napoju, rzuciłem się na łóżko i przespałem całą dobę, bez najmniejszéj przerwy. Gdym obudził się i pomyślał, że nie potrzebuję już biedz do żadnego szpitala, byłem tak uradowany, jak człowiek, który, po długiéj i ciężkiéj chorobie, piérwszy raz oczy na świat otwiera. Panna Helena ani mi na myśl nie przyszła. Pomiędzy nią i mną stało straszne widmo cholery, a wspomnienie o świetném słońcu, którego przez trzy dni wiernym byłem satelitą, pogrążyło się w tém olbrzymiém morzu nędz, nieszczęść i cierpień ludzkich, na jakie przez trzy tygodnie patrzyłem i zupełnie w niém zatonęło. Kiedym potém przypomniał sobie pannę Helenę i moje trzydniowe szaleństwo, zaśmiałem się na całe gardło i zawołałem: — „O, niewiasty, Ewy, zwodnice, kusicielki! Czyliż potęga wasza do tego dochodzi stopnia, że nawet doktorów medycyny umiecie przemieniać w martwe globy, instynktem rządzące się mole!” I — dziwna rzecz! zamiast tęsknoty do panny Heleny, uczułem taką do niéj urazę, jakbym się gniewał na nią, że potęgą wdzięków swych i talentów uczyniła ze mnie przez czas jakiś najformalniejszego głupca. Kiedym wreszcie piérwszego spotkanego znajomego zapytał o nią, dowiedziałem się, że w czasie, gdym ja chodził około cholery i jéj ofiar, ona wraz z rodzicami wyjechała do stolicy, aby tam zimę przepędzić, co do reszty utrwaliło mnie w przekonaniu, że ani się zanosiło nawet na to, bym w jéj planetarnym systemacie mógł zostać Jowiszem, obdarowanym wiecznie kwitnącą wiosną nadziei i szczęścia. Nie martwiło to mnie jednak wcale i nie zmartwiła nawet wiadomość, którą w kilka miesięcy potém otrzymałem, że panna Helena bardzo świetnie wyszła za mąż, naturalnie, że nie za żadnego doktora, ani za nikogo z podobnego gatunku ludzi, ale za bogatego właściciela wiejskiego, posiadającego rozległe dobra, pałac, karetę, liberyą i pasport za granicę, wyrobiony dla siebie i żony. Tak więc, gdy pierwszéj miłości mojéj stanęła na przeszkodzie akademia, druga padła ofiarą Fauny podzwrotnikowéj, trzeciéj kres położyła cholera. Odtąd nie kochałem się już ani razu...
Doktor Władysław przestał mówić, a dwie kobiety patrzyły na niego i milczały parę minut.
— A ja powiem panu — ozwała się piérwsza pani Ludwika — że jeżeli wszystkie uczucia, jakich pan doznawałeś względem kobiet, ograniczają się do tych trzech, których historyą nam opowiedziałeś, toś pan wcale i ani razu nie kochał prawdziwie.
— A jednak — przerwał doktor — za każdym razem byłem najszczerzéj przekonany, że tak było...
— A ja panu powiadam, że tak nie było — ciągnęła pani Ludwika — piérwszy przedmiot, tak zwanéj przez pana, miłości pańskiéj, śliczna i urocza Julcia, była aniołkiem, milutkiém dzieckiem; a ponieważ i pan byłeś jeszcze więcéj dzieckiem, niż człowiekiem, uczucia wasze były nie miłością, ale marzeniem o miłości, wysnutém przy muzyce polki i walca. O pani Eufrozynie niéma co i wspominać! Był to dziwoląg, a pan czułeś dla niéj uszanowanie takie, z jakiém pogląda antykwaryusz na zwój spleśniałego pergaminu, zapisanego drażniącemi uczoną jego ciekawość znakami. Co do panny Heleny, no, to był już szał, żadnego wcale psychologicznego znaczenia nie posiadający. Amor zasłonił panu oczy, a po trzech dniach otworzyła je cholera. Słowem, z owych trzech quasi miłości, których historyą nam pan opowiedziałeś, żadna nie była prawdziwą miłością.
Tu pani Ludwika umilkła na chwilę, i popatrzywszy na doktora Władysława pół figlarnie, pół poważnie, dokończyła:
— Koniec końcem, powiadam panu, że teraz właśnie pan piérwszy raz w życiu i prawdziwie kochasz...
— I ja to samo utrzymuję — poparła słowa przyjaciołki pani Zofia.
Doktor milczał i patrzył na dywan, zaściełający posadzkę. Z twarzy jego zniknął całkiem wyraz żartobliwości, — spoważniał i zamyślił się. Kobiety spoglądały na siebie, i dawały sobie oczyma znaki porozumienia.
Ogólne milczenie przerwała pani Ludwika.
— Kochany panie Władysławie — rzekła — nie obrażaj się na mnie, jeśli ci powiem, że w tém żądaniu twojém posiadania żony, zachwycająco pięknéj i talentami świetnemi błyszczącéj, obok fałszywéj teoryi, jaką wyrobiłeś sobie o kobietach i małżeństwie, niepoślednią także rolę gra miłość własna, a raczéj po prostu próżność.
— Jak to pani rozumiész? — spytał doktor.
— Myślisz pan sobie — ciągnęła Ludwika — że wielce szczęśliwym jest mąż, którego żona jaśnieje w świecie uderzającym urokiem wdzięków i talentów, że wielce pochlebném jest dla mężczyzny, kiedy, wskazując na kobietę ogólnie adorowaną i powszechny wywołującą poklask, powiedziéć może: oto moja żona!
Doktor Władysław z lekkiém podziwieniem patrzył na tak mówiącą kobietę.
— W istocie — ozwał się po kilku sekundach milczenia — zmuszony jestem przyznać słuszność tym, którzy płci niewieściéj przypisują dar nadzwyczajnéj przenikliwości. Czuję się mocno upokorzonym, ale prawość moja nakazuje mi wyznać...
— Że nie omyliłam się w mych przypuszczeniach — dokończyła pani Ludwika.
— Tak, pani — z lekkiém wahaniem się przytwierdził doktor — my mężczyzni częstokroć podlegamy maluchnéj téj próżnostce...
— Która sprowadza ogromne nieszczęścia — dokończyły razem dwie kobiety.
— Dlaczegoż koniecznie nieszczęścia? — zapytał doktor — czyliż kobiety, doskonale piękne i obdarzone świetnemi talentami, mają być pozbawione innych gruntownych zalet?
Na twarzach dwóch pań odmalował się taki wyraz, jakby wiele miały do odpowiedzenia na to pytanie doktora, ale w téj saméj chwili otworzyły się na oścież drzwi do przyległego pokoju i ukazały okrągły stół, stojący pośrodku niewielkiéj salki jadalnéj, a na nim wesołą parą buchający samowar, światłą lampę i całą obfitą zastawę herbacianą.
— Otóż i herbata — wyrzekła gospodyni domu, powstając z kanapy i brzękając pękiem kluczyków, wydobytym z kieszonki ładnego fartuszka — odkładam tedy dalszy ciąg rozprawy naszéj na późniéj, i proszę państwa za mną...
Kończąc te słowa, była już na progu jadalnéj salki. Za nią udali się pani Zofia i doktor.
— Czyliż dzisiejszego wieczora nie zobaczymy już męża pani? — zwrócił się doktor do gospodyni domu wtedy, gdy ta, pięknemi a zwinnemi rękoma, z wesołym uśmiechem na ustach, wlewała do filiżanek płyn woniejący.
— O, mój biedny Witold dziś jest bardzo zajętym — odrzekła pani Ludwika. — Od godziny piątéj po południu zasiadł w swoim gabinecie nad ogromną pliką papierów i prosił, aby mu nikt w pracy nie przeszkadzał. To téż ja uśpiłam moję malutką, starszemu dziecku poleciłam spokojnie bawić się przy piastunce, a że Zosia była już u mnie, zasiadłyśmy cichutko w bawialnym pokoju, aby najmniejszy szmer nie dochodził do mego zapracowanego męża. Z góry bowiem zapowiedział mi, że ważnych zajęć swych nie ukończy przed północą.
To mówiąc, pani Ludwika z nadzwyczajną starannością ustawiała herbatę i różne przysmaki na tacy, które służący miał zanieść do gabinetu swego pana.
— Staraj się tylko wejść, jak można, najciszéj — troskliwie mu zalecała miła gosposia.
— Ach! — westchnął doktor — wielkiém to jest w istocie szczęściem dla pracującego człowieka, jeśli posiada żonę, która mu stworzy w domu tak pełne wdzięku i spokoju życie.
— Ale większe stokroć, jeśli mu zagra pięknie i zaśpiewa, albo dogodzi jego miłości własnéj, wzbudzając dla siebie admiracyą licznych i świetnych towarzystw — złośliwie nieco uśmiechnęła się pani Zofia.
— Najszczęśliwiéj zaś, jeśli w jednéj osobie łączą się wszystkie te przymioty razem — odciął się doktor.
— W tém-to i biéda, że najczęściéj chodzą one osobno — zauważyła pani Ludwika — osoby bowiem, zdolne do stworzenia domowego spokoju, nie zawsze umieją świetniéć, świetne zaś nie znoszą spokoju.
Doktor nic nie odpowiedział na tę ostatnią uwagę i gawędka potoczyła się innym torem.
Przy drugiéj jednak szklance herbaty, doktor Władysław na chwilę przestał rozmawiać; oczy jego pobiegły w przestrzeń, jakby tam szukały niewidzialnego jakiegoś przedmiotu. Potém spojrzał po kolei na obie panie, aż nakoniec, nie bez pewnego wahania, zapytał:
— Czy dawno widziałyście panie pannę Józefę?
Zaledwie dostrzegalny uśmieszek przebiegł po różowych wargach dwóch kobiet.
— Widziałyśmy ją przed dwoma dniami. Była trochę zmartwioną, ponieważ utraciła dwie uczennice, które z rodzicami odjechały na wieś. A pan wiész zapewne, jak w obecnéj porze trudno o otrzymanie nowych lekcyi.
— Gdyby Józia była samą — podjęła pani Zofia — nic-by jéj nie obchodziło materyalne niepowodzenie: sądzę bowiem, że, przy odwadze i skromnych przyzwyczajeniach, mogła-by poprzestać na bardzo małém; ale ojciec jéj, stary i chorowity, potrzebuje mnóztwo wygód, które podtrzymują jego exystencyą.
Doktor Władysław nic nie rzekł na to, i znowu zaczęto rozmawiać o czém inném, ale, przy trzeciéj filiżance herbaty, najniespodzianiéj w świecie odezwał się:
— Należy przyznać, że, w obecnym ustroju społecznym, kobieta, a do tego panna, która sobie, a jeszcze i komuś innemu, własną pracą byt wytwarza, posiadać musi niepospolitą dozę odwagi i wytrwałości.
— Nikt temu nie zaprzeczy, z pewnością — odpowiedziały dwie panie.
— To téż prawdziwie podziwiam w tym względzie pannę Józefę — wymówił doktor Władysław.
— W tym tylko względzie? — z wolna zapytała pani Ludwika.
— Owszem, i w wielu innych jeszcze — odpowiedział doktor, nie podnosząc oczu od filiżanki.
— Żeby jeszcze grała i śpiewała, a była nie po prostu ładną, ale plastycznie, doskonale piękną, była-by zupełnym, według pana, ideałem — wtrąciła pani Zofia.
— Żartujecie panie ze mnie — odparł doktor — a ja jednak nie przestaję utrzymywać, że artystyczne wykształcenie jest dla kobiety rzeczą niemal konieczną.
Dwie panie nic na to nie odpowiedziały, i przez cały wieczór nie było już żadnéj wzmianki, ani o pannie Józefie, ani o małżeństwie.
O godzinie dziesiątéj doktor pożegnał się i odszedł.
Pani Ludwika i pani Zofia, zostawszy same, stanęły naprzeciw siebie i długo, patrząc jedna na drugą, nic nie mówiły.
— Biedna Józia! — wyrzekła nakoniec piérwsza.
— Ona go kocha — ozwała się druga.
— Jestem tego pewną — wymówiły obie razem.
— Wprawdzie nic mi nigdy nie mówiła o tém — ciągnęła pani Ludwika — ale czyniłam spostrzeżenia, i te z pewnością mnie nie omyliły.
— Nie trzeba zresztą wielkiéj przenikliwości, aby to odgadnąć.
— Józia jest tak prostą i prawą, że wzruszenia jéj i uczucia przeświecają się, jak tęczowe kolory przez szybę kryształu.
— Byłam pewną, że on się z nią ożeni...
— I ja także; myślałam tylko, że nie śmié piérwszego słowa wymówić i, że go ośmielimy, zachęcimy.
— Otóż-to! zamiast tego dowiedziałyśmy się pięknych rzeczy.
Pospuszczały głowy i milczały znowu chwil kilka.
Po łagodnych, myślących ich twarzach, mknęły uczucia żalu, gniewu i lekkiéj ironii.
— Otóż to nieszczęście! — wyrzekła pani Ludwika — czego im trzeba? Lalek, cacek, świecidełek. I jeszcze tacy mężczyzni, jak pan Władysław! czego można spodziewać się od innych?
— Ja przecie utrzymywać nie przestaję, że i on także ją kocha.
Pani Ludwika z powątpiewaniem wstrząsnęła głową.
— Kochać nie kocha — odparła — bo gdyby kochał, to-by go takie drobnostki i wywarzone teorye nie wstrzymywały od ożenienia się z nią. Ale, że ma do niéj upodobanie, że podoba mu się ona bardzo, w tém żadnéj wątpliwości niéma. Cała rzecz w tém, że panuje nad swém własném uczuciem, wyobraziwszy sobie, iż Józia niestosowną dla niego była-by żoną.
— Dlatego, że nie umié grać i śpiewać — ironicznie wyrzekła pani Zofia.
— I że nie potrafi błyszczéć w salonach i ciągnąć za sobą roju adoratorów — dokończyła Ludwika.
Obie kobiety uśmiechnęły się, ale smutnie, i długo potém milczały. Po głowach ich szczególne jakieś krążyć musiały myśli, bo białe czoła sfałdowały się nieco, a po ustach, łagodnych zwykle, przebiegały ironiczne uśmieszki.





II.

Salonik pani Ludwiki miał to do siebie, że, czy słońce świeciło, czy deszcz padał, czy nad murami miasta rozpościerał się namiot z najczystszego błękitu, czy wisiały grube chmury jesienne, on zawsze był widny, światły i wesoły. Właściwość ta pochodziła może od nieposzlakowanéj czystości, jaką przyobleczone były ściany, sprzęty i posadzka, albo od śnieżnego muślinu, gustownie ułożoną draperyą zwieszającego się nad oknami, albo od świeżéj zawsze zieleni, ozdabiających pokój kilkunastu wazonowych roślin, albo jeszcze od pogodnego lica gospodyni domu, białego, spokojnego jéj czoła i wielkich, błękitnych oczu, które, kędy tylko się ukazały, świeciły wszędzie, jak gwiazdy dobréj nadziei. W tworzeniu téj spokojnéj pogody i światłości, jakie panowały nietylko w saloniku, ale we wszystkich innych pokojach, składających mieszkanie, i we wszystkich kącikach wszystkich pokojów, niemały téż brał udział gospodarz domu, adwokat Witold R.
Był to człowiek, mający lat czterdzieści z górą. Góra ta wprawdzie była niewielka, niemniéj jednak mieścił się już na niéj kawałek piątego krzyżyka, a pan Witold, nietylko że nie starał się ukrywać góry i krzyżyka, ale przeciwnie, często i z rodzajem zadowolenia wymawiał: „Człowiek, któremu, jak mnie, minęła czterdziestka...” Na to słowo, pani Ludwika robiła zwykle żartobliwie gniewną minkę i mówiła: — No, cicho już bądź, Witoldzie! po co to wyjeżdżanie ze swemi latami.
A on jéj na to odpowiadał: — Moja Ludwiniu! spostrzegałem zawsze, że tacy tylko ludzie ukrywają się ze swemi latami i pragną liczbę ich zmniejszyć w oczach innych ludzi, którzy nie radzi są ze swego życia, czują, że ono inne powinno było być, niż było, i pragnęli-by zawrócić powóz tam, zkąd on wyjechał, aby go lepszą poprowadzić drogą. Mój powóz jechał sobie zawsze Bożą drogą, nie bez tego naturalnie, aby, od czasu do czasu, nie potknął się o jaki kamień, albo nie toczył się jaką chwilę zbyt prędko, czy zbyt powoli; toć jednak ani razu nie wywrócił się do rowu, a wszystkie jego koła i resory są dotąd w najzupełniejszém zdrowiu i całości. A gdy jeszcze do tego powozu zabrałem ciebie i dwoje naszych dzieciaków, toż już i spokojnie wjeżdżam sobie na górę, na któréj wznosi się piąty krzyżyk mego życia, i wcale a wcale się tém nie martwię, że cztery już inne pozostawiłem za sobą. A mam nadzieję także, że to nie ostatnia góra i nie ostatni mój krzyżyk, ale nastąpi po nim jeszcze szósty i siódmy.
— I ósmy, i dziewiąty, i dziesiąty — śmiejąc się i całując męża w czoło, przerywała pani Ludwika.
— O, moja Ludwiniu! z tobą można-by Matuzalowe lata przeżyć i sądzić, że to była jedna chwila — odpowiadał mąż.
Pani Ludwika zaś po krótkim namyśle mówiła:
— Ależ znowu z drugiéj strony, zdaje mi się, że jedna chwila wspólnego naszego życia więcéj zawiera w sobie, niż Matuzalowe lata innych ludzi.
Komuś, kto-by słuchał téj rozmowy małżonków, mogło-by się wydawać, że wypowiedziane przez nich ostatnie dwa zdania są najzupełniéj sprzeczne z sobą. A jednak tak nie było, bo i pan Witold miał słuszność, gdy twierdził, że Matuzalowe lata przeżyte z panią Ludwiką mogły-by się wydać jedną krótką chwilą, i pani Ludwika nie myliła się, mniemając, że jedna chwila wspólnego ich życia więcéj zawierała w sobie, niż Matuzalowe lata innych ludzi. Zagadkę tę niech odgadnie, kto może i umié, aby zaś ułatwić zadanie, to tylko nadmienimy, że pan Witold i pani Ludwika posiadali każdemu z nich właściwy zakres czynności, że kochali serdecznie mnóztwo pięknych i wielkich rzeczy, i że pobrali się z prawdziwéj miłości. Jakiemi były atrybuta miłości téj, co ją udostojniły nazwą: „prawdziwéj” (która to nazwa, mówiąc nawiasem, wielkim jest, a nie każdemu uczuciu właściwym honorem), to znowu zagadka, którą, niech zgadnie, kto potrafi. Naszém zaś zdaniem, rozwiązanie jéj znajdzie ten tylko, kto je we własném nosi sercu, a kto wié? może nietylko w sercu, ale i w głowie.
A! być może, że jesteśmy w błędzie, mniemając, że każdy korpus pozbawiony głowy, jest sobie mniéj więcéj trupem, który rusza się przy sztuczném chyba nagalwanizowaniu, z wyjątkiem zapewne żab, które po dekapitacyi skaczą jeszcze niekiedy, i niektórych gatunków gadzin, które, pozbawione głowy, spacerują sobie po stole anatoma, jakby były oddzielnemi i całemi w sobie istotami. Co do nas, wyznajemy otwarcie, iż mamy wstręt nieprzezwyciężony do ciał bezgłowych, i z téj-to może przyczyny, wszelkie nawet abstrakcyjne postacie, utworzone z pojęć o cnocie, naprzykład miłości, poświęcenia i t. d., ukazują się wyobraźni naszéj, jako nietylko obdarzone sercem, ale także najregularniéj zaopatrzone w głowę. To wyraziwszy, wracamy do pana Witolda.
Owóż pan Witold, jak nie był bardzo młodym, tak téż i nie mógł wcale nazywać się pięknym. Miał wszakże wielce przyjemną powierzchowność, któréj główną, rzec-by można, jedyną ozdobą, był wyraz fizyognomii i niewymuszona łatwość układu. Średniego wzrostu i średniéj tuszy, rysy twarzy miał wielkie i wyraziste, oczy wypukłe, ściągłe, ciemno-szare i ocienione szerokiemi, gęstemi brwiami, czoło otwarte, lekko sfałdowane i wysokie, tém wyższe, iż nad niém... wznosiła się... ach!...
O, młode, miłe czytelniczki! wy, w których wyobraźni mężczyzna, godzien szacunku i sympatyi, przedstawia się nieodmiennie z głową, osypaną gęstemi kędziorami kruczych lub złocistych włosów, wy, istoty doskonale estetyczne i nawskróś przejęte pojęciami o doskonałéj piękności, jaka zdobić powinna każdego porządnego bohatera każdéj porządnéj powieści, wy pojmiecie i przebaczycie chwilę wahania, jakiéj doświadczamy przed nazwaniem po imieniu téj składowéj części osoby pana Witolda, która wznosiła się powyżéj jego czoła...
Powyżéj czoła pana Witolda wznosiła się — spora łysina.
Stało się! słowo wyrzeczone i cofniętém być nie może! Pan Witold posiadał na głowie swéj sporą łysinę, co jednak, jak ośmielamy się piastować nadzieję, wybaczoném mu będzie przez młode i miłe czytelniczki, gdy raz jeszcze je upewnimy, iż brak włosów na głowie nie pociągał wcale u niego braku rozumu w głowie, ani szlachetnych uczuć w piersi. Aby zaś zupełną już dla poczciwego męża pani Ludwiki otrzymać absolucyą, dodajemy jeszcze i to, że pan Witold nie zajmuje w niniejszéj opowieści miejsca głównego bohatera, bo to miejsce z góry już w myśli naszéj przeznaczoném zostało dla doktora Władysława, którego przecie nie uczyniliśmy wcale łysym, aleśmy przeciwnie dali mu bardzo piękną, gęstą czuprynę. Nie jesteśmy bowiem do tyla pozbawieni artystycznego smaku i znajomości stosunków światowych, abyśmy mogli sympatyi i współczuciu miłych młodych pań przedstawiać mężczyznę z głową, w czwartéj części ogołoconą z włosów.
Nie, wiemy dobrze, co się komu należy, a pragnąc, aby cała suma sympatyi i współczucia czytelniczek przelała się na doktora Władysława, gęstą opatrzonego czupryną, dla łysego pana Witolda prosimy tylko o szacunek i życzliwość, na które-to uczucia, jak upewniamy najsolenniéj, w zupełności on zasługuje.
Przez miłość jednak sprawiedliwości, dodać tu powinniśmy, że panu Witoldowi było z łysiną bardzo do twarzy, podnosiła ona bowiem szlachetny, myślący i otwarty charakter jego czoła, a przytém dobrze zgadzała się z nieco surowym wyrazem ciemnoszarych oczu. Oczy pana Witolda były w istocie nieco surowe: odbijało się w nich życie nie na żart spędzone, niejedna troska przebyta i ciężka przeciwność pokonana; że jednak te troski i przeciwności, jakie niezbędnie towarzyszyć musiały życiu człowieka pracującego i trudem własnym drogę sobie śród świata torującego, nie uczyniły pana Witolda jednym z tych ludzi, których dla pedanteryi, srogości, oschłości i zarozumiałości, można-by nazwać ciężkim do podźwignięcia fantem i twardym do zgryzienia orzechem, świadczył o tém znowu wyraz ust jego, na których mieszkał często uśmiech żartobliwy, swobodny, niekiedy nawet serdecznie wesoły i jowialnie dowcipny. W téj swobodzie i wesołości, z jaką pan Witold uśmiechał się i mówił, znać było spokój wewnętrzny człowieka, zadowolonego ze sposobu, w jaki upływały dni jego, i zgodę, w jakiéj zostawał z samym sobą i tém, co go najbliżéj otaczało.
Takim był pan Witold; jaką zaś była pani Ludwika, wiemy o tém, a przynajmniéj dorozumiewać się możemy od samego już początku opowieści niniejszéj. Gdy więc jeszcze zwrócimy uwagę na to, że obok téj pary poczciwych, myślących, pracujących i kochających się ludzi mieszkała para drobniutkich istotek, zdrowych, rumianych, złotowłosych, wesołych, a od rana do wieczora świergocących owym porannym językiem, którego znaczenie rozumié jedno tylko ucho matczyne, jak poranny świergot ptasząt zrozumiałym bywa jednéj tylko matce-naturze; to i nikogo z nas dziwić nie będzie, że, czy na świecie były chmury, czy słońce świeciło, w niewielkim, ładnym saloniku pani Ludwiki i we wszystkich innych pokojach, mieszkanie składających, i we wszystkich zakątkach tych pokojów, widno było, światło i pogodnie.
W tym tedy saloniku widnym, światłym i pogodnym, siedziała około południa pani Ludwika, a lubo godzina dość wczesną jeszcze była, salonik i jego pani wyglądały tak świeżo i porządnie, jak gdyby oddawna ukończyły już były swoję toaletę. Przed miłą gosposią stał koszyczek z robotą, a z pod kraciastéj pelerynki ładnego jéj szlafroczka wyglądała książka, na któréj kartach spoczywały jéj oczy. Nieco daléj, na zaściełającym posadzkę dywanie, piłką i drewnianym konikiem bawił się trzyletni chłopczyk, istny Rubensowski aniołek, biały, rumiany, pyzaty, z szeroko otwartemi szafirowemi oczyma i ruchliwą główką, zarzuconą lasem złotych kędziorków.
Pani Ludwika to czytała, to przemawiała do bawiącego się u jéj stóp chłopczyka, który znowu ze swéj strony wielce ożywioną a nieustającą prowadził rozmowę ze swym konikiem i ze swą elastyczną piłką.
Za ścianą saloniku, z wielkiém ożywieniem i wesołością rozmawiały dwa męzkie głosy. U drzwi wchodowych ozwał się dzwonek, a po kilku minutach dał się słyszéć w przedpokoju szelest sukien jedwabnych.
Do saloniku wszedł służący i oznajmił wizytę pani prezesowéj D. z córką.
— Pani D.? — ze zdziwieniem zawołała pani Ludwika, a zarazem chmurka lekkiego niezadowolenia przemknęła po jéj czole. Odłożyła jednak książkę na stronę i wyrzekła: — Proś!
W téjże saméj chwili do saloniku wchodzili dwaj mężczyźni.
— Pani D.? — wymówił pan Witold, z takiémże samem zdziwieniem, jak jego żona, a tylko zniżonym głosem dodał: — Zkąd-że znowu wzięła się tu ta baba?
— Któż to taki? — również cicho zapytał doktor Władysław.
Pan Witold pochylił się do jego ucha i szepnął:
— Jest to najwytrwalszy myśliwy z całego świata chrześcijańskiego. Wiecznie bowiem poluje, pudłuje i znowu poluje.
— Nie rozumiem — odparł doktor Władysław.
Po żartobliwym uśmiechu, z jakim zwrócił się ku niemu pan Witold, poznać można było, że zabierał się do wyjaśnienia mu słów swoich, ale nagłe a szerokie otworzenie się drzwi nie pozwoliło mu spełnić zamiaru. Drzwi otworzyły się szeroko, bardzo szeroko, a przez nie weszły dwie panie, ubrane bogato, bardzo bogato. Miały na sobie suknie, których długość czyniła je podobnemi do komet, wróżących wojny, zarazy i nieurodzaje.
— O, jakże dawno nie widziałam lubych, kochanych państwa! — mówiła starsza z dwóch pań, ściskając na przemian ręce pani Ludwiki i pana Witolda w dłoniach, okrytych żółtemi rękawiczkami. — A ta luba, kochana Ludwinia, jakże wypiękniała, jak mi cudownie, zachwycająco wygląda! Słyszałam, że macie dwoje dziatek? o, jakże-bym chciała widziéć te lube kochanki! Nie posiadam się z radości, że przybyłam do waszego lubego, kochanego miasteczka. Małe to wprawdzie, ale takie lube, kochane! Wprawdzie rozstałam się z moją lubą, kochaną wioseczką, ale, mój Boże, dla osób, które, jak my, żyć mogą tylko w kółku miłych, lubych towarzystw, wieś jest prawdziwém pustkowiem, szczególniéj téż po śmierci mego nieboszczyka męża, pana prezesa D., tego lubego człowieka.
Niewiadomo, co-by daléj powiedziała pani prezesowa o swoim nieboszczyku mężu, panu prezesie D., lecz gospodyni domu przerwała jéj mowę zaproszeniem, aby usiadła na kanapie. Nie zaraz jednak zaproszenie to przyjętém zostało, bo pani prezesowa wprzódy jeszcze wykonała kilka szybko po sobie następujących dygów, którym towarzyszyły nadzwyczajnie miłe uśmiechy. Ostatni dyg i ostatni uśmiech stosowały się wyraźnie do doktora Władysława, co widząc, gospodarz domu, wygłosił z wielką powagą następującą rekomendacyą:
— Przedstawiam lubéj, kochanéj pani, mego kochanego, lubego przyjaciela, doktora Władysława X.
Pani prezesowa uczyniła kilka nowych wydań dygów i uśmiechów, a zarazem oświadczyła, że nieskończenie miło jéj jest i lubo...
Przerwała jéj wszakże pani Ludwika, trzeci czy czwarty raz wygłaszanym wnioskiem umieszczenia całego towarzystwa na kanapie i fotelach. Wniosek ten, nadzwyczajnie stanowczym tonem wygłoszony przez gospodynią domu, z któréj czoła nie schodziła lekka chmurka niezadowolenia, przyjętym na końcu został, i towarzystwo, z pięciu osób złożone, obsiadło okrągły stolik, przyozdobiony lampą i zarzucony dziennikami.
Nie należy mniemać, aby pani prezesowa, zasiadłszy na kanapie, przestała dygać, siedząca bowiem postawa, nietylko nie zdawała się kłaść tamy tym niezmiernie uprzejmym i szybko po sobie następującym poruszeniom, ale owszem, skupiając te poruszenia w ciaśniejszy punkt dośrodkowy, jakim była górna połowa jéj ciała, czyniła je bardziéj jeszcze wydatnemi i wpadającemi w oko. Te ciągłe dygi, jako téż nadzwyczajna ruchliwość szanownéj téj damy, a bardziéj jeszcze szczupłość, drobne rozmiary kibici i ożywione giesta, jakiemi poruszały się żółto odziane ręce, nadawały jéj szczególniejsze podobieństwo do pewnego milutkiego, zgrabniuchnego i ruchliwego stworzenia, zwanego wiewiórką. Podobieństwo to znacznie powiększało się tém, że suknia pani prezesowéj była orzechowego koloru, a wielkie strusie pióro takiéj-że barwy, strojące jéj kapelusz, puszystością swą i sposobem, w jaki było umieszczone na głowie, przypominało bardzo ogon wyżéj wymienionego stworzonka wtedy, gdy ono, przestraszone lub zadumane, przykrywa nim górną część pyszczka. Oprócz tego, można było jeszcze porównać panią prezesową do karmelka i do zmarzniętéj pomarańczy. Piérwsze podobieństwo pochodziło od niezrównanéj słodyczy, jaką tchnęło każde jéj słowo, drugie — od koloru jéj twarzy, która była niepomiernie żółtą, a tu i owdzie zmarszczkami pokreśloną. Włosy pani prezesowa miała orzechowego koloru, w bardzo symetrycznych lokach obiegające czoło dookoła, ale oczy były piwne, i lubo wcale nie odznaczały się zbytnią wielkością, zwracały jednak na siebie uwagę niezmierną swą żywością i ruchliwością. Nie brakło im także i bystrości, a także pewnych ostrych połysków, sprzeczających się ze słodyczą nieustannych uśmiechów. Wogóle, nie można powiedziéć, aby osoba pani prezesowéj przedstawiała całość uroczą i pociągającą.
Ale o jakże inaczéj było z młodszą damą, która zajęła miejsce na fotelu i, w postawie pełnéj najponętniejszego wdzięku, siedziała teraz obok gospodyni domu, przemawiając do niéj dźwięcznym, srebrzystym głosem, w którym z góry już słyszałeś najpiękniejszą, naturalną zdolność do śpiewania kontraltem! Jeżeli matka młodéj damy przypominała wiewiórkę, karmelek i zmarzniętą pomarańczę, ona przywodziła przed wyobraźnią patrzącego na nią śmiertelnika wszystkie nieśmiertelnéj piękności Nimfy, Dryady, Rusałki i tym podobne legendowe, lub mitologiczne istoty. Patrząc na nią, można-by sądzić, że niebo Mahometa zstąpiło na ziemię, albo, że ona była jedną z Hurysek tego nieba, którą, zazdrosne o wyższość jéj piękności, współ-niebianki wygnały na padoł płaczu.
Zwoje i fałdy jedwabnéj tkaniny wspaniale opływały kibić jéj, pełną doskonałych uroków, a drobny płatek aksamitu, mający pretensyą przedstawiać kapelusz, nie ukrywał wcale czarnych, jak krucze pióra, włosów, które pozwijane, posplatane i postrzępione, wznosiły się nad czołem i migotliwe cienie rzucały na śnieżną, gibką szyję. Profil miała grecki, co znaczy, że grzbiet jéj nosa, tworzył bezpośrednie przedłużenie czoła, a pod brwiami, zagiętemi w tryumfalne łuki, mieszkały dwie czarne, aksamitne źrenice, z których każda pływała po tle ciemno-błękitném i błyszczała słabą gwiazdą. Usta, ząbki, rączki, płeć i wszystkie inne drobiazgi, należące do twarzy i postaci młodéj panny, doskonale odpowiadały wyżéj wymienionym pięknościom i przykładały się znacznie do utworzenia jednego z najmilszych widoków, jakie oglądać mogą oczy mieszkańców naszego planety.
— Jest to najpiękniejsza panna w całém chrześcijaństwie — szepnął na ucho doktora Władysława pan Witold, w chwili, gdy panie, zajęte rozmową, usłyszéć go nie mogły.
Ale doktor Władysław nie zdawał się z razu olśnionym, ni podbitym tylu wdziękami, które tak nagle zajaśniały przed jego wzrokiem. Usiadł nieco na uboczu i najobojętniéj w świecie bawił się przeglądaniem albumu, żadnego w rozmowie nie przyjmując udziału.
— Tak tedy, luba kochaneczko — mówiła pani prezesowa, usiłując utrzymać w swych dłoniach rękę pani Ludwiki — tak tedy jesteśmy znowu sąsiadkami; gdyż, jak mówiłam ci, mieszkanie nasze znajduje się na téj saméj ulicy, co i wasze, lubi, kochani państwo! Przyznam ci się otwarcie, że miałam do wyboru wiele lokalów, pomiędzy któremi były daleko piękniejsze i obszerniejsze, ale, dowiedziawszy się, gdzie mieszkasz, powiedziałam sobie, że lepiéj nam będzie znieść trochę niewygody, byle-by zamieszkać bliżéj naszéj kochaneczki Ludwisi.
— Bardzo wdzięczną jestem pani prezesowéj za jéj względy, na które, nie wiem, czy zasłużyłam — wtrąciła pani Ludwika.
— I Kornelka powiedziała to samo — ciągnęła pani prezesowa, nie zważając na przerwę. — Nie prawdaż, Kornelko, że powiedziałaś: „wolę ciaśniejszy i mniéj piękny lokal, byle-by znajdować się w blizkości naszéj lubéj kochaneczki Ludwisi?”
Panna Kornela podniosła na matkę swoje wielkie, aksamitne oczy, uśmiechnęła się prześlicznie, i odpowiedziała:
— Tak, mamo.
— A widzisz, a widzisz, że tak powiedziała — wołała pani prezesowa, wstrząsając rękę gospodyni domu, któréj ani na chwilę nie wypuszczała ze swych dłoni. — Wszak kiedyś kochałyście się ze sobą, lube kochaneczki, jak dwa aniołki, wtedy, gdy ty, luba kochaneczko Ludwisiu, mieszkałaś jeszcze przy swych lubych, najdroższych rodzicach! Wprawdzie Kornelka była jeszcze dzieckiem, ale ona taka czuła, kochająca, i jeśli kogo pokocha, to już nigdy nie zapomina; upewniam lubych, kochanych państwa, że nigdy nie zapomina.
Przy ostatnich słowach, pani prezesowa powiodła po otaczających twarzach niemal uroczystym wzrokiem, jakby przez to wyrazić chciała, że najlżejsza wątpliwość, co do prawdziwości tych słów, była-by uważana przez nią za osobistą urazę i najobrzydliwszą nieprzyzwoitość. Nikt téż z towarzystwa nie ośmielił się objawić najlżejszego powątpiewania, a wszyscy owszem wydawali się mocno zbudowanymi tą dobrą pamięcią, jaką, według słów matki, obdarzoném było serce panny Kornelii. Pan Witold nawet odezwał się z westchnieniem, świadczącém, jak mocno był zbudowanym:
— Jakże to piękny przymiot i rzadki w teraźniejszym świecie!
— O, rzadki! bardzo rzadki! mój luby, kochany panie! — ciągnęła pani prezesowa — ale Kornelka odziedziczyła go po rodzicach. Ja przez całe moje życie byłam taka, i mój nieboszczyk mąż, pan prezes D., był taki. Pewną jestem, że i Kornelka będzie taka.
Teraz panna Kornelia, jakby nagle sobie o czémś przypomniała, żywo zwróciła się do pani Ludwiki:
— Czy pamiętasz, Ludwisiu — rzekła — moję małą Zorynkę, pudliczkę białą, z którą nieraz bawiłyśmy się, gdyś bywała u nas ze swemi rodzicami?
— W istocie, nie przypominam sobie dobrze Zorynki — odrzekła pani Ludwika.
— O, mój Boże! ja o niéj nigdy, nigdy nie zapomnę! — zawołała panna Kornelia — zmarła mi przed rokiem, pochowałam ją w ogrodzie pod krzakiem różanym, i to mnie tylko pociesza, że o każdéj wiośnie najpiękniejsze centyfolie kwitnąć będą na jéj grobie.
O, jakiż cudowny kontralt dźwięczał w głosie panny Kornelii, gdy to mówiła. Mowa jéj wydawała się najrzewniejszym, najmuzykalniejszym trenem, jaki kiedykolwiek wygłoszonym został nad zgonem jakiéjkolwiek Zorynki. Panna Kornelia nie ograniczyła się zresztą tém krótkiém wspomnieniem pośmiertném, ale z wielkiém ożywieniem i zawsze tym samym głosem, z którego wydobywały się najcudowniejsze tony kontraltu, poczęła opowiadać pani Ludwice o wszystkich rzadkich przymiotach i nadzwyczajnych wdziękach przedwcześnie zgasłego w rodzie psim fenomenu.
— O, ja jéj nigdy nie zapomnę! — powtórzyła parę razy, a za każdym razem, giestem pełnym rzewności, składała drobne rączki, a dwiema złotemi gwiazdami patrzyła w sufit.
Pani Ludwika słuchała mowy swéj dawnéj znajoméj z uśmiechem i lekkiém roztargnieniem, źle świadczącém o zamiłowaniu jéj w Zorynkach i tym podobnych uroczych stworzonkach, pani prezesowa zwróciła swą mowę do pana Witolda, który zdawał się jéj słuchać w wielkiém skupieniu ducha, a doktor Władysław przeglądał ciągle album i kilka razy, w czasie gdy panna Kornelia rozpowiadała o śmierci Zorynki i pełnym chwały jéj żywocie, podniósł głowę i przelotne spojrzenie rzucił na rozmawiającą piękność. Nie zdawało się wszakże, aby zwracał uwagę na słowa rozmowy, gdyż wyraz jego fizyognomii, obojętny i zamyślony, nie zmienił się ani na chwilę i nie ożywił rozczuleniem, ani wesołością, z których-to uczuć jedno musiało-by koniecznie w przeciwnym razie wstrząsnąć jego sercem lub umysłem. A wszakże pewném było, że kilka razy podniósł głowę i przelotne spojrzenie rzucił na pannę Kornelią. Być może, że zdarzyło się to właśnie wtedy, gdy głos jéj podniósł się o jednę skalę wyżéj i zabrzmiał najpiękniejszym kontraltem, a zwoje i fałdy jedwabnéj tkaniny poruszyły się śród zapału, z jakim mówiła, i wydały szelest, podobny do tego, jaki sprawują skrzydła gołębicy, unoszącéj się w obłoki.
— Więc luba, kochana pani zupełnie już rozstała się ze wsią? — pytał pan Witold pani prezesowéj.
— O, tak, luby, kochany panie — była odpowiedź — ja i Kornelia zgodziłyśmy się jednogłośnie na zupełną wyprzedaż dóbr naszych, ponieważ, po śmierci mego nieboszczyka męża, pana prezesa D., nie mogłyśmy słabemi naszemi siłami podźwignąć całego gospodarstwa. Przytém chciałam, aby Kornelia poznała trochę świata; to lube, kochane dziecię nie zaznało jeszcze przyjemności, właściwych swemu wiekowi.
Przy ostatnich wyrazach pani prezesowéj, szybko powstrzymane uśmiechy przemknęły po ustach gospodarza i gospodyni domu, ale mówiąca nie dostrzegła tego bynajmniéj, i dygając, uśmiechając się, rzucając oczyma w różne strony pokoju i powiewając w powietrzu żółto odzianemi rękoma, rozpoczęła długie jakieś opowiadanie, zwracając się przeważnie do pana Witolda.
Doktor Władysław zaś po raz piérwszy przemówił:
— Nie pojmuję, jak można nie lubić wsi...
Mówiąc to, patrzył na gospodynią domu, ale panna Kornelia, która od kilku chwil, milcząc, patrzyła na rozrzucone po stole dzienniki, podniosła oczy i z wolna wymówiła:
— Nie pojmuję.
I nic więcéj nie powiedziała; wszakże jedyny wyraz, jaki rzekła, zabrzmiéć musiał w uchu pana Władysława jak najmelodyjniejsze echo, własny jego głos powtarzające, gdyż poruszył się na swém krześle i spojrzał na pannę Kornelią. Spojrzał i zobaczył — cóż? oto dwie złote gwiazdy, błyszczące pośrodku puszystych czarnych źrenic i blask swój prosto, prosto na jego twarz rzucające. Posunął się nieco z krzesłem w kierunku gwiazd i, nie spuszczając wcale wzroku na album, zapytał:
— Więc pani lubi wieś?
Panna Kornelia złożyła drobne rączki z rzewnym nader giestem, podniosła oczy aż do połowy przeciwległéj ściany i wymówiła:
— Kocham ją nad życie!
— A jednak opuściłaś ją pani dla zamieszkania w mieście — ciągnął doktor Władysław.
— Zastosowałam się w tém do woli mamy — odrzekła piękność, a zarazem spuściła powieki tak, że z przed oczu doktora Władysława zniknęły całkiem dwie gwiazdy. W głosie zaś jéj, gdy wymawiała ostatnie owe wyrazy, zadźwięczała uległość dziecka i słodycz gołębicy.
Może doktor Władysław zapragnął ponownego ujrzenia tych gwiazd, które mu tak raptem znikły, bo wnet nowe zadał pytanie:
— Jakże pani na wsi czas przepędzała?
— Połowę dni spędzałam przy fortepianie — odrzekła panna Kornelia.
Doktor Władysław zamknął album, które, rozwarte dotąd, leżało na jego kolanach.
— Więc pani lubisz muzykę? — zapytał jeszcze.
Powieki podniosły się, złote gwiazdy błysnęły znowu, a koralowe usta wymówiły:
— Kocham ją nad życie!
Doktor Władysław położył album na stole i bliżéj jeszcze przysunął się z krzesłem do gwiazd i ich właścicielki.
Być może, iż szelest posuwającego się po dywanie krzesła doktora zwrócił uwagę pani prezesowéj, bo latające jéj oczy dłuższą nieco chwilę zatrzymały się na jego twarzy.
— Jakiż rodzaj muzyki przekładasz pani nad inne? — pytał doktor Władysław, patrząc na gwiazdy panny Kornelii.
— Czy przyjaciel lubego, kochanego pana obszerną ma praktykę? — pytała zniżonym głosem pani prezesowa, przechylając się bardzo blizko ku panu Witoldowi.
— Przedewszystkiém podoba mi się muzyka przyszłości — odpowiadała piękność.
— Mój przyjaciel posiada tylu pacyentów, ile gwiazd jest na niebie, luba, kochana pani — brzmiała w innéj stronie odpowiedź.
— Muzyka Wagnera wydaje mi się zbyt głośną i huczną — mówił doktor.
— Przyjaciel lubego, kochanego pana, wydaje mi się człowiekiem bardzo zajmującym — ciągnęła pani prezesowa.
— To prawda! muzyka Wagnera jest zbyt huczną, ale ile w niéj czucia! — brzmiał kontraltowy głos młodéj piękności.
— To najbardziéj zajmujący człowiek z całego chrześcijaństwa — szeptał pan Witold.
— Najulubieńszą moją operą był zawsze „Prorok” — przemawiał doktor.
— Najżywszą zawsze sympatyą miewałam dla doktorów i tym podobnych ludzi — mówiła matka panny Kornelii.
— A jakież jest zdanie pana o „Cyruliku Sewilskim?” — pytała panna Kornelia.
— A ile mniéj więcéj rocznego dochodu miéć może przyjaciel lubego, kochanego pana? — brzmiało w innéj stronie cichutkie pytanie.
— „Cyrulik Sewilski” ma mnóztwo miejsc prześlicznych — odpowiedział doktor.
— Przyjaciel mój fenomenalne miewa dochody — odszepnął pan Witold.
— Pomimo wielkich piękności, jakie przyznać należy innym rodzajom muzyki, najwięcéj jednak mam zamiłowania w muzyce przyszłości — mówiła panna Kornelia.
— Pomimo wielkiéj wagi, jaką przywiązywać należy do innych warunków naszego biednego życia, znaczne dochody stanowią niemałą rękojmią szczęśliwéj przyszłości — czyniła uwagę pani prezesowa.
— Witam państwa! — ozwał się przy drzwiach świeży i mile wpadający w ucho głos kobiecy i przerwał nagle kwartet rozmawiających wkoło stołu osób.
Pani Ludwika, która od kilku chwil bardzo była zajęta swoim malcem i nie słyszała nawet kwartetu, z radośnym okrzykiem poskoczyła ku drzwiom, z ust pana Witolda zaś wyrwało się bardzo wesołe: „a! witamy, witamy kochaną panią!” a doktor Władysław zerwał się z krzesła, przestał patrzéć na piękność, z którą przed chwilą tak ożywioną prowadził był rozmowę, i całą uwagę swą, jak się zdawało, wielce nawet baczną, zwrócił na dwie kobiety, które niedaleko drzwi bardzo serdeczne zamieniały powitania, a z których jedną była gospodyni domu, drugą — nowo przybyły gość.
Tym nowym gościem pani Ludwiki była panna, mniéj więcéj dwudziestoletnia, wysoka, szczupła blondynka, bardzo miłéj powierzchowności i bardzo skromnie, lubo także zupełnie przyzwoicie, ubrana.
— Moja serdeczna przyjaciółka, panna Józefa K. — wymówiła po piérwszych przywitaniach pani Ludwika, przedstawiając młodą i miłą pannę pani prezesowéj i córce jéj.
Panna Józefa skłoniła się panom, i giestem, nacechowanym prostotą i łatwością układu, podała rękę obu paniom. Doktor Władysław oddał jéj głęboki ukłon, a pan Witold zawołał wesoło:
— Węglem na kominie napiszę sobie datę dnia dzisiejszego!
— A to dlaczego? — zapytała z uśmiechem panna Józefa.
— A dlatego, że pani raczyłaś nas dziś odwiedzić.
— Panna Józefa tak jest zwykle bardzo zajęta — wymówił doktor Władysław, który nie spuszczał oka z nowo przybyłéj i zdawał się zupełnie zapominać o pannie Kornelii, gwiazdach jéj i kontraltowym głosie.
Panna Józefa podniosła na mówiącego oczy, podobne do dwóch błękitnych obłoków, przeglądających z za przezroczystéj, a głębokiéj szyby kryształu, i chciała snadź coś odpowiedziéć, bo otworzyła usta, gdy nagle malec pani Ludwiki wypadł z przyległego pokoju z głośnemi objawami wielkiéj radości, rzucił się ku niéj i usiłował objąć ją drobnemi rączkami.
Znajomość ta serdeczną widać była i na wzajemnéj poufałości ugruntowaną, bo rezolutny malec wołał na młodą pannę po imieniu, a nawet doprowadzał to imię do ostatnich granic formy zdrobniałéj, ona zaś pochyliła się, pocałowała go najprzód w czoło, a potém, mówiąc: „Oj, mój ty olbrzymie!”, podniosła z ziemi i posadziła u siebie na kolanach.
I radość malca, i pieszczoty panny Józefy, objawiły się w sposób tak wdzięczny i naturalny, a postać i twarz téj ostatniéj takim niewymuszonym, a jednak ponętnym okryły powabem, że aż oczy pani Ludwiki zaświeciły szczerą radością, spojrzenie pani prezesowéj błysnęło prędko utajoném niezadowoleniem, doktor zaś Władysław zapatrzył się na wdzięczną grupę, z miłéj młodéj panny i złotowłosego dziecięcia złożoną, a przytém w takie popadł zamyślenie, że zapomniał o zajęciu dawnego swego miejsca w pobliżu panny Kornelii. Panna Kornelia przez cały ten czas siedziała, lekko oparta plecami o poręcz fotelu, z główką nieco podniesioną, z oczyma błądzącemi po otaczających twarzach, a jedwabna tkanina jéj sukni, obfitemi zwojami opływająca uroczą kibić i szeroko rozpostarta na dywanie, dodawała całéj postawie jéj wiele malowniczości i nakazującego przepychu.
Wypadek zrządził, że dwie te młode panny znalazły się umieszczonemi obok siebie tak, że kto patrzył na jednę, nie mógł całkiem pominąć wzrokiem drugiéj i nie uczynić pomiędzy niemi porównania. Porównanie to zresztą nastręczało się samo przez się, jak zwykle bywa przy blizkiém zetknięciu się dwóch sprzeczności. Sprzeczność pomiędzy dwiema pannami zachodziła wielka, poczynając od układu postaci i wyrazu twarzy, aż do koloru włosów i ubrania. Na piérwsze wejrzenie mogło się zdawać, że panna Józefa zgasła i okryła się cieniem, usiadłszy obok panny Kornelii; ale przy drugiém, cienie rozpraszały się, przy trzeciém znikały zupełnie, aż po kilku minutach przyglądania się, nie można-by już stanowczo upewnić, czy panna Kornelia nie gasła i nie okrywała się cieniem obok panny Józefy.
Zresztą były to dwa zupełnie odrębne rodzaje powierzchowności, z za których przeglądały, zupełnie do siebie niepodobne, moralne i umysłowe ustroje. Oba zaś były niepospolite, ponętne, piękne, i kazały się domyślać wielce zajmujących rzeczy. Aby te wszystkie różnice krótkiemi skreślić słowy, powiemy: że panna Kornelia była doskonale piękną brunetką, a panna Józefa ładną tylko blondynką; że oczy panny Kornelii błyszczały, płonęły, a także umiały spuszczać się z cudowną naiwnością, lub podnosić się w górę z wyrazem czarującego zachwycenia, a oczy panny Józefy były spokojne, przezroczyste, z dwoma ogniskami srebrzystych świateł na głębi źrenic, nie spuszczały się wcale ku ziemi, rzadko wznosiły się w górę, a zwykle patrzyły prosto przed siebie, takiém spójrzeniem, jak gdyby doskonale rozumiały wszystko, na co patrzą, i niczego a niczego nie lękały się i nie wstydziły; że z za cery twarzy panny Kornelii, świeżéj, jak lilie i róże, przeglądało życie łatwe, w uciechach, a przynajmniéj bez troski i pracy pędzone, a bladawa i pozbawiona rumieńca, lubo wcale niezwiędła, lecz owszem delikatna i przezroczysta płeć panny Józefy świadczyła o jednéj z tych exystencyi, którym bardzo wcześnie przychodzi łamać się z troską, trudem i doświadczeniem życia; że ubiór panny Kornelii, nadzwyczajnie modny, kosztowny i pełen wykwintnego smaku, znamionował w niéj pannę światową i znającą się na prawidłach salonowéj estetyki, suknia zaś panny Józefy, z popielatéj wełnianéj sporządzona tkaniny, a także śnieżny kołnierzyk z prostego płótna, otaczający szyję, i poprostu splecione warkocze, obfitemi splotami okrążające głowę, mówiły o mierności, graniczącéj z ubóstwem, a także o porządku i wrodzonym dobrym smaku, który z małych rzeczy umié utworzyć bardzo wdzięczną całość; że nakoniec panna Kornelia powabnym ruchem obracała w paluszkach pugilaresik z kości słoniowéj, zawierający wizytowe bilety, a panna Józefa trzymała dziecię swéj przyjaciółki i patrzyła na nie tak, jak patrzéć na dzieci umieją tylko kobiety dobre.
Być może, iż wszystkie porównania te i wypływające z nich różnice nasuwały się myślom doktora Władysława, bo stał wciąż na jedném miejscu, mocno zamyślony, aż pani Ludwika przemówić do niego musiała, zapraszając go, aby usiadł.
Pochlebiamy sobie, że czytelniczki nasze choć trochę są ciekawe dowiedziéć się, przy któréj z dwóch panien zajął miejsce doktor Władysław: przy pannie Kornelii, czy przy pannie Józefie?
Otóż stało się tak, że nie zabrał on miejsca przy żadnéj z nich, ale umieścił się znowu nieco na uboczu i wziął do rąk porzucone wprzódy album. A gdy zważymy, jak powabnym, lubo całkiem odmiennym urokiem jaśniały dwie młode panny, nie będziemy poczytywali za złe doktorowi Władysławowi tego braku natychmiastowego zdecydowania się, nie spuszczając z uwagi i tego względu, że nie był on wcale żadnym Lowelasem, ani pustym jakimś wietrznikiem, ale doktorem medycyny, z kawałkiem czwartego krzyżyka na plecach.
— Jakże się miewa szanowny ojciec pani? — zwrócił się do panny Józefy pan Witold.
— Od kilku dni ma się zupełnie dobrze — odpowiedziała — ale przed tygodniem tak był zasłabł, że byłam w wielkiéj, wielkiéj obawie...
Przy ostatnich wyrazach, lubo zupełnie prostych i po prostu wymówionych, panna Józefa bardzo pięknie wyglądała, może dlatego, że po twarzy jéj przemknął wyraz serdecznéj troskliwości o osobę ukochaną.
— Pan Władysław przybył nam z pomocą — mówiła daléj — i z pomocą skuteczną. Biedny ojciec cierpiał mocno dni parę, ale teraz ma się już znacznie lepiéj..
I znowu bardzo pięknie wyglądała, bo, gdy mówiła ostatnie wyrazy, spójrzenie jéj upadło na doktora Władysława, a w tém spójrzeniu była szczera wdzięczność, i oprócz wdzięczności jeszcze coś, coś, co żadnym sposobem ukryć się całkiem nie mogło w kryształowych źrenicach.
Doktor Władysław podniósł wzrok od albumu, i oczy jego spotkały się z oczyma panny Józefy.
I znowu wkoło stolika ożywiona wszczęła się rozmowa, tylko już nie z czterech, jak piérwéj, ale z sześciu głosów złożona, którym towarzyszył wesoły akompaniament srebrnego głosiku, siedzącego u panny Józefy na kolanach malca.
— Czy przyjaciołka twoja, luba kochaneczko, stale w X. mieszka? — pytała pani prezesowa pani Ludwiki.
— Tu się urodziła i tu pozostaje ciągle.
— Kochany Władysławie, uczyń mi tę przyjemność i porzuć to album; któż widział, aby młody kawaler siedział tak wobec dam, milczący i zachmurzony, jak rycerz posępnego oblicza — mówił pan Witold.
— Mój drogi, wiész dobrze, iż człowiekowi przychodzą do głowy czasem różne myśli...
— Pani tak lubi dzieci? — po raz piérwszy przemówiła do swéj sąsiadki panna Kornelia.
— Jak wszystko, co świeże, poranne i niewinne — odpowiedziała panna Józefa, podnosząc na piękną pannę, przy któréj siedziała, swoje błękitne, kryształowe oczy.
— Kim jest ojciec twojéj przyjaciółki, luba kochaneczko?
— Jakie ty masz piękne oczy, Józiu, takie zupełnie, jak niezabudki! — wołało dziecię.
— Jak niezabudki, oblane kryształową rosą! — z cicha do swego albumu wymówił doktor Władysław.
— Józiu! Józiu! teraz tyś taka różowa, jak różyczka, co kwitnie u mamy w wazonie!
— Ten chłopiec jest najsprytniejszym malcem z całego chrześcijaństwa! — decydował ojciec małego wielbiciela panny Józefy.
— Jakże się pani bawi w tutejszém mieście? — zapytała znowu panna Kornelia.
— Więc ojciec twojéj przyjaciółki, luba kochaneczko, posiada tylko szczupłą emeryturę, która mu na utrzymanie nie wystarcza?
— Czas mi przechodzi jednostajnie, ale bardzo prędko; na zabawach wcale nie bywam, ale godziny, które mi pozostają od zwykłych zatrudnień, przepędzam z moim ojcem lub przyjaciołmi.
— Józia jest nauczycielką i daje lekcye na mieście; z tego się wraz z ojcem utrzymuje.
— A! a! a! więc jest nauczycielką! a czy wielkie z tych swoich lekcyi miewa dochody?
— Takie tylko, jakie starczyć mogą na skromne utrzymanie dwóch osób...
— A! a! na skromne utrzymanie! to bardzo niewiele, luba kochaneczko!...
— Józiu, nie widziałaś mego konika? chodź, zobacz mego konika.
— Późniéj, Józiu, późniéj; zaczekaj!
— Niech panie raczą zobaczyć ten piękny rysunek — zwrócił się do dwóch panien doktor Władysław i podał im album.
— Cudowny krajobraz! — zawołała panna Kornelia.
— Zdaje mi się, że jest trochę wymuszony i przywodzi na myśl bardziéj wprawę rysownika, niż piękność natury — dała zdanie panna Józefa.
— Pani ma słuszność! — potwierdził doktor.
— Kochani, lubi państwo, musicie zapewne wielu przyjmować gości?
— Mąż mój, jako prawnik, posiada obszerne stosunki, przytém ma wielu przyjaciół, którzy go często odwiedzają.
— Luba, kochana Ludwisieńko! jakże cię kocham! jakeś wypiękniała! a tańcujące zabawy wydajecie u siebie?
— Takich zabaw nigdy nie wydajemy; mamy na to za szczupłe mieszkanie, a przytém, przeszkadzało-by to Witoldowi w pracy, i mnie mąciło-by spokój, który przedewszystkiém lubię.
— Lubisz przedewszystkiém spokój! A! a! a! luba kochaneczko! nie szkodziło-by jednak potańczyć trochę! w twoim wieku!
— Widziałam tę dolinę, przepędziłam w niéj nawet z mamą dni parę — mówiła panna Kornelia, wskazując na jeden z rysunków, znajdujących się w albumie.
— Pani podróżowała za granicą? — zapytał doktor Władysław.
— Byłam we Francyi, Szwajcaryi i Włoszech. O, Włochy! Włochy!
Tu drobne rączki złożyły się znowu giestem rzewnym, a czarne, aksamitne źrenice z dwiema gwiazdami po środku, utkwiły w twarzy doktora Władysława, tak, jak gdyby na jéj-to właśnie powierzchni rozkładała się, czarująca pannę Kornelią, kraina włoska.
— Józiu! pójdź zobacz mego konika! — krzyczał już na dobre malec.
Panna Józefa nie opierała się dłużéj prośbom swego małego przyjaciela i wraz z nim udała się na oględziny drewnianego konika i innych tym podobnych pięknych rzeczy.
Tymczasem panna Kornelia ciągnęła rozmowę.
— Kto ma zamiłowanie do sztuk pięknych, powinien koniecznie zwiedzić Włochy... Wprawdzie najlepszą operę słyszéć można w Paryżu, najpiękniejsze koncerta dają w Niemczech, ale we Włoszech znowu...
Tu doktor Władysław zmienił miejsce i przesiadł się ze swego krzesła na to, które zajmowała przed chwilą panna Józefa, przez co znalazł się przy pannie Kornelii w takiéj blizkości, na jaką tylko dozwalał rozpostarty na dywanie ogon jéj sukni. A złote gwiazdy znowu blask swój prosto, prosto mu w twarz rzucały...
Pan Witold zaś zbliżył się do panny Józefy, która opodal od całego towarzystwa bardzo ożywioną rozmowę prowadziła z jego synem.
— Jak pani serdecznie jesteś dobrą — rzekł — że dla tego malca opuściłaś towarzystwo i rozpoczętą rozmowę.
— Są na świecie dwa rodzaje istot, których prośbom nigdy oprzéć-bym się nie mogła... — z uśmiechem odrzekła panna Józefa.
— I jakież to? — zapytał pan Witold.
— Dzieci i starcy — odrzekła młoda panna.
Pan Witold popatrzył w milczeniu na nią przez chwilę, a potém zawołał:
— Jeżeli pani nie jesteś najlepszą istotą w całém chrześcijaństwie, to niech mnie... aniołowie żywcem do nieba zabiorą!
Józia zaśmiała się i złotowłosy Jaś rozśmiał się także, sam zapewne nie wiedząc z czego, jak często zresztą bywa u dzieci.
Stworzyło to duet dźwięczny, świeży i podobny do tego, jakie czasem, na czystém polu i pod otwartém niebem, wyprawiają skowronki.
W téj saméj chwili panna Kornelia przypominała sobie jakąś komiczną sytuacyą z ulubionéj opery swéj, „Cyrulika Sewilskiego”, a mówiąc o niéj, zaśmiała się prawie głośno. Doktor Władysław zaśmiał się także, mimowoli zresztą może, jak bywa często z młodymi mężczyznami, ulegającymi wpływowi dwóch wpatrzonych w nich aksamitnych źrenic ze złotemi gwiazdami po środku.
Stworzył się z tego duet, podobny do muzyki zawrotnego i głowy zawracającego balowego walca.
Gdy tak dwa duety wesołych śmiechów brzmiały w salonie, pani prezesowa, powstawszy z kanapy, wykonywała przed panią Ludwiką wielkie solo dygów.
— Adieu! adieu! luba kochaneczko — mówiła, wstrząsając rękę gospodyni domu i posyłając jéj w powietrzu pocałunki — jak na piérwszą wizytę, może zabawiłam zbyt długo, ale ja was tak kocham, lubi, kochani państwo, i Kornelka także tak was kocha! Już to my obiedwie jesteśmy takie! Jak raz kogo pokochamy, to już nigdy, nigdy niezapominamy!
— O, i ja jestem zupełnie taki sam! i Ludwisia jest taka! — ozwał się pan Witold, a dygi pani prezesowéj zwróciły się ku nim, tylko, zamiast pocałunków rzucanych w powietrze, towarzyszyły im najpiękniejsze uśmiechy szanownéj damy.
— Odwiedzajcie nas często, lubi, kochani państwo! będziemy z sobą żyli en familie! nie prawdaż? Trzeba przecież, aby i luba kochaneczka, Ludwisia, zabawiła się trochę! W jéj wieku, mój Boże! to konieczne! A luby, kochany pan, masz obszerne stosunki i wielu przyjaciół, którzy go często odwiedzają, to i wieczorki złożą się same przez się!
— Same przez się! zupełnie same przez się! — upewniał pan Witold z wyrazem, który nasuwał silne wątpliwości, co do jego własnego udziału w urządzaniu wieczorków.
— Spodziewamy się, że i przyjaciel lubego, kochanego pana Witolda zechce nas odwiedzać — zwróciła się z dygiem pani prezesowa do doktora Władysława.
Doktor Władysław skłonił się w milczeniu.
Przez cały czas pożegnań i dygów pani prezesowéj, Kornelia stała nieruchomo w takiéj postawie, która najwspanialéj ukazywała posągowe kształty jéj postaci i bogatą draperyą ubrania. W postawie téj ze swym profilem greckim i wielkiemi, wzniesionemi nieco w górę, oczyma, podobną była do klasycznego posągu starożytnéj muzy, ubranéj w nowożytną suknią z ogonem.
Podobieństwo to wyróżniło ją znacznie pomiędzy gronem obcych osób i ściągnęło na nią oczy doktora Władysława, który, jak wiadomo, był wielkim, muz wielbicielem... On sam zresztą przypominał bardzo w téj chwili armią zdemoralizowaną i cofającą się przed atakiem nacierającego nieprzyjaciela, cofał się bowiem i uchylał, o ile tylko przyzwoitość i przestrzeń saloniku pozwalała na to, od coraz bardziéj nacierających i okrążających go dygów pani prezesowéj. Tak cofając się i z coraz ponawianemi ukłonami ustępując z placu, dotarł do miejsca, na którém stała muza, w sukni z ogonem. Ale tu właśnie znalazł się w położeniu żołnierza, który, uciekając od kul karabinowych, wpada pod ogień działowy. Albowiem cóż znaczyły dygi i uśmiechy zmarzniętéj pomarańczy, w porównaniu z tym uśmiechem rozkosznym, z jakim zwróciła się ku niemu wygnana z mahometańskiego nieba huryska? A źrenice aksamitne? a płonące w nich gwiazdy złote? a perełkowe ząbki, które pokazały się z za warg koralowych? Wszystko to wielce, o! wielce przyczyniło się do tego, że doktor Władysław, skłaniając się przed panną Kornelią, wymówił:
— Będę miał szczęście paniom jutro złożyć moje uszanowanie!
Panna Kornelia skinęła główką i podała mu rączkę.
— Pomówimy o sztuce! — rzekła.
— O, pomówimy! — odrzekł doktor Władysław.
— Kornelka pasyami kocha sztukę! — zawołała pani prezesowa, która dosłyszała ostatek rozmowy. — Przychodźcie państwo do nas, przychodźcie, jak najprędzéj; Kornelka będzie wam grała i śpiewała.
— Pani śpiewa! — zawołał doktor Władysław.
— Trochę — odrzekła panna Kornelia.
— Przyjdźcie, lubi, kochani państwo! I po wydaniu na świat pięciu jeszcze lub sześciu dygów, i takiéj-że lub większéj liczby uśmiechów, opuściła salonik.
Pan Witold i doktor Władysław przeprowadzali panie do przedpokoju, jak nakazywała grzeczność.
Pod oknem, z rękoma nieruchomo złożonemi na poręczy krzesła, stała panna Józefa. W postawie téj nie była podobną do posągu klasycznéj muzy, ale pełnéj wdzięku kobiety, na któréj białe czoło spłynęła chmurka zamyślenia, a w jasne oczy wpadło parę iskierek smutku.
Kto-by był baczną uwagę zwrócił na pannę Józefę, a raczéj na Józię, jak ją pani Ludwika nazywała, i z którą-to nazwą bardzo jéj było do twarzy, dostrzegł-by może, iż ta chmurka, te iskry, zjawiły się w chwili, gdy doktor Władysław, ustępując z placu przed dygami pani prezesowéj, dostał się do miejsca, gdzie stała panna Kornelia, i piękną postać jéj orzucił wejrzeniem, które nie mogło w zupełności uchodzić za obojętne.
Pani Ludwika, odprowadziwszy gości swych aż do progu, szybko zwróciła się ku swéj młodéj przyjaciołce, podbiegła i ogarnęła ją ramionami.
— Moja ty droga, najlepsza Józiu! — mówiła, okrywając twarz jéj pocałunkami, a gdy to mówiła, w głosie jéj, obok czułości, rzewna zawdzięczała struna. Zdawało się, jakby poczciwa kobieta odgadywała, zawieszony ręką losu nad głową jéj przyjaciołki, miecz przyszłéj a niedalekiéj boleści, ciężkiego jakiegoś smutku, i użalała się nad tém w tajemnicy swego dobrego serca.
Józi twarz rozjaśniła się; oddała pani Ludwice uścisk i rzekła:
— Moja Ludwisiu, przyszłam dziś tu umyślnie, aby cię prosić o zachowanie przed ojcem tajemnicy, co do niepowodzenia, jakie mnie niedawno spotkało. Gdy będziesz u nas, nie wspominaj wcale o tém, że utraciłam parę lekcyi, bo biedny ojciec zmartwił-by się mojém zmartwieniem.
— Ale jakże ty biedaczko dasz sobie radę teraz z tak zmniejszonemi dochodami? — zawołała pani Ludwika.
— Myślałam już nad tém — odpowiedziała Józia ze spokojnym, acz smutnym nieco, uśmiechem — pozostało mi przecie kilka jeszcze lekcyi i zresztą zaprowadzę oszczędności...
— I jakież ty jeszcze oszczędności zaprowadzać możesz, w tak skromnie urządzoném swém życiu!
— Dlaczegóż-by nie? Jakkolwiek-by człowiek mało dla siebie wydawał, zawsze jednak może jeszcze wyrzec się czegoś. Nie kupię sobie naprzykład w tym roku żadnéj sukni i poprzestanę na tych, jakie mam; zresztą wezmę się do innéj jeszcze, niż dawanie lekcyi, roboty.
— Do jakiéj-że się weźmiesz roboty?
— Będę szyła. Zosia dała mi już nawet do sporządzenia kilka sztuk bielizny...
— Aleś ty taka zajęta lekcyami i staraniami około ojca! kiedyż czas znajdziesz na szycie!
— Wstanę codzień o godzinę raniéj i położę się parę godzin późniéj.
Pani Ludwika milczała parę sekund i miała minę bardzo poważną.
— Moja Józiu — rzekła z pewnym odcieniem nieśmiałości w głosie, — gdybyś na tę ciężką chwilę zechciała od przyjaciołki twojéj przyjąć cokolwiek, pożyczyć...
— Ani słowa więcéj, Ludwisiu! — zawoła Józia, po któréj czole lekki przemknął rumieniec — pożyczać nie mogę, bo nie miała-bym środków uiszczenia się z długu, a daru nie przyjmę, póki mam zdrowe ręce i głowę. Jak Jaś podrośnie, to go będę uczyła, a wy mi płacić za to będziecie; jeżeli będziesz potrzebowała kiedy, aby ci coś uszyto, zamiast innéj jakiéj szwaczce, powierzysz mnie i zapłacisz tak, jakbyś to uczyniła dla kogo innego, ale darmo nie wezmę. Potrzebuję niewiele i o żadnych kosztownych uciechach nie myślę, ani ich pragnę, całą zaś usilnością moją, jedynym celem mych żądań jest to, aby mój biedny ojciec spokojną miał starość i aby mu na niczém nie zbywało. Celu tego dosięgałam przez lat już kilka, a mam nadzieję, że i daléj tak będzie.
To rzekłszy, Józia, serdecznie uścisnęła panią Ludwikę, na twarzy jéj rozlał się wyraz spokojnéj ufności, wzbudzonéj wiarą we własne siły i przeświadczeniem o prawości téj drogi, jaką postępowała i postępować zamierzała zawsze.
Właśnie, gdy rozmowa dwóch pań kończyła się serdecznym i długim uściskiem, dwaj panowie wrócili do saloniku.
Pan Witold rzucił się na sofę, wołając:
— Jeżeli ta pani prezesowa nie jest najnieznośniejszą babą z całego chrześcijaństwa, niech... przegram najważniejszy z powierzonych mi procesów!
— A panna Kornelia? — zapytał doktor Władysław z uśmiechem, który nie był zupełnie wolnym od wszelkiego przymusu.
— Panna Kornelia! — odpowiedział przeciągle pan Witold — hm, to królewski kąsek!
— Nigdy nie widziałam piękniejszéj osoby — ozwała się Józia.
— Tak, jest ona w istocie bardzo piękną, ale ja ani do niéj, ani do jéj matki najmniejszego nie czuję pociągu — zadecydowała pani Ludwika.
Doktor Władysław brał za kapelusz, wyglądał tak, jakby był roztargniony nieco i jakoś nie w zwykłym sztosie!
— Pan już odchodzisz! — zawołała pani Ludwika. — Będziemy mieli na obiedzie Zosię i jéj męża; liczyliśmy także na pana. Może i ty, Józiu, zostaniesz z nami?
Przy ostatnich wyrazach pani Ludwiki, zwróconych do Józi, doktor Władysław zatrzymał się z kapeluszem w ręku na środku pokoju, i zdawał się oczekiwać na odpowiedź. Miał taką minę, jakby mówił sobie w duchu; „Jeżeli ona zostanie to i ja zostanę”. Józia, która właśnie w téj chwili patrzyła na doktora Władysława, spostrzegła to jego zatrzymanie się i odgadła może myśl, bo spuściła nagle oczy i parę sekund stała, nic nie mówiąc, tak, jak gdyby nawet trochę z sobą walczyła.
Po chwili jednak podniosła wzrok na panią Ludwikę, i rzekła:
— Bardzo-bym chciała zostać u was, droga Ludwiniu, ale żadnym sposobem nie mogę...
— Dlaczego nie możesz pozostać?
— Pozostań pani choć parę godzin z nami — dorzucił pan Witold.
— Ojcu memu smutno-by było zasiąść do stołu beze mnie. Jest to chwila, w któréj zwykle bywamy z sobą i on do tego tak przywykł — mówiła Józia z lekkiém wahaniem, jakby zawstydzało ją wyznanie szlachetnéj pobudki, dla któréj wyrzekała się może przyjemności.
Ani pani Ludwika, ani pan Witold nie starał się zbijać przytoczonego przez Józię argumentu, a doktor Władysław, wymówiwszy się pilnemi zatrudnieniami, po krótkiéj chwili, opuścił salonik.
W pół godziny potem, Józia także wychodziła z domu swych przyjaciół. Zarzuciła na twarz lekką zasłonę, przyozdabiającą skromny jéj ciemny kapelusik, i lekkim, lecz pewnym krokiem stąpając, torowała sobie drogę przez tłum ludzi, zalegający wązki chodnik i przez zawieję zimową, dmącą ostrym wiatrem i miotającą w powietrzu śnieżystemi tumanami.
Tego dnia znajdowały się w mieście X. dwie osoby, z których jedna była trochę smutną, druga w gniewliwém i niespokojném usposobieniu. Piérwszą z tych osób była Józia, drugą doktor Władysław.
Józia około północy siedziała w małym, bardzo skromnie urządzonym pokoiku, którego głównym sprzętem było biało zasłane łóżko, a jedynemi ozdobami kilka zielonych wazoników, na-pół ukrytych za firankami z gładkiego muślinu, i kilkadziesiąt książek, złożonych na dużym stole, pomiędzy oknami umieszczonym. Na tym samym stole paliła się lampa i białe swe światło rzucała na pochyloną nad robotą, jasnowłosą głowę młodéj panny. Józia szyła pilnie, igła błyskała szybko w zwinnéj jéj ręce, niekiedy podnosiła głowę i przysłuchywała się przez chwilę nierównemu oddechowi, ciężkim snem usypiającego, starca, którego odgłos dochodził do niéj, wśród ciszy nocnéj, z przyległego pokoju. Niekiedy także odrywała wzrok od roboty i przez kilka sekund patrzyła nieruchomo w przestrzeń; wtedy po gładkiém czole jéj przepływała chmurka troski czy niepokoju, pierś lekkiém podnosiła się westchnieniem. Wkrótce jednak z nową usilnością brała się do roboty, a biały połysk lampy oświecał twarz jéj spokojną i łagodną, ale pobladłą nieco i od czasu do czasu mieniącą się wyrazem smutnego zamyślenia.
Na innéj ulicy, w inném mieszkaniu, doktor Władysław szerokiemi krokami przebiegał kosztownie i ze smakiem urządzony gabinet. W gabinecie tym pełno było książek, rękopismów i narzędzi naukowych; na wielkiém biurze, przyozdobioném piękną zastawą do pisania, paliło się światło w ozdobnéj lampie, a wokoło lampy leżało w nieładzie kilka poroztwieranych grubych tomów i spory, do połowy zapisany, zeszyt. Doktor Władysław czuł się dnia tego w usposobieniu takiém, w jakiém żaden człowiek, choć-by był najzdolniejszym i najochotniejszym do pracy, nie czyta i nie pisze z korzyścią. To téż nie czytał on i nie pisał tego wieczora, ale chodził i chodził po swym gabinecie, tak zawzięcie i nieustannie, jakby w ten sposób dopełniał votum pobożnéj jakiéjś pielgrzymki. Uczucia jego wszakże wcale nie były pobożne, gdyż gniewał się w duchu na wszystkich i wszystko, co otaczało go i żyło na świecie. Dnia tego nic mu nie szło według myśli: pacyenci gorzéj chorowali, podwładni felczerowie opuszczali się w swych czynnościach, mieszkanie za mało było ogrzane, ogień na kominku co chwila zagasał, książka, do któréj czytania wziął się był, od początku wiersza była fatalnie napisaną i wcale mu nie przypadła do smaku i przekonania. Szczególniéj owi felczerowie leżeli mu na sercu wielkim ciężarem: jeden z nich bowiem najniepotrzebniéj wytoczył dnia tego całą kwartę krwi z żył człowieczych, drugi najniemiłosierniéj ostawił chorego bańkami i pijawkami, pomimo najwyraźniejszego zakazu doktorskiego, aby tego nie czynił. Oddawna już doktor Władysław żywił w sobie niechęć dla tego rodzaju ludzi, a raczéj dla nieumiejętności i niesumienności, jaka ich odznaczała w mieście, w którém przebywał. Czuł gwałtowną potrzebę zaprowadzenia reform w tym względzie, i przez miłość dla nauki i ludzkości, rozpoczął był pisanie rozprawy w tym przedmiocie, rozważając go ze stanowiska naukowego i humanitarnego. Owóż wieczora tego, kiedy tak srodze był rozgniewany na felczerów i ich nieuctwo, zasiadł przed swojém biurem, z zamiarem napisania przynajmniéj dwóch arkuszy swojéj rozprawy. Aliści pokazało się, że nie mógł pisać: myśli pierzchły mu z głowy, jak spłoszone ptaki, i połapać ich nie było żadnego sposobu; wyrazy nie kleiły mu się pod piórem; przeszkadzał mu wiatr, który szumiał za oknami, przeszkadzały nierówności papieru, na którym pisał, lampa za mało dawała światła i t. d. Rzucił tedy pióro, począł chodzić, chodził i myślał o felczerach, o téj krwi, wytoczonéj dziś z żył ludzkich, o bańkach i pijawkach niepotrzebnie choremu przystawionych, i tym podobnych przyjemnych rzeczach, które gryzły go i w niepomierny gniew wprowadzały.
Nagle, ni z tego, ni z owego, przestał myśléć o felczerach, bańkach i pijawkach, a pomyślał o tém, że strasznie jakoś cicho było w jego mieszkaniu; wydało mu się, że przebywa na jakiéjś głuchéj i martwéj pustyni, o tysiąc mil oddalonéj od świata żyjących. Za tą myślą przyszła inna: że dobrze-by było, gdyby w téj chwili znajdował się obok niego ktoś, z kim-by mógł pomówić o swoich kłopotach i przed kim-by mógł wynurzyć ten gniew, jakim go przejmowali felczerzy. Spojrzał na kominek, na którym leniwo tlała wiązka drewek, i pomyślał sobie, że przyjemnie-by było siedziéć przed tym kominkiem na miękkiéj wygodnéj sofie z kimś drugim jeszcze, a w niemożności pracowania, w jakiéj czuł się dzisiaj, gawędzić sobie spokojnie i wesoło. Są-ż jednak na świecie ludzie, którzy, gdy nie czują się w usposobieniu pracowania, albo uznają, że dość już pracowali, zasiadają sobie w ten sposób przed kominkiem z drugą jaką osobą i gawędzą, i śmieją się, i wypowiadają wszystkie myśli swoje, tak, że te, które są smutne, przestają być ciężkiemi, a te, które miłe, stają się sto razy milszemi? Doktor Władysław pomyślał, że u takich ludzi ogień na kominku bucha niezawodnie wesołym, obfitym płomieniem, a nie tleje tak mizernie i leniwie, jak w téj chwili u niego; może nawet odgłosy zimowéj zamieci nie sprawiają im przykrości, ale owszem, przynoszą na swych skrzydłach mnóztwo marzeń, wspomnień, uczuć i myśli, z któremi zwierzają się oni przed tą drugą osobą, siedzącą obok nich przed kominkiem na miękkiéj, zgrabnéj sofie? To dziwna rzecz — pomyślał doktor Władysław — do jakiego stopnia człowiek jest towarzyskiém stworzeniem! Nie dość mu tego tłumu sobie podobnych, jaki, chcąc niechcąc, napotykać musi, gdy podoba mu się przestąpić próg swego mieszkania, niedość mu nauki, którą miłuje, pracy, do któréj przywykł; trzeba mu jeszcze koniecznie posiadać żyjącą jaką, czującą i myślącą istotę, tuż obok siebie, aby, w chwilach samotności, w chwilach szczególnéj troski, lub niezadowolenia, miéć na swe zawołanie jéj twarz, rozmowę, współudział. Tak — prowadził daléj wewnętrzny monolog swój doktor Władysław — człowiek przez większą połowę chwil, składających jego życie, nie może obejść się bez towarzystwa i moralnéj, jeśli nie materyalnéj, pomocy swych bliźnich. Bądź sobie, jakim chcesz, uczonym doktorem, miłuj naukę jak najserdeczniéj, wczytuj się we wszystkie dzieła, jakie tylko wychodzą z pod pras drukarskich na całéj kuli ziemskiéj, pisz, jakie chcesz uczone i humanitarne rozprawy; a zawsze przyjdzie ci jakiś dzień fatalny, w którym poczujesz się zmartwionym, złym, roztargnionym, do pracy niezdolnym i zapragniesz zobaczyć przy sobie kogoś serdecznego, miłego, o którym był-byś pewnym, że życzy ci dobrze, że cię rozumié, że współczuje z tobą w zmartwieniu, z kim-byś nakoniec mógł usiąść sobie przed kominkiem i wygadać się przed nim. A kto wié? może rady dobréj, a z pewnością sił i zachęty do dalszéj pracy zaczerpnąć.
I ten-to właśnie jest początek rodziny — myślał sobie daléj doktor Władysław. — Stworzyciel znał dobrze najgłębsze potrzeby swojego tworu, a pożałowawszy Adama, który inaczéj musiał-by żyć samotnie i, koniec końcem, wpaść w smutną mizantropią, stworzył dla niego Ewę. Ewa była żoną Adamową: za przykładem téj pary, wszyscy następni ludzie żenili się, i tylko tym sposobem ludzkość przeciągnęła swą na kuli ziemskiéj exystencyą przez 7,000 lat około, jak nas naucza Pismo Święte, a przez nierównie większą ilość wieków, jak utrzymują geologowie. Zwyczaj żenienia się jest tedy wielce szacownym, tak przez swą starożytność, jak i usługę, jaką oddał ludzkości, przedłużając jéj na kuli ziemskiéj exystencyą. W historyi patryarchów, małżonki ich niepoślednią grają rolę. Sara bardzo poważnie i szanownie wyglądać musiała pod namiotem Abrahama, a Rebeka była pełną wdzięku, w chwili, gdy, siedząc na wielbłądzie, po raz piérwszy podniosła zasłonę, aby spojrzéć na swego narzeczonego Izaaka. Wszakże ród takich oblubienic, jaką była oblubienica Izaakowa, nie wygasł jeszcze chwała Bogu na świecie, i dziś każdy porządny człowiek, pragnący wstąpić w ślady patryarchów, może znaléźć pełną wdzięku i dobroci dziewicę, która, odchodząc z nim od ślubnego ołtarza, odgarnie z twarzy ślubną zasłonę i okaże mu lice, kto wie? piękniejsze może i milsze jeszcze, niż było lice Rebeki? Potém, oblubienica taka zasiądzie z małżonkiem swym przed wesołym kominkowym ogniem, a z oczu jéj i serca wytryśnie dla niego źródło pociechy, spokoju i szczęścia.
W tym punkcie wewnętrznego swego monologu, doktor Władysław zatrzymał się na środku pokoju i, uderzając się dłonią w czoło, zawołał w myśli: — Ciekaw jestem bardzo wiedziéć, dlaczego-to niektórzy mężczyzni tak długo się nie żenią?
Człowiek, dopóki dwudziestu lat nie skończy, to-by się z całym światem ożenił; potém już zaczyna przebierać i majaczyć, a jak mu trzydziestka na kark wlezie, to już i samemu aniołowi z nieba dziesięć lat będzie się przyglądał, póki mu się nie zbierze na odwagę poprosić go o rękę. I cóż z tego kunktatorstwa i mazgajstwa wynika? Oto, że człowiek taki, pozbawiony tych słodkich węzłów, jakiemi sam Stworzyciel związał Adama z Ewą, zasklepia się w sobie, jak ślimak w skorupie, zasycha, jak ziele, włożone do książki i przyciśnięte w prasie, traci przywiązanie do ludzkości, z którą nie łączy go żaden bezpośredni węzeł, słowem, prędzéj czy późniéj, włazi po uszy w suchą, nudną i zgryźliwą mizantropią. To bardzo źle! bardzo źle! tego prawdziwy filantrop pochwalić nie może! Rodzina jest fundamentem, na którym opiera się budowa społeczna. A cóż to będzie za fundament, jeżeli nikt nie zechce zostać jednym ze składających go kamieni? Ma się rozumiéć, że fundament w takim razie będzie słaby, przez co budowa społeczna zachwieje się na swych podstawach, ba, nietylko zachwieje się, ale runie: każda cegiełka potoczy się z osobna i w przepaść poleci; na świecie nastąpią nieporządki nie do zniesienia, wszystko przewróci się do góry nogami; niezgody, mordy, pożogi zapanują, cały szereg klęsk zwali się na nieszczęśliwą ludzkość, która przemieni się w hordę barbarzyńców... a wszystko to nastąpi dlatego, że mężczyzni za mało żenią się!
Trzeba ożenić się! — pomyślał doktor Władysław i, zmęczony długą przechadzką, usiadłszy przed kominkiem, począł mieszkiem rozdmuchywać leniwy ogień. Dmuchał, dmuchał, aż rozdmuchał szeroki płomień, który wyskoczył w górę kilku żółtemi językami, zaszumiał w kominie, wyrzucił z siebie bogaty rój swawolnych iskierek i oświecił cały pokój wesołą różową łuną. Doktor Władysław przestał dmuchać i wyciągnął się na fotelu. Żywsze rozpalenie się ognia na kominku umniejszyło nieco zły jego humor. Wszakże nie rozweselił się zupełnie, bo oprócz felczerów, baniek i pijawek, o których wcale zapomniéć nie mógł, przed oczyma jego stał wciąż ponury obraz budowy społecznéj, rozwalonéj w gruzy i oddanéj na pastwę najstraszliwszym klęskom z winy mężczyzn którzy żenić się nie chcieli.
I trudno bardzo powiedziéć, jakim sposobem, dlaczego, przez takie psychiczne powody, lub za pomocą jakich optycznych środków, ponury ten obraz, rozwalonéj i klęskami napastowanéj budowy społecznéj, zniknął nagle z przed oczu doktora Władysława, a na jego miejscu, otoczony różową łuną ogniska, pojawił się wcale inny widok. Zamiast bowiem gruzów, klęsk, mordów, pożog i ludzkości zamienionéj w hordę barbarzyńców, przed oczyma wyobraźni doktora Władysława stanęła panna Józefa w swojéj popielatéj wełnianéj sukience, ze swemi jasnemi warkoczami nad czołem i w takiéj zupełnie postawie, w jakiéj ją widział z rana, to jest z Rubensowskim aniołkiem pani Ludwiki na ręku.
— Jaka-by z niéj była śliczna młoda matka! — pomyślał doktor Władysław i lekki uśmiech okolił jego usta. Ale w téj saméj chwili zewnątrz domu wiatr z nadzwyczajną zahuczał wściekłością, całą falą śniegu uderzył o szyby, które przeraźliwie zadzwoniły, i na finał zapiszczał w kominie najżałośliwszym tonem, jaki tylko wydobyć z siebie może potężna pierś, miotającego się pomiędzy niebem i ziemią żywiołu. Doktor Władysław poruszył się z niecierpliwością. Wdzięczny obrazek młodéj dziewicy ze złotowłosém dziecięciem na ręku pierzchnął mu z przed oczu, jakby spłoszony szumem i poświstem wichrów, a na jego miejscu rozkładały się znowu smutne ruiny rozwalonéj budowy społecznéj. — Przeklęty wiatr! — pomyślał doktor Władysław — ach! gdyby to był fortepian, a do tego jeszcze ktokolwiek, ktoby na nim zagrać umiał, nie słyszał-bym odgłosów téj szalonéj burzy, których słuchając, chcąc nie chcąc, muszę myśléć o felczerach i o téj kwarcie krwi ludzkiéj, która dziś tak marnie przepadła z ich powodu!
— Ach, gdyby teraz ktokolwiek był łaskaw zagrać.... Myśl o muzyce przywiodła przed doktora Władysława obraz panny Kornelii.
— Ciekawym téż posłyszéć jéj muzykę — pomyślał — piękna panna — dodał jeszcze — pójdę tam jutro z wizytą.
Gdy tak działo się z doktorem Władysławem, na innéj jeszcze ulicy i w inném mieszkaniu, w pięknym obszernym salonie, dwa razy przynajmniéj obszerniejszym od saloniku pani Ludwiki, na aksamitem obitéj sofie, leżała panna Kornelia. Ubraną była nie tak bogato, jak z rana, niemniéj jednak malowniczo, strojnie i powłóczysto. Główkę, z któréj w różnych kierunkach spływały węże czarnych warkoczy i strugi włosów rozplecionych, oparła na wzorzysto haftowanéj poduszce w taki sposób, że twarz jéj wyglądała, jak prześlicznie wyrobiony medalion haut relief, a wzrok swobodnie błądzić mógł po suficie. Obie ręce zarzuciła sobie pod głowę, co zaokrągliło ramiona w miękkie i faliste linie, a drobną stopę, wyglądającą z pod zwojów muślinu, oparła na krawędzi sofki. W postawie téj, trochę dziecinnéj, trochę swawolnéj, a trochę rozpieszczonéj i zalotnéj, niemniéj była piękną, jak w owéj chwili, gdy, stojąc nieruchomie na środku saloniku pani Ludwiki, wyglądała jak posąg muzy, ubranéj w suknią z ogonem. Na drugim końcu salonu wcale inny przedstawiał się widok, tam bowiem na fotelu siedziała przed stołem i pod światłem lampy pani prezesowa, wykończając swą wieczorną toaletę.
Przed chwilą włożyła była z pomocą służącéj szlafrok watowany i tak wyglądający, jakby już nie piérwszą zimę przebywał na tym padole płaczu, a teraz postawiła przed sobą małe lusterko w srebrnéj oprawie i z wielką starannością wkładała na swe orzechowe włosy, w cieniutki warkoczyk zaplecione z tyłu głowy, czepek nocny z białego perkalu. Strój ten czynił twarz szanownéj damy bardziéj jeszcze podobną do zmarzniętéj pomarańczy, z żółtą pomarszczoną skórką. Małe bystre oczki biegały jednak po swojemu i rzucały się z zadziwiającą szybkością; tylko żwawy uśmiech zniknął bez śladu i wraz z nim zniknęły także dygi.
— Mamo! — ozwała się nagle panna Kornelia.
— Czego chcesz? — zapytała pani prezesowa głosem, który wcale nie przywodził na pamięć śpiewu słowika.
— Niech téż mama będzie łaskawa powié mi, po cośmy tu do téj dziury przyjechały? — zapytała piękność, nie zmieniając wcale leżącéj postawy.
— Prawdopodobnie po to, po cośmy dotąd wszędzie jeździły — odpowiedziała matka leżącéj piękności.
Po téj odpowiedzi była chwila milczenia, przerwała ją panna Kornelia głośném i szerokiém ziewnięciem.
— Ależ poziewasz! — ozwała się dość kwaśno pani prezesowa.
— Ciekawam, co mam innego robić w téj dziurze — odrzuciła córka, i wraz potem zanuciła kilka taktów modnego podówczas walca Il Baccio. Nagle przerwała sobie śpiewanie i ozwała się znowu:
— Nie lepiéj-by to było pojechać na zimę do Warszawy?
Pani prezesowa, która w téj chwili skończyła zawiązywać czepek, żywym bardzo ruchem zwróciła się ku córce.
— Daj pieniędzy! — zawołała, rzucając obie ręce w stronę córki — daj pieniędzy, daj, daj! to pojedziemy do Warszawki!
— Ba! gdybym je miała! — wyrzekła piękność i ziewnęła po raz drugi.
— Dziura! dziura! — mówiła pani prezesowa w sposób, który odejmował jéj wszelkie podobieństwo do karmelka — gdyby twój kochany ojczulek nie był rozrzucał pieniędzy nakształt plewy, miały-byśmy za co jeździć do Warszawy i wszędzie...
— Ach, mój Boże! niech téż już mama da święty pokój biednemu ojcu, który nie wstanie przecie z grobu, aby słuchać wiecznych wyrzutów mamy, jak to czynił za życia — przerwała panna Kornelia.
— Wyrzutów! wyrzutów! — wołała pani prezesowa — alboż nie zasługuje na nie! Wniosłam mu przecie 300,000 złp. posagu! gdzież one są teraz? gdzie? gdzie?
— Ja sądzę — ozwała się panna Kornelia, nie opuszczając wzrokiem sufitu, — ja sądzę, że przecież i mama nie była bez udziału w téj ruinie, o którą obwinia ojca...
— Ja!? — krzyknęła pani prezesowa, zrywając się z krzesła i pochylając ku córce swą szczupłą, maleńką postać — ja? ja? — powtarzała. — I jakiż to ja w téj ruinie mogłam miéć udział, moja panno? Wniosłam twemu ojcu 300,000 złp. posagu, a oszczędzałam się zawsze, jakby najprostsza szlachcianka. Nigdy nie miałam w garderobie mojéj więcéj jedwabnych sukien nad piętnaście, albo najwyżéj dwadzieścia; raz w rok tylko wyjeżdżałam za granicę; pięć zim tylko przepędziłam w Warszawie; cóż to wszystko znaczy? mów! mów!
Zamiast odpowiedzi, znowu zabrzmiały w salonie piérwsze takty modnego walca, a zarazem panna Kornelia porwała się z sofki i, wciąż przyśpiewując sobie, poczęła zawrotnie walcować wkoło salonu.
— Szalona dziewczyno! — krzyknęła pani prezesowa — u ciebie zawsze pustki w głowie! ja ci mówię o interesach, a ty tańcujesz!
Panna Kornelia, zdyszana cała, zatrzymała się przy fortepianie.
— Co mi tam interesa! — rzekła — to strasznie nudna rzecz! wolę tańczyć, choćby sama!
Mówiąc to, rozkładała nuty na pulpicie.
— Cóż to, myślisz jeszcze o graniu! proszę iść spać!
— Będę jeszcze exercytowała się dwie godziny!
— Ależ pora spać! — krzyknęła pani prezesowa, porywając córkę za szeroki rękaw od szlafroczka.
Panna Kornelia targnęła rękaw i wyrwała go z rąk matki.
— Niech mama idzie sobie spać, kiedy chce, ja będę jeszcze exercytowała się!
Wraz z temi słowami rozpoczęła muzykę.
— Idź spać! idź spać! — krzyczała nad nią matka, z ustami przyłożonemi prawie do ucha córki.
Panna Kornelia zagrała mocniéj.
— Idź spać! idź spać! — nie przestawała wołać pani prezesowa, ale odstąpiła parę kroków, bo krzykliwe tony wiolinu przeraźliwie wpadały w jéj ucho.
— Idź spać! idź spać! idź spać! — wołała jeszcze ochrypłym nieco głosem, starając się przekrzyczéć fortepian.
Panna Kornelia grała fortissime.
— Aj! — krzyknęła pani prezesowa, przyciskając uszy obu rękoma — szalona dziewczyna! nieznośna dziewczyna! pusta, uparta, zła, niegodziwa dziewczyna!
Z temi wyrazami na ustach i cofając się ciągle, doszła do drzwi przyległego pokoju.
— Idź spać! — krzyknęła jeszcze, stojąc w progu.
Panna Kornelia zagrała con tutto brio.
Pani prezesowa wyskoczyła za próg i trzasnęła drzwiami. W salonie wraz z muzyką rozległ się długi i głośny wybuch śmiechu. Panna Kornelia grała i śmiała się, śmiała się i grała; srebrzyste tony jéj śmiechu drgały w powietrzu, jak fantastyczny akompaniament, ułożony do zawrotnie padających z pod jéj rąk tonów. Nagle przestała śmiać się, oderwała ręce od klawiszy i nieruchomemi oczyma wpatrzyła się w przestrzeń. W oczach tych nie było w téj chwili gwiazd złotych, ale błąkały się po nich jakieś chmurki mętne i gasiły całkiem blask źrenic. Twarz jéj przeciągnęła się nieco, gładkie czoło sfałdowało się, ziewnęła szeroko i zaplotła obie dłonie za głowę, nieco w tył odrzuconą.
W téj postawie pozostawała sekund kilka, potém wyprostowała się i szepnęła: Ciekawam, co téż tam porabia biedny Gustaw?
W téj chwili otworzyły się drzwi, umieszczone naprzeciw fortepianu, i wyjrzała przez nie głowa pani prezesowéj w nocnym czépku.
— Idź spać, Kornelio! — zawołała.
Panna Kornelia zwolna zwróciła oczy na matkę.
— Mamo, jak myślisz? co porabia w téj chwili biedny Gustaw?
Pytanie to, przeciągłym i zniżonym nieco wymówione głosem, nie otrzymało odpowiedzi. Głowa pani prezesowéj zniknęła szybko i dał się słyszéć tylko stuk drzwi, zatrzaśniętych z gniewem.
Panna Kornelia odrzuciła w tył zwoje rozpuszczonych włosów, i poczęła z wielką uwagą decyfrować jakąś bardzo trudną kompozycyą muzyczną.
O téj saméj porze i na téj saméj ulicy, lecz tylko w inném mieszkaniu, w ciepłym i przytulnym pokoju, spało dwoje dzieci: jedno w łóżeczku wysokiemi krawędziami otoczoném, drugie w kołysce.
Pomiędzy łóżeczkiem i kołyską stała młoda, przystojna kobieta ze świecą zapaloną w ręce i przypatrywała się chwil kilka uśpionym dzieciom z rozkosznym uśmiechem na ustach.
Potém, lekką dłonią otuliwszy starannie każde z nich, zwróciła się ku zamkniętym drzwiom przyległego pokoju i z cicha zapukała.
— Proszę wejść — ozwał się głos z wnętrza.
Pokój, do którego weszła młoda kobieta ze świecą zapaloną w ręce, był wyraźnie gabinetem prawnika, bo pod ścianami leżały na półkach całe szeregi grubych stosów papierów, z których każdy nosił osobny numer, a pomiędzy oknami stało obszerne biuro, zarzucone papierami, księgami, listami w kopertach i bez kopert i t. p. rzeczami. Przy biurze, pilnie zajęty pisaniem, siedział mężczyzna, w którym na piérwszy rzut oka trudno-by w téj chwili poznać, wesołego i jowialnego w porze wolnéj od pracy, pana Witolda. Teraz, gdy z całą usilnością oddawał się ważnym zapewne zatrudnieniom, łagodne i wesołe usta jego zapożyczyły nieco surowości od oczu, na czole zarysowały się zmarszczki głęboko skupionéj myśli, a oczy ciskały błyskawice, z pod powiek spuszczonych na papier, na którym wprawna ręka jego szybko kreśliła szeregi wyrazów.
— Zaczekaj trochę, Ludwiniu, zaraz skończę — wymówił, nie przerywając sobie pracy.
— Nie przerywaj sobie, Witoldzie, ja zaczekam — z cicha odpowiedziała pani Ludwika, i na palcach przystąpiła do stołu, umieszczonego przed obszerną i wygodną kanapą, stojącą pod jedną ze ścian gabinetu. Na stole tym znajdowało się mnóztwo dzienników, książek i broszur, które, wszystkie przeglądane snadź i czytane przez licznych gości pana Witolda, w najwyższym leżały nieporządku.
Pani Ludwika postawiła świecę na stole i ręką, po któréj ruchach można było poznać przywykłą do porządkowania gosposię, doprowadziła porozrzucane na stole przedmioty do mile w oko wpadającego ładu. Potém obejrzała się po pokoju i przeszła ku oknu, gdzie poprawiła firankę, zanadto w dół opuszczoną przez kogoś zapewne, kto w dzień wyglądał przez okno; następnie zajęła się porządném ustawieniem na dywanie foteli i wyprostowała gałązki bluszczu, któremi zapewne sama opłotła kiedyś źwierciadło, wiszące nad kanapą. Gdy w ten sposób ozdabiała i do porządku doprowadzała pokój swego męża, ani wieczorny szlafroczek z białéj, miękkiéj flaneli, ani lekkie jéj stopy nie czyniły najmniejszego szelestu, i pan Witold mógł bez przeszkody pracować daléj. Kiedy nakoniec ostatni na arkuszu umieścił wyraz, postawił przy nim kropkę, zakończającą całą pracę, i głowę ku pokojowi odwrócił, zobaczył panią Ludwikę, siedzącą spokojnie na fotelu i czytającą dziennik.
— Skończyłem już, Ludwiniu! — zawołał, zacierając ręce z zadowoleniem.
— Czyś pisał obronę w téj trudnéj i ważnéj sprawie, o któréj mi opowiadałeś? — spytała pani Ludwika, odkładając na bok dziennik.
— Tak, tak — odpowiedział pan Witold — pisałem właśnie tę obronę i zdaje mi się, żem ją nieźle napisał.
— Przeczytaj-że mi to swoje dzieło — rzekła z uśmiechem pani Ludwika.
Wiadomo całemu światu, że wszyscy ludzie piszący, poczynając od najnędzniejszych wierszokletów, aż do twórców najpyszniejszych arcydzieł, bardzo lubią czytać swoje utwory innym ludziom. Częstokroć nie czynią oni w tym względzie zbyt wybrednego wyboru osób, czego dowodem jest znane ogólnie podanie o Molierze, który jako-by komedye swe czytywał przed swoją kucharką. Ale już wielkiéj przyjemności doświadcza każdy, kto utworem swym podzielić się może z osobą pojętną i myślącą, która zdolną jest nietylko pojąć go, ale jeszcze krytycznie osądzić. To téż i pan Witold z chęcią przyjął propozycyą żony, a po łatwości, z jaką rozpoczął czytanie, poznać można było, iż podobne rzeczy należały do codziennych prawie zwyczajów obojga małżonków.
Obrona była napisaną uczenie i logicznie, a z uczuciem i pięknie. Znajdowała się w niéj cała historya nielitościwie pokrzywdzonéj i w nędzę wtrąconéj rodziny, któréj interesów bronił pan Witold, z wymową i zapałem, na krzywdziciela ciskając gromy, wyjęte z ksiąg prawodawczych, i z niemniéj pełnéj argumentów karty pojedyńczego i społecznego sumienia. Pani Ludwika, słuchając zacnych i rozumnych słów, które wypływały z pod pióra jéj męża, widocznie rosła z radości i dumy: kibić jéj prostowało się, głowa się podnosiła, a błękitne oczy nabierały coraz gorętszych połysków. Kilka razy oczy te zamgliły się łzą drobną, a było to wtedy, gdy obrona pana Witolda, wychodząc z suchego zakresu prawniczych argumentacyi, kołatała do uczuć i pojęć ogólnie ludzkich, w żywych i pełnych wymowy słowach malując niedolę tych, którzy stali się ofiarą bezsumiennéj zręczności krzywdziciela. Przy odwracaniu kart pan Witold spoglądał na żonę, a na widok jéj przejęcia się i rozpromienienia, promieniał także i w coraz większy dla swego przedmiotu wpadał zapał. W najwymowniejszém miejscu utworu porwał się z krzesła i dokończył czytania, stojąc. Skończywszy, pytającym wzrokiem patrzył na żonę, ale niedługo potrzebował oczekiwać odpowiedzi na pytanie, jakie jéj wzrokiem zadawał, bo pani Ludwika poskoczyła żywo i, rzucając się na szyję mężowi, zawołała ze śmiechem radości i rozczulenia:
— Jesteś najdoskonalszym adwokatem z całego chrześcijaństwa!
Pan Witold zaśmiał się wesoło, częścią z powodu przyjemności, jaką sprawiały mu radość i uznanie żony, częścią z powtórzonego przez nią własnego jego przysłowia. Małżonkowie uścisnęli się serdecznie i usiedli obok siebie na kanapie.
A gdy tak przy sobie siedzieli, usta pana Witolda nie pożyczały już od oczu zwykłéj im surowości, ale, przeciwnie, te ostatnie zaczerpnęły od piérwszych pogody i cechującéj je łagodności. Cała fizyognomia uczonego prawnika rozjaśniła się, a uśmiech rozlewał się po jego twarzy, gdy patrzył na żonę.
Pani Ludwika pięknie wyglądała w swoim wieczornym szlafroku z białéj flaneli i z włosami, ułożonemi już na noc, to jest splecionemi w dwa grube warkocze, które okręcały jéj głowę podwójnym złocistym sznurem.
Kilka chwil toczyła się pomiędzy małżonkami rozmowa, o tylko co przeczytanéj obronie pana Witolda i nieszczęśliwéj rodzinie, któréj historyą zawierała, gdy pani Ludwika, jakby jéj coś nagle przyszło do głowy, zawołała:
— Czyś czytał, Witoldzie, w dzisiejszéj gazecie artykuł o Gustawie?
— O Gustawie X., kuzynie twoim i panny Kornelii?
— Tak, dawał on piérwszy swój koncert w mieście Y.
— A! jakże mu się udało?
— Trudno to zaiste bywa nieraz dojść całéj prawdy ze sprawozdań dziennikarskich. Sprawozdawca prowincyonalnego miasta ma styl nieco ciemny i w artykule jego można dopatrzyć wielu całkiem przeciwnych rzeczy. Nie umiem téż dokładnie i stanowczo powiedziéć, ile pochwały, a ile nagany dla Gustawa mieści się w tym artykule, ale posłuchaj...
To rzekłszy, pani Ludwika wzięła ze stołu jeden z dzienników i zaczęła czytać:
— Wczoraj w mieście Y. w sali X., odbył się koncert niedawno przybyłego skrzypka, pana Gustawa X. O ile znane już i uznane, lubo to uznanie niezawsze idzie w parze, jakkolwiek w niéj iść powinno, z prawdziwą zasługą, talenta, budzą w nas pewne, choć niezawsze na słusznych, jak zresztą zwykle bywa na świecie, oparte zasadach, zajęcie, i od tego zajęcia żywsze jeszcze, mianowicie w masach, dających się powodować więcéj zapałem zwodnym najczęściéj, niż rzeczywistém pojęciem sztuki, uwielbienie; toć jednak młode, jeżeli młodym nazwać się godzi jakikolwiek objaw ludzkiéj duchowości, unoszący na sobie znamię etyki wszechświatowéj i wszechwiekowéj, ufne we własne siły, ufnością przewyższającą nieraz istotną tych sił doniosłość i rzucające się w tajemnicze głębie sztuki, lecz nie z pełną wiadomością tego, co, parte rozpierającemi ich wnętrza mocami, czynią i czynić odnośnie do obranego zakresu działania zamierzają, talenta wywierać zwykły na ludzi pewien wpływ przyciągający, który-to właśnie i wczoraj objawił się, choć nie tak dobitnie, jak zwykł objawiać się w podobnych razach, liczném zgromadzeniem publiczności, chętnéj zawsze do pośpieszenia tam, gdzie znaléźć może, czy to w formie pożywczéj sztuki mięsa, czy ckliwego kremu podaną, sobie strawę duchową!
— Uf! co za okres! — zawołał pan Witold.
Pani Ludwika uśmiechnęła się, odetchnęła głęboko i czytała daléj:
— Programat koncertu pana X. obiecywał nam strawę, acz zmieszaną z pewnemi przyprawami, które widocznie były tam umieszczone dla podłechtania podniebienia ciekawości słuchaczy, pożywną i świadczącą o szlachetném zaufaniu, lubo my, choćby nas tu kto miał o skeptycyzm i pessymizm obwiniać, wyznajemy, że podobne, z góry już powzięte zaufanie, stawimy bardzo blizko zuchwałéj zarozumiałości artysty we własne siły. To téż i w grze artysty objawiła się tak ta zuchwała, lubo przybierająca na się pozory skromności zarozumiałość, jak owa szlachetna, choć znowu tamtą poniżona i w błąd wprowadzona ufność. Numer piérwszy wykonany był przez młodego debiutanta, acz nie jesteśmy pewni, czy właściwie debiutantem nazwać się go godzi, ze względu tylko na to, że po raz piérwszy w mieście naszém występuje, boć jeszcze mógł występować gdzieindziéj, o czém my możemy nie wiedziéć, co-by jednak stało w przeciwności z naszemi obowiązkami dziennikarza i sprawozdawcy, numer piérwszy tedy, wykonanym był przez młodego debiutanta, czy, jak zresztą w niewiadomości naszéj co do przeszłych jego dziejów, nazwiemy młodego artystę (choć znowu z drugiéj strony nazwa ta wydać się może zbyt śmiałą, zastosowaną do młodzieńca zaledwie rozpoczynającego zawód artystyczny). Numer więc piérwszy wykonanym był bez zarzutu, o ile określenie takie stosować się może do gry, która, przy wysoko udoskonalonéj i, jak to znać, z wielkim kosztem nabytéj technice, ukazuje w pewnych szczegółach młodzieńcze niemal wyrobienie, lubiące zagłębiać się w drobiazgach i stroić maluczkowate bogactwo kunsztownéj fiorytury, tracąc z uwagi poważną i surową stronę kompozycyi, acz i ta nie zdaje się być młodemu artyście niezrozumiałą, ani pojęciu jego niedostępną, jak o tém mieliśmy sposobność przekonać się, słuchając finału, którego pełne i okrągłe brzmienie, lubo gdzieniedzie samemi już niedostatkami, w fakturze muzycznéj zachodzącemi, nadpsute i zachwiane, artysta dosadnie i z wielką dokładnością odtworzyć potrafił, która-to jednak dosadność i dokładność przechodziła u niego chwilami w monotonią i zbyt wybredne szczegółkowanie, które nazwalibyśmy szkodliwą pedanteryą, jeśliby kiedykolwiek sumienne oddanie myśli kompozytora dla grającego daną kompozycyą, lub dla słuchaczy, wobec których zajmuje on niby miejsce tłómacza, wyjaśniającego niezrozumiałe dla nich okresy muzyczne, szkodliwém być mogło.
— Ależ to istne apokalypsis! — zawołał zniecierpliwiony pan Witold.
— Cały artykuł napisany jest podobnym tonem i w podobnym stylu — rzekła pani Ludwika — to téż wcale a wcale nie dowiedziałam się z niego, jakie sądy wywołała i jakie wrażenie wywarła gra Gustawa. W inném jednak miejscu znalazłam o Gustawie wzmiankę daleko jaśniejszą.
Mówiąc to, pani Ludwika wzięła do ręki inny dziennik, i przeczytała z niego następujący krótki wyjątek:
„Po wczorajszém wystąpieniu, które słusznie zakończoném zostało rzęsistemi oklaskami publiczności a w umysłach wszystkich ludzi, dbających o wzrost sztuki krajowéj, najmilsze pozostawiło wrażenie, pan Gustaw X. zaproszonym został na wielki, składkowy obiad, na którym znaleźli się najgodniejsi reprezentanci umysłowego i artystycznego życia naszego miasta.
„W czasie obiadu wzniesionym był toast na cześć młodego artysty, na który odpowiedział on wierszem swojego utworu. Wiersz ten wzbudził ogólny zapał w sercach słuchaczy i współbiesiadników, a zarazem wlał w nich to przekonanie, że pan Gustaw X., nietylko jest znakomitym muzykiem, ale téż i wysoko natchnionym poetą, który potrzebuje tylko wyciągnąć rękę, aby sięgać nią po wawrzyny, jakiemi ludzkość wieńczyć zwykła swych ulubionych wieszczów.”
Tym razem czytanie pani Ludwiki stłumioném zostało głośnym śmiechem pana Witolda.
— To dopiéro kolosalne głupstwo! — wołał, śmiejąc się — to dopiéro dytyramb, napisany na cześć dwudziestocztero-letniego młodzieńca, którego jednak talenta nie objawiały się, o ile wiem, tak wcześnie, jak u Michała Anioła, albo Paganiniego! Otóż to, jak krytyka kształci u nas młode zdolności! Młody debiutant występuje po raz piérwszy publicznie, a dwaj weterani, dwie powagi w sztuce i literaturze, piszą o nim. Jeden z nich używa takiéj retoryki, że i sam Cyceron nic-by w niéj nie zrozumiał, choć kilka grubych tomów o retoryce napisał; drugi tnie odę pochwalną, która debiutanta rozśmieszy, jeśli jest rozumnym, a jeśli jest głupim, nadmie go pychą i postawi na kolumnach, na których, jeśli raz stanie jakakolwiek młoda i zaczynająca dopiéro wyrabiać się zdolność, to już z pewnością spadnie z nich i nos sobie najszkaradniéj roztłucze.
— Bardzo się obawiam, aby Gustaw nie uległ temu ostatniemu losowi! — przerwała pani Ludwika.
— Bardzo to prawdopodobne — potwierdził pan Witold. — Znałem Gustawa przed pięciu laty, kiedy jeszcze miał zaledwie rok dziewiętnasty, a był już wtedy zarozumialcem piérwszego kalibru...
— A przecież ma on bardzo dobre serce i nie jest wcale ograniczonym — odezwała się pani Ludwika.
— To prawda — odrzekł pan Witold — zawsze jednak zdawało mi się, gdym patrzył na niego, że on sam nie wierzył w powołanie swe artystyczne; że do tego zawodu mniéj pociągał go zapał, niż próżność i żądza tryumfów.
— Ja także byłam tego samego zdania, zkąd wynikały częste sprzeczki pomiędzy mną, a matką i siostrami Gustawa, które wmawiały w niego talent i w artystycznym zawodzie widziały dla niego środek do zdobycia chwały i świetną karyerę...
— Dwa artykuły, któreś mi przeczytała, bardzo źle wróżą o téj jego karyerze...
Gdy małżonkowie rozmawiali w ten sposób o młodym artyście i sądach, wyrażonych o nim w dziennikach, głosom ich wtórował szum i żałosne jęczenie zimowéj burzy.
— Czy odgłos tych wichrów nie sprawia ci, Witoldzie, przykrego wrażenia? — zapytała pani Ludwika.
— Przeciwnie — odparł pan Witold — odgłosy takie wzmagają we mnie miłe poczucie spokojności i łączą z niém pewien rzewny nastrój, który o tyle więcéj ma dla mężczyzny uroku, o ile on rzadziéj w nim się znajduje. Słuchając huku burzy, szalejącéj po świecie, silniéj niż kiedy, poczuwam słodycz tego pokoju, ciszy i ciepła, jakich używam...
Mówiąc to, pan Witold objął żonę ramieniem, a ona złożyła głowę na jego piersi i mówiła:
— I ze mną dzieje się tak samo, jak z tobą. Głosy rozhukanych żywiołów, żałosne i groźne, przywodzą na usta moje dziękczynne wyrazy za ten spokój, jakiego używam sama. Wszystko, co kocham, znajduje się wkoło mnie w zdrowiu i bezpieczeństwie. Głowę moję opieram na twojém ramieniu; dzieci moje pod dachem opiekuńczym, w ścianach ciepłych, usypiają cichym snem aniołów; jutro moje takie pogodne i spokojne, jakiém było dziś i wczoraj. A jeżeli, w taką noc burzliwą, smutek ogarnia moje serce, to tylko na myśl, że kędyś na świecie są nieszczęśliwe kobiety, które smutno i samotnie, ze łzą zaschłą na wybladłém licu, słuchają tych napowietrznych jęków, będących niby echem własnego ich życia; albo biedne, malutkie dzieci, do moich podobne, bez dachu i opieki, budzone w jakim ciemnym zakącie przeraźliwym hukiem burzy, aby płakać znowu i drżéć od głodu i zimna...
Pan Witold długi pocałunek złożył na czole żony.
— Są na świecie nieszczęścia różne i srogie — rzekł z powagą — i na nas-to, szczęśliwych tego świata, wielka spoczywa powinność przychodzić im z pomocą, ile razy tylko uczynić to możemy. Ludzie najszczęśliwsi powinni być zarazem najlepszymi; jeżeli takimi nie są, snadź szczęście ich nieprawdziwe, albo oni go niewarci i prędko je utracą...
— O, ja nie chcę utracić mego szczęścia! — zawołała pani Ludwika, i oba ramiona zarzuciła na szyję męża.
Zegar, umieszczony w rogu pokoju, ogłaszał kwadrans po kwadransie, a małżonkowie nie mogli skończyć rozmowy swéj, do któréj zdawali się coraz nowego nabierać natchnienia od smutnych i monotonnych odgłosów zimowéj burzy.
Gdy nakoniec północ wybiła, przypomnieli sobie, że pora im udać się na spoczynek, a pan Witold przycisnął żonę do piersi i szepnął jéj na zakończenie rozmowy:
— Jestem najszczęśliwszym mężem z całego chrześcijaństwa!...





III.

Minęła jesień, minął zwykłą koleją rzeczy adwent, nastąpił karnawał. Nie należy sobie wyobrażać, aby w miasteczku X., lubo dość zamożném, ale niespełna trzydzieści tysięcy mieszkańców liczącem, karnawał podobnym był do tych, jakie odbywają się w bogatych i wielkich grodach, mających na zawołanie swe teatra, koncerta, sale balowe, sklepy jubilerskie, napełnione brylantami, świeże kamelie i róże, kwitnące w cieplarniach, na przekór mroźnemu niebu północnéj zimy.
Wszystkich tych pięknych i świetnych rzeczy miasto X. nie posiadało wcale, ale ponieważ mieszkali w niém, jak i gdzieindziéj, ludzie, ponieważ, jak gdzieindziéj, większość tych ludzi puszczać się lubiła na Letejskie fale wesołości, w któréj tonęły, na chwilę choćby, wszystkie kłopoty i kłopotki, smutki i smuteczki powszedniego życia; więc téż i tu, jak gdzieindziéj, bawiono się wedle sił i możności, a szczególniéj wedle miary zamożności każdego z osobna i wszystkich w ogólności.
To téż często gęsto na głównych ulicach widziéć można było całe rzędy okien, iskrzących się rzęsistém oświetleniem, przy którém mizerne latarnie uliczne, mające niby sterować przechodniom w ciemnościach nocnych, wydawały się jeszcze mizerniejszemi i, niby strwożone lub wstydem przejęte, chowały, jak mogły najlepiéj, żółte płomienie swoje pomiędzy okopcone i zapłakane szkiełka.
Okna te, rzęsiście oświetlone, wyrzucały na ulicę nietylko strugi światła, ale także i fale muzyki, a po szybach migotliwie przesuwały się cienie tańczących par, lub strojnych głów kobiecych.
Dnie również ożywione były, jak wieczory, bo zima tęga i w śnieg obfita sprzyjała szlichtadom, które, urządzone na wielką skalę, z brzękiem i dzwonkami przebiegały miasto w różnych kierunkach.
Pewnego dnia, pani Ludwika i pani Zofia, zajęte robotami, siedziały w saloniku piérwszéj, gdy na ulicy dały się słyszéć dzwonki, parskanie koni i szelest licznych sań, posuwających się po zamarzłym śniegu. Obie panie poskoczyły do okna, aby zobaczyć wesołą szlichtadę. Z razu blask słońca i oślepiająco roziskrzonego śniegu uderzył wzrok ich tak, że nie mogły rozpoznać osób, jadących dwojgiem na przedzie mknących sań, na trzecie jednak z rzędu sanie jasno już spojrzały i zobaczyły siedzącą na nich, i, pomimo siedzącéj pozycyi, dygającą niemłodemu jegomości, który obok niéj jechał, panią prezesową. Głowa szanownéj damy zaopatrzoną była w watowany kaptur, a głowa, jadącego z nią, niemłodego jegomości, dosłownie tonęła w ogromnym i puszystym lisim kołnierzu. Była to para wcale niepowabna i oddająca się przyjemnościom kuligu, widocznie z krwią skrzepłą od zimna w żyłach. Ale na czwartych saniach jechało dwoje ludzi, którzy całkiem inaczéj wyglądali i nie posiadali ani watowanego kaptura, ani ogromnego lisiego kołnierza, ani krwi skrzepłéj od chłodu.
Było to dwoje ludzi młodych i pięknych, a przynajmniéj kobieta była piękną, mężczyznę zaś można było nazwać co najmniéj przystojnym. Kobietą ową była panna Kornelia, mężczyzną doktor Władysław. Panna Kornelia, ubrana w piękną szubkę aksamitną i takiż kapelusik, który przedziwnie przypadał jéj do twarzy, mówiła do niego z takiém ożywieniem, że aż wyjmowała od czasu do czasu rączkę z gronostajowego zarękawka i poruszała nią w powietrzu. Wywołany chłodem i szybkim ruchem sań, karminowy rumieniec krasił białe policzki młodéj piękności, a oczy jéj świeciły i migotały, jakby nabrały w siebie pełno tych iskier i blasków, któremi słońce usiało śnieżystą oponę, pokrywającą domowstwa i ulicę. Twarz doktora Władysława na pół okrytą była, podniesionym do góry, futrzanym kołnierzem paltota; trzymał się prosto i nieco sztywnie, powieki miał spuszczone, i w ogólności wyglądał jak człowiek, znajdujący się niezupełnie we właściwym sobie żywiole.
Z ust dwóch pań, patrzących przez okno, wyrwały się okrzyki:
— Patrz! patrz! doktor Władysław z Kornelią!
— No, proszę! on, co tak nie lubi wszelkiego rodzaju szlichtad!
— On, który nienawidzi mrozu i wystawia się na niego tylko z konieczności!
— On, który w zeszłym roku ani razu należéć nie chciał do żadnéj szlichtady!
— Ciekawam, o czém téż prawi mu Kornelia z takiém zajęciem!
— Może o nieboszczce Zorynce! — zaśmiała się nieco złośliwie pani Zofia.
— A może o teraźniejszym faworycie swoim, pudelku Fidzie — dodała pani Ludwika.
Panna Kornelia, wbrew domysłom dwóch pań, nie musiała mówić ani o Zorynce, ani o Fidzie, lecz o przedmiocie jakimś, nierównie więcéj zajmującym, gdyż doktor Władysław odrzucił nagle kołnierz, który mu twarz zasłaniał, zwrócił się ku swéj towarzyszce, spojrzał na nią i uśmiechnął się. Ona zaśmiała się i skinęła kilka razy główką na znak twierdzenia, on uśmiechając się ciągle, kręcił głową na znak przeczenia. Wyraźnie wywiązała się pomiędzy nimi jedna z tych miłych sprzeczek, w których właściwie o nic nie idzie, a które jednak rozstrzygają wszystko. Za nimi przesuwało się jeszcze kilkoro sań, a na każdych jechało po dwie osoby; ale dwie panie, patrzące przez okno, na nic już nie zwracały uwagi, a gdy wesoły orszak skręcił w inną ulicę, spojrzały po sobie i wzruszyły ramionami. Nic jednak nie rzekły, tylko, jakby zasmucone trochę, czy zamyślone, w milczeniu usiadły przy stole i wzięły się do robótek. Po chwili pani Ludwika przestała szyć i ozwała się:
— Czy wiesz, Zosiu, że żal mi doktora Władysława.
Pani Zofia kiwnęła głową.
— Prawda — rzekła — to taki poczciwy człowiek! a, o ile mi się zdaje, zamienia się właśnie w glob, wirujący koło słońca.
— Byle-by przynajmniéj został Jowiszem! — uśmiechnęła się pani Ludwika.
— Wątpię, aby to być mogło; znasz przecie Kornelią i wiész, ilu już było koło niéj Jowiszów, którzy potém pozamieniali się w Neptunów.
— Zdaje mi się, że i nasz Gucio był kiedyś w podobném położeniu.
— Ależ tak! — zawołała pani Zofia — widziałam sama, będąc w zeszłym roku u rodziców, jak Kornelia żywo się nim zajmowała. Była to jednak poprostu sztuka, dla sztuki, i Kornelia żadnego wyraźnego zamiaru co do Gucia miéć nie mogła...
— Któż wié? może go i kochała? — zagadnęła pani Ludwika.
— Trudno ją zrozumiéć — odparła pani Zofia. — Zdaje się, że nie jest złą, niekiedy nawet wygląda na bardzo uczciwą; ale zmienna, jak kameleon, lekka, jak piórko, a przytém Gustaw jest chłopcem ubogim...
— To prawda; a ona-by nigdy nie poszła za człowieka bez majątku...
— A przynajmniéj bez ustalonego i wygodnego stanowiska.
— Ona może-by i poszła, gdyby pokochała prawdziwie, ale pani prezesowa...
— Ba! ta nie lubiła wcale Gucia! nie nazwała go nawet ani razu „lubym kochankiem”.
Rozmowa przerwaną została wejściem pana Witolda.
— Czy widziałyście, panie — wołał, śmiejąc się już od progu — naszego Eskulapa, jadącego na rydwanie panny Kornelii?
— Nie śmiéj się z tego, Witoldzie — rzekła pani Ludwika. — Z tego może wyniknąć nieszczęście.
— Ho, ho, ho! — zawołał pan Witold — a że to najrozsądniejsza z kobiet zawsze być musi choć trochę exaltowaną! I gdzież tu widzisz powód do nieszczęścia, moja Ludwiniu? Panna piękna, wesoła, utalentowana, to i dlaczegoż nie podobać w jéj towarzystwie? a że Władysław nie zastrzeli się, ani utopi z miłości, za to ręczę.
— Ale może się ożenić! — zarzuciły dwie panie.
— Ożenić się z Kornelią! Tego głupstwa nie uczyni — odparł pan Witold wesoło, ale potém umilkł i zamyślił się.
— A to-by dopiéro było wierutne głupstwo, gdyby się on ożenił z panną Kornelią! — zawołał nagle i już nie śmiał się; snadź przypuszczenie, nasunięte przez dwie kobiety, wcale mu, ze względu na szczęście przyjaciela, nie przypadło do smaku.
W parę dni potém doktor Władysław siedział w saloniku pani Ludwiki i wesoło rozmawiał z gospodynią domu.
— Czy pani pamiętasz — mówił — historyą moich trzech miłości, o których przed dwoma czy trzema miesiącami opowiadałem paniom?
— Pamiętam — odrzekła pani Ludwika.
— Otóż, wyobraź sobie pani — ciągnął żartobliwie doktor — jaki dziwny zbieg okoliczności! panna Kornelia zadziwiająco przypomina mi moję piérwszą i moję trzecią miłość; kształty bowiem kibici i żywość układu posiada Julci, a oczy i głos panny Heleny.
Pani Ludwika podniosła wzrok od roboty, i pół figlarnie, pół smutnie popatrzyła na doktora.
— Jak się pan lepiéj przypatrzysz Kornelii, to zobaczysz, że ona także niejakie ma podobieństwo do przedmiotu drugiéj z rzędu miłości pana.
— Do pani Eufrozyny? — zawołał doktor Władysław, z przymuszonym nieco śmiechem.
— Tak — odpowiedziała pani Ludwika.
— Nie pojmuję, jakie-by to mogło być podobieństwo? — mówił doktor — przecież, o ile wiem, nie mówi ona umarłemi językami i nie jest ciekawą ujrzéć wątroby sowiéj.
— Ale posiada owę naturę umkliwą, która była właściwością pani Eufrozyny, a tyle zadawała panu frasunku — rzekła pani Ludwika z lekkim uśmiechem.
Doktor Władysław zamyślił się na chwilę, z miną człowieka, zakłopotanego trochę postawioném mu zadaniem. Potém jednak ozwał się z wielką powagą:
— Nie, pani; natura panny Kornelii nie jest umkliwą, jaką była pani Eufrozyny. Tamta nie miała wcale żadnego, właściwego sobie indywidualizmu, a umysł jéj stanowił poprostu zlepek różnych, na pamięć wyuczonych, systematów filozoficznych i faktów naukowych. Panny Kornelii natura jest nierozkwitłą jeszcze i, jak mi się zdaje, znajduje się właśnie w porze rozkwitania. Organizacya ta, pełna życia, ognista, nawskróś promienna, a przedziwnie artystyczna...
— Tak pan sądzi? — przeciągle wyrzekła pani Ludwika.
— Tak, pani — odparł doktor tonem, znamionującym pewien upór.
— A ja powiadam — ciągnęła gospodyni — że Kornelii natura jest umkliwą, i prędzéj pan pochwycić zdołasz w dłoń parę, unoszącą się w powietrze, niż znajdziesz ostatnie jéj słowo...
— Tak pani sądzi? — wyrzekł z kolei doktor.
— Tak — odparła pani Ludwika i urwała rozmowę, zaczynając mówić o innym przedmiocie.
Nieprędko téż podobna rozmowa ponowioną być mogła, bo doktor Władysław coraz rzadziéj odwiedzał swych przyjaciół, a kiedy się pojawiał, to najczęściéj bywał zły, nachmurzony i milczący, albo znowu przymusowo i nienaturalnie wesoły.
Raz w towarzystwie pani Ludwiki, pani Zofii i obu ich mężów, przesiedział dobrą godzinę, nie powiedziawszy ani słowa, z oczyma utkwionemi w gazetę, którą niby czytał. Potém rzucił gazetę, przysunął się do pani domu i z cicha zapytał:
— Dawno pani widziałaś pannę Józefę?
— Przed dwoma dniami — odpowiedziała pani Ludwika i wraz zapytała: — a pan, czy dawno odwiedzałeś ojca Józi?
— Byłem tam dwa tygodnie temu — odrzekł doktor Władysław — ale panny Józefy nie zastałem w domu, i nie widziałem jéj chyba już od miesiąca.
Pani Ludwika nic nie odpowiedziała, lubo doktor patrzył się na nią, jak ktoś, co pragnie i spodziewa się usłyszéć coś więcéj o przedmiocie rozmowy.
— Jakże tam z lekcyami panny Józefy? — zapytał w końcu, nie bez pewnego wahania — czy otrzymała już inne w zamian tych, które utraciła?
— Nie — odrzekła pani Ludwika — pan wiész, jak trudno o to w naszém mieście, gdzie podobno więcéj znajduje się uczących, niż uczących się.
— Musi więc cierpiéć z tego powodu wiele niedogodności — wymówił jeszcze doktor Władysław.
— Zapewne — odparła pani Ludwika — ale pan znasz Józię i wiész, jak jest mężną, cierpliwą i umiejącą sobie radzić...
Po téj rozmowie doktor Władysław siedział jeszcze więcéj zamyślony, niż wprzódy, aż na niego wesoło zawołał pan Witold:
— No, rycerzu posępnego oblicza! o czém tak dumasz?
— O tyfusie, który zjawił się w naszém mieście — odparł doktor Władysław.
Nazajutrz widziano doktora Władysława, wielce krzątającego się po mieście; odwiedził on nietylko te domy, w których miał pacyentów, ale i te nawet, które po prostu, i to ledwie z dala były mu znane. Ci, którzy owego dnia widzieli go, tak chodzącego i jeżdżącego po mieście w różnych kierunkach, nie dziwili się temu bynajmniéj, gdyż niedawno przedtém tyfus rozszerzył się był niepomału pomiędzy mieszkańcami w X., a ogólnie wiedziano, jak gorliwym i czynnym bywał doktor Władysław w podobnych wypadkach.
Pod wieczór, na kilkanaście zaledwie minut przed zapadnięciem zupełnego zmroku, pani Ludwika wypadkiem spojrzała w okno i zawołała do męża, który w tym samym pokoju czytał książkę:
— Patrz, Witoldzie: doktor Władysław wraca do domu. Ależ najeździł się i nachodził dzisiaj! przynajmniéj dziesięć razy widziałam go na ulicy.
Pan Witold rzucił spojrzenie przez okno i rzekł:
— Ho, ho! Eskulap wielce jakoś uradowanym wygląda. Od dawnego czasu nie widziałem, aby miał tak wesołą minę.
— Zdaje mi się, że nawet uśmiecha się do siebie — dodała pani Ludwika.
— Gdybym go dobrze nie znał i nie wiedział, jak mało jest chciwym na pieniądze, mógł-bym sądzić, że mu dziś wszyscy chorzy po dukacie płacili za wizytę! — zaśmiał się pan Witold.
— Ja zaś przypuszczam, że dokonał jakiego dobrego uczynku — zakończyła pani Ludwika.
W parę dni potém, przed południem, do saloniku pani Ludwiki wbiegła Józia. Czysty błękit rozpogodzonego nieba nie był błękitniejszym od jéj oczu, ani wesołe promienie słońca, w których kąpać się zdawał salonik, więcéj wesołemi od wyrazu jéj twarzy.
— Moja droga Ludwisiu! — zawołała, ściskając serdecznie przyjaciołkę — przybiegłam tu, aby podzielić się z tobą radością, która mnie spotkała. Będę miała od jutra trzy nowe uczennice!
— Jakie? gdzie? jakże się to stało? — pytała uradowana pani Ludwika.
— Wczoraj przed wieczorem — zaczęła opowiadanie swe Józia — zajechał przed mieszkanie nasze piękny powóz i wysiadła z niego ustrojona bardzo i nieznana mi wcale pani. Weszła do pokoju, w którym znajdowałam się wraz z ojcem, zajęta przyrządzaniem dla niego herbaty, i zwróciła się do mnie z pytaniem, czy to ja właśnie jestem panną Józefą K.
Otrzymawszy twierdzącą odpowiedź, powiedziała mi swoje nazwisko i oświadczyła, że, od niedawna przybywszy ze wsi z zamiarem stałego w X. pobytu, poszukiwała właśnie nauczycielki dla trzech swoich dziewczynek, i dowiedziawszy się o mnie, postanowiła osobiście mnie prosić o udzielanie lekcyi jéj córkom. Powiedziała mi przytém mnóztwo bardzo pochlebnych rzeczy, których słuchając, ojciec mój, promieniał cały od radości. Następnie przepędziła z nami blizko godzinę, przyjęła nawet ode mnie filiżankę herbaty i była do najwyższego stopnia uprzejmą dla mnie, a szczególniéj dla mego ojca. Co jednak najbardziéj nas zdziwiło, to, że pani N. wiedziała o najmniejszych szczegółach naszego życia, naszéj przeszłości, o wszystkiém słowem, co się nas tyczy, a najkorzystniejsze światło rzuca na mojego ojca i na mnie. Widocznie musiał jéj ktoś o nas szeroko i długo rozpowiadać...
W tém miejscu Józia przerwała sobie opowiadanie, oczy jéj jaśniéj jeszcze zaświeciły, i zadumany trochę uśmiech okolił usta. Po chwili opowiadała daléj:
— Dziś byłam u pani N. dla ostatecznego ułożenia się o zobopólne warunki, pod jakiemi rozpocząć mam nauczanie jéj córek. Warunki te ułożyły się jak może być najdogodniéj dla mnie: dziewczątka miłe i pojętne, a pani N. jest bardzo uprzejmą, i jak się zdaje, zacną kobietą. Słowem, uszczęśliwiona jestem bardzo, bo troski moje i kłopoty, których przez kilka miesięcy doświadczałam, zniknęły, a ojciec mój będzie miał odtąd wiele przyjemności i wygódek, których, przy zmniejszonych dochodach, dostarczyć mu nie mogłam.
Pani Ludwika rozpytywała się jeszcze chwilę o panią N. i warunki, na których Józia zobowiązała się nauczania jéj córek. Potém spytała:
— Nie powiedziałaż ci pani N., jakim sposobem i od kogo dowiedziała się, nietylko o twojéj exystencyi, ale o wszystkich jéj szczegółach?
— Pani N. nie chciała mi o tém powiedziéć, lubo ją o to zapytywałam — odpowiedziała Józia.
— A sama nie domyślasz się niczego? — ponowiła pytanie pani Ludwika.
Pełen promieni uśmiech okolił usta Józi; za całą odpowiedź serdecznie i długo uścisnęła przyjaciołkę. Obie kobiety głęboko sobie w oczy spojrzały i zrozumiały się bez słów.
— O, moja Ludwisiu! — rzekła po chwili Józia — niepodobna większego dobrodziejstwa wyświadczyć bliźniemu, jak dostarczając mu sposobu uczciwego pracowania.
— Ten, kto ci oddał taką przysługę, rozumié dobrze znaczenie pracy, bo sam pełni ją sumiennie i winien jéj wszystko, czém jest i co posiada — z powagą odparła pani Ludwika.
Opuszczając mieszkanie swéj przyjaciołki, Józia była smętna i radosna zarazem, zadumana, jak dziewica z iskrą miłości w sercu, i lekka, jak ptaszek, lecący pod obłoki. Wyszedłszy na ulicę, niebo i ziemię ogarnęła takiém głębokiém i wdzięczném spojrzeniem, jakby całemu światu podziękować pragnęła za tę chwilę rozkoszną, w któréj, samotna dotąd i samotnie mocująca się z życiem, poczuła wyciągniętą ku niéj rękę pomocną. A że tak przeczuciem serca, jak kombinacyą, zrodzoną w umyśle, odgadła i przeniknęła, czyja to była ręka, która tajemnie i szlachetnie usunęła z jéj drogi trapiące ją trudności; nic więc dziwnego, że wieczorem dnia tego krzyknęła prawie głośno i zapłoniła się, jak róża, gdy do skromnéj jéj bawialni, w któréj siedziała z ojcem, wszedł doktor Władysław. Radość Józi była tém większą, że gość nie przybywał sam, ale w towarzystwie pani Ludwiki, pani Zofii i obudwóch mężów tych pań.
Pani Ludwika bowiem powitała dnia tego doktora Władysława przyjaźniejszym jeszcze, niż zazwyczaj, uściskiem ręki, a po kilku chwilach rozmowy z nim, rzekła niby od niechcenia: — „Panie Władysławie! Witoldzie! wyrządźmy dziś niespodziankę Józi i jéj ojcu, i pójdźmy do nich na herbatę.”
Obaj panowie przystali na ten zamiar. Pani Ludwika podzieliła się nim z panią Zofią, która także z chęcią zgodziła się na propozycyą, tém bardziéj, że był to dzień świąteczny, i mąż jéj, wolny od codziennych swych zatrudnień, mógł wieczór cały przepędzić z przyjaciołmi. Takim sposobem, w mieszkaniu Józi zebrało się tego wieczora kółko przyjacielskie, serdeczne, pobratymcze, w którém wszystkie składające je osoby rozumiały się doskonale, szanowały i kochały się wzajemnie. Nigdy jeszcze sędziwa twarz ojca Józi, białemi, jak mleko, otoczona włosami i poorana mnóztwem zmarszczek, świadczących o długiém i pełném trudów życiu, nie wyglądała tak poważnie, a zarazem tak pogodnie, jak owego wieczora; nigdy pani Ludwika i pani Zofia nie były więcéj ożywione i uprzejme; nigdy ich mężowie poufaléj i weseléj nie prowadzili rozmowy; nigdy téż Józia piękniejszym i czystszym nie jaśniała wdziękiem.
Pośród tego miłego zgromadzenia, doktor Władysław ożywił się także i pozbył zamyślenia, w jakie od pewnego czasu wpadał był bezprzestannie, a wieczór przeszedł towarzystwu, obsiadującemu wielki okrągły stół, na którym paliła się światła lampa i wesoły szumiał samowar, jak jedna cicha i pogodna ale pełna prawdziwéj uciechy chwila. Gdy nakoniec zebrani goście, szanując chwile spoczynku starca i młodéj dziewczyny, która do pracy bardzo rano wstawać musiała, dość wcześnie zabierali się do wyjścia, pani Ludwika zwróciła się do całego towarzystwa i rzekła:
— Przyjdźcie państwo wszyscy do nas jutro, to znowu razem przepędzimy wieczorek...
— Kochanego pana zabierzemy do sań wygodnych, i jeżeli pora będzie łagodna, przywieziemy także do siebie — zwrócił się do ojca Józi pan Witold.
Wszyscy obecni, nie wyłączając nawet uczonego profesora, który bardzo rzadko zwykł był oddawać się przyjemnościom towarzyskim, przyjęli z chęcią zaproszenie; doktor Władysław tylko nic na razie nie odpowiedział, ale, gdy żegnał się z panią Ludwiką i jéj mężem na wschodach ich mieszkania, rzekł:
— Bardzo żałuję, że nie będę mógł jutro państwu służyć, ale od kilku dni jestem zaproszonym na jutrzejszy wieczór i dałem słowo...
— Dokąd-że to zaproszonym jesteś? — zapytał pan Witold, z poufałością dawnego i dobrego przyjaciela.
Doktor Władysław zawahał się przez chwilę z odpowiedzią.
— Do pani prezesowéj — rzekł nakoniec z pewnym przymusem w głosie.
— A! — zaśmiał się pan Witold — czarne oczy panny Kornelii pociągają cię do siebie! Patrz tylko, abyś nie zaszłapał się tam zanadto, bo to największa kokietka z całego chrześcijaństwa!
Doktor nic na to nie odpowiedział, ale oboje żegnający go małżonkowie dostrzegli, że cień niezadowolenia przemknął po jego twarzy. Pomimo jednak tego spostrzeżenia, pani Ludwika przechyliła się przez poręcz wschodów i zawołała do doktora Władysława, który stał już na dole:
— Rozmyśl się pan dobrze i przyjdź do nas jutro wieczorem.
— Nie mogę, pani; dałem słowo! — odpowiedział doktor Władysław, podnosząc ku niéj głowę.
— No, to pamiętaj pan przynajmniéj o téj umkliwéj naturze, o któréj ci mówiłam, abyś nie miał z nią wielkich turbacyi wtedy, gdy będzie już po niewczasie — zawołała raz jeszcze pani Ludwika.
— Wdzięcznym pani za jéj rady, ale mam dobre oczy i umiem rozpoznawać rozmaite organizmy i natury! — odpowiedział doktor głosem mniéj uprzejmym, niż ten, którym przemawiał zwykle do swéj zacnéj przyjaciołki.
Pan Witold, chmurny nieco, wszedł do swego mieszkania.
— Ten Władysław — rzekł do żony — choć najlepszy doktor i najuczciwszy człowiek z całego chrześcijaństwa, ale w stosunkach towarzyskich naiwny jest i wierzący, jak tylko-co narodzone dziecię. Gotów uwierzyć w niewinne minki i słodkie słówka téj panny Kornelii, i zrobić jakie głupstwo...
— Cóż chcesz? — ozwała się nieco ironicznie pani Ludwika — Kornelia jest taką świetną panną, a przytém tak pięknie gra i śpiewa! Prawdziwie to szczęście miéć taką żonę, która cię na każde twe zażądanie uraczy muzyką, w każdém towarzystwie opromieni cząstką padającego na nią blasku!
— Nie posądzam Władysława o tak próżny i mizerny pogląd na życie i rodzinę — odpowiedział pan Witold. — Cała rzecz w tém, że, pomimo swego doktorstwa, ma on charakter łatwo zapalny, a przytém, jak zwykle bywa z ludźmi, którzy całą młodość przepędzali zagrzebani w książkach i nauce, mało zna świat, a najmniéj...
— Tacy ludzie wyrabiają w sobie o stosunkach społecznych, a mianowicie pomiędzy kobietami i mężczyznami zachodzących, pojęcia czysto teoretyczne, i trwają w nich z nadzwyczajnym uporem — zauważyła pani Ludwika.
— Dlatego widzimy, że najuczeńsi i zkądinąd najrozumniejsi ludzie zawierają często najgłupsze małżeństwa — zakończył rozmowę pan Witold.
Wieczór u pani prezesowéj, o którym mówił doktor Władysław, był wieczorem nielada; zebrało się na niego bowiem kilkadziesiąt osób, z których jednak większa część należała do rodzaju męzkiego. Panna Kornelia w całym blasku swéj piękności jaśniała, jak istne słońce, a koło niéj tyle prawie wirowało poddanych wywieranéj przez nią sile attrakcyjnéj globów, ile w towarzystwie znajdowało się czarnych fraków i gęstych młodych czupryn. Ba! te nawet głowy, które oddawna ogołocone były z owéj wspaniałéj ozdoby młodzieńczego wieku, plątały się pomiędzy młodymi rywalami, a tu i owdzie dawały się spostrzegać i takie, na które jesień życia sypnęła garść srebrem połyskującego szronu. Mylił-by się jednak ten, kto-by sądził, że doktor Władysław składał osobą swoją jedno z ogniw tego planetarnego systematu panny Kornelii. Nie; pamiętny może na smutną rolę, jaką odegrał w podobnym systemacie panny Heleny, w którym przychodziło mu przemieniać się z kolei z Jowisza w Neptuna i z Marsa w Jowisza, a może téż i obciążony już nieco latami, od owéj pory upłynionemi, i trudami, jakie mu przez ten czas zadały cholery, tyfusy, febry i najrozmaitsze tego rodzaju klęski, z których ustawiczne umartwienia, doświadczane przez niego z powodu nieumiejętnych felczerów, nie były zapewne najmniejszą, — trzymał się on nieco na uboczu, i zdawał się nawet pilne dawać baczenie na to, aby rydwan, wspaniale przez królową zabawy ciągnięty, nie zajechał mu drogi i nie wplątał go w koło, postępujących za nim w pokorze i uwielbieniu, niewolników. A jednak całkowite pozostawienie go na stronie nie należało snadź do zamiarów panny Kornelii, bo, śród najżywszego oddawania się przyjemnościom tańca lub rozmowy, zwracała ona nieraz ku niemu śliczną swą głowę, i blask swych złotych gwiazd, które na tle aksamitnych źrenic gorzały i migotały, jak prawdziwe rezerwoary iskier i płomieni, prosto mu w twarz rzucała. Gwiazdy te posiadały właściwą sobie i wcale niepoślednią retorykę; zawierały się w nich całe szeregi okresów, na-pół wypowiedzianych, z drugą połową, przykrytą obsłonką lekkiéj tajemniczości, wykrzykników, których brzmienie rozlewało się po najgłębszych zapadlinach uczuć człowieczych, westchnień wzlatujących w krainę szczęśliwości, uśmiechów brzemiennych obietnicą raju na ziemi. Gwiazdy te zatém były bardzo wymowne, a kto choć przez sekundę wymowy ich posłuchał, temu zdawało się, że one go wołają, wołają kędyś w taniec jakiś zawrotny, długi, bezpamiętny, którego ostatnie pas odbyć się miały w samych już błękitnościach niebieskich.
Głos panny Kornelii, gdy mówiła, i dźwięk jéj śmiechu, gdy się śmiała, wydawały się muzyką, umyślnie do tego w niebo lecącego tańca ułożoną, a wszystkie poruszenia jéj ciała były akordami, w których objawiała się i śpiewała najpiękniejsza harmonia, jaką oko widziéć, a ucho ludzkie słyszéć kiedy mogło. Owóż panna Kornelia kierowała ku swojemu zamyślonemu i na stronie trzymającemu się gościowi, nietylko retorykę swych oczu, ale jeszcze i akompaniament, retoryce téj przygrywający, a złożony z głosu, dźwięcznéj gamy śmiechu i harmonijnych akordów poruszeń; wypadek zaś, który nieraz odgrywa w losach ludzi rolę wielmożnego pana, zrządził, że była ubraną w barwę, jaką najbardziéj lubił doktor Władysław, to jest w błękitną, a na głowie miała przepaskę srebrną, w kształcie księżyca na nowiu, a w uszach kolce, z dwóch srebrnych gwiazd złożone.
— Pan nie tańcujesz? — rzuciła panna Kornelia pytanie doktorowi Władysławowi, przechodząc mimo niego w kontredansie.
— Bardzo rzadko — odparł doktor.
— To szkoda! wielka szkoda! — wymówiła piękność, i wyciągnęła naprzeciw tańcującemu mężczyźnie ramię, godne Fidyaszowego dłuta.
Doktor Władysław pomyślał, iż jest przecie w wieku, w którym ludzie tańczą jeszcze, i że nie uwłaczał-by może doktorskiéj swéj powadze i godności, gdyby sobie z wolna i poważnie przetańczył jednego kadryla.
Ale w téjże chwili, ktoś go zapytał o zdrowie jednego z ciężko chorych na gorączkę jego pacyentów, a pytaniem tém przywiódł na pamięć wszystkie gorączki, febry i katary, które pastwiły się w owéj porze nad mieszkańcami miasta X. W ślad za tém przypomnieniem, zjawili się przed wyobraźnią jego felczerowie z pijawkami, bańkami, niegodziwém krwi puszczeniem, i odebrali mu wszelką ochotę do tańca, tak, że, gdy zagrano drugiego kadryla, został on nieporuszony na miejscu, i rozmawiał z kilku poważniejszemi osobami, które go otaczały, a panna Kornelia, parę spojrzeń rzuciwszy na niego z pod wachlarza, schmurzyła na chwilę czoło i przez całą figurę kadryla nie zaśmiała się ani razu. Aliści, po tym drugim kadrylu, zabrzmiały w salonie dźwięki fortepianowych akordów, wydobywające się z pod paluszków siedzącéj przed fortepianem młodéj piękności. Panna Kornelia wyraźnie zabierała się do śpiewania, a doktor Władysław, rad zapomniéć na chwilę o gorączkach i katarach, o których, jak na złość, otaczający ludzie wciąż mu prawili, sądząc zapewne, że go tém uraczą, rad także, iż śpiew i muzyka odpędzą od niego mary felczerów, z pełnemi pijawek słoikami w ręku, powstał i zbliżył się do fortepianu.
Panna Kornelia śpiewała pieśń francuzką, opiewającą młodą dziewczynę, która wędruje po świecie w nadaremném poszukiwaniu swego zgubionego serca. Gdzie je zgubiła, nie wié sama, albo nie chce powiedziéć słuchaczom, przed którymi jednak w najsmutniejszych wyrazach użala się na swą niepowetowaną stratę, każdą zwrotkę swéj pieśni zaczynając i kończąc bolesnym wykrzyknikiem: j’ai perdu mon coeur!...
Panna Kornelia śpiewała pieśń tę z tak głębokiém uczuciem, jak gdyby to ona sama była tą dziewczyną, opłakującą utratę swego serca, i lasów, pól, gwiazd, słońca, wszystkiego, słowem, co żyje na niebie i ziemi, zapytującą, kędy podział się ten niepokalany skarb jéj piersi dziewiczéj. Wyraz jéj twarzy, z lekka rozrzewniony, odpowiadał doskonale znaczeniu słów, pieśń składających, które zresztą bardzo wyraźnie dochodziły do słuchaczy, bo panna Kornelia posiadała wokalizacyą bez zarzutu, dowodzącą doskonałości metra śpiewu, którego była uczennicą.
Po piérwszéj zaraz zwrotce pieśni, lekki uśmiech okolił usta doktora Władysława; nie był to jednak uśmiech zachwytu, ale raczéj niedowierzania i lekceważenia. Przyszło mu bowiem na myśl, że treść piosenki w najwyraźniejszéj stoi sprzeczności z najelementarniejszemi pojęciami o fizyologii. Serce bowiem stanowi w organizmie człowieka główny przyrząd krążenia krwi, bez którego to ostatnie w żaden sposób odbywać swych funkcyi nie może. Gdyby tedy młoda dziewczyna jakimkolwiek sposobem utraciła to najważniejsze ze wszystkich naczyń naczynie, już-by téż żadną miarą nieszczęścia swego opiewać nie mogła, dla téj prostéj przyczyny, że żyć-by przestała, a po śmierci nikt nieszczęść swoich nie opiewa. Słowa zatém piosenki, osądzone z racyonalnego stanowiska, nie posiadały żadnego sensu, a ułożenie ich należało przypisać lekkości, z jaką Francuzi traktują najważniejsze, choćby naukowe, przedmioty. Niemiec, który do wszystkiego przystępuje z należytą powagą i z krytycznym poglądem, nie wydał-by pewno na świat podobnego absurdu...
Tak myślał doktor Władysław w czasie przegrywki, poprzedzającéj drugą zwrotkę pieśni, i uśmiechał się nieznacznie. Jakkolwiek jednak usiłował skrywać skeptyczny ten uśmiech, dojrzała go panna Kornelia, naprzeciw któréj stał, i w drugiéj zwrotce zaśpiewała wyrazy: j’ai perdu mon coeur!... z taką żałością, a razem gorącą intonacyą głosu, że doktor Władysław doświadczył takiego poczucia, jakby go ktoś końcem szpileczki bardzo delikatnie ukłuł w samo serce. Zarazem pomyślał, że nie należy wyrazów śpiewu rozumiéć w dosłowném ich znaczeniu, i że poecie, który je układał, przebaczyć trzeba niektóre pomyłki, względem czysto fizyologicznych pojęć popełnione...
Za trzecią zwrotką doktor Władysław myślał, że przebaczenie to udzieloném być powinno choćby dla tego, że w słowach, lubo nie przedstawiających ściśle rozumnego sensu, mieści się jednak wiele uczucia, i że panna Kornelia, uczucie to śpiewem wyrażająca, stała się podwójnie piękną i odkrywała przytém jednę z bardzo powabnych stron swéj wewnętrznéj istoty, jaką była rzewność głęboka i zdolność do silnego przejęcia się choćby tylko imaginacyjném cierpieniem biednéj, rozkochanéj dziewczyny. Przy czwartéj, doktor Władysław zauważył, że przejęcie się to dosięga nawet granic wrzącéj i palącéj, lubo z lekka wstydliwością dziewiczą osłoniętéj, namiętności; przy piątéj, zapytał siebie, czy tylko panna Kornelia nie znajdowała się sama w położeniu młodéj dziewczyny, która zgubiła swoje serce, a raczéj oddała je komuś; ale gdy zabrzmiała szósta zwrotka pieśni i oczy doktora spotkały się z oczyma panny Kornelii, przejęło go szczególniejsze jakieś wrażenie, a zarazem przez głowę przemknęła myśl: czyż-by to biedne serce, zgubione było na mojéj drodze, i czyliż-bym to ja właśnie przeznaczony był do podjęcia jego i umieszczenia przy własném mojém sercu?... Przypuszczenie to miało za sobą wiele pozorów prawdopodobieństwa, stwierdzonych retoryką oczu panny Kornelii, które spoczywały na twarzy doktora Władysława w chwili, gdy różane usta jéj śpiewały po raz ostatni: j’ai perdu mon coeur! Przestała śpiewać, ale nie przestała grać; palce jéj przebiegały klawiaturę szybkiemi pasażami, stanowiącemi przejścia z tonów minorowych w majorowe.
Doktor Władysław pochylił się nieco nad fortepianem i zadał grającéj piękności następne, półgłosem wymówione, pytanie:
— Czy pani przypuszczasz, że własne jéj serce może zostać zgubioném, tak, jak serce młodéj dziewczyny, o któréj śpiewałaś przed chwilą?
Panna Kornelia spuściła oczy na klawiaturę i z cicha rzekła:
— Dotąd nie było ono w podobném położeniu, ale teraz... kto wié?...
Przy ostatnim wyrazie, uderzyła kilka głośnych akordów i poczęła grać walca tak hucznie i na tak zawrotne, szybkie tempo, że dalsza rozmowa stała się niepodobieństwem. Doktor Władysław odszedł od fortepianu z kręcącym się po głowie wyrazem: „kto wié?”...
„Kto wié?” śpiewały mu w uszach takty walcowe, „kto wié?” powtarzało światło błyszczącego na głowie panny Kornelii półksiężyca; „kto wié?” szeptały krucze sploty jéj włosów i muskane przez nie alabastrowe jéj ramiona, i gibka kibić, wdzięcznie nad klawiaturą pochylona. „Kto wié” wołała najgłośniéj bladość zwiększona, jaka na mgnienie oka pokryła twarz młodéj piękności, wtedy, gdy drżące wargi jéj wymawiały to zagadkowe słowo.
Panna Kornelia bowiem w czasie krótkiéj rozmowy, zbladła widocznie, a potém grała walca z taką gorączką i zaciętością, jakby w zawrotnéj fali wzburzonych tonów pragnęła utopić słowa swoje, a może i samę siebie. Byłyż to symptomata nagle doświadczonéj radości, czy boleści? nadziei, czy trwogi? trudno było odgadnąć, gdyż i te i owe w podobny sposób objawiać się mogły. To tylko pewna, że muzyka panny Kornelii była ognistą, szaloną, porywającą; po twarzy jéj przebiegały nieujęte jakieś, kameleonowe, tajemnicze błyski i cienie, a w myśli doktora Władysława, który, stojąc opodal, patrzył na nią, brzmiało ustawicznie słowo: „kto wié!”
Rzecz to dziwna i uwagi godna, do jakiego stopnia wszelka tajemnica wywiera na ludzi wpływ pociągający. Jest to zapewne jeden ze spadków, przekazanych nam w dziedzictwie przez piérwszych rodziców, Adama i Ewę, którzy za spożycie jabłka wiedzy z raju wygnani zostali. Straszny ten przykład mało zaprawdę podziałał na potomnych. Biblia prawi swoje, a człowiek czyni swoje; i gdy tylko oko w oko spotka się z jakąkolwiek tajemnicą, wnet poczuwa pragnienie zstąpienia na samo jéj dno najgłębsze, kędy znajdzie jéj rozwiązanie.
Doktor Władysław był człowiekiem, zatém potomkiem Adama i Ewy, którzy za ciekawość swoję raj utracili. Do tego jeszcze był on doktorem medycyny, zatém naturalistą, zatém znowu człowiekiem, zapatrującym się na historyą Adama i Ewy z punktu na lekką herezyą zakrawającego, który-to punkt sprawiał, że nauka, w historyi téj zawarta, nie wywierała na umysł i postępki jego zbyt potężnego wpływu. Twierdził on zawsze, iż pragnienie wiedzy nietylko występkiem nie jest, ale, że przeciwnie, stanowi ono jeden z przeważnych bodźców, popychających ludzkość ku mądrości, że następnie każda tajemnica, zgłębiona i wyświecona, przemienia się z cienia w światło, a ponieważ światło stanowi przedmiot żądania i cel dążenia ludzkości, zgłębienie więc i wyświecenie tajemnic, a przez to umniejszenie cieni, a powiększenie sumy panującego światła na ziemi, należy do najświętszych obowiązków każdego rozsądnego i uczciwego człowieka.
Tak sobie tę rzecz wyrozumiawszy, doktor Władysław, żadnéj spotkanéj na drodze swéj tajemnicy nie opuszczał bez gruntownego zastanowienia się nad nią, bez względu na to, czy tajemnica ta należała do rzędu zjawisk materyalnych, czy téż miała swe źródło w psychicznych objawach jednostki, lub ogółu. — Do piérwszych bowiem przystępował jako anatom, fizyolog, słowem naturalista; drugie zajmowały go i pociągały, jako człowieka, a zatém członka ludzkości, osobiście po części zainteresowanego w sposobie myślenia i czucia swych bliźnich.
Jakże tedy być mogło, aby, takim usposobieniom i nawyknieniom umysłowym poddanym będąc, doktor Władysław, nieuważnie puścić miał mimo siebie owę tajemnicę, która zjawiła się przed nim w słowie panny Kornelii: kto wié! i w nagłéj bladości jéj, gdy słowo to wymówiła, i w wyrazie jéj oczu nieodgadnionym, i w owych niepochwytnych błyskach i cieniach, które mknęły po jéj twarzy wtedy, gdy po rozmowie z nim grała zawrotnego walca!...
Obojętność taka tém bardziéj niepodobną była w tym razie, że doktor Władysław czuł wyraźnie, iż w tajemnicy, jaką spotkał, własna jego osoba niepoślednie zajmowała miejsce.
A gdy obok niego, również w tajemnicę tę wplątana, znalazła się tak piękna, świetna, utalentowana osoba, z takiém czuciem opiewająca stratę swego serca, i w czarnych oczach tak wymowną posiadająca retorykę, że, słuchając jéj, sam Demostenes i Cyceron, i wielu innych starożytnych i nowożytnych mówców, zawstydzeni być mogli; cóż przeto dziwnego, że doktor Władysław zapragnął zajrzéć na dno téj tajemnicy i ujrzéć, jakie w niéj zajmował miejsce on, a jakie ona, i jak te miejsca wzajemnie miały się do siebie; jak się miały uczucia panny Kornelii do piosenki, którą śpiewała z takiém uczuciem i przejęciem się, do wyrazu: kto wié? który z ust jéj wypłynął tak tajemniczo a ponętnie, i nakoniec do jego własnéj osoby, na którą (czego nie mógł nie spostrzedz), ustawicznie prawie padały spójrzenia jéj oczu.
Doktor Władysław poczuł wielką ochotę do zgłębienia i przeniknienia tajemnicy, która, w tak wdzięczną i ponętną przybrana formę, niespodzianie zaszła mu drogę. Najbliższym skutkiem tego poznania było to, że stanął z panną Kornelią do trzeciego kadryla; drugim i nieco dalszym, że przyjął zaproszenie pani prezesowéj na jutrzejszy obiad i, przy téj okazyi, cały dzień przepędził z dwiema paniami, a raczéj jedną z nich, młodszą, gdyż starsza miała dnia tego wiele do czynienia z gospodarstwem i załatwianiem sprawunków, przez co mogła w salonie chwilowo tylko przebywać. Tajemnica jednak nie była wcale łatwą do odgadnienia, niekiedy nawet ukazywała się w niéj taka przepaścista głębia, że doktor Władysław, usiłując wzrokiem jéj dosięgnąć, poczuwał zawrót głowy, i przyrzekł sobie w duchu, iż za powrotem do domu zażyje porządną dozę proszków sodowych, które, jak wiadomo, skutecznym bywają na podobne zawroty lekarstwem. Wszakże tym razem proszki okazały się bezskutecznemi, gdyż oddziaływały przeciwko ich wpływowi tajemnicze błyski panny Kornelii i cudowny jéj głos kontr-altowy; a im dłużéj i gorliwiéj doktor Władysław zaciekał się w tajemnicy, tém więcéj pragnął ostatnie słowo jéj pochwycić, tém więcéj w umyśle jego wzrastały tego słowa urok i znaczenie. Panna Kornelia zaś posiadała wybornie sztukę niedopowiadania; było to zresztą mniéj może sztuką, niż istotném wahaniem się, jakąś skrytą walką, toczącą się w jéj wnętrzu, pomiędzy: tak i nie; pewną utajoną żądzą oddalenia chwili, w któréj ze słów jéj, spojrzeń i uśmiechów spadnie zasłona, a usta jéj będą musiały wymówić to, czego może serce...
Cóż serce? Co działo się z sercem panny Kornelii? Czy posiada ona jeszcze choćby szczyptę tych uczuć, które w potocznéj mowie określają się wyrazem serce? a może posiadała ich wiele, wiele niezmarnowanych dotąd, lecz tylko przytłumionych, milczących przed jakąś koniecznością żelazną, która im nakazywała milczenie? czy z tych uczuć dostawała się choć odrobina temu, do kogo codziennie, czy to ustami, czy oczyma mówiła tajemnicze, tyle obiecujące: kto wié! czy téż wszystkie one należały do niego, lub może komu innemu oddane były, komuś nieobecnemu, a w marzeniach wieczornych, lub przy dźwiękach muzyki wspominanemu? Panna Kornelia nie wyglądała wcale na istotę nieczułą, nie miała powierzchowności kobiety kamiennéj, któréj albo natura odmówiła zdolności czucia, albo którą świat i życie, a raczéj przeżycie, obdarły z wszelkich ułud, marzeń i pragnień. W oczach jéj, przeciwnie, paliły się rezerwoary iskier i płomieni; śmiech jéj był serdeczny, naiwny niemal, a razem całe gammy przeróżnych wzruszeń wygrywający; układ jéj cały świadczył o pełnym życia porywie ku światu i wszelkich powabach jego i uciechach.
O ile pozory te były prawdą, a o ile udaniem? Czy panna Kornelia była po prostu komedyantką salonową, odgrywającą, doskonale wyuczoną na pamięć, rolę, ku przewidywanéj a samolubnéj swéj korzyści; czy też należała ona do rzędu tych nieszczęśliwych dziewcząt, które, od dzieciństwa kąpane w niezdrowém tchnieniu, uległy częściowemu zepsuciu, ale noszą się jeszcze z niewystygłą w piersi iskrą poczciwych i żywych uczuć, z któréj okoliczności dalszego życia wykrzesać mają ogień szlachetny, albo téż uczynić garść popiołu, przygniatającą już na wieki serce i umysł ku najniższym sferom téj ziemi?
Na wszystkie te pytania po części przynajmniéj znajdujemy odpowiedź w rozmowie, prowadzonéj między matką i córką pewnego wieczora zimowego, po rozejściu się gości, pomiędzy któremi znajdował się i doktor Władysław.
Był to wieczór późny, wskazówki zegarów dobiegały północy, w bawialnym salonie pani prezesowéj, gwarnym i rzęsiście oświetlonym przed chwilą, pogasły światła i zapanowała cisza. Zato w obszernéj i zbytkownie urządzonéj sypialni, na stoliku z marmurową płytą, jasno paliły się dwie świece, przeglądając się w źwierciedle, umieszczoném przy ścianie przeciwległéj, na kosztownéj i błyszczącemi cackami zastawionéj toalecie.
Matka i córka siedziały naprzeciw siebie, rozdzielone z sobą całą szerokością stołu. Pani prezesowa włożyła już była swój watowany, nie piérwszéj młodości szlafrok, i zajmowała się właśnie splataniem orzechowych włosów w warkoczyk bardzo drobnych rozmiarów, który zwykła była zakręcać na noc z tyłu głowy w kształt włoskiego orzecha. Bogaty warkocz, który we dnie stroił jéj głowę, spoczywał teraz na toalecie w cieniu złoconych kubków i flakonów. Twarz pani prezesowéj wyrażała wielkie znużenie fizyczne, zwiędłe jéj wargi otwierały się co chwila szerokiém poziewaniem; pomimo jednak tego znużenia i poziewania, malował się na niéj pewien wyraz niecierpliwości, a nawet gniewu, który wzmagał się za każdym razem, gdy biegające ruchliwe jéj oczy spotkały twarz córki.
Panna Kornelia nie zdjęła jeszcze z siebie sukni, w jakiéj jaśniała przez cały dzień i wieczór, a tylko z włosów powyjmowała szpilki i przepaski, przez co kilka z pęt uwolnionych grubych warkoczy spłynęło na jéj plecy, strugami połyskującego hebanu. Siedziała pochylona nieco nad stołem i, wsparłszy twarz na lewéj dłoni, prawą niedbale przerzucała dzienniki mód, wyszukując pomiędzy niemi kolorowych rycin, z których każdéj przyglądała się bacznie i z uwagą. Niedaleko toalety, nieco w cieniu, stała jeszcze trzecia osoba; była nią garderobiana, w milczeniu oczekująca na rozkazy swych pań.
— Niech mama spojrzy na tę suknią: bardzo gustownie jest zrobiona, i to obszycie z koronek i aksamitu wybornie ją stroi — przerwała milczenie panna Kornelia, a zarazem posunęła ku matce rycinę, któréj przedtém długo przypatrywała się sama.
Ale pani prezesowa nie raczyła rzucić okiem na przedmiot, ukazany przez córkę, i splatała wciąż swój warkoczyk, nie mówiąc ani słowa. Tylko wargi jéj zacisnęły się nieco mocniéj i małe oczki, przebiegając od okna ku drzwiom i od drzwi ku oknu, żywiéj błysnęły kilka razy.
— Bardzo milutki kapelusik! — znowu zawołała panna Kornelia, nie zważając na to, że na piérwszą uwagę swą nie otrzymała żadnej odpowiedzi. — Pióra wcale ładnie są ułożone i fasonik zgrabny. Dołożyła-bym tu tylko kokardę z aksamitu, albo atłasu sang de boeuf, i dała-bym w górze lekką przepaskę z białéj koronki.
Pani prezesowa wciąż milczała i kończyła splatanie warkoczyka.
— Czy mamie się nie zdaje — zaczęła znowu panna Kornelia — że takie ubranie z czarnych atłasowych rulonów dobrze-by ubrało moję szafirową suknią?...
I znowu jednę z rycin posunęła ku matce. Ale tym razem pani prezesowa przeszyła ją spojrzeniem, jak na macierzyńskie, dość ostrém, i żywym ruchem zwróciła się do stojącéj wciąż na uboczu garderobiany:
— Podaj mi czepek nocny, Maryanno, i odejdź! Nie będziesz dziś już mi potrzebną. Panienka rozbierze się sama.
Panna Maryanna podała żądany przedmiot i wyszła z pokoju, a pani prezesowa, z czepkiem nocnym w ręce, powstała, cichym, skradającym się krokiem podeszła ku drzwiom, otworzyła je i wyjrzała do przyległego pokoju; to samo uczyniła z drugiemi i z trzeciemi drzwiami, a przekonawszy się, że wszystkie trzy przyległe pokoje puste były, i nikt się w nich nie znajdował, zajęła się szczelném wszystkich drzwi zamykaniem. Panna Kornelia, oderwawszy oczy od żurnalów, z zupełną obojętnością przypatrywała się napiętnowanym tajemniczością czynnościom matki.
Kiedy nareszcie czynności te ukończonemi zostały i wszystkie drzwi dobrze były zamknięte, pani prezesowa zbliżyła się do stołu, na którym paliły się świece, i usiadła na dawném swém miejscu. Nie wkładała jednak na głowę czepka, ale trzymała go w ręku, suchemi i pomarszczonemi palcami szarpiąc szerokie, wykrochmalone garnirowanie. Zarazem kibić jéj, okryta watowanym szlafrokiem, wyprostowała się sztywnie, a ruchliwe oczy utkwiły w twarzy córki, która znowu zajmowała się przeglądem żurnalów.
Milczenie trwało kilka minut, przerywane tylko od czasu do czasu cichém nuceniem panny Kornelii, i szmerem nakrochmalonego garnirowania, miętoszonego w palcach starszéj damy.
— I cóż, Kornelio? — zawołała nagle pani prezesowa, głosem tak mało żartobliwym i tak mało zbliżonym do śpiewu słowika i tym podobnych przyjemnych dla ucha ludzkiego dźwięków, że panna Kornelia drgnęła nerwowo i podniosła oczy na matkę.
— Co, mamo? — zapytała z lekką niecierpliwością w głosie.
— Pytam cię, Kornelio, co będzie z tego wszystkiego?
— Z czego, mamo?
— Z czego? z czego? — powtórzyła pani prezesowa, przedrzeźniając córkę — jakie mi niewiniątko! jakie dziecko naiwne, tylko co urodzone! Ona nie wié, o czém ja chcę mówić! Ona doprawdy niczego się nie domyśla! Miła córeczka! luba, kochana córeczka!
Słowom tym towarzyszyły ironiczne dygi, dokonywane wbrew siedzącéj postawie, i bardzo żywa giestykulacya rąk, rzucanych w stronę pięknéj panny, przeglądającéj żurnale.
Piękna panna wzruszyła lekko ramionami, odsunęła nieco żurnale i z wolna zwróciła oczy na matkę.
— Za cóż się mama gniewa? — wyrzekła, tłumiąc lekkie ziewnięcie — proszę wyraźnie mnie zapytywać, a ja również wyraźnie odpowiem.
— Wyraźnie zapytywać! wyraźnie! wyraźnie! — wołała pani prezesowa, postacią i rękoma dokonywając zwykłych swych ruchów. — Otóż kiedy tak, to wyraźnie, bardzo wyraźnie ci powiem, że na pół roku tylko wystarczy nam pieniędzy, a jeśli przez ten czas zamąż nie wyjdziesz, to nie będziemy miały co jeść! Czy rozumiész?
Panna Kornelia milczała.
— Czy rozumiész to, co ci powiedziałam? Nie będziemy miały co jeść! — krzyknęła pani prezesowa, pochylając się nad stołem tak, że usta jéj dotykały prawie włosów córki. — Czy rozumiész? czy słyszysz? — powtórzyła parę razy.
— Rozumiem i słyszę — odparła panna Kornelia z niecierpliwym giestem — ale pocóż mama tak gniewa się i krzyczy? czego mama chce ode mnie?
— Chcę wiedziéć — wymówiła pani prezesowa z takąż, jak wprzódy, żywością — chcę wiedziéć, czy córka moja życzy sobie zostać żebraczką, i matkę swoję wyprawić na starość w świat o żebraczym kiju?
— Nie; córka mamy z pewnością nie życzy sobie takich okropnych rzeczy — odpowiedziała panna Kornelia i zaśmiała się głośno, srebrzyście.
Pani prezesowa zerwała się z krzesła na równe nogi.
— Śmiéj się! śmiéj się! — krzyknęła — śmiéj się dopóty, dopóki ostatniego rubla nie wydamy, a potém, kiedy przyjdzie sukienki sprzedawać na chleb, jednę po drugiéj, gorzkiemi łzami płakać będziesz, luba kochaneczko!...
Na wzmiankę o sprzedawaniu sukienek, panna Kornelia przestała śmiać się, w oczach jéj błysnął pewien niepokój, po ustach jednak, jak lekko-skrzydły motylek, przelatywał wciąż drobny uśmieszek.
— Moja mamo — rzekła — perspektywa sprzedawania sukienek wcale nie jest pocieszającą dla mnie, która-bym przeciwnie chciała ich jeszcze nakupić, co niemiara. Ukazaniem mi téj perspektywy odebrała mi mama wszelką ochotę do śmiechu. Przyrzekam więc, że będę cicho siedziała i słuchała tego, co mi mama powié.
Pani prezesowa, uspokojona nieco i przebłagana temi, ku zgodzie dążącemi, wyrazami córki, kręciła się jeszcze kilka sekund wokoło stołu, sapiąc głośno i machinalnie powtarzając ostatnie wyrazy, jakie się o jéj uszy obiły, nakoniec usiadła i włożyła na głowę zmięty i wygnieciony czepek, nie zawiązała go jednak pod brodą, i z szerokiemi po obu stronach twarzy płóciennemi taśmami, spadającemi na pierś, z rękoma, rezolutnie splecionemi na kolanach, z oczyma, które, zamiast biegać po pokoju, tkwiły stale w twarzy panny Kornelii, zniżonym głosem mówić zaczęła:
— Pamiętasz pewno, a jeżeli nie pamiętasz, to ci właśnie przypomnę teraz o tém, że, po sprzedaży dóbr naszych, pozostało nam zaledwie trzy tysiące rubli w gotówce, z któremi właśnie postanowiłyśmy zjechać do X. na mieszkanie.
— A raczéj na poszukiwanie! — przerwała bardzo obojętnie panna Kornelia, i ziewnęła szeroko.
— Tylko nie poziewaj, luba kochaneczko! uczyń mi tę łaskę i nie poziewaj — z ironią przemówiła pani prezesowa — to, co ci mówię, nie jest wcale żartem, ale rzeczą, na którą powinnaś zwrócić całą swą uwagę.
— Już ją zwróciłam; niech mama będzie łaskawa mówić daléj — rzekła panna Kornelia, niedbale opierając się o poręcz krzesła i wzrok podnosząc do sufitu, jakby, w braku innéj rozrywki, pragnęła widokiem malowanéj na nim rozety przyozdobić sobie cokolwiek rozmowę z matką.
Pani prezesowa popatrzyła na córkę przez chwilę z zaciśniętemi wargami, lecz, pragnąc widocznie wyłożyć przedmiot swój do końca, powstrzymała gniew, który tryskał przez jéj oczy, i mówiła daléj:
— Jakim sposobem wielka niegdyś nasza fortuna stopiła się tak nędznie, żeśmy z tym szczupłym pozostały zaledwie zasobem, nie potrzebuję powtarzać. Ojciec twój, luba kochaneczko, był człowiekiem rozrzutnym i zapaloną głową, rzucał się w różne głupie entrepryzy, które go, koniec końcem, zrujnowały. Postawienie gorzelni kosztowało go, co najmniéj, sto tysięcy złotych; jakiś młyn parowy, nie wiedziéć do czego potrzebny, przynajmniéj drugie tyle. Luby ten człowiek wszystkiego zawsze odmawiał żonie, a sadził pieniądze w swoje głupie przedsięwzięcia...
Tu panna Kornelia podniosła oczy i, zatrzymując je na twarzy matki, rzekła:
— Po cóż mi mama powtarza tę całą historyą, kiedy ja przecież znam ją tak dobrze i z innéj cokolwiek strony zapatruję się na nią.
— Zapatrujesz się z innéj strony! zapatrujesz się! — zawołała pani prezesowa — alboż ty umiész zapatrywać się na co z rozsądkiem i rozwagą! Ty jesteś szaloną, niedorzeczną dziewczyną, umiejącą tylko zapatrywać na swoje suknie i kapelusze!
— Dlaczegoż mnie mama czego innego nie nauczyła? — przerwała panna Kornelia, żywo podnosząc głowę.
— Cicho bądź! — odpowiedziała pani prezesowa — wiem przecie, że jesteś najgorszą córką ze wszystkich córek na świecie... Niéma w tobie ani uszanowania dla matki, ani wdzięczności za tysiące trudów, które dla ciebie ponosiłam i ponoszę ciągle....
Panna Kornelia zarumieniła się z lekka, oczy jéj bardzo żywo błysnęły, wzruszyła ramionami i rzekła:
— Moja mamo! czy nie mogły-byśmy już pójść spać, a przynajmniéj mówić o czém inném?
Pani prezesowa przygryzła wargi, poruszyła się żywo na krześle, ale nie wybuchnęła. Znała zapewne charakter córki i wiedziała, że uporem i gniewem nigdy z nią do końca nie dojdzie. Łagodniejszym tedy tonem, niż-by się można było po wyrazie jéj twarzy spodziewać, mówiła daléj:
— Otóż twój ojciec był głupim człowiekiem, rozmarnował fundusz nie wiedziéć na co...
— Ojciec mój nie był szczęśliwym człowiekiem, i dlatego może nic mu dobrze nie szło... — ozwała się znowu panna Kornelia, ale tym razem lekki smutek zadrgał w jéj głosie.
— Ojciec twój rozmarnował majątek nie wiedziéć na co — nie chcąc zważać na przerwę, ciągnęła pani prezesowa — rozmarnował trzysta tysięcy złotych, które mu wniosłam w posagu, tak, że po śmierci jego mnie i tobie pozostało więcéj długów, niż włosów na głowie.
— O, ja mam więcéj włosów, niż wszyscy ludzie razem wzięci długów miéć mogą — przerwała panna Kornelia, obu dłońmi zgarniając na przód olbrzymie swe sploty, i śmiejąc się przytém głośno i srebrzyście.
— I znowu śmiejesz się! — krzyknęła pani prezesowa. — Czy możesz być rozsądną choćby na jednę chwilę? luba kochaneczko! czy pozwolisz mi dokończyć?
— Pozwalam! — z komiczną powagą wyrzekła panna Kornelia, i odrzuciwszy w tył włosy, któremi przed chwilą bawiła się z upodobaniem, uroczyście wyprostowała się i skrzyżowała ręce na piersi. — Uśmiech tylko na żaden sposób opuścić nie chciał jéj warg pół-otwartych, które także, od czasu do czasu, drżały stłumioném poziewaniem. Pani prezesowa z gniewem rzuciła ramionami, splunęła za siebie, targnęła taśmy czepka i mówiła daléj:
— Kiedy ojciec twój umierał, miałaś lat siedmnaście, teraz kończysz rok dwudziesty drugi. Przez ten czas robiłam wszystko, co mogłam, aby cię dobrze wydać zamąż; spraszałyśmy do siebie sąsiedztwo i nie sąsiedztwo, woziłam cię do wód zagranicznych, dwie zimy przesiedziałam z tobą w Warszawie, stroiłam cię, zapisywałam corocznie po kilka żurnalów mód...
W tym punkcie panna Kornelia głośno i szeroko ziewnęła, a zarazem, podnosząc wskazujący palec prawéj ręki do góry, zawołała:
— Trzydziesty siódmy!...
— Co trzydziesty siódmy? jaki trzydziesty siódmy? luba, kochana waryatko! — krzyknęła pani prezesowa.
— Trzydziesty siódmy raz wylicza mama przede mną te wszystkie swoje dobrodziejstwa od czasu, jak jesteśmy w tém mieszkaniu. Rachuję pilnie, i ani jednego razu nie dołożyłam.
I znowu zaśmiała się głośnym śmiechem, który stanowił dziwny uplot naiwności dziecięcéj, ironii, pustéj wesołości i namiętnego prawie bólu.
— Może zaprzeczysz, że nie były to z méj strony dobrodziejstwa? że nie ponosiłam ogromnych trudów? że mnie to połowy zdrowia nie kosztuje? — wołała pani prezesowa, starając się głosem swym zagłuszyć śmiech córki.
— Zdaje mi się, że razem ze mną i mama wcale nieźle się bawiła — przestając śmiać się, wyrzekła panna Kornelia, i zaraz potém zanuciła piérwsze takty walca Il Baccio.
— Czy będziesz ty mnie dziś słuchała! — krzyknęła pani prezesowa.
— Słucham — odpowiedziała panna Kornelia, i znowu wyprostowała się z powagą.
— Masz tedy, luba kochaneczko, dwadzieścia dwa lata — mówiła pani prezesowa tonem, w którym ironia łączyła się z łagodnością, którą przybrać wyraźnie usiłowała — masz tedy, luba kochaneczko, dwadzieścia dwa lata — powtórzyła jeszcze dobitniéj i podniosła w górę żółty pomarszczony palec — przez pięć już zatém lat może cię stroję, pokazuję ludziom, i wypisuję dla ciebie po kilka żurnalów. W długim tym przeciągu czasu, miałaś, kochaneczko, adoratorów wielu, starających się o rękę twoję daleko mniéj, a stosownych i dobrych partyi najmniéj, te zaś ostatnie podobało ci się dotąd odrzucać, luba, kochana kapryśnico! Dłużéj jednak kaprysić ci nie wolno, ja ci to powiadam, matka twoja. Musisz zdecydować się raz i to bardzo prędko, gdyż nad głowami naszemi wisi nędza, rozumiész ty to? nad głowami naszemi wisi nędza? A wiész ty, luba córeczko, co to jest nędza? jest to jedna ciasna izba do mieszkania, twardy stołek do siedzenia, łachman do okrycia się i raz na dzień kawałek czarnego twardego chleba do połknięcia. Gdybyś była samą jedną na świecie, wolno-by ci było wybierać pomiędzy wyjściem za mąż, a nędzą, wolno-by ci było zostać guwernantką i uczyć krnąbrne dzieciaki klapania po fortepianie, i szwargotania po francuzku. Ale masz matkę, matkę, która tyle ofiar uczyniła dla ciebie, która, wożąc cię i pokazując ludziom, nadwątliła swoje słabe zdrowie, która, strojąc cię i wypisując dla ciebie po kilka żurnalów w roku, dokonała swéj majątkowéj ruiny. Masz matkę, która ci dała życie i świetną edukacyą, a nad któréj głową wisi teraz nędza.
Nędza! nędza! Czy rozumiész ty ten wyraz? pomyśl, co to jest nędza! Postaraj się tylko zrozumiéć, czém jest nędza?...
Przy ostatnich wyrazach, wymawianych bardzo prędko, z gorączkowym niemal pośpiechem, pani prezesowa zaczęła drżéć prawie na całém ciele, drżące jéj palce szarpały taśmy od czepka, pobladłe wargi wykrzywiły się nerwowo, głowa trzęsła się, a cała kibić, zgarbiona i kurczowo przyciśnięta do tylnéj poręczy krzesła, objawiała poczucie przejmującéj trwogi. Po chwili drżącym jeszcze głosem zaczęła mówić daléj:
— Sam Bóg powiedział: „Czcij ojca twego i matkę twoję”. Sam Bóg powiedział, luba kochaneczko! Należy słuchać Boga i czcić matkę, a jeszcze taką matkę, która tyle ofiar uczyniła dla swojego dziewczęcia.
Co to znaczy czcić matkę? znaczy to być jéj posłuszną i chronić ją od nędzy... a zresztą i dla ciebie saméj uczynić to powinnaś, i raz już przecie zdecydować się w wyborze. Dwadzieścia dwa lata, to, luba kochaneczko, wiek, w którym kobieta bardzo myśléć o sobie powinna. Czas leci... leci... leci... lata mijają... mijają... świeżość twarzy więdnie, oczy gasną, czoło marszczy się, włosy siwieją... Do tego czasu, luba kochaneczko, miałaś adoratorów wielu, ale starających się o twoję rękę na seryo, daleko mniéj... Dlaczego tak było? Oto dlatego, że ludziska przewąchali, iż nie będziesz miała posagu, i rzadko który do tego stopnia zakochał się w tobie, żeby aż o tém zapomniéć... A cóż to będzie potém, kiedy więcéj jeszcze czasu upłynie... Kiedy przyjdzie nędza, a świeżość twarzy zwiędnie, oczy zgasną, czoło pomarszczy się, włosy posiwieją... nie będziesz już miała wtedy starających się, luba kochaneczko, nie będziesz już miała nawet adoratorów, nie będziesz miała chleba i sukni! będziesz głodna, Kornelko, i zawsze źle ubrana! rozumiész mnie, Kornelko?...
Ostatnie wyrazy pani prezesowa wymówiła szeptem prawie, i umilkła zmęczona i, z ciężkością oddychając, wpijała w córkę ostrym blaskiem migocące wejrzenie.
Panna Kornelia przez cały czas przemowy matki siedziała nieporuszona, z łokciem o stół opartym i głową na dłoń opuszczoną. Wyraz twarzy jéj zmienił się bardzo, zamiast bowiem uprzedniéj płochéj lekkości i wesołości, zapanowało w nim zamyślenie z osłupieniem graniczące. Przestała uśmiechać się, poziewać i nucić, rumieńce znikły z jéj policzków, śliczne usta zacisnęły się nieco, oczy otworzyły się szerzéj, niż zwykle, i nieruchomemi źrenicami, z których bez śladu zniknął czarodziejski blask gwiazd złotych, wpatrywały się w przeciwległą ścianę. Od czasu do czasu tylko nerwowe drgnienie przebiegało twarz jéj marmurową, lub białe palce, na których skroń wspierała, zapuszczały się w las kruczych włosów i bezwiednym ruchem przebiegały pomiędzy lśniącemi i wijącemi się nakształt wężów kędziorami.
Kiedy pani prezesowa przestała mówić, parę minut głębokie trwało milczenie. Nagle panna Kornelia podniosła głowę, wyprostowała się, skrzyżowała na piersi ramiona, wzrok przeniosła z przeciwległéj ściany na twarz matki, i zniżonym nieco głosem ozwała się:
— I kogóż radzi mi mama wybrać z pomiędzy wszystkich tych ludzi, którzy mnie teraz otaczają?...
Na dźwięk tego pytania, pani prezesowa podskoczyła na krześle z radości, twarz jéj rozjaśniła się w mgnieniu oka, na zwiędłych wargach pojawił się uśmiech zadowolenia.
— Ot tak to lubię — zawołała — nie śmiejesz się, nie poziewasz, nie śpiewasz, ale rozsądnie zapytujesz o radę matkę swoję! Ot tak, to lubię, ot tak, to grzeczną jesteś, luba, kochana córeczko!
Wymawiając te uprzejme wyrazy, pani prezesowa wyciągnęła rękę nad stołem i chciała nią pogładzić włosy swéj córki. Panna Kornelia nie poddała się téj pieszczocie, usunęła nieco głowę i takim samym, jak piérwéj, głosem ponowiła pytanie:
— I kogóż mama radzi mi wybrać?...
Teraz pani prezesowa oparła się łokciem o stół, a brodę na dłoń spuściła. W téj postawie pozostawała kilka sekund, zamyślona głęboko.
— Myślałam już o tém nieraz, luba kochaneczko — ozwała się po chwili — i nawet, ile mogłam, tyle zebrałam wiadomości o tych wszystkich panach, którzy tu koło ciebie się kręcą. Ryfka jest nieocenioną żydówką. Zna ona całe miasto i jego okolice, jak swoję własną kieszeń, a ile tylko razy przyjdzie tu z towarami, zawsze mi mnóztwo ciekawych i pożytecznych rzeczy naopowiada.
— Rzecz bardzo prosta, że zapłacę jéj po kilka groszy drożéj za każdy łokieć materyi. Z ludźmi, luba kochaneczko, trzeba umiéć żyć i obchodzić się! trzeba umiéć obchodzić się z ludźmi. Ja z Ryfką obejść się umiałam i dowiedziałam się od niéj wiele rzeczy...
Pani prezesowa zadowolona ze swéj umiejętności obchodzenia się z ludźmi, pokazała w uśmiechu kilka żółtych zębów, a po chwili mówiła daléj:
— Kiedy, przed kilku miesiącami, sprzedałyśmy nasze dobra i pozostałyśmy z mizernemi trzema tysiącami rubli w ręku, pomyślałam sobie: — trzeba zrobić coup d’état. Jakież to było coup d’état, jakie umyśliłam zrobić? oto, luba kochaneczko, tém coup d’état, było przywiezienie cię do prowincyonalnego miasta. W stolicy byłaś już nieraz, sprawiałaś tam zawsze wielką furorę, ale mało z téj furory było pożytku. Stolice zepsute są bardzo, mężczyzni, w nich mieszkający, mają brzydki zwyczaj dopytywania się o posag młodéj panny, a przytém w wielkiém mieście, to jak w lesie, największa nawet piękność długiego nie sprawia efektu, bo obok niéj znajdą się wnet inne piękności, które ją zaćmią, a przynajmniéj odbiorą jéj urok osobliwości. W prowincyonalném zaś mieście łatwiéj o niewiniątka, które poprzestają na piękności i talentach, o posag nie pytają, a panna piękna i utalentowana jest w niém rzadkością, świetném zjawiskiem, słońcem tém więcéj widzialném, im na mniejszym błyszczy horyzoncie i im mniéj ludzie, patrzący na nie, przyzwyczajeni są do podobnych widoków.
Otóż uczyniłam coup d’état i przywiozłam cię do X., które jest miastem niewielkiém, ale posiada wielu mieszkańców zamożnych i stoi w środku bogatéj okolicy. Pokazało się, że wyrachowanie moje było dobrém. Rój mężczyzn otoczył cię od razu i w tém tylko bieda, że tu, jak wszędzie, daleko więcéj znalazło się adoratorów, niż konkurentów na seryo; piérwszych bowiem masz bez liku, drugich, o ile z uwag moich wnoszę, tylko trzech...
Po ustach panny Kornelii znowu swawolny igrał uśmieszek.
— Ciekawam téż bardzo — zawołała ze śmiechem — kogo mama zalicza do rzędu adoratorów moich, a kogo na konkurentów?
— Adoratorami twymi — z powagą odrzekła pani prezesowa — adoratorami, na których nic a nic liczyć nie można, są: naprzód pan M., panicz zrujnowany, który ożenił-by się chyba z pełną świadomością, że bierze za żonę pannę posażną; następnie pan N., stary kawaler, który nigdy się nie ożeni, gdyż ma przy sobie siostrę, strzegącą go od małżeństwa dlatego, aby wziąć po nim spadek; następnie jeszcze pan O., który ożenić się nie może, dla téj prostéj przyczyny, iż jest już żonatym; daléj młody hrabia P., który za żonę nigdy nie pojmie szlachcianki bez tytułu; daléj znowu pan R., lubiący piękne oczy i piękną muzykę, ale marzący o żonie gospodarnéj, oszczędnéj, lubiącéj wieś i dom, a nie lubiącéj zabaw i strojów. Oto i masz listę twoich adoratorów, luba kochaneczko, braknie w niéj może kilku, ale dla tych samych mniéj więcéj przyczyn do téj kategoryi należą niezawodnie. Wszyscy ci ludzie lubią z tobą przebywać, gdyż jesteś piękną, ożywioną, rozmowną, lubią słuchać twojéj muzyki i twego śpiewu, kochają się w tobie nawet po trochu, i każdy po swojemu, ale ożenić się z tobą żaden z nich nie myśli. Zostaje więc trzech tylko, którzy oświadczą się o twoję rękę, i z pomiędzy których jednego koniecznie wybrać powinnaś...
— I któż są ci trzéj? kto są ci trzéj? — wołała panna Kornelia, która przez cały czas wyliczania przez matkę jéj adoratorów, zanosiła się od śmiechu. Zamyślenie i bladość bez śladu zniknęły z jéj twarzy; była znowu zarumienioną, dziecinnie wesołą, z oczu sypała iskry.
— Ci trzéj — mówiła daléj pani prezesowa, nierozgniewana tym razem głośną wesołością córki — ci trzéj są: pan Karol W., pan Ksawery Z. i pan Władysław X. Zobaczmyż, jakie warunki posiadają ci trzej panowie.
Tu pani prezesowa podniosła znowu swój wskazujący palec w górę, i uroczyście niemal wymówiła:
— Ryfka jest nieocenioną żydówką. Ona zna miasto i okolice, jak swoję własną kieszeń i od niéj to wiem, że pan Karol W. nie utrzyma się długo przy swych obszernych dobrach, bo po uszy jest obdłużonym. Gra on rolę wielkiego pana i bogatego człowieka, ale ruina wisi mu nad karkiem, a niech cię Pan Bóg broni, abyś miała wyjść za zrujnowanego obywatela! Tym sposobem bowiem dostałybyśmy się obie z deszczu pod rynnę i, zamiast uchronić się od biédy, wzięłybyśmy tylko do kompanii trzecią gębę. Tego rodzaju ludzie nic nie umieją robić i, jak stracą majątek, to, albo służą po prostu za ekonomów, albo umierają z głodu. Gdybyś więc wyszła za pana Karola, albo-byś wkrótce została panią ekonomową, albo-byś z nim razem, a następnie i ze mną głód cierpiała...
— Fi! — zawołała, wstrząsając się panna Kornelia — są to dwie perspektywy, z których jedna gorszą jest od drugiéj! — Widzisz sama, że tak jest i bardzo cieszę się z tego, że to widzisz, luba kochaneczko — przytwierdziła pani prezesowa. — Teraz więc zobaczmy pana Ksawerego Z.: jest to urzędnik, mający wysoką posadę i znaczne dochody, ale tetryk i skąpy, jak Molierowski Harpagon. Ryfka jest nieocenioną żydówką, od niéj się tego dowiedziałam. Strzeż cię Boże, abyś wyjść miała za skąpca! Będzie rachował kąski niesione przez ciebie do ust, i wyliczał, ile łokci wstążki wychodzić powinno na garnirowanie sukni, jeżeli jeszcze pozwoli ci kupować jakiekolwiek wstążeczki...
— Dziękuję za łaskę! — ozwała się panna Kornelia — nie życzę sobie wcale, aby przyszły mój mąż wtrącał się do moich sukien... Powinnam ich miéć tyle, ile mi się spodoba...
— Otóż widzisz! — potwierdziła pani prezesowa, zadowolona uwagami córki — o panu Ksawerym tedy, jak i o panu Karolu mowy być nie może... Zostaje więc jeden doktor Władysław X. i za tego właśnie wyjść powinnaś!...
Przy ostatnich słowach pani prezesowéj, chmurka przebiegła po czole panny Kornelii, oparła znowu głowę na dłoni i milcząc patrzyła na matkę, która mówiła daléj:
— Ten doktor Władysław posiada wszystkie warunki, jakie przyszły mąż posiadać powinien. A najprzód, ma on wcale piękne dochody. Ryfka mi powiedziała, że rok rocznie miewa po trzy, cztery, a nawet pięć tysięcy rubli. Są to, luba kochaneczko, dochody w tych czasach niepospolite, i pogardzać takiemi dochodami nie należy! Takiemi dochodami, luba kochaneczko, rzadko, który obywatel pochwalić się dziś może! mając takie dochody żyć można całą gębą! na wielką skale żyć można, luba kochaneczko...
Gdy pani prezesowa wypowiadała te wyrazy, oczy jéj błyszczały i migotały bardzo żywo, a wskazujący palec, podniesiony do góry, wstrząsał się w powietrzu nakazująco uroczystym ruchem.
— Przytém — mówiła daléj — przytém, luba kochaneczko, ma on, ile wnieść mogłam, charakter miękki, taki, z którym uczynisz wszystko, co zechcesz. Mogę nakoniec zaręczyć za to, że, jak teraz nie myśli o twoim posagu, tak późniéj nie będzie skąpił ci na wydatki. Będziesz sobie panią całą gębą, a co najwięcéj, że nigdy nią być nie przestaniesz, bo takie stanowisko, jakie ma doktor Władysław, nie jest majątkiem obdłużonym i żadni kredytorowie nie mogą mu go odebrać...
Przestała mówić pani prezesowa, i swemi bystremi migotliwemi oczkami, bacznie wpatrywała się w twarz córki.
Odpowiedź tę jednak nie prędko usłyszéć miała. Panna Kornelia siedziała znowu nieruchoma, pobladła, oczy jéj znowu, otworzywszy się nieco szerzéj, jak zwykle, i pałający swój blask utraciły, na białém gładkiém czole ukazała się zmarszczka. Twarz jéj wyglądała znowu marmurowo, a tylko przebiegały ją drgania dziwne, niby wydobywające się na zewnątrz objawy tych drgań wewnętrznych, które wstrząsały jéj piersią prześliczną i nerwowo kurczyły palce zatopione w lesie czarnych kędziorów! Nagle podniosła głowę, wyprostowała się ruchem szybkim, załamała ręce i wyciągnęła je przed siebie; zarazem zawołała:
— O, mamo! wolała-bym Gustawa! sto razy! tysiąc razy! milion, miliard razy wolała-bym Gustawa!
— Co! — krzyknęła pani prezesowa, i porwała się z krzesła, jak sprężyną poruszana — o! ty jeszcze myślisz o tym młodziku, o tym hołyszu, o tym skrzypicielu, który ledwie na suchy kawał chleba...
— Chleba! chleba! i zawsze chleba! — przerwała panna Kornelia, podnosząc głos i wyprężając przed sobą załamane ręce: — O! mamo! czy ty sama byłaś kiedykolwiek młodą? Czy czułaś kiedy serce, uderzające w piersi? czy myślałaś kiedy o tém, że na całe, całe, całe życie zostaniesz z człowiekiem, dla którego nie miałaś żadnéj, żadnéj miłości? Czy ty, mamo, mnie rozumiész? Czyś kiedykolwiek chciała mnie zrozumiéć? Czyś położyła dłoń na mojém sercu? Czy choć raz zabolała cię myśl, że serce to oddasz w zamian chleba... chleba... chleba?...
Słowa te wypadły z ust panny Kornelii, jak potok wzburzone i gwałtowne. Załamane ręce wyprężyły się, pierś wysoko podniosła się westchnieniami, na twarzy zaświeciła łuna ognistéj niepowstrzymanéj namiętności, a z oczu gorejących, jak zarzewie, wypłynęły dwie grube łzy i z wolna stoczyły się, po, nagłym rumieńcem rozpalonych, policzkach.
Pani prezesowa stała o kilka kroków od stołu, jak przykuta do miejsca, głowa jéj trzęsła się, oczy mrugały i migotały, w prawéj ręce, targanéj kurczowym ruchem, potrząsała czepiec nocny, który w czasie słów zerwała sobie z głowy. I było kilkanaście minut zupełnego milczenia, przerywanego tylko ciężkim oddechem panny Kornelii, która siedziała także nieruchomo, z twarzą w górę podniesioną, rękoma wyprężonemi i dwiema łzami błyszczącemi, jak dyamenty na tle szkarłatnego rumieńca, zalewającego policzki.
W końcu pani prezesowa z wolna i z cicha mówić zaczęła:
— A ty, luba, kochana córeczko, czy byłaś kiedy głodną? Czy trzęsłaś się kiedy od zimna, nie mając czém w piecu napalić dla ogrzania twego pokoju? Czy brakło ci kiedy jedwabnych sukien, koronek, piór, kwiatów, karmelków i żurnalów mód? Ha, moja panno, co takie piękne umiész zadawać pytania, czy odpowiész mi na te, jakie ci teraz zadaję? Czy wiész, jak smakuje głód, jak chłód dolega i jakiego koloru bywają łachmany? Czyś pomyślała kiedy o tém, że i matce twojéj coś się przecie należy także? że za tyle trudów i ofiar, jakie dla ciebie poniosła, obowiązkiem twym jest zapewnić jéj starość spokojną i wygodną? Czy zabolała cię choć raz myśl, że matka twoja doświadczy nędzy? Nie, nie, nie, ty o tém wszystkiém nie myślałaś, bo jesteś egoistką bez serca, złą córką, która ani na chwilę nie zawahała-by się przed poświęceniem swéj matki dla własnéj przyjemności, dla własnego kaprysu!
W tém miejscu zdyszana i zasapana szanowna dama, w dwóch palcach obu rąk z lekka uniosła watowany szlafrok i, głębokie przed córką dokonywając dygi, w ten sposób dokończyła swéj mowy.
— Uniżona sługa panny Kornelii dobrodziejki! bardzo dziękuję lubéj, kochanéj córeczce mojéj za to, że przekłada młodzika jakiegoś i hołysza nad matkę swą, która ją osypywała zawsze tysiącem dobrodziejstw! Bardzo, bardzo dziękuję pannie Kornelii, za troskliwość jéj i czułość dla mnie! Uniżona sługa mojéj lubéj, kochanéj córeczki i jéj ulubionego skrzypiciela Gustawka...
Każdemu z tych ironicznie wymawianych słów towarzyszył dyg głęboki, za każdym z dygów, pani prezesowa cofała się o parę kroków w głąb’ pokoju. W chwili zaś, gdy wymawiała ostatni wyraz i ostatni dyg dokonywała, panna Kornelia opuściła ręce, w których czoło jéj przez chwilę ukryte było, i spojrzenie swe zwróciła na matkę. Jednocześnie, jak rój figlarnych sylfów, tysiące swawolnych uśmieszków zaigrało na jéj twarzy, i głośna gamma śmiechu srebrzyście rozlała się po pokoju.
— O, moja mamo! — wołała, śmiejąc się młoda piękność — gdyby kto w téj chwili wszedł do pokoju, mógł-by doprawdy myśléć, że mama tańczy solo menueta...
Pani prezesowa wyprostowała się i przyskoczyła do córki. Na jéj twarzy jednak mniéj było gniewu, niż przed chwilą.
— Z dwojga złego — zaczęła mówić, nakładając na głowę zmiętoszony czepiec — z dwojga złego wolę już śmiech twój, niż te głupie androny, które przed chwilą prawiłaś. No i jakże, zdecydowałaś się nareszcie?
Panna Kornelia przestała śmiać się.
— Mój Boże! — odpowiedziała na-pół żartobliwym, na-pół poważnym tonem — tak mnie mama nastraszyła nędzą, głodem, łachmanami, siwemi włosami i tym podobnemi, wcale nieponętnemi rzeczami, że boję się, bym febry nie dostała z przestrachu. A jednak niech mi mama wierzy, że wszystkie te groźby wcale mi nie były potrzebne. Wiem dobrze, jakiém jest położenie nasze i rozumiem, że niepodobna mi wyjść za Gustawa dla téj prostéj przyczyny, że nie jest on bogatym, a ja nie wyobrażam sobie nawet, jak można żyć w biedzie. Z tém wszystkiém był to piękny sen mego życia, o którym myśléć i wspominać nikt, nawet mama, zabronić mi nie może.
— Ach, luba kochaneczko! — zawołała udobruchana nieco matka — myśl sobie i wspominaj o tym pięknym śnie twego życia, ile tylko ci się spodoba, byle-by tylko te wspomnienia nie przeszkadzały ci postępować praktycznie i rozsądnie. Sny i marzenia swoją, a rzeczywistość swoją drogą. Śnij sobie i marz o Gustawie, ile chcesz i kiedy chcesz, ale nie odrzucaj dobréj partyi, jeśli ci się ona nadarza, bo inaczéj źle będzie z nami...
Panna Kornelia zamyśliła się znowu.
— Wolała-bym tylko — ozwała się po chwili w zamyśleniu — wolała-bym tylko, aby ten pan Władysław był mniéj uczciwym człowiekiem...
— A toż co znowu za wyskok? — zawołała pani prezesowa — i cóż ci to szkodzi, że on jest uczciwym człowiekiem...
— Tak... wstyd mi jakoś trochę... — z wolna i zniżonym głosem wymówiła panna Kornelia.
Pani prezesowa machnęła ręką.
— At, głupstwo! — rzekła — alboż ty, luba kochaneczko, nie jesteś także uczciwą panną?...
Panna Kornelia nic nie odpowiedziała i parę minut siedziała nieruchomo, z oczyma utkwionemi w kolorowaną rycinę żurnalu. Po wyrazie jéj twarzy trudno-by odgadnąć, czy przypatrywała się ozdobnéj sukni, wymalowanéj na rycinie, czy też rozważała o ile prawo nazywania się uczciwą panną, służyć jéj mogło i zkąd pochodził ten wstyd nieokreślony, o jakim mówiła przed chwilą.
Nagle w głębi pokoju, kędyś w pobliżu pieca ozwało się głośne i przeciągłe poziewanie. Odgłos ten wyszedł z gardła małego angielskiego wyżełka, który spał dotąd spokojnie na miękkiéj poduszce, a teraz, obudziwszy się, w ten sposób obecność swoję przypominał dwom paniom.
— Fido! — zawołała panna Kornelia, i porwała się z krzesła — biedna, kochana psina! zapomniałam o niéj zupełnie! Z pieskiem na ręku stanęła na środku pokoju i pieszcząc, głaszcząc i całując faworyta, zwróciła się do matki.
— Mamo! konferencya skończona, ja i Fido możemy już iść spać, nieprawdaż?
W kilka minut potém, pani prezesowa, córka jéj i wyżełek Fido ułożyli się do spoczynku. Ten ostatni, rozciągnięty u nóg swéj młodéj pani na atłasowéj jéj kołdrze, wkrótce głęboko zasnął. Ale panna Kornelia nie zaraz usnęła. Oczy jéj długo były otwarte, i ścigały po ścianach białe błyski lampy nocnéj, a kiedy pani prezesowa spała już spokojnym snem sprawiedliwych, usta panny Kornelii poruszały się i wypłynął z nich szept cichuteńki.
— Wolała-bym Gustawa! sto razy, tysiąc razy, milion, miliard razy wolała-bym Gustawa.
Gdy wymawiała to, pierś jéj podniosła się westchnieniem, ale w téjże chwili wesołe jakieś przypomnienie przejść jéj musiało przez głowę, bo na ustach swawolny zaigrał uśmiech. Z tém niedokończoném westchnieniem w piersi i z tym rozpoczętym uśmiechem na-pół otwartych wargach, usnęła młoda panna, a my, którzyśmy byli świadkami téj tak ważnéj rozmowy z matką, osądzimy, czy trafnym był sąd pani Ludwiki, gdy mówiła, że łatwiéj-by było pochwycić w dłoń parę, unoszącą się w powietrzu, niż znaléźć ostatnie słowo jéj umkliwéj natury.
Czyliż zresztą, natury podobnéj nie można porównać do dziwacznie pokłębionéj, sprzecznemi prądami wiatrów szamotanéj, w przezroczystém powietrzu miotającéj się i błyszczącéj pary? Ale tu znowu myśli naszéj nasuwają się pytania: czy jakakolwiek istota ludzka może przyjść na świat, z góry już tak umkliwą i kapryśną obdarowana naturą? czy mądrości twórczéj może w tworzeniu jakiegokolwiek dzieła zabraknąć logiki i harmonii?
Czy téż może sprzeczności i dyssonanse natur ludzkich są już sztucznym wyrobem tych, pomiędzy których Twórca rzuca rozpoczęty w zaziemskich światach twór swój, aby go oni wedle ziemskich ukształtowali warunków?
Czy tedy dysharmonia, jaką odznaczało się wnętrze panny Kornelii, powinna była zostać policzoną na karb téj wysokiéj siły i woli, która miliardy olbrzymich globów potrafiła stworzyć i przez wieki utrzymywać w doskonałym harmonijnym ładzie, czy téż obwinić o nią należało tych, którym siła i wola powierzyła dokończenie rozpoczętego tworu swego?
Pani prezesowa była matką panny Kornelii; jéj-to zatém powierzoną została w piérwszéj instancyi sprawa życia i duszy jéj dziecka...
Ale zostawmy panią prezesową w pokoju! Usypia ona teraz snem sprawiedliwych i przez sen oderwane wymawia wyrazy o zięciu z wielkiemi dochodami i o niezliczonych ofiarach, jakie poniosła dla szczęścia swéj córki... Zwróćmy się raczéj do doktora Władysława i obaczmy, o ile blizkim on jest chwili, w któréj u stóp młodéj piękności złoży serce swe i swe... znaczne dochody?
Tu, łaskawi czytelnicy, otwiera się przed nami niezmiernie szerokie pole, na którém mogli-byśmy roztoczyć niezmiernie szczegółowy i poruszający obraz tych rozlicznych przejść, zmian i modyfikacyi, jakie od poznania panny Kornelii zachodziły w umyśle doktora Władysława. Korzystając z przywileju, posługującego tym, którzy prawią światu rozmaite o bliźnich swych opowieści, mogli-byśmy na czas pewien odebrać szanownemu Eskulapowi serce jego, wyobrazić sobie, że jest ono własném naszém sercem, i tak dokładną o wszelkich poruszeniach i uderzeniach tego serca zdać relacyą, jak gdyby one w naszéj własnéj odbywały się piersi. Dla większéj ścisłości i rzetelności sprawozdania, mogli-byśmy to serce położyć na stole, tuż obok papieru, na którym piszemy i, za każdym skreślonym wyrazem, zaglądać we wszystkie jego kąciki i wydobywać z nich treść dla następnych wyrazów. Takim sposobem ujrzeli-byśmy sami i jasno wykazali-byśmy innym ludziom: w którym z kącików tych znajdował się poryw ślepy i instynktowy; w którym odzywała się spokojna rozwaga; kędy siedliska swoje założyły wzruszenia, a kędy znowu znajdowało się miejsce, oddziaływających przeciwko tym wzruszeniom, wahań się i niepewności; w którą komórkę najobfitszym strumieniem wpływały kontr-altowe dźwięki głosu młodéj piękności; na jaką najsilniejszy wpływ wywierała retoryka jéj aksamitnych źrenic, a w jakiéj jeszcze rozsiadła się pani Ciekawość, szepcąca sobie po cichu, ale ciągle, tajemnicze słowo: „kto wié?” Tak, kto wié, czy ciekawszych jeszcze rzeczy i misterniejszych uplotów nie zdołali-byśmy odkryć w tém sercu, leżącém przed nami na stole obok papieru, na którym piszemy?
Być może bowiem, że odkryli-byśmy w niém pewien kącik, w którym jednocześnie z kontr-altowym głosem panny Kornelii dźwięczał świéży i głęboki głos panny Józefy, i inny jeszcze, połyskujący nietylko parą kobiecych źrenic, ale dwiema aż parami, z których jedna miała czarność aksamitu i blaski gwiazdowe, a druga była tak błękitną, jak niebo w południe, i przezroczystą, jak kryształ bez skazy. Ujrzeli-byśmy następnie w tém sercu, przed nami leżącém, dwie cieniuchne niteczki, z których każda miała swe źródło gdzieindziéj, tak, że obie stanowiły prądy, w całkiem odmiennych płynące kierunkach, a czasem to tak szybko i gwałtownie płynące, że falami ich porwane biedne serce podnosiło się i wahało w różne strony, jak gdyby, nakształt łodzi, pozbawionéj wiosła i sternika, puszczoném było na wzdętą od burzy wód powierzchnią... Ujrzeli-byśmy daléj...
Tu zatrzymujemy szereg przypuszczeń i domniemań naszych, gdyż słyszymy głosy wasze, o mili czytelnicy, zwrócone ku nam z następnie brzmiącym zarzutem: „Nieuważny powieściarzu! zapominasz o tém, że to serce, które leży przed tobą na stole, jest sercem nie zwykłego i powszedniego sobie prostaczka, nie pasterza z sielanki, uwieńczonego polnemi kwiatami; ale należy ono do doktora medycyny, zatém do człowieka, poświęcającego życie gruntownym i poważnym studyom, przypatrującego się wciąż najrealniejszym widokom téj ziemi, zatém bardziéj skeptyka, niż marzyciela, bardziéj pozytywisty, niż entuzyasty, bardziéj zbliżonego do mrozu, niż do upału, do uroczystéj ciszy, panującéj w świątyni nauki, niż do owych burz, które szumią w krainach sentymentów! Jeśli tedy to serce doktorskie tak napełnioném jest, jak nam o tém opowiadasz, źrenicami czarnemi i błękitnemi, dźwiękami głosów kontr-altowemi i innemi, prądami uczuć sprzecznych i wrzących; kędyż w niém sobie znajdą miejsce terapia i patologia, tyfus, cholera, katary, febry, gorączki i felczerowie, niepotrzebnie wytaczający krew z żył człowieczych, i rozpoczęta o tych felczerach pisana rozprawa, i ludzkość bolejąca, chorująca, jęcząca, a wielkim głosem wzywająca kapłana nauki, aby, w imię namaszczenia swego, dla niéj jednéj, dla niéj wyłącznie, poświęcił serce swoje, bez żadnego względu na wszelkie czarne i błękitne źrenice, chyba, gdyby i te także znalazły się w stanie chorobliwym i potrzebującym rady medycznéj?
Kędyż więc znajdą miejsce dla siebie: ludzkość i jéj choroby, medycyna i jéj działy, felczerowie i ich lancety, jeśli serce doktora, obciążone balastem, z ócz i postaci kobiecych złożonym, pływać będzie po rzece czułości, nakształt łodzi, pozbawionéj wioseł i sternika?... Zarzut ten, o łaskawi czytelnicy, mogli-byśmy odeprzeć twierdzeniem, że wszystko, coście wymienili, jako to: ludzkość i jéj choroby, medycyna i jéj działy, felczerowie i ich lancety, nie ma najmniejszéj styczności z sercem, bo siedliskiem ich, czyli pobytu miejscem, bywa zwykle głowa człowieka. Wszakże, nie chcąc zadawać kłamu własnym naszym przekonaniom, jakowe zawsze i u każdego porządnego człowieka pragną widziéć serce i głowę w nierozdzielném połączeniu, nie będziemy posługiwać się tym argumentem, a poprostu powiemy, że w sercu doktora Władysława znajdowało się i to i owo, źrenice kobiece czarne i błękitne, głosy kontr-altowe i inne, i prądy uczuć, sprzeczne i wrzące, a obok nich ludzkość, ze wszystkiemi jéj dolegliwościami, i medycyna, ze wszystkiemi jéj akcesoryami, przemienione w jedno ogólne pojęcie i poczucie obowiązku, które i na sercu leżało, i tkwiło w niém głęboko, i ani na chwilę nie ustępowało przed wdzięcznym szeregiem wyżéj wymienionych, a z wód rzeki czułości powstałych zjawisk. Nie wyobrazicie bowiem sobie, mili czytelnicy, jak to serce człowieka ogromném nieraz bywa. Wy, którzy, przykładając rękę do piersi, czujecie pod dłonią waszą kołacący się i miotający drobny zaledwie punkcik waszego ciała, tak drobny, że mało większy od tego, co kołace i miota w łonie waszego zegarka, ani domyślacie się może, jak ten punkcik rośnie i olbrzymieje dla wzroku, który roztworzyć go i rozłożyć przed sobą umié, w tajemnicze, przemnogiemi strumieniami płynące życie jego wejrzéć potrafi. Na ziemi i niebie niéma potęg takich i wielkości, które-by w tym drobnym napozór punkciku zawrzéć się nie mogły, ani takich głosów mocnych, którym-by on dać nie mógł odpowiedniego rezonansu, ani takiéj mnogości zjawisk, by w jego wnętrzu dostatecznych nie znalazły przestrzeni, ani tak srogich sprzeczności, którym-by dość obszernego do bojowania zabrakło w niém pola. Wszystko jest i wszystko być może w tém biedném, drobném sercu człowieczém. Od najczystszéj światłości niebieskiéj do najgłębszych cieniów téj ziemi, od najwyższéj cnoty do najniższego występku, od ideału z czołem w obłokach do robaka z tułowem w błocie, od najsmętniejszego minoru do najweselszych majorowych tonów, od burzy szalonéj do ciszy grobowéj, od płomieni do lodu, od wniebowzięcia do w piekłowstąpienia, wszystko w niém zawsze się zmieści, jeśli nie w jednym dniu, nie w jednym momencie, to w wielu dniach i momentach, i wielu stopniowaniami, zawikłaniami, węzłami, pasmami, wielu zaledwie dojrzanemi, nad włos subtelniejszemi strumykami, przepłynie przez to drobne biedne serce, unosząc je na prądach niezgłębionych kędyś w dal nieskończoną, w głębiny tego nieznanego Oceanu, który, nakształt olbrzymiego rezerwoaru, chłonie w siebie pojedyńcze prądy wszech duchów ludzkich.
To drobne, biedne serce człowiecze posiada długą i nieraz wielce zajmującą nić dziejów, ale także i właściwą sobie geografią, śród któréj zagubił-by się niejeden najbieglejszy geograf, najdoskonaléj znający wszelkie konfiguracye i właściwości wielkiéj i bogatéj kuli ziemskiej. W tém drobném sercu, jak na ziemskich rozłogach, podnoszą się góry, niebios sięgające, i czernieją otchłanie z dnem, jak noc ciemném; są w niém strefy dziwnie urodzajne, pełne rajskiego kwiecia i woni upajających, i inne, jałowe, chwastami porośnięte i spieką zabójczą przepalone nawskroś; są w niém źródła gorące z wieczném wrzeniem w głębi, wulkany, wzdęte nieśmiertelnym ogniem i nieśmiertelne iskry z wiecznie otwartych kraterów wyrzucające, i są także lodowiska ponure, z których od czasu do czasu odrywają się bryły twarde i skrzepłe, aby odpłynąć w światy dalsze i mrozem ścinać wody życiodawczych strumieni. Franklina pochłonęły surowe strefy północnego bieguna, lecz ilu ludzi skrzepło od mrozu na lodowiskach serc swych bliźnich — któż przeliczy? Wędrowni Arabi konają nieraz z pragnienia na bezwodnych piaskach swych pustyń, lecz ilu ludzi pomarło od spieki, we własnych ich żarzącéj się sercach, komuż wiadomo? Odważna Ida Pfejffer objechała świat cały od końca do końca, lecz czy była kiedy jaka istota, która-by się dostała we wszystkie zakątki serca człowieczego? Któż zdoła upewnić? Alpejski pasterz chyżemi stopy najwyższych dosięga szczytów i silną pierś nurza w błękitach, które całują białych śniegów łono; lecz czy ktokolwiek dosięgnął wzrokiem punktu najwyższego, w którym serce człowieka pada w uścisk nieba? Nikt nie odpowié! Pompeja i Herkulanum zagrzebanemi zostały pod czarną, brzydką lawą Wezuwiusza; lecz ilu z nas cierpi i marnie przepada pod brudną strugą błota, pian i mętów, płynącą na nas ze złych serc człowieczych — wszyscy o tém wiemy.
I oto takiém, jak pokornie wyznajemy, wielce niedołężném określeniem wielkości i obszerności serca ludzkiego, usprawiedliwiamy się przed wami, mili czytelnicy, ze śmiałości naszéj, z jakąśmy w sercu, uprzejmie łasce waszéj poleconego, doktora Władysława, umieścili obok ludzkości i jéj chorób, medycyny i jéj różnych akcesoryi, aż dwie pary oczu kobiecych, z których każda innego była koloru, aż dwa głosy kobiece, z których każdy brzmiał inaczéj, aż dwa źródła, z rzeki czułości wypływające, z których każde serce to w innym unosiło kierunku. Co więcéj, powiedzieliśmy wyżéj, że, korzystając z przywileju, posługującego tym, którzy prawią światu rozmaite o bliźnich swych opowieści, mogli-byśmy na czas pewien odebrać szanownemu Eskulapowi serce jego i wyobrazić sobie, że jest ono własném naszém sercem, i tak dokładną o wszelkich jego poruszeniach zdać relacyą, jak gdyby one w naszéj własnéj odbywały się piersi. I powiedzieliśmy jeszcze, że, dla większéj ścisłości i rzetelności sprawozdania, mogli-byśmy to serce położyć przed sobą na stole, tuż obok papieru, na którym piszemy, i za każdym skreślonym wyrazem zaglądać we wszystkie jego kąciki i wydobywać z nich treść dla następnych wyrazów. Była-by to zaprawdę arcy przyjemna robota, jeśli nie dla was, łaskawi czytelnicy, to dla nas, którzy szczególniejsze mamy zamiłowanie w anatomii; nie w téj wprawdzie, która panią Eufrozynę spowodowała do wydobywania wątroby z wnętrzności sowiego trupa, ale téj, która z piersi człowieczéj wydobywa serce, i na niém, jak na karcie geograficznéj, rozpatruje różne konfiguracye, szczyty i zapadliny uczuć ludzkich. Była-by to więc arcy-przyjemna dla nas robota, gdybyśmy z serca doktora Władysława urządzili podobną kartę geograficzną i, wodząc po niéj palcem, ukazywali te różne zwroty, skręty, gzygzaki i wykrętasy, w jakie plątał się porywający je, a rozdwojony, prąd rzeki czułości. Wszakże widzimy się w konieczności odmówienia sobie téj miłéj zabawy; konieczność zaś ta wypływa ztąd, że, przy rozpoczęciu téj opowieści naszéj, postanowiliśmy sobie podróżować extrapocztą.
Podróżować extrapocztą, znaczy dla powieściarza: opowiadać zwięźle i ograniczać się w opowiadaniu do samych najwygodniejszych faktów, resztę pozostawiając domyślności słuchaczy lub czytelników. W wieku parochodów i kolei żelaznych, wszyscy mniéj więcéj lubią podróżować prędko. Nie jesteśmy pewni, czy to powszechne prędkie jeżdżenie, wszechstronne, czy tylko jednostronne przynosi pożytki. Powolna bowiem jazda nastręcza tysiące sposobności do rozglądania się w widokach przebywanéj okolicy, badania jéj natury, zachwycania się jéj pięknością, słowem, uczenia się i używania, wtedy, gdy prędka jazda nie pozwala patrzéć i każe domyślać się wszystkiego, zkąd znowu wyniknąć może ta niedogodność, że ludzie, nieobdarzeni od przyrody zbyt wydatnym guzem domyślności, przebywszy okolicę, pełną najpiękniejszych zjawisk, mogą wyobrazić sobie, że przebywali pustynią. Wszakże z drugiéj strony ci, którzy posiadają bujną i ognistą wyobraźnią, stworzą sobie raj tam, gdzie była najzwyczajniejsza ziemia, ogród Semiramidy zobaczą na polu, zasadzoném rzepą, kałużę zamienią w ocean, rów w otchłań, a kępę, porośniętą zielskiem, w wyspę, zwieńczoną cyprysami. Kto wié, czy ta-to właśnie możność tworzenia światów na własną rękę, nie stanowi głównego uroku szybkiéj jazdy.
Bądź co bądź, my, rozpoczynając pisanie niniejszéj opowieści, postanowiliśmy dążyć do ostatniego jéj słowa extrapocztą i, wierni temu postanowieniu, wyrzekamy się przyjemności szczegółowego rozpatrywania się w geografii serca doktora Władysława, pozostawiając domyślności czytelników bliższe określenie tych zwrotów i konfiguracyi, jakie zakreślały uczucia jego, dążące z jednéj strony ku pannie Józefie, z drugiéj porywające go ku siedzącéj przy fortepianie i kontr-altowym głosem opiewającéj utratę swojego serca pannie Kornelii.
I któż-by nie zapragnął, aby serce, tak zachwycającéj i zachwycająco grającéj i śpiewającéj panny na jego upadło drogę?
A gdyby upadło, któż-by się nie pochylił, aby je podnieść i obok własnego nie umieścił serca, aby już oba stukały sobie razem i zgodnie? Ten, kto-by tak nie uczynił, był-by czémś mniéj, lub czémś więcéj, niż człowiekiem; doktor Władysław zaś był ni mniéj, ni więcéj, tylko człowiekiem, a jeszcze takim, przed którego oczyma stawała nieraz budowa społeczna, rozwalona i najstraszniejszemi klęskami zalana i prześladowana za winą mężczyzn, którzy żenić się nie chcieli.
Ostatnie to zjawisko, jakkolwiek przepełnione ruinami i wszystkiemi atrybucyami, stanowiącemi poezyą ruin, jako to: nietoperzami, dzikiemi ptakami i bluszczami, oplatającemi sterczące ścian skielety, nie miało w sobie nic ponętnego dla prawdziwego miłośnika ludzkości, jakim był doktor Władysław. Nie dziw więc, że, aby pozbyć się co prędzéj tego zasmucającego widoku, chciał on ożenić się. Kto wié zresztą, czy skutek nie był tu przyczyną, a przyczyna skutkiem, i czy chęć ożenienia się wypłynęła z obrazu rozwalonéj za winą bezżennych mężczyzn budowy społecznéj, czy téż obraz ten powstał właściwie z chęci pojęcia towarzyszki życia, jaka, z upływem czasu, coraz silniéj dawała się poczuwać, osamotnionemu w swym uczonym gabinecie, doktorowi. Ostatnie przypuszczenie ma za sobą wszystkie pozory prawdopodobieństwa, albowiem niéma na świecie ani jednego człowieka, choćby najuczeńszego i najpoważniejszemi zajętego pracami, który-by choć raz w życiu nie zapragnął usiąść przed kominkiem z jaką miłą, ukochaną istotą i, przy szumiących za oknami odgłosach burzy zimowéj, wsłuchywać się w cichy tentent jakiegoś dobrego i gorącego serca, które-by dla niego i tylko dla niego jednego z cicha i łagodnie nuciło pieśni bezgranicznéj miłości. Bywają w życiu epoki, w których życzenie to wzrasta do pewnéj dość wysokiéj potęgi, zamienia się w żądanie gorące, a potém w pragnienie despotyczne i nieodparte. Epoką taką bywa najczęściéj dla mężczyzny ta pora jego życia, kiedy, po długiéj i sumiennéj pracy, zdołał on w czynie choć w części sprawdzić samego siebie, w któréj, po wielu walkach i bojowaniach ze światem i samym sobą, pewną już stopą oparł się na właściwym sobie gruncie, kiedy wiosna życia pozostała już za nim, a z nią odleciał rój napowietrznych rojeń i ambitnych a niesprawdzonych marzeń młodzieńczych, kiedy niejeden doświadczony zawód, niejedna troska, osiadła pod czaszką, wielkim głosem woła o pociechę i zapomnienie, a serce tyle jeszcze posiada mocy, iż czuje, że z niego-to właśnie ten zdrój letejski obficie wytrysnąć może. Kiedy, słowem, człowiek silny jeszcze, lecz już niezuchwały, smutny trochę, lecz niezniechęcony, z wiarą w siebie i cele swoje, lecz z lekkiém powątpiewaniem o ludziach i szczęściu, pragnie do potężnego z jednéj strony, lecz z drugiéj osłabionego nieco, łańcucha swego żywota, dołączyć jedno jeszcze ogniwo, splecione z uczuć i powinności rodzinnych. Wtedy-to najczęściéj mężczyzna rozumny, działający i doświadczony, pragnie na sercu kochającéj kobiety, przy spokojnie oddychającéj niewinnéj piersi dziecięcia, zapomniéć o wielu rzeczach, a wiele innych przypomniéć sobie, stracić na chwilę część swojéj siły, aby ją potém, wypoczętą i w zdroju zacnych uczuć skąpaną, w dwójnasób większą, niż była, odebrać, słodkiemi węzłami temi przybliżyć siebie i ściśléj spoić z ludzkością całą, od któréj odstąpił był może nieco ze zniechęceniem i urazą, chowaną w sercu za niesprawdzone marzenia młodzieńcze, które czyliż komukolwiek ludzkość sprawdziła w całości?
W takiéj-to właśnie epoce życia znajdował się doktor Władysław, kiedy po raz piérwszy do głowy mu przyszła myśl, że rodzina stanowi fundament budowy społecznéj, że zatém ktokolwiek nie stara się o wzmocnienie fundamentu, jest winowajcą, sprowadzającym ruinę budowy i przybliżającym chwilę, w któréj ludzkość, z oświeconéj i moralnéj, jaką (przypuszczalnie zapewne) jest teraz, przemieni się w hordę dzikich barbarzyńców. Doktor Władysław za nic w świecie nie chciał-by należéć do liczby sprawców tak olbrzymich niedoli, a przytém dziwnie nie lubił odgłosów burz jesiennych i zimowych, i wolał-by o wiele słuchać tententu łagodnego jakiegoś serca, które-by obok niego i dla niego uderzało, albo raczéj muzyki, płynącéj z pod alabastrowych paluszków, które-by obok niego i jedynie dla niego poruszały strumieniami dźwięcznego instrumentu.
Doktor Władysław tedy, jak ze wszystkiego wnosić można, serdecznie chciał ożenić się, i zresztą, całém sercem przyznajemy mu w tém żądaniu zupełną słuszność.
Czém-że bowiem stare kawalerstwo lepsze jest od staropanieństwa?
A jednak wiadomo powszechnie, jak to ostatnie szkaradnie zniesławioném zostało przed światem, ile do pojęcia o niém wiąże się w oczach ludzi wynikłych z niego szkód i niedorzeczności. Otóż, co do nas, zdaje nam się, że starzy kawalerowie pod żadnym a żadnym względem nie mogą miéć pretensyi do jakiéjkolwiek nad staremi pannami wyższości, a jeśli mniéj ujemnéj i obrażającéj, niż te ostatnie, używają sławy, przypisać to należy nie czemu innemu, tylko niesprawiedliwości świata i sądów jego, które, podobnie jak wszystkie potęgi grube i ślepe, przechylają się zawsze na stronę silniejszego.
Ergo doktor Władysław serdecznie chciał ożenić się, i właśnie w chwili, gdy chęć ta najsilniéj w nim powstała, poznał on ładną, dobrą, wykształconą i mnóztwem niepospolitych cnót i zalet ozdobioną Józię. Być może, że łaskawe przeznaczenie umyślnie zawiązało znajomość tę właśnie pomiędzy dwojgiem tych ludzi, aby następnie oni sami już ugruntowali ją, utrwalili i w dozgonny związek małżeński zamienili. Być może, iż w związku tym byli-by oboje o tyle szczęśliwi, o ile ktokolwiek szczęśliwym być może na tym świecie płaczu i wiecznych narzekań padole!
Aliści, jak z uczuciami ludzi, tak i z ich przeznaczeniami bywa niekiedy, i nawet często, że dzielą się one na dwa, sprzeczne ze sobą, prądy, z których jeden płynie łaską, a drugi niełaską.
Niełaskawy tedy prąd przeznaczeń doktora Władysława przywiódł na drogę jego piękną, świetną, utalentowaną pannę Kornelią, i postawił ją pomiędzy nim, a ładną, cichą, poprostu i skromnie cnotliwą Józią. Z zetknięcia się tych dwóch prądów wynikło w sercu doktora Władysława wiele rozmaitych wahań się, komplikacyi, o których napomknęliśmy wyżéj, dokładne ich określenie powierzając domyślności naszych czytelników; a wahania te i komplikacye zakończyły się tém, że pewnego wieczora (był to jeden z ostatnich wieczorów karnawałowych) doktor Władysław wpadł raczéj, niż wszedł, do gabinetu swego najbliższego przyjaciela, znajomego nam pana Witolda, i po krótkiém powitaniu, bez żadnych wstępów i omówień, bardzo owszem krótko i węzłowato rzekł:
— Przyszedłem, aby cię uwiadomić, Witoldzie, że się żenię!
To rzekłszy, usiadł na fotelu, na który padał najgłębszy cień od zasłony, przykrywającéj lampę, i skrzyżował ręce na piersiach z miną człowieka, który przewiduje burzę i postanawia mężne jéj stawić czoło.
— Winszuję i pochwalam — rzekł pan Witold. — Rad-bym tylko dowiedziéć się, z kim się żenisz?
— Z panną Kornelią! — odpowiedział doktor najrezolutniéj w świecie.
Pan Witold, dążąc do kanapy, w któréj blizkości zasiadł gość jego, stanął nagle na środku pokoju, wpatrzył się w przyjaciela, a po kilku chwilach milczenia, wstrząsnął głową i wymówił zupełnie innym głosem, niż wprzódy:
— Nie winszuję i nie pochwalam.
— Kochany Witoldzie! — rzekł po chwili doktor, z wolna cedząc wyrazy — ile wiem, każdy z nas żeni się dla siebie samego, a nie dla swoich przyjaciół. Przyjaciele swoją drogą, a żona, którą sam sobie wybiera, swoją...
— Ani słowa, ani słowa przeciwko temu powiedziéć nie mogę! — odparł pan Witold i, ze wzrokiem stale utkwionym w swego gościa, usiadł naprzeciw niego.
Kilka sekund patrzyli na się wzajem w milczeniu.
— I cóż? — przerwał milczenie pan Witold — oświadczyłeś się?
— Oświadczyłem się — krótko brzmiała odpowiedź.
— I otrzymałeś przyrzeczenie?
— Otrzymałem.
— Stało się! — zawołał pan Witold głosem człowieka, który rozpoczyna mowę pogrzebową wyrazem: nie żyje!...
Potém zerwał się, parę razy przebiegł pokój wzdłuż i wszerz. Nagle, stanął przed doktorem Władysławem, i z ciężkiém westchnieniem wymówił:
— Bóg mi świadkiem, kochany Władysławie, że nie nadużywam imion świętych, i pismo święte cytuję bardzo rzadko. Teraz jednak nie mogę się powstrzymać od powiedzenia ci: habent oculos et non vident. Umiész przecie po łacinie i wiész, co to znaczy...
— I owszem — przerwał doktor Władysław, zawsze z jednostajną obojętnością — mam dobre oczy, i widzę w pannie Kornelii mnóztwo pięknych zalet, których, nie wiem dlaczego, wy dostrzedz w niéj nie możecie; jeżeli zaś obok zalet, są w niéj i pewne wady...
— Są wady! o, są! — wtrącił, pokręcając głową, pan Witold.
— Jeżeli zaś obok zalet są w niéj i pewne wady, — nie zważając na przerwę, ciągnął doktor Władysław — to jest ona tak młodą, świeżą i niewinną, że przy łagodnym i rozsądnym wpływie, z łatwością dadzą się one zagładzić i usunąć...
— Trudna sprawa! dyabelnie trudna sprawa!— wymówił, jak piérwéj, pan Witold.
— Panna Kornelia — prawił daléj doktor — posiada wszystkie warunki, jakie pragnąłem zawsze widziéć w przyszłéj mojéj żonie, ile razy tylko przychodziła mi do głowy myśl ożenienia się. Piękna, młoda, pełna życia, utalentowana i z zamiłowaniem pielęgnująca swoje talenta, będzie ona właśnie tém, czém kobieta w życiu domowém powinna być dla mężczyzny, to jest: ozdobą, poezyą, artystyczną i wesołą stroną domu jego i jego exystencyi. Przytém...
— Przytém — przerwał nagle pan Witold — przytém, jesteś zakochany po uszy, a do tego, i więcéj może jeszcze, niż zakochany, bo zaślepiony teoryą o kobietach i małżeństwie, jaką sobie kształciłeś w swoim gabinecie, patrząc nie na świat i ludzi, ale na puste kąty twego pokoju, które, wierzaj mi, nie zawsze bywają dobremi poradnikami, albowiem siedzi w nich samotność i ma to do siebie, że o dalekich i wysokich rzeczach prawi bardzo mądrze i zbawiennie, lecz o najbliższych i poziomych nieraz bardzo głupio gada. Samotności, któréj najchętniéj oddają się ludzie uczeni, świat zawdzięcza najmędrsze odkrycia i najgłupsze małżeństwa, jakie bywały kiedy pod słońcem...
Doktor Władysław zdawał się nieco zniecierpliwionym, co spostrzegłszy, pan Witold, zmienił ton, jakim mówił dotąd, i rzekł z odcieniem powagi w głosie:
— Przebacz, kochany Władysławie, jeśli zaczepiam o tak delikatny przedmiot i ośmielam się przemawiać w ten sposób o téj, która już jest twoją narzeczoną. Wszakże upoważnia mnie do tego wieloletnia przyjaźń nasza, a przytém, czyliż jedna para na świecie rozprzęgła się po najsolenniejszych zaręczynach, skoro jedna ze składających ją osób uczuła, lub została przekonaną, że dozgonna podróż z drugą nie zupełnie była-by dla niéj przyjemną i dogodną. Przyznam ci się otwarcie, że w połączeniu się twojém z panną Kornelią, nie widzę dla ciebie nawet takiéj sumy szczęścia, jaka bywa udziałem małżeństw, znośnie przynajmniéj, jeśli nie doskonale, dobranych, i najkompletniéj nie podzielam téj teoryi, którą uważam za główną przyczynę uczynionego przez cię wyboru.
— A jednak — odparł doktor Władysław — sam wziąłeś za żonę kobietę pełną wdzięku, wesołego i miłego charakteru i starannie ukształconą...
— To prawda — z uśmiechem potwierdził pan Witold — Ludwika posiada wszystkie te przymioty, któreś wymienił, ale oprócz nich ma ona inne, gruntowne, które służą tamtym za fundament i podporę. Moja żona jest rzeczywiście ozdobą, poezyą, piękną i wesołą stroną mego domu i mojéj exystencyi; ale, oprócz tego, jest ona jeszcze i czémś więcéj, bo najlepszą i najrozumniejszą przyjaciołką moją, pojętną powiernicą myśli, jakie kiedykolwiek powstają w méj głowie, dzielną pomocnicą moją w pełnieniu surowych i twardych zadań życia, umiejętną doradczynią i tkliwą pocieszycielką w strapieniach, rozumną nakoniec i wiernie powinnościom swym oddaną matką moich dzieci...
Kiedy pan Witold wymawiał te wyrazy, łuna głębokiéj i zacnéj radości pokryła twarz jego; podniósł głowę z lekkiém poczuciem téj dumy sprawiedliwéj, jakiéj doświadcza mężczyzna na myśl, że znalazł, ocenił i zdobyć dla siebie potrafił kobietę, nad którą lepszéj i godniejszéj nie zna na świecie.
— Ludwika! — mówił daléj, po chwili milczenia — takie kobiety, jak ona, są w dzisiejszych czasach rzadko rozsianemi po społeczeństwie dyamentami, niemniéj jednak z takiemi tylko żenić się wypada ludziom, którzy, jak ty i ja, nie na żart żyją, którzy każdą piędź ziemi na drodze swojéj sami sobie zdobywać muszą, którzy pracują, a trosk i trudności wszelkich spotykają wiele, i w głowach swych myśli poczciwych noszą trochę, i dla serc, przykro nieraz światem i losem wstrząsanych, spokoju, wytchnienia, serca kobiecego, im wyłącznie oddanego, potrzebują. Takim ludziom, jak ty i ja, nie muzyki, nie śpiewu, nie wiecznego chichotu i z artyzmem ułożonych fałd sukni potrzeba w żonie, ale umysłu pojętnego, który-by ich pracą i ich krwawym trudem zdobyte stanowisko w świecie i społeczności pojąć i ocenić potrafił; zasad, opartych na wysokich i wszechludzkich podstawach moralności, na których-by śmiało wesprzéć się mógł honor ich imienia i spokój ich domu; dobroci głębokiéj, nie owczéj lub cielęcéj, ale prawdziwéj, ludzkiéj, czynnéj i myślącéj dobroci niewieściéj, która, jak balsam uspakajający, spływa na rany, zadawane mężczyźnie zewnętrznemi życia jego okolicznościami i cichą dłonią odsłania przed nim oblicze wiary i nadziei, jeśli złość ludzka, lub długi szereg niepowodzeń zarzucą na nie zasłonę zwątpień i zniechęcenia. Kobiety zaś, grające i śpiewające, śmiejące się i strojące, jeśli nic więcéj nie umieją i nie pojmują, prócz grania i śpiewania, śmiania się i strojenia, dobre są na żony dla bogatych próżniaków, dla ludzi, którzy tak, jak i one, życie pojmują, jako bal nieustający; dla tych, którzy w czczości umysłu swego i życia razem z niemi szukać będą wrzawy i blasków światowych, radzi, że najświetniejszym z tych blasków jest własna ich żona; ale nie dla nas, kochany Władysławie, nie dla nas!
Przestał mówić pan Witold, a doktor Władysław, który słuchał go z wielką uwagą, rzekł po chwili milczenia:
— Wszystko, co powiedziałeś, jest świętą prawdą, ale nie dowodzi bynajmniéj, abym źle uczynił, pojmując za żonę pannę Kornelią. Jest ona bez kwestyi bardzo dobrą, o czém nieraz przekonać się mogłem z drobnych wprawdzie poszlak, które jednak rzadko mylić mogą; umysł ma także żywy i zdolny do pojęcia wszystkiego, co piękne i wielkie, czego najlepszym dowodem jest jéj miłość dla sztuki; co do zasad... no... jest ona tak młodą... pani prezesowa niekoniecznie przedstawia wzór troskliwéj matki... być może, iż wychowanie Kornelii było trochę za lekkie... że zanadto lubi ona świat i zabawy... ale, mój Boże! toć ja nie jestem przecie młodzikiem, i sam posiadam tyle zasad moralnych i innych, że ich z pewnością wystarczy na dwoje. Trzeba tylko, aby kobieta była dobra, pojętna i szczerze kochała męża, a potrafi on przelać w nią własne swe przekonania i zasady.
— Czy jesteś tylko zupełnie przekonany, że panna Kornelia, przystając na oddanie ci swéj ręki, powodowaną była szczerą i prawdziwą dla ciebie miłością? — spytał pan Witold z przenikliwém na przyjaciela wejrzeniem.
— W tém nie może zachodzić najmniejszy cień wątpliwości — odparł doktor Władysław z pewną dumą w głosie.
Pan Witold westchnął po raz drugi.
— Ha! szczęść ci Boże! — rzekł — jeśli taka twoja wola! Ja jednak z twoim wyborem na żaden sposób zgodzić się nie mogę, i z góry cię proszę, abyś się nie gniewał na mnie, jeśli w przyszłości przypomnę ci kiedy słowa z komedyi: „Tu l’a voulu, George Dandin!”
Doktor Władysław zaśmiał się.
— Jestem pewnym, że nie będziesz miał nigdy sposobności zwrócenia słów tych do mnie; będę bowiem posiadał taką żonę, o jakiéj zawsze sobie marzyłem.
— To jest piękną, brunetkę, grającą i śpiewającą — zaśmiał się pan Witold, ale po chwili, z dumą na czole, powtórzył:
— Szczęść Boże!...
W parę tygodni po téj rozmowie, doktor Władysław, przy boku swéj narzeczonéj, tonął w przepaścistych głębiach jéj źrenic, i przy zawrotnym akompaniamencie srebrzystego jéj śmiechu, ulatywał myślą w napowietrzny taniec, którego ostatnie pas odbywały się w samych obłokach, a pan Witold, udając się na spoczynek, mówił do swéj żony:
— No, i niechże mi kto powié teraz, że doktor medycyny popełnić nie może kapitalnego głupstwa!
— Mój drogi! — odpowiedziała pani Ludwika — Pismo Święte powiada, że najsprawiedliwszy człowiek siedm razy na dzień grzeszy; dlaczegoż-by rozumny jednéj przynajmniéj niedorzeczności w życiu swém popełnić nie mógł?
Mówiąc to, dobra kobieta uśmiechała się, ale w oczach jéj był smutek. Żałowała może doktora... myślała może o Józi...
Nazajutrz wieczorem, a był to wieczór mroźny, lecz i jasny zarazem, cicha smuga księżycowych promieni padała na okna jednego z najskromniejszych domów miasta, a przenikając podwójne szyby i srebrzystą tonią oblewając drobne listki ustawionych pod oknem mirtów i róż miesięcznych, spuszczała się na posadzkę, i misternie utkaną draperyą zwieszała się na ścianach niewielkiego pokoju. W pokoju tym siedział starzec z włosami i brodą, którym światło księżyca dawało połysk srebra. Plecami wsparł się o wysoką poręcz staroświeckiego fotela, ręce nieruchomo splótł na kolanach, i dumał. Przed starcem, na stole leżała książka otwarta, którą snadź czytał, aż do dnia schyłku, a na książce spoczywały okulary, wierne ochroniciele zmęczonego wzroku, i spoglądały w głąb’ pokoju oczyma, rozżarzonemi przeglądającym się w nich figlarnie promykiem księżyca.
W przyległym pokoju dały się słyszéć śpieszne kroki; szelest, jaki sprawiały, zwiastował stopy kobiety młodéj, a jednak było w nich coś, co mówiło o jakimś, ku ziemi tłoczącym je, ciężarze. Starzec podniósł głowę.
— Czy to ty, Józiu? — zapytał, zwracając twarz ku drzwiom w pół otwartym.
— Ja, ojcze! — wymówił w progu głos łagodny, w którym te same co w stąpaniu zabrzmiały echa ciężkiego przygnębienia. Zarazem w świetle księżycowych promieni ukazała się smukła postać dziewicza, i z wolna, cicho, postąpiła w stronę starca.
— Dlaczego, mój ojcze, tak długo zostawałeś bez światła?
— Czekałem, abyś ty mi je roznieciła, dziecię moje!
Józia przystąpiła do stołu, na którym stała lampa i, zdjąwszy szklane nakrycie, rzuciła w głąb’ iskrę z roznieconéj zapałki. Po chwili żółty płomyczek strzelił w powietrze i oświecił pochyloną nad lampą, bladą, bardzo bladą twarz młodéj dziewczyny, i oczy jéj, w których krysztale przeglądała się teraz ciemna, nieruchoma chmura. Tak stała długo, z głową pochyloną nad kołyszącym się w powietrzu płomykiem, rękoma obejmując szklany glob lampy.
Patrząc na nią, można-by sądzić, że z oczyma otwartemi zapadła w sen jakiś głęboki. Nagle pierś jéj podniosła się westchnieniem... stłumiła je szybko, przykryła płomyk szklaną pokrywką, i zwróciła się ku pokojowi.
— Mój ojcze! — rzekła — dziś bardzo zimno na dworze.
— Czyś nie przeziębła? — z niepokojem zapytał starzec, przykładając dłoń do czoła, aby lepiéj dojrzéć twarz córki.
— Nie, ojcze; trochę tylko więcéj, niż zwykle, czułam wiatr, który dmie na ulicach.
I odwróciła twarz ku oknu, bo dojrzała poruszenie ojca i wzrok jego silący się, aby jéj przyjrzéć się z blizka. Drżącą ręką poruszyła sznurek rolety, która opadła w dół i przysłoniła okno.
— Dziewczynki moje ślicznie się uczą, ojcze — rzekła, zmieniając ład ustawionych przy oknie doniczek.
— Dlaczego głos twój drży? — zapytał starzec i uczynił takie poruszenie, jakby chciał podnieść się i postąpić ku niéj, ale niemoc nóg przykuwała go do krzesła.
— Dlaczego głos mój drży? — odpowiedziała z wolna — nie wiem, ojcze; może dlatego, że mi trochę zimno.
— To okryj się czém ciepłém.
— Uczynię to wnet, mój ojcze.
I podeszła do komody, na któréj stało kilka naczyń szklanych, i poruszyła je wszystkie z kolei, a szkło dźwięczało od drżenia jéj palców.
— Józiu! — zawołał starzec, a w głowie jego zadrgał niepokój.
— Co ojcze? — zapytała, nie odwracając twarzy.
— Pójdź tu do mnie!...
— Zaraz, ojcze!...
I kilkanaście sekund stała jeszcze nieporuszona, z głową schyloną nad próżnemi otworami naczyń szklanych, w które latem wkładała zwykle kwiaty, rwane w ogródku.
Potém odwróciła się, i pewnym, lekkim już krokiem przystąpiła do stołu, przy którym siedział ojciec. Bladość wzrosła na jéj twarzy, ale na ustach spokojny wisiał uśmiech, a chmura, która przed chwilą przyćmiewała kryształ jéj oczu, silną wolą w głąb’ cofnięta, zniknęła. Oparła się dłonią o stół i, pogodnym wzrokiem patrząc na ojca, rzekła:
— Powiedziano mi dziś wiadomość, która i ciebie pewno zajmie, mój ojcze.
Wyrzekłszy te słowa głosem zupełnie spokojnym, umilkła i wciągnęła w piersi trochę powietrza.
— Jakąż jest ta wiadomość? — zapytał starzec, bacznie się w nią wpatrując.
— Wczoraj odbyły się uroczyste zaręczyny doktora Władysława z panną Kornelią N. — dokończyła Józia takimże pewnym, jak wprzódy, głosem, i tylko wzrok zwróciła ku lampie, może dlatego, aby jéj światło zaćmiło i ukryło błyski nagłe, które w téj chwili trysnęły z jéj oczu, a podobne były do łez palących, przemocą chowanych za powieki.
Postać starca opadła na tylną poręcz fotelu, usta jego drgnęły parę razy, i wyrwał się z nich przeciągły okrzyk:
— Tak?...
— Tak — mówiła Józia, patrząc znowu na ojca wzrokiem wolnym od łez i chmury — powiedziano mi dziś o tém w domu moich uczennic. Powiadają ogólnie, że oboje bardzo są sobą zajęci, i że ślub ich odbyć się ma w połowie kwietnia.
Rzekłszy to, usiadła przy stole i wyjęła z koszyka szydełkową robotę, pajęczéj delikatności.
Starzec milczał i wpatrywał się w nią dziwnym wzrokiem, w którym trwoga śmiertelna łączyła się ze zdumieniem.
— I któż jest ta panna Kornelia? czy znasz ją? nic o niéj nie słyszałem nigdy — mówił w końcu, a w głosie jego czuć było głęboką gorycz, z doznanego płynącą zawodu.
Józia niżéj schyliła twarz nad robotą, ale szydełko nie przestało błyskać w białéj jéj dłoni.
— Jest to, mój ojcze — zaczęła mówić z wolna, lecz zupełnie spokojnym tonem — jest to bardzo piękna panna, najpiękniejsza może z kobiet, jakie widziałam kiedykolwiek. Przytém gra i śpiewa podobno prześlicznie, i w towarzystwie ma być bardzo ożywioną i zajmującą. Nic więc dziwnego, że pan Władysław upodobał ją sobie...
— Nic dziwnego! — zawołał starzec, prostując się, jak struna, i z oczyma nagle rozpłomienionemi — zapewne! nic w tém niéma dziwnego, że pan Władysław upodobał sobie pannę piękną i prześlicznie, jak powiadasz, grającą i śpiewającą. Nic w tém niéma dziwnego, bo ludzie są, jak dzieci: podoba im się zwykle to, co najwięcéj błyszczy! Chciał-bym tylko wiedziéć, jakie inne zalety posiada ta panna Kornelia, oprócz piękności, grania i śpiewania? Czy potrafiła-by ona tak, jak inne młode dziewczęta, własnemi siłami, z anielskiego serca zaczerpniętemi, podtrzymać istnienie swoje i kogoś jeszcze innego, niedołężnego i do żadnéj pracy niezdolnego? Czy wstaje ona codzień o świcie i kładzie się o północy, aby, jak inne, pracować, wciąż pracować, i tym sposobem torować sobie drogę śród obcych, obojętnych ludzi? Czy potrafiła-by ona, jak to czynią inne, pielęgnować umysły i serca młodego pokolenia, aby z niego wyszła pociecha dla ludzi i nieba? Czy za młodu już ją, skromną i ubogą, otacza dobrze zasłużony szacunek publiczny? Czy jest ona, jak kto inny, słońcem dla zagasłych jakich oczu, wiosną dla jakiego zmęczonego serca, podporą, dumą i nadzieją ostatnią chylącego się do grobu ojca?...
Ostatnie słowa starzec wymówił drżącym głosem, postać jego opadła znowu na tylną poręcz krzesła, umilkł, i tylko zwiędłe wargi jego drgały i poruszały się, a wzrok, omglony wyrazem goryczy tłumionego gniewu, tkwił w przeciwległéj ścianie.
Józia milczała długo. Na twarzy jéj bladość wielka ustępowała miejsca przed palącym rumieńcem. Po chwili jednak i ten zniknął, a młoda dziewczyna podniosła głowę i, spokojnym wzrokiem patrząc na ojca, rzekła:
— Mój ojcze! każdy na świecie człowiek ma inne powinności i stosowne do nich wykształca w sobie zalety. Panna Kornelia nigdy zapewne nie była w położeniu takiém, które-by skłaniało do pełnienia tego wszystkiego, coś wymienił przed chwilą. Rodzice jéj byli podobno niegdyś bardzo bogaci; być może, iż dziś jeszcze matka jéj znaczny posiada majątek; nie potrzebowała więc ona zapracowywać sobie na życie, ani miała sposobności wykazać, o ile-by do tego była zdolną. Nie idzie za tém, mój ojcze, aby posiadać ona nie mogła pięknych i gruntownych zalet serca i umysłu, a nawet sądzę, że tak być musi koniecznie, skoro taki człowiek, jak pan Władysław, ukochał ją i wybrał sobie na żonę...
Rzekłszy to, Józia położyła robotę na stole i zarazem potém, zmieniając przedmiot rozmowy, dodała:
— Czas już, mój ojcze, abyś się napił herbaty; potém wybierz książkę, którą chcesz, abym ci dziś czytała. Pójdę, i wnet wszystko, co potrzeba, urządziwszy, powrócę.
Wstała; przechodząc mimo ojca, rzuciła mu uśmiech pogodny, jak niebo, i spójrzenie przezroczyste, jak kryształ, i zniknęła za drzwiami przyległego pokoju.
Po jéj odejściu, starzec siedział nieruchomy, z wyrazem zdumienia w oczach. Być może, że dziwił go spokój córki, który zadawał kłam przypuszczeniom i dotychczasowym spostrzeżeniom jego, które zdawały się ukazywać mu rozkwitającą w jéj sercu piérwszą i gorącą miłość? być może jeszcze, że przenikał wnętrze młodéj dziewczyny, i w zdumieniu przypatrywał się mocy niezmiernéj, jaką posiadała jéj pierś dziewicza?
Po chwili splótł ręce, głowa jego smutnie poruszyła się kilka razy, a drżące wargi wyszeptały:
— A jam myślał, że on ją kocha, że przed śmiercią zobaczę ją szczęśliwą i bezpieczną, że, gdy mnie nie stanie, na jego piersi wypłacze ona swoje łzy po mnie i nie będzie samą na świecie!...
Westchnął ciężko, a w téjże chwili do pokoju weszła Józia, niosąc na tacy szklane przyrządy do herbaty, które jednak najlżejszego nie wydawały dźwięku, bo ręce młodéj dziewczyny drżéć już przestały.
I była przez cały wieczór blada i bardzo zarazem spokojna.
W oczach jéj kryształowych nie było ani chmury, ani łzy, a głos jéj, gdy czytała, lub przemawiała do ojca, miał brzmienie przytłumione nieco i mniéj świeże, niż zwykle, ale miękkie i tak łagodne, jakby do piersi jéj nie zakradła się była nigdy najmniejsza kropla goryczy, lub urazy do ludzi, czy losu. Aż dopiéro, gdy nadeszła pora spoczynku, starzec pochwycił obie ręce młodéj dziewczyny i przyciągnął ją do siebie.
— Dziecię moje! — wymówił, schylony nad jéj czołem, podniesioném ku niemu — czy ci nic nie jest? czy ci nie smutno? czy ty nie cierpisz bardzo?
Spuściła wzrok i milczała; umiała przezwyciężać ból swój, skłamać nie potrafiła.
— Boże mój! — zawołał starzec z boleścią, załamując dłonie nad jéj uginającą się głową — dlaczegoż nie masz matki, która-by cię lepiéj ode mnie od cierpień ustrzedz mogła? dlaczego Bóg mi cię dał w późnéj jesieni mojego życia, kiedy siły moje chyliły się już ku upadkowi, kiedy nic już uczynić nie mogłem, aby ci los szczęśliwy, spokojniejszy byt zapewnić? Co stanie się z tobą, dziecię moje, w téj długiéj przyszłości, która na cię czeka, ciemna, nieznana? Co uczynisz na tym biednym świecie, który na tobie poznać się nie może, gdy i twoje siły wyczerpią się z czasem? Do czyjéj piersi przytulisz głowę twoję, gdy mnie już nie będzie... Ty... na zawsze samotna?
Okropny niepokój, dręcząca trwoga, brzmiały w głosie starca, gdy wymawiał te słowa. Ale Józia podniosła ku niemu twarz, oblaną w téj chwili dziwnym blaskiem, i drżące dłonie ojca przycisnęła do ust rozpalonych.
— Ojcze mój! — mówiła z cicha — nie mów tak, bo popełniasz niesprawiedliwość względem mnie i siebie. Bóg dał ci mnie w jesieni twego życia, ale ty w sercu swém odnalazłeś wiosnę uczuć i myśli, aby ją przelać w moje. Nie mogłeś mi zapewnić bytu świetnego, aleś rozpalił we mnie to słońce wewnętrzne, które czuję w sobie, które jest światłem mojém i siłą, na które patrząc, będę szła zawsze drogą prawą, aż zajdę tam, kędy wszyscy, szczęśliwi, czy nieszczęśliwi, po wiekuiste przychodzą wytchnienie...
Spójrz na mnie, ojcze, i powiedz, że ufasz mi, że się nie trwożysz, że spokojnie patrzysz w tę przyszłość moję, która nie jest ani ciemną, ani nieznaną, bo pali się śród niéj i rozświeca ją to słońce moje, któreś ty we mnie rozniecił, którego ognie zawsze mnie ogrzeją, którego światłość zawsze mnie pocieszy...
Mówiąc tak, ogarniała ramionami chylącą się ku niéj postać ojca, a to słońce, o którém mówiła, zdawało się całe występować na twarz jéj i rozpalać ją, i opromieniać najpiękniejszemi światłami, jakiemi kiedykolwiek jaśniało oblicze kobiece...
W kwadrans potém, Józia weszła do swego małego pokoiku i szczelnie zamknęła drzwi za sobą. Była nakoniec samą, twarz jéj wyrażała wielką i głęboką boleść, oddech szybki był i nierówny. Podeszła ku oknu, odwinęła roletę i wzrok zatopiła w bladym błękicie nieba, po którym płynął okrągły księżyc, wiodąc za sobą wspaniały orszak napowietrznych wieszczek w szatach z bieli i srebra.
Józia długo nieruchomemi oczyma patrzyła na fantastyczną grę obłoków, które, łamiąc się w rozliczne kształty, po przez przezroczyste ciała swoje przepuszczały łagodny blask księżyca. Zaplotła ręce i oparła je o wilgotną szybę, zarazem głowa jéj nieco w tył się odgięła, niby pod spadłém na nią ciężkiém brzemieniem. Pierś zadrgała i głośném podniosła się łkaniem, a z oczu płynęły dwie strugi długo powstrzymanych łez i, z bystrością wzburzonego potoku, toczyły się po bladych policzkach.
— Gdyby on wiedział... — szepnęła po chwili — gdyby on wiedział!...
Nie dokończyła. Ostatni wyraz jéj pozostał niewymówiony i pochłonięty na dnie jéj piersi... łzami.
Gdyby on wiedział! gdyby doktor Władysław wiedział, jak i przez jakie serce ukochanym został! Gdyby był mógł przez cały ten wieczór przypatrywać się Józi i widziéć ją teraz, jak stała pod oknem, w blaskach księżycowych, z piersią wzdętą żalem, z wyrazem niezmiernéj miłości w oczach, z jego imieniem zawieszoném na pobladłych wargach! Gdyby doktor Władysław wiedział i widział to wszystko, kto wié, czy pani prezesowa miała-by kiedy sposobność nazwania go swoim lubym, kochanym zięciem?
Ale doktor Władysław siedział tego wieczora przy narzeczonéj swojéj w takiéj blizkości, na jaką tylko dozwalał rozpostarty na dywanie ogon jéj sukni. A patrząc w aksamitne źrenice młodéj piękności i słuchając srebrzystych dźwięków jéj chichotu, i pieszcząc z nią razem ulubionego Fida, a od czasu do czasu spoglądając w stronę fortepianu, na którego pulpicie leżała rozłożona wielka arya z Roberta Dyabła, doktor Władysław wyobrażał sobie, że jest najszczęśliwszym z ludzi.
A gdy przy końcu wieczora, zostawszy sam-na-sam z narzeczoną, pochylił się ku niéj, spojrzał w jéj zachwycające oczy, ujął w swe dłonie jéj dłoń atłasową i spytał po cichu:
— Czy kochasz mnie, Kornelio?
I kiedy ona, zarumieniwszy się i zbladłszy na przemian, po długiéj chwili milczenia, bardzo cichutko odszepnęła:
— Kocham.
Doktor Władysław zapisał sobie w pamięci jéj bladość i rumieniec, uznał je za najoczywistsze dowody silnéj miłości, jaką w niéj wzbudzał i, bez najmniejszego cienia wątpliwości, wyobrażał sobie, że jest najszczęśliwszym z ludzi.





IV.

I jak za najszczęśliwszego z narzeczonych, tak potém za najszczęśliwszego z mężów uważał się doktor Władysław, kiedy odchodził z panną Kornelią od ślubnego ołtarza.
Jakto! więc doktor Władysław i panna Kornelia już są po ślubie?
Tak, mili czytelnicy! ślub zajmującéj téj pary odbył się z całą uroczystością w głównym kościele miasta, przy świetnéj illuminacyi, jaką im urządziło słońce kwietniowe, staczające się z widnokręgu i na dobranoc ogarniające świątynią szeroką połą swego purpurowego płaszcza.
A więc zapewne i cała historya skończona?
Niezupełnie skończona, mili czytelnicy, bo ślub to nie śmierć, a śmierć tylko kończy historyą żywotów ludzkich.
Wielki Boże? mamy więc wysłuchać historyi żywotów dwojga ludzi, aż do ostatniéj chwili doczesnego ich bytu?
Wcale nie, mili czytelnicy, gdyż w życiu człowieka bywa niekiedy jeden rok, miesiąc, godzina, lub nawet chwila, z któréj łona, jak motyl z gąsienicy, wylatuje cały dalszy żywot jego, ukształtowany już, urobiony, i taki, jakim ma na zawsze pozostać, szczęśliwy czy nieszczęśliwy, świetny czy brzydki, blaskiem pozłocony, czy pyłem usiany. A całe zadanie opowiadacza zależy na tém, aby w życiu człowieka, którego dzieje przedstawić pragnie, wynalazł owę gąsienicę, urabiającą przyszły żywot człowieka tego, umiał roztworzyć jéj łono i przyjrzéć się piérwszym zarysom przyszłego motyla. Z zarysów tych słuchacze odgadną dalszy lot jego, i nie będzie żadnéj potrzeby opowiadać im całą historyą, aż do chwili, w któréj skrzydła motyle, podmuchem śmierci stulone, martwe, spoczną na listku róży lub kolcach pokrzywy. My tedy przyjrzymy się tylko z blizka tych chwil szeregowi, z których łona, jak motyl z gąsienicy, wykluł się dalszy żywot doktora Władysława i pięknéj jego żony. A że, jakeśmy o tém wyżéj nadmienili, niezachwianem naszém postanowieniem jest podróżować extra-pocztą po drodze opowiadania naszego, niebawem więc dojedziemy do mety, w któréj motyl, całkiem urobiony i ukształtowany, sam już w świat poleci, a my złożymy pióro i historyą dalszego jego losu pozostawimy samodzielnym wnioskom i domniemaniom czytelników naszych.
Doktor Władysław tedy uważał się za najszczęśliwszego z ludzi, gdy, prowadząc oblubienicę od ślubnego ołtarza, patrzył na piękną bladą jéj twarz, omgloną przejrzystym obłoczkiem białéj gazy; i potém, gdy przechadzał się z nią pod rękę po ulicach miasta, a przechodnie obracali na nią głowy, jak słoneczniki, które podziwiają słońce; i wtedy, gdy, wprowadzając ją do domów licznych znajomych swych, jakich posiadał w mieście i jego okolicach, słyszał powszechny szmer uwielbienia, i widział oczy wszystkich młodych mężczyzn zwrócone na niego z tym miłym wyrazem zazdrości, z jakim ludzie mają zwyczaj spoglądać na bliźniego swego, skoro temu uda się pochwycić za poły umkliwą szatę czegoś, co wygląda przynajmniéj na szczęście.
Każdy człowiek przynosi już z sobą na świat zarody ambicyi. Żądza chluby jest tak wrodzoną ogółowi ludzi, że niedostawać jéj może chyba tylko naturom nadzwyczajnie płaskim, lub... bardzo podniosłym. Lubimy powszechnie być chwalonymi; cieszy nas, gdy nam zazdroszczą; a powodzenie tak nam zadziera nosy do góry, jak gdyby w saméj rzeczy było ono dowodem, że głowy nasze sięgają nieba.
Doktor Władysław nie zadarł nosa, bo był na to zbyt rozsądnym i grzecznym człowiekiem; niemniéj jednak posiadał on w samym sobie niezachwiane przekonanie, że nietylko głową, ale całą osobą swoją popadł w sam środek błękitów niebieskich, nad któremi to, jak wiadomo, mieści się raj i wszystkie jego rozkosze, o jakich ludzie tylko słyszą, i niewiadomo na pewno, czy ich kiedykolwiek używają. Doktor Władysław dalekim był od skeptycyzmu, który w wątpliwość podaje istnienie raju; jakże bowiem mógł-by on zaprzeczać, iż ten znajduje się powyżéj błękitów niebieskich, skoro, na ziemi jeszcze będąc, sądził, że się już przed nim wrota jego rozwarły? Do kompletnego złudzenia, ziemię w raj przemieniającego, dopomagały wiosna i lato, które w owym roku dziwnie były pogodne, słoneczne i bogato rozkwitłą roślinnością woniejące; dopomagała zachwycająca muzyka Kornelii i śpiew jéj, który koniecznie przywodzić musiał na myśl Cherubinów i ich lutnie; dopomagała także nieporównana słodycz i dobroć pani prezesowéj, która, zamieszkawszy przy córce i zięciu, była wciąż samym cukrem lub miodem, a codzienną ranną i wieczorną herbatę, któréj przyrządzanie powierzoném zostało jéj pieczy, nalewała zwykle zięciowi tak słodko, że aż nieraz prosić musiał, aby mu tę słodycz zbyteczną dolaniem odrobiny gorącéj wody zmodyfikowano. Dodać tu jeszcze należy, że szczęśliwość doktora Władysława ani trochę zaćmioną nie została wiadomością, zakomunikowaną mu przez panią prezesową, nazajutrz po ślubie młodéj pary, o zupełném majątkowém ubóztwie jéj córki; posag bowiem, nigdy nie jawił się jego oczom obok postaci pięknéj Kornelii, a przeświadczenie, że ten ostatni nie exystuje wcale, powiększyło jeszcze extazę młodego małżonka, który, jak każdy prawdziwie dobry i sił własnych pewny mężczyzna, niewypowiedzianą rozkosz znajdował w myśli, że ukochana przezeń kobieta jemu tylko jednemu wszystko zawdzięczać będzie.
Tak więc doktor Władysław uważał się za najszczęśliwszego z mężów i ludzi, a szczęśliwość ta bez najmniejszéj skazy i przerwy trwała dobre kilka miesięcy. Nagle...
Nagle w Europie wybuchnęła wojna. Dwa wielkie chrześcijańskie mocarstwa, za wspólną umową, postanowiły z pomocą mnóztwa strzelb, armat, bomb, zniszczonych grodów, spalonych wiosek, pokaleczonych lub pozabijanych ludzi, osieroconych rodzin, w proch przemienionych arcydzieł sztuki i przemysłu, wystawić długi szereg argumentów, mający najwyraźniéj dowieść całemu światu, na jak wysoki szczebel moralności wyniesioną została ludzkość przez wypielęgnowaną w łonie swém cywilizacyą i z jak nieporównaną szybkością ludzkość ta dąży po drodze postępu, tuż-tuż dotykając mety, którą jest powszechna miłość, zgoda, sprawiedliwość, pokój, braterstwo narodów i t. d.
Jakkolwiek miasto X. znajdowało się w państwie na ten raz niewojującém, i jakkolwiek ludność jego nie pałała zbyt rycerskim animuszem, toć jednak wojna, pomiędzy dwoma wielkiemi mocarstwami zawiązana, uderzyła w niego tysiącem tych ech, które od wielkich wstrząśnień, powstałych w ludzkości, rozchodzą się po całéj kuli ziemskiéj, jak ogniste warkocze komety po firmamencie.
Wszystko co żyło, a miało serce uderzające w piersi i mózg pod czaszką, nieuśpiony ciemnotą lub samolubstwem, poczuło w sobie drgania owéj tajemniczéj nici, która każdą pojedyńczą jednostkę wiąże z całem mnóztwem podobnych jéj istot i czyni z niéj ogniwo jednego wielkiego łańcucha.
Na ulicach i w domach drobnego miasta powstał wielki ruch. Każdy przechodzień niósł w ręku kawał zadrukowanego papieru, i tak wlepiał weń oczy, iż nie czuł, jak łokcie omijających go ludzi ze wszech stron, i w wielce nieraz wyrazisty sposób, dotykały jego boków, a opamiętywał się wtedy dopiéro, gdy głowa jego napotkała przed sobą nieprzebitą zaporę muru, albo uderzyła się o głowę w przeciwną stronę dążącego, i w podobnyż sposób zajętego bliźniego. Gdzieś stąpił, spotykało cię nieuchronne i nieustające pytanie: co słychać? i na pytanie to gradem sypiące się z różnych stron odpowiedzi.
Zwycięztwo tam, przegrana ówdzie, to miasto zburzone, owa forteca wzięta, tamta wieś spalona, sto tysięcy ludzi poległych, dwadzieścia, trzydzieści, piędziesiąt, sto tysięcy istot ludzkich ze zgruchotanemi czaszkami, połamaną piersią, poodrywanemi nogami i rękami, leży na polu czerwoném, a milion innych istot ludzkich płacze po nich... Brrrr! jak to brzydko! kto wié jednak, jaka idea, jaki postęp, jakie dobro moralne wyleci z tego stosu gruzów i kości ludzkich, jak Fenix z popiołów...
Zresztą, tak już świat urządzony, że panować na nim musi prawo walki o byt i wzajemnego niszczenia się. Zielona trawka rośnie sobie na polu, świeża i rada ze słońca i rosy, przychodzi wół i zjada trawkę, wołu zjada człowiek, a człowieka drugi człowiek.... rzecz w tém, kto silniejszy...
To bardzo brzydko, nie prawdaż? a przecie tak jest. Łzy i cierpienia niezbędnie są potrzebne w ekonomice społecznéj. Z czegoż bowiem cieszyli-by się źli, jeśli-by nie płakali dobrzy? czém-że by się chlubili pyszni, jeśli-by stopą swą nie rozgniatali słabych? Ztąd jednak dla ludzkości wypływa nadzwyczajne dobro. Jakie? wiedzą o tém źli i pyszni, a czują także niekiedy płaczący i pokrzywdzeni, gdy po-przez łzy i cierpienia widzą duchy swoje czyste, których męczarnie okupują grzechy świata...
Tak rozumowali sobie i gawędzili mieszkańcy X., z drżącemi sercami wsłuchując się w odgłosy téj burzy, która wrzała daleko, a z nimi razem gawędził, rozumował i przeróżne wnioski czynił o toczącéj się wojnie, źródłach jéj i następstwach, doktor Władysław. Miał on dobre serce i głowę, nie dla proporcyi na karku osadzoną, to téż silniéj może, niż u wielu innych ludzi, drgnęła w nim owa nić tajemnicza, łącząca wszystkie pojedyńcze jednostki w jeden snop o solidarném istnieniu, i dała mu znać, iż on jest kłosem, który czuje zawsze wzmożone gorąco, ilekroć ogień zajmie jakąkolwiek część jego snopa.
Było to przy końcu Sierpnia; w pokoju, pięknie, a nawet kosztownie urządzonym, na wygodnym fotelu siedział doktor Władysław z gazetą w ręku. O kilka kroków, przy otwartém i na ulicę wychodzącém oknie, siedziała żona jego w stroju, zastosowanym do pory roku, a więc jasnym i powiewnym, z twarzą świeżą, jak lilia o wschodzie słońca, z oczyma błyszczącemi, jak gwiazdy.
Za otwartém oknem widniało niebo bez chmury, pokój napełniony był błękitném powietrzem, słonecznemi promieniami i woniami kwiatów, rozstawionych po stołach w kubkach z kryształu i porcelany. Ale doktor Władysław nie zdawał się w téj chwili czuć téj pogody, tego ciepła i tych woni, jakie go otaczały. Czoło jego rysowało się zmarszczką, całą twarz zalała powaga, połączona ze smutkiem, oczy nabrały surowego niemal wyrazu. Nie był on już w owéj chwili doktorem medycyny, któremu wybornie powodziło się na świecie, ani młodym małżonkiem, spoglądającym z radością i dumą na piękną swą żonę; ale człowiekiem, w którego sercu odzywały się w grę wprawione, wszystkie najwyższe i najszlachetniejsze uczucia ludzkie; obywatelem, mierzącym z trwogą i nadzieją zarazem skutki i następstwa, jakie z wypadków, dokonywających w oddali, wynikną dla jego własnego społeczeństwa; lekarzem, który od wielu lat przyglądał się cierpieniom i nędzom ludzkim, a teraz z przerażeniem patrzył w nową otwartą cierpień tych i nędz otchłań...
Przed kwadransem, doktor Władysław, zasiadając na fotelu z gazetą w ręku, rzekł do żony:
— Przeczytajmy, co téż w dzisiejszéj piszą gazecie...
A ona, uśmiechając się do Fida, który siedział na jéj kolanach i patrzył jéj w oczy, odpowiedziała:
— Dobrze.
I doktor Władysław czytał. Czytał o rzeczach, które krew mrozem ścinały, które zdolne były poprzez najgrubszą skórę człowieka przedrzéć się aż do szpiku jego kości i zatrząść nim tak, żeby aż w oczach pociemniało od grozy. Czytał prędko, bo chciał co prędzéj dojść do końca szpalty i przejść na inną, na któréj myślał, że znajdzie się może cokolwiek pocieszającego. Ale właśnie ten koniec szpalty zawierał w sobie parę wierszy najokropniejszych.
— „Po obliczeniu — czytał głośno doktor Władysław — strata, poniesiona przez dwie nieprzyjacielskie armie w zabitych i rannych, wynosi trzydzieści tysięcy ludzi. Miasto X. objęte srogim pożarem, wsie B. C. D. i R. zgorzały. Gromady ludzi włóczą się po okolicy bez chleba i schronienia, wyziewy z placu bitwy rozchodzą się z nadzwyczajną szybkością i na wiele mil wokoło zanieczyszczają powietrze”.
Przeczytawszy te wyrazy, doktor Władysław opuścił w dół ręce z gazetą, i zamyślonym, omglonym wzrokiem spojrzał na żonę.
Kornelia siedziała w postaci lekko podanéj na przód.
Na gładkiém jéj czole zjawiła się zmarszczka, a ponsowe usta wykrzywiły się nieco, jakby pod wpływem przykrego poczucia; ale oczy młodéj kobiety nie były zwrócone ani na gazetę, ani na twarz męża, lecz tkwiły we własnéj jéj drobniutkiéj nóżce, którą, z rozkoszną niedbałością, oparła była na brzegu poblizkiego krzesła, i któréj teraz przypatrywała się z uwagą, a zarazem, jak to wyraźnie wykazywało się z jéj twarzy, z przykrością.
Doktor Władysław, jakkolwiek mocno zajęty i przejęty polityką, dostrzegł wyraz twarzy i stały kierunek wzroku swéj żony. Naturalnie, jako lekarzowi, przyszło mu wnet do głowy, że Kornelia zraniła sobie nogę, lub, że doświadcza w niéj reumatyzmu, albo czego podobnego. Pochylił się tedy ku niéj i głosem pełnym troskliwości zapytał:
— Kornelko, co ci jest?
Kornelka podniosła wzrok na męża i odpowiedziała:
— Bucik mi pękł, Władziu!
Oczy doktora Władysława otworzyły się nieco szerzéj, niż zwykle.
— Co powiedziałaś? — zapytał z wyrazem kompletnego niezrozumienia na twarzy.
— Bucik mój rozprół się — dobitniéj powtórzyła Kornelia, i smutnym tonem dodała — żałuję go, bo był bardzo ładny!
Doktor Władysław wyprostował się, wyglądał w téj chwili, jak ktoś, kto z największego upału wskoczył nagle do zimnéj wody.
— Cóż tak patrzysz na mnie, Władziu? — mówiła Kornelia — jak gdybyś w téj chwili po raz piérwszy mnie widział?
W istocie, doktor Władysław nigdy nie widział żony swéj mniéj piękną; nie podzielił się z nią jednak tą uwagą i, podniósłszy gazetę do oczu, pogrążył się znowu w cichém tym razem czytaniu.
Kornelia bawiła się z Fidem.
— Władziu! — zawołała tak nagle, że doktor Władysław drgnął. — Zobacz! zobacz!
I, przechylona w oknie, drobnym paluszkiem ukazywała mu przedmiot jakiś, znajdujący się na ulicy. Doktor Władysław, cały zaprzątnięty wojną, gotów był przypuścić, że przedmiotem tym był jaki, dziwnym wypadkiem zabłąkany do odległego miasta, żołnierz ranny, a przynajmniéj piękna mała kartaczowniczka jadąca sobie za miasto, aby tam na wolném powietrzu popisać się ze swém gruchaniem. Porwał się tedy z miejsca, przyskoczył do okna i zapytał:
— Co tam takiego?
Kornelia uśmiechała się.
— Rozkoszny kolor! — przemówiła do siebie w zamyśleniu.
— Co? gdzie? jaki kolor? — dopytywał się doktor, daremnie rozglądając się po ulicy i nie mogąc dojrzéć nic, co-by było godne jego uwagi.
— Cudny! prześliczny kolor tego kapelusza! — dokończyła Kornelia, ukazując na kapelusz damy, idącéj z wolna przeciwległym chodnikiem. — O, muszę miéć taki sam kapelusz! — powtórzyła parę razy, i klasnęła w obie dłonie, a potém jeszcze dodała: — Dołożę tylko do niego kilka białych kwiatków dla uniknienia monotonii...
Doktor Władysław znowu szerzéj nieco otworzył oczy, popatrzył na żonę, która, przechylona w oknie, ścigała jeszcze wzrokiem śliczny kapelusz, wzruszył nakoniec lekko ramionami i, nic nie rzekłszy, z wolna powrócił na dawne miejsce. I znowu rozpoczął czytanie gazety, a Kornelia, straciwszy z oka śliczny kapelusz, bawiła się z Fidem. Ale pudelek źle jakoś dnia tego był usposobiony, i nie nadawał się wcale do żartów, jakie stroić z nim chciała piękna jego pani. Na wszelkie możebne zaczepki odpowiadał tylko lekkiém wstrząsaniem kudłatych uszu, oczy kleił do snu, a ociężałe łapki wyciągał w sposób, który mógł wielce niefortunne uszkodzenia poczynić w symetrycznie ułożonych fałdach muślinowéj sukni.
Oburzona tą niewdzięcznością i ospałością faworyta swego, Kornelia zdjęła go ze swych kolan i złożyła na rozpostartym u jéj stóp dywanie. Fido, niekoniecznie może zmartwiony tą zmianą pozycyi, wyciągnął się wygodnie i po chwili usnął w ciepłych promieniach słonecznych, które złociły zewsząd orzechową sierść jego, a Kornelia, popatrzywszy na niego jeszcze chwil kilka, obejrzała się po pokoju, z miną osoby upatrującéj dla siebie jakiegokolwiekbądź zatrudnienia i, wypadkiem zatrzymawszy wzrok na twarzy męża, zawołała znowu:
— Władziu?
— Co, Kornelko? — machinalnie zapytał mąż, nie odrywając oczu od drukowanéj karty.
— Porzuć-że ty już raz tę gazetę! — rzekła żona.
— Zaraz! zaraz! niech tylko skończę! — prosił doktor, nadzwyczajnie zajęty czytaniem.
— Ale co tam! dosyć się już naczytałeś! — zawołała młoda kobieta, a zarazem z chyżością kotki poskoczyła z miejsca, wyrwała z rąk męża gazetę i, zachodząc się głośnym śmiechem, wykręciła się z nią kilka razy na jednéj nodze.
Dotąd bywało zwykle tak, że gdy Kornelia śmiała się, mąż jéj śmiał się także, a gdy wykręcała się, jak w téj chwili, na jednéj nodze, on, z uśmiechem zachwycenia na ustach, ścigał okiem jéj uroczą postać, która, dla niestracenia równowagi, przechylała się to w tę, to w owę stronę, a była tak lekką i powiewną, jakby ją mgła stworzyła, a tak kształtną i plastyczną, jakby ją snycerz jaki ukuł z marmuru.
Ale tym razem Kornelia śmiała się, a mąż jéj nie śmiał się; Kornelia ulatywała nad ziemię z szerokiemi rękawami muślinowéj sukni, fruwającemi u jéj ramion nakształt skrzydeł anielskich, a mąż jéj nie ją ścigał wzrokiem, ale swoję nieszczęśliwą gazetę, która fruwała także w powietrzu, niby trzecie skrzydło, a czepiając się o stoły i ramy źwierciadeł, darła się i mięła w sposób pożałowania godny.
— Kochana Komelko! oddaj-że mi moję gazetę — prosił doktor Władysław, a brwi jego lekko drgały, co u niektórych osób bywa oznaką zbliżającego się niezadowolenia na seryo. Ale w odpowiedzi zabrzmiał głośniejszy jeszcze wybuch śmiechu, a trzy skrzydła, z których dwa były muślinowe, a trzecie papierowe, szybciéj jeszcze poczęły fruwać w powietrzu, bo Kornelia, wykonawszy kilka choreograficznych figur, okręcała się wkoło pokoju na drugiéj nodze.
— Kornelko! oddaj-że mi moję gazetę! — powtórnie zawołał doktor Władysław, a należy zwrócić uwagę na to, że do imienia żony nie dodawał żadnego czułego epitetu, jak to dotąd nieodmiennie bywało u niego w zwyczaju.
Kornelia stanęła na środku pokoju i, ze śmiechem na ustach, wyciągnęła ku niemu w całéj długości ramię z gazetą w rączce. Doktor, którego nadzwyczajnie obchodziły losy wojujących pomiędzy sobą mocarstw, uczynił dwa kroki na przód i już, już, końcem palców dotknął zmiętoszonego do niepodobieństwa dziennika, gdy ten znowu frunął w przeciwną stronę i, wraz z dzierżącą go w dłoni młodą panią, rozpoczął swój napowietrzny wkoło pokoju taniec.
Muzyką temu tańcowi przygrywającą, był głośny śmiech Kornelii, ów śmiech srebrzysty, melodyjny, zawrotny, który zazwyczaj tak piękny tworzył akompaniament do retoryki jéj oczu. Ileż razy doktor Władysław na falach tego śmiechu puszczał ducha swego w taniec czarodziejski, którego ostatnie figury rzucały go aż w same błękitności niebieskie! Teraz jednak był on w takiém usposobieniu, że wolał gazetę, niż podobłoczne przebywanie; to téż, zniecierpliwiony nieco, a w połowie téż poddając się swawolnemu humorowi żony, puścił się w niepodobną pogoń za nią i za kręcącym się nad jéj głową arkuszem papieru. Powiadamy w pogoń niepodobną, gdyż Kornelia miała skrzydła, a doktor Władysław ich nie miał: to téż ona, jak obłok, mknęła po różnych stronach pokoju, a on, jak człowiek z ciała i kości, gonił ją w podskokach i zwrotach, przypominających bardziéj łacinę, niż wprawę gimnastyczną. I taka jeszcze pomiędzy małżonkami, wyprawiającymi gonitwy, zachodziła różnica, że Kornelia śmiała się wciąż i coraz więcéj, jak osoba, która bawi się przewybornie; a doktor Władysław śmiał się tylko trochę, ot tak, niby przez ustępstwo, jak bywa zwykle z człowiekiem, który przepędza czas w sposób wcale dla siebie nie stosowny.
Nagle stęknęło w pokoju, dźwięknęło, gruzy posypały się, woda popłynęła. Sądzić-by można, że to jedna z bomb, których tyle kędyś na dalekim świecie latało, wpadła do spokojnego mieszkania doktora.
W saméj zaś rzeczy było to wcale co innego. Oto jedno z muślinowych skrzydeł wirującéj wokół pokoju pani zaczepiło o bronzowe skrzydło Kupidyna, zawieszonego nad zegarem w leżącéj pozycyi. Kupidyn, chętny zawsze do lotu, puścił się na przód i pociągnął za sobą zegar, zegar przywalił swym ciężarem porcelanową wazę z bukietem świeżych kwiatów, waza rozłamała się na drobne kawałki, przez co woda, znalazłszy swobodne ujście, kilku strumieniami i fontannami popłynęła na posadzkę.
Były to najsmutniejsze ruiny, tu i owdzie przysypane kwiatami. Przytém muślinowe skrzydło Kornelii uległo kompletnemu zepsuciu i na dwoje rozdartém zostało figlarną strzałą bronzowego Kupidyna.
Młoda pani przestała wirować, upuściła z rąk gazetę, niewinną tylu nieszczęść przyczynę, i z wielką troskliwością oglądała rany swego rękawa. Doktor Władysław stanął zaś, jak wryty, i patrzył na przewrócony zegar, stłuczoną wazę i rozlaną wodę, z miną człowieka, który nic a nic nie rozumié, co się z nim dzieje. Po chwili jednak spojrzał na żonę i rzekł:
— Czy wiész, Kornelko, że bawimy się, jak dzieci.
— O, a tyś taki stary! — zawołała żona ze śmiechem, i zajęta wciąż swym rękawem, rzuciła na niego ukośne wejrzenie, z którego wiele-by wyczytać można było, więcéj może i coś daleko gorszego, niż dziecinną pustotę i wesołość.
Doktor Władysław jednak nie dostrzegł tego wejrzenia, ale dosłyszał wyraz: stary! — i być może, iż ten nie przypadł mu zupełnie do smaku, gdyż wyprostował się z lekka i z wielką determinacyą odpowiedział:
— Starym nie jestem jeszcze, ale do podobnych pustot, jak ta, któréj oddawaliśmy się w téj chwili, nie nadałem się już, co prawda.
Mówiąc to, schylił się po swą nieszczęsną gazetę, któréj dwa prądy płynących po posadzce strumieni groziły zupełném zalaniem, a Kornelia przestała oglądać swój poraniony przez Kupidyna rękaw i, ze wzrokiem, który zapłonął czémś bardzo podobném do gniewu, rzekła:
— Ciekawam bardzo, co mnie to obchodzić może, że się tobie podobne, jak je nazywasz, pustoty nie podobają? podobają się one mnie i na tém koniec.
Doktor Władysław z zadziwieniem spójrzał na żonę i, rzecz dziwna, że, pomimo niezmiernéj różnicy, jaką sprawiała młodość i piękność Kornelii, twarz jéj wydała mu się, w téj chwili szczególniéj, podobną do twarzy pani prezesowéj. Czarne bowiem oczy nabrały téj saméj bystrości, a rumiane usta karmelkowéj słodyczy, sączącéj z siebie kwas cytrynowy. Na twarzy doktora Władysława odbiło się przykre wzruszenie. Z przemokłą i zmiętoszoną gazetą w ręku, usiadł na krześle i, po chwili milczenia, ozwał się z wielką powagą:
— Że jesteś wesołą, droga Kornelio, to mnie wcale nie dziwi, ani martwi. I owszem, wesołość jest w tobie wielkim wdziękiem, któremu rad, przypatruję się zawsze. To tylko zdziwiło mnie trochę, że napadu téj wesołości doświadczyłaś w chwili, w któréj ja byłem zajęty i ciebie zająć pragnąłem rzeczą tak poważną i żywo obchodzącą każdego myślącego człowieka...
Kornelia przez kilkanaście sekund nie odpowiadała, i zajęta podnoszeniem zegara i umieszczeniem nad nim bronzowego Kupidyna, którego muślinowe jéj skrzydło strąciło z właściwego mu stanowiska, stała plecami zwrócona do męża i z cicha nuciła drugą część walca „Il Baccio”. Nagle przerwała nucenie, zwróciła głowę i, przez ramię spoglądając na męża, w te mu odrzekła słowa:
— Kochany Władziu! przed ślubem naszym mówiłeś mi nie raz, ale sto razy, że w małżeństwie mąż reprezentować powinien stronę poważną życia i myślenia, a żona wesołą. Ty jesteś tedy poważny, a ja jestem wesołą. Sam tego chciałeś...
Wspomnienie pana Witolda i rozmów z nim prowadzonych żywo stanęło przed pamięcią doktora Władysława, a w myśli jego niewyraźnie zamajaczyły słowa:
George Dandin!
Było to piérwsze pomiędzy młodymi małżonkami nieporozumienie, ale doktor Władysław czuł w niém może zarody bardzo nieprzyjemnego dla obu stron niezrozumienia się, gdyż w parę godzin potém, przeciwko zwyczajowi swemu, chmurny nieco zasiadł do stołu. Być może zresztą, że i losy dwóch wojujących mocarstw, i to jakieś wielkie moralne dobro, mające wyleciéć ze stosu gruzów i kości ludzkich, jak Fenix z popiołów, tkwiło mu nieustannie w głowie, bo milczał i widocznie był bardzo zamyślonym. Kornelia z zupełną swobodą karmiła Fida rosołem, i z wybuchami śmiechu opowiadała matce o historyi bronzowego kupidyna, obalonego zegara i stłuczonéj w drobne kawałki wazy porcelanowéj. Żałowała tylko bardzo rękawa, który rozdarł się na dwoje, a był pięknie ogarnirowany wstążką błękitną. Pani prezesowa obojętnie słuchała śmiechu i żalów córki, a więcéj, niż kiedy, latające jéj oczy i słodszy jeszcze, niż zwykle, uśmiech, wiszący na ustach, zdradzały, że miała dnia tego myśl jakąś ukrytą, do któréj wypowiedzenia gotowała się w milczeniu.
Przy drugiéj potrawie, szanowna dama zwróciła się ku milczącemu i zamyślonemu zięciowi, i w ten sposób głos zabrała:
— Czy piesze wędrówki po mieście, jakie codziennie odbywasz, nie utrudzają cię, luby, kochany zięciu?
Usłyszawszy to niespodziane pytanie, doktor Władysław z lekkiém zdziwieniem spojrzał na teściową swą i odpowiedział:
— Bynajmniéj, szanowna mamo! piesze wędrówki nie utrudzają mnie, lecz owszem przewybornie służą mojemu zdrowiu. Gdy deszcz pada, lub czuję się zmęczonym, wracam do domu publicznym powozem.
Pani prezesowa złożyła nóż i widelec na talerzu i odchrząknęła; szczęki jéj poruszały się prędko, jak bywało zawsze, gdy przygotowywała się do czegoś ważnego.
Odchrząknęła po raz drugi i temi ozwała się słowy:
— Wiem dobrze, luby, kochany mój zięciu, rozumiem dobrze i czuję dokładnie, jakiém jest moje w twym domu położenie. Jestem biedną, zrujnowaną kobietą, która żadnych innych nie posiada zasług, oprócz téj, że wychowała swoję lubą, kochaną córkę, i czyniła wszystko, co mogła, aby dać jéj świetną edukacyą, a następnie los szczęśliwy zapewnić. Niegdyś bywało ze mną inaczéj: byłam bogatą i nieboszczyk mąż mój, pan prezes N., wziął za mną 300,000 złotych posagu, które stopniały w jego ręku, gdy luby, kochany ten człowiek, nieszczęśliwe mając zamiłowanie w gorzelniach i młynach...
— Mamo! mamo! zostaw w pokoju biednego ojca! — przerwała Kornelia, któréj oczy nagle się zaiskrzyły i z któréj ust zniknął uśmiech.
— Inaczéj, inaczéj niegdyś bywało ze mną! — ciągnęła pani prezesowa, nie zdając się zważać na przerwę — byłam bogatą, miałam salony, ale co się zwie salony, nie takie pokoiki, jak twoje luby, kochany zięciu, ale z królewskiemi posadzkami i meblami, obitemi prawdziwym Utrechckim aksamitem. Kornelka wyhodowała się w salonach takich, to téż przyznasz sam, luby, kochany zięciu, że znać po niéj ten dobry ton i tę prawdziwą dystynkcyą, jakie ją od dzieciństwa otaczały. Wszystko to jednak minęło...
Tu szanowna dama westchnęła ciężko i po chwili milczenia, w czasie któréj głowa jéj poruszała się w sposób niezmiernie żałosny, mówiła daléj:
— Wszystko to minęło, jak sen. Próżność, próżności i wszystko próżność! fortuna kołem się toczy. Nic niéma stałego na świecie. Jestem teraz na łasce u ciebie, luby, kochany zięciu!
— Ależ, kochana mamo! — zawołał doktor Władysław, na którego twarzy zdziwienie walczyło z przykrém wzruszeniem, i który od kilku chwil złożył nóż i widelec, uczuwszy zapewne ten wpływ szkodliwy, jaki w podobny sposób nastrojone rozmowy wywierać zwykły na apetyt.
— Ani słowa! ani słowa więcéj, luby, kochany zięciu! — zawołała pani prezesowa, tonem nieubłaganéj stanowczości. — Wiem dobrze, rozumiem, czuję, jakiém jest moje w domu twym położenie. Wiem dobrze, rozumiem, czuję, że nie powinnam mieszać się do spraw twoich, ani dawać ci rad, któremi pogardzać ci wolno, luby, kochany zięciu. Niemniéj jednak tam, gdzie idzie o szczęście mego jedynego dziecka, o pozycyą, jaką córka moja zajmować ma śród świata, tam, gdzie idzie o godność was obojga, lube, kochane dzieci, o stanowisko wasze, o szczęście wasze, tam powinnością moją, jako matki, jest podnieść głos i przemówić...
— Ależ na Boga, kochana mamo! — zawołał doktor Władysław, z wyrazem istotnego przerażenia na twarzy — o cóż chodzi? cóż się stało? W czém szczęście Kornelki i stanowisko nasze w świecie jest zagrożoném?
— Powinnością moją jest, jako matki — kończyła pani prezesowa — świętą jest moją powinnością powiedziéć ci, luby, kochany zięciu, że ani tobie, ani żonie twojéj, nie przystoi pieszo chodzić po mieście, i że dla szczęścia Kornelki, dla pozycyi jéj w świecie i osobistéj godności was obojga, potrzebnym jest nieodbicie piękny powóz i przynajmniéj para rosłych koni do karety...
Gdy szanowna dama wymawiała te wyrazy, w głosie jéj brzmiało prawdziwie wzniosłe pathos. Skończywszy mówić, skrzyżowała ręce na piersi i patrzyła przed siebie z miną osoby, która mężnie spełniła swą powinność i, z godnym podziwienia stoicyzmem, oczekuje na dalsze wyroki przeznaczenia. Ale doktor Władysław nie wydawał się zbyt wzruszonym patetycznym tonem, ani zbudowanym pełną stoicyzmu postawą swéj teściowéj. Na twarzy jego walczyły śmiech i zdziwienie, wzbudzone zapewne tą, po raz piérwszy może w życiu usłyszaną, wiadomością, iż piękny powóz i para rosłych koni do karety niezbędne stanowią warunki szczęścia, i, o bogi miłosierne! godności osobistéj dwojga ludzi.
Po chwili tedy milczenia, w czasie któréj uśmiechał się i dziwił na przemian, doktor Władysław następnemi ozwał się słowy:
— Kochana mamo! lubo nie mogę w zupełności zgodzić się na to, aby piękny powóz i para rosłych koni były niezbędnym warunkiem szczęścia Kornelki i osobistéj godności nas obojga, toć jednak był-bym do najwyższego stopnia uszczęśliwionym, gdybym mógł spełnić tylko co wyrażone życzenie kochanéj mamy. Ale znowu wydatki, jakie-by sprowadziło za sobą nabycie i utrzymanie tych przedmiotów, uczyniły-by w budżecie moim wielce szkodliwy przewrót; a że miasto nasze nie jest zbyt rozległe i kursuje w niém dostateczna ilość publicznych powozów, sądzę, że najrozsądniéj będzie, jeśli się bez własnych koni i powozu obejdziemy, tém bardziéj, że nie powinniśmy przecie...
Tu mowę doktora przerwał stuk gwałtownie usuwającego się krzesła i szelest szybko przez pokój biegnących kroków. Kornelia to porwała się od stołu i z chusteczką przy oczach pomknęła do przyległego pokoju.
— Kornelko! lube, kochane dziecię moje! — krzyknęła pani prezesowa, i z rozwartemi ramionami pobiegła za córką.
Doktor Władysław powstał także i przez chwilę osłupiałym wzrokiem patrzył na dwie uciekające panie. Po chwili jednak przestrach odmalował się na jego twarzy.
— Kornelko! — zawołał, przypadając do żony, która z głośnym płaczem rzuciła się na kanapę — Kornelko, życie moje! czyś ty nie chora?
Młoda małżonka odjęła chusteczkę od zarumienionéj twarzy i, patrząc na męża wzrokiem załzawionym, wyrzekła:
— U ciebie, Władziu, zawsze, zawsze tylko choroba na myśli! Prawdziwy z ciebie doktor!...
I znowu zaczęła płakać.
Doktor Władysław zastanowił się chwilę nad słowami żony, zdziwił go bowiem niezmiernie ton, jakim je wymówiła. Że był on prawdziwym doktorem, nie ulega to najmniejszéj wątpliwości, ale gdzie tu był powód do gniewu? Dlatego rzekł:
— Czegóż płaczesz, Kornelko? za cóż się gniewasz?
— Jesteś okrutny, mój zięciu! — odrzekła pani prezesowa, która z nadzwyczajną troskliwością oblewała skronie swéj córki płynem orzeźwiającym.
Wyraz: okrutny! ze szczególniejszą mocą uderzył o wyobraźnią doktora. Nigdy bowiem dotąd nie przychodziło mu na myśl, aby w charakterze jego mogła znajdować się straszna wada okrucieństwa. Do wady téj nie poczuwał się wcale i był nawet pewnym, iż jéj nie posiada. To téż z przeświadczeniem o zupełnéj w tym razie niewinności, ozwał się bez najmniejszéj skruchy w głosie.
— Nic a nic nie pojmuję, co się stało Kornelce.
Pani prezesowa, z flakonem kolońskiéj wody w ręku, wyprostowała się jak struna.
— Co się stało? co się stało? — zawołała, obie ręce rzucając w powietrze — nie pojmujesz, co się Kornelce stało, luby, kochany zięciu! To bardzo niedobrze, że tego nie pojmujesz! To mnie wcale a wcale nie cieszy! To mi wcale, a wcale dobréj wróżby dla szczęścia mojéj córki nie daje! Powinieneś pan pojmować, koniecznie powinieneś pan pojmować! Dobry mąż pojmuje zawsze swoję żonę, i gdy ona płacze nad tém, że jéj odmówił powozu i koni, nie pyta jéj o zdrowie! Pytaj o zdrowie pacyentów swoich, luby, kochany zięciu, ale nie żony twojéj, która płacze nad tém, że jéj odmawiasz powozu i nędznéj pary koni!
Po tym wylewie słów, pani prezesowa pochyliła się znowu nad córką, a doktor Władysław wzruszył ramionami i patrzył na Kornelią tak, jakby oczekiwał i spodziewał się po niéj, iż wnet energiczny zaniesie protest przeciwko słowom matki swéj, tchnącym, wedle rozumienia jego, najwyższą niesprawiedliwością. Ale postawa młodéj małżonki, w znękaniu rzucona na poduszki kanapy, zdawała się słowom tym przytakiwać raczéj, niż zaprzeczać, a twarz jéj pozostawała wciąż pod przysłoną białéj chusteczki, z za któréj od czasu do czasu wymykały się grube łzy.
I była dosyć długa chwila powszechnego milczenia, przerywanego tylko niezrozumiałém, lecz burzą brzemienném szemraniem pani prezesowéj, i monotonny odgłos wydającemi, łkaniami Kornelii.
Doktor Władysław stał, jak wryty, na miejscu, zdumiony, zmartwiony, przerażony niemal temi zastraszającemi w istocie symptomatami, które pojawiły się tak nagle w domowém pożyciu jego; ale, przyznać należy, wcale nieprzygnębiony. Wyglądał on przeciwnie dosyć hardo, a nawet lekko zarumienione policzki jego i spojrzenia, jakie rzucał na teściową, okazywały widoczne postanowienie niepoddania czoła gromom. Pochylił się nad żoną i bardzo uprzejmym głosem przemówił:
— Kochana Kornelko! dlaczego płaczesz?
Nie było odpowiedzi.
— Kornelko! — powtórzył — czy powiész mi dlaczego płaczesz?
Kornelia nie odpowiadała.
— Kornelio! — wymówił mąż, zupełnie już stanowczym głosem — proszę cię, abyś mi powiedziała, dlaczego płaczesz?
Tym razem młoda małżonka odjęła chusteczkę od oczu i, nie patrząc wcale na męża, odparła tonem nie dopuszczającym odpowiedzi:
— Dajże mi pokój, Władziu! — poczém znowu twarz zasłoniła.
— Kornelko — mówiła pani prezesowa, schylona nad córką — lube, kochane dziecko moje, odpowiedz mężowi! trzeba mu przebaczyć, moja córko! on mężczyzna, a do tego, jak przekonałyśmy się teraz, mężczyzna, nieumiejący cenić skarbu, jaki w tobie posiada, ani pojąć potrzeb i pragnień kobiety dystyngowanéj i dobrze urodzonéj. Cóż robić? taki-to los nas kobiet. Przemów do męża, lube dziecię, i powiedz mu sama, że nie przestaniesz cierpiéć i płakać, dopóki nie będziesz miała powozu i pary koni!...
Kornelia nie odpowiadała, ale zato na twarzy jéj męża zjawiły się pewne znaki, zwiastujące, iż cierpliwość jego miała się ku końcowi. Z miną człowieka, który tylko co obudził się ze snu, lub po długiéj przejrzał ślepocie, popatrzył on jeszcze chwilę na dwie kobiety, poczém wyciągnął ramię po kapelusz swój, umieszczony na poblizkim stole. Z tym kapeluszem w ręku i wyrazem wielkiéj stanowczości na twarzy, zwrócił się do swéj teściowéj i rzekł:
— Jestem pewny, że Kornelka przestanie płakać wprzód, nim znajdzie się w posiadaniu powozu i koni których, na teraz przynajmniéj, bez nadwerężenia interesów moich, dostarczyć jéj nie mogę. Co zaś do cierpienia, nie widzę do niego żadnéj rozsądnéj przyczyny, ani téż wiem, co jest powodem nagłego rozkwilenia się Kornelki. Dlatego oddalam się i proszę Kornelki, aby, przez czas mojéj nieobecności, zastanowiła się nad wszystkiém, co się stało, i wróciła do zwykłego swego humoru, który czém został zachwiany, prawdziwie nie wiem, tém bardziéj, że ona sama powiedziéć mi o tém nie chce...
To rzekłszy, doktor Władysław skierował się ku drzwiom i, nie zważając na piorunujące wejrzenia, jakiemi osypywała go pani prezesowa, opuścił pokój. Podobnym był on w téj chwili do walecznego żołnierza, który, pod gradem nieprzyjacielskich pocisków, regularnego dokonywa odwrotu, i lubo opuszcza zajmowaną przez siebie pozycyą, to jednak zwycięzko i chwalebnie ratuje całość i honor chorągwi.
Bywają wypadki, w których odwrót nietylko uważanym jest za potrzebny i nieodbity, ale w dyrygujących nim wodzach większéj dowodzi zręczności i odwagi, niż uparte i bezskuteczne trzymanie się na placu bitwy. Dzieje prowadzonych na świecie wojen przytaczają kilka przykładów z cudowném niemal powodzeniem dokonanych odwrotów. Najwięksi strategicy są zdania, że regularne dokonanie rejterady bywa nieraz trudniejszém i więcéj umiejętnéj taktyki wymagającém dziełem, niż wyraźnie odniesione zwycięztwo. Bywają rejterady, które w skutkach swych nawet na równi stoją z niejedném zwycięztwem, i nieprzyjacielskie siły pogrążają w położenie wielce trudne. Wszystko to nie ulega żadnéj wątpliwości. A jednak, rejterada jest zawsze rejteradą, i odwrót, choćby najregularniéj wykonany i najlepiéj świadczący o taktyce i odwadze tych, co go dokonali, ma w sobie zawsze coś nieskończenie bolesnego. Wprawdzie całość i honor chorągwi się uratowuje, orły dumnie unoszą się nad cofającemi się szeregami i szelestem swych skrzydeł zdają się wyśpiewywać hymny chwały; ale w sercu żołnierza osiada smutek, ten smutek, który powstaje z nadziei zawiedzionéj i trwogi o przyszłość.
Doktor Władysław świetną wykonał rejteradę; nie upadł na kolana, jakby to wielu uczyniło mężów, przed płaczącą swą żoną, i nie błagał, aby mu przebaczyła nie wiedziéć dlaczego wylewane łzy swoje; nie upokorzył się téż przed surową swą teściową i nie starał się odzyskać jéj łaski przyrzeczeniami, których wykonanie uważał-by w duchu za grubą niedorzeczność; nie, on z męztwem oparł się rozczuleniu, w jakie wprawiały go łzy małżonki, i mężny postawił opór niesłużnym żądaniom teściowéj. Przytém, czując dobrze, iż hart charakteru jednego mężczyzny nie może długo dotrwać zjednoczonéj sile dwóch kobiet, z których jedna płacze, a druga gniewa się; wolał ustąpić z placu i, stanowczéj unikając porażki, uratować honor i całość męzkiéj energii i mężowskiéj powagi.
Rejterada tedy doktora Władysława była chwalebną i w pełnym wykonaną porządku; a jednak wyglądał on tak, jak człowiek, w którego serce zapadł nagle smutek... ten smutek, który powstaje z nadziei zawiedzionéj i trwogi o przyszłość...
Miał on dotąd nadzieję, piękną, różową, jak jutrzenka, nadzieję, że domowe życie jego popłynie w świętym pokoju i błogosławionéj ciszy dwojga serc zjednoczonych; aż nagle ujrzał nad głową swoją grubą chmurę, o niepojętych dla niego, lecz groźnych barwach, i usłyszał w oddali, lecz wyraźnie, grzmiący huk tego orkanu, który, gdy raz wpadnie na drogę, jaką postępuje człowiek, to już w popiół i ruinę zamieni wszystkie budowane przez niego zamki na lodzie.
Przyszłość przedstawiała się oczom doktora Władysława jasno i wyraźnie zawsze, od dnia ślubu jego z Kornelią — różowo i złocisto... Teraz poczęły błąkać się po niéj cienie jakieś niepochwytne i nieokreślone, a na różowéj barwie ukazały się plamki...
Wprawdzie nic tak bardzo ważnego, nic stanowczego nie zaszło w domu i życiu doktora Władysława; niemniéj jednak, gdy, wyszedłszy na ulicę, wypadkiem podniósł on wzrok do góry i ujrzał, rozciągnięty nad światem, pogodny namiot z nieskazitelnego błękitu, w oczach jego odmalowało się pytanie: azali nad tym błękitem w istocie znajduje się raj, pełen rozkoszy, za którego istnienie ręczyła mu niby rajska szczęśliwość, jakiéj używał już tu na ziemi.
Teraz szczęśliwość ta z pewnika, jakim była dotąd, przemieniła się w problemat, drżący na odgłos orkanu, który nagle zahuczał w oddali.
Gdy tak doktor Władysław z wolna postępował ulicą i myślał o raju, w wątpliwość popadłym, o orkanie, zagrażającym świątyni domowego jego szczęścia, i o chwalebnie odbytéj swéj rejteradzie; Kornelia leżała wciąż na kanapie, z chustką przy twarzy, i wciąż płakała. Ale pani prezesowa nie skrapiała już skroni jéj orzeźwiającym płynem, ani wlewała w strapione serce córki balsamu macierzyńskich pociech po wyjściu zięcia przetrwała parę minut w zupełném milczeniu i bezczynności, a wyjrzawszy przez okno i przekonawszy się, że doktor Władysław był już na ulicy, stanęła nad córką i w te ozwała się słowa:
— Dosyć-że już tych beków, Kornelko. Mąż twój wyszedł.
Kornelia podniosła się w pół, spojrzała na matkę oczyma łez pełnemi i wymówiła:
— Więc mama sądzi, że ja grałam komedyą przed Władysławem? że płacz mój był udaniem? Jeśli tak jest, to mama myli się, mocno myli się...
To rzekłszy, powstała i obie ręce przeciągnęła po twarzy, rzęsistemi zalanéj łzami. Wkrótce jednak opuściła je na suknią i stała tak z pochyloném czołem w milczeniu.
Pani prezesowa patrzyła na nią z wyrazem zdziwienia, połączonego z gniewem.
— Cóż znowu! — rzekła — czyliż w istocie płakałaś nad tém, że ci mąż sprawić nie chce pięknego ekwipażu? Ależ bądź cierpliwą! jak uweźmiemy się obie, to postawimy na swojém...
— Ależ to właśnie przykrość mi sprawia, że jesteśmy zmuszone uwziąść się i postawić na swojém!— zawołała Kornelia, podnosząc głowę i z żywym na twarzy rumieńcem. — Mnie to boli, mnie to upokarza, że on mnie, mnie odmawia tak prostéj, tak niezbędnéj rzeczy... On powinien był sam odgadnąć, przewidziéć i spełnić moje żądanie... ale on taki zimny, prozaiczny, prawdziwy doktor! A przecież...
Umilkła i znowu pochyliła głowę.
— Cóż przecie? — rzuciła niecierpliwe pytanie prezesowa.
— A przecież — kończyła Kornelia — czuję, że nie mam prawa wymagać od niego wielkiéj czułości; że, gdyby mnie nawet wcale nie kochał, gdyby wszystkiego mi odmawiał, nie miała-bym prawa poczytywać mu tego za złe.
— I dlaczegóż-to, moja pani, nie miała-byś tego prawa? — z żywą niecierpliwością zawołała matka. — Dlaczego? dlaczego?
— Dlatego... — zaczęła Kornelia — dlatego...
Nie dokończyła. Wyprostowała się, głowę w tył odrzuciła, wargi jéj drżały, nozdrza rozdymały się, oczy płonęły, krwisty rumieniec oblewał czoło, policzki i spływał aż na szyję.
— O, mamo! — zawołała w końcu podniesionym i drżącym głosem — czyliż nie wiész, czyliż nie wiész dlaczego?...
Wykrzyknik ten wypadł z jéj ust namiętny, gwałtowny, wrzący wyrzutem, żalem, gniewem i wstydem.
Pani prezesowa wzruszyła ramionami i odrzekła tonem pogardliwym nieledwie:
— Gdybym nie znała twego charakteru i raptusów, jakie cię często napadają, sądziła-bym, żeś dostała pomieszania zmysłów.
Kornelia rzuciła na matkę jedno z tych spojrzeń ukośnych, migotliwych, w których wewnętrzne podrażnienie i tajona złośliwość łączyły się i kłóciły zarazem z dziecinną swawolą i pustą ochotą do śmiechu. Ten ostatni przeważył-by zapewne, bo na drżących przed chwilą od żalu wargach zaigrał już rój uśmieszków, i pierś, tylko co wzdymana łkaniem, drgała rodzącą się w niéj gamą głośnego śmiechu, gdy nagle w drzwiach salonu stanęła trzecia osoba.
Trzecią osobą tą był młody i bardzo przystojny mężczyzna, w wykwintném ubraniu i z kapeluszem w ręku.
Stanął w progu i wlepił wzrok w Kornelią, nie zdając się nawet spostrzegać obecności jéj matki. Kornelia spojrzała także na niego, cofnęła się o parę kroków, jakby w wielkiém zadziwieniu, i z ust jéj wyrwał się głośny wykrzyk. W wykrzykniku tym było zdziwienie, przebrzmiał smutek i dźwięczała radość. Ostatnie uczucie przeważało dwa piérwsze.
Pani prezesowa krzyknęła także, ale w jéj głosie gniew przygłuszył wszystkie inne, jakie być mogły, uczucia.
Młody mężczyzna postąpił kilka kroków na przód, głęboko skłonił się przed panią prezesową, a potém zbliżył się do Kornelii i, rękę jéj niosąc do ust, wymówił:
— Powtarzałem pani zawsze, iż znajdę ją choćby na końcu świata. Nie zdawałaś się pani wierzyć temu; teraz widzisz pani, żem mówił prawdę...
Wymawiając te słowa, zatapiał w oczach jéj spójrzenie swoich ciemno-błękitnych, śmiałych i z lekka rozmarzonych oczu. Kornelia pobladła mocno i dłonią oparła się o konsolę. Po chwili jednak odzyskała swą zwykłą łatwość obejścia się i wyrzekła ze śmiechem:
— O, panie Gustawie! nie znajdujesz mnie przecie na końcu świata, ale w środku jednego z ucywilizowanych krajów Europy.
Młodzieniec nic nie odpowiedział, patrzył tylko ciągle na piękną kobietę, patrzył i patrzył, aż pani prezesowa cierpkim nieco tonem poprosiła go, aby zajął miejsce na fotelu.
Gdy się to działo w domu doktora Władysława, on sam powolnym krokiem wstępował na wschody swych przyjaciół.
W przedpokoju przyszła mu nagle do głowy myśl, czy téż pani Ludwika miewa podobne napady pustéj wesołości lub spazmatycznego płaczu, jakich dziś doświadczała Kornelia? Czy podobna zmienność humoru stanowi ogólną ujemną stronę płci żeńskiéj, czy téż bywa właściwością niektórych tylko kobiet? Smutna-by to była wielce rzecz, myślał daléj doktor, gdyby wszystkie na świecie kobiety zachodziły się od śmiechu i wykręcały na jednéj nodze wtedy, gdy ich mężowie czytają i rozmyślają o sprawach arcyważnych, i gdyby wszystkie one płaczem, nie wiedziéć czém wzbudzonym, przerywały swym mężom spokojne spożywanie obiadu. Ostatnia ta uwaga przypomniała doktorowi, że był on nieco głodnym, gdyż wstał od stołu, nie dojadłszy drugiéj potrawy, wtedy, gdy zazwyczaj codzienny obiad jego składał się z czterech potraw. Z tém tedy poczuciem głodu i z takiemi pytaniami o wyłącznych lub ogólnych cechach płci żeńskiéj, stanął doktor Władysław na progu bawialnego saloniku pani Ludwiki.
W saloniku tym było, jak zawsze, widno, słonecznie, wonno. Niedaleko otwartego okna, przy którém kwitły wazonowe róże i gwoździki, siedziała gospodyni domu, przed nią stał okrągły stolik, pokryty różnemi narzędziami i materyałami, do robót kobiecych posługującemi, i wyglądającemi z za nich książkami, a z drugiéj strony stołu siedział pan Witold z roztwartym dziennikiem w ręku. Oboje małżonkowie, bokiem zwróceni do drzwi, któremi wchodził doktor, nie zaraz spostrzegli jego wejście. On zaś zatrzymał się w progu i przyglądał się im z taką uwagą, jak gdyby dziś dopiéro nową miał z nimi zawiązywać znajomość.
Pani Ludwika ubrana była w jasną, lekką suknią, która, z bardzo prostego materyału i bardzo po prostu uszyta, przedziwnie jednak przypadała do białéj jéj twarzy i bardzo pięknie uwydatniała wdzięczne, lubo pewną powagą nacechowane, kształty kibici.
Na kolanach jéj rozpostarty leżał przezroczysty muślin, który snadź zszywała przed chwilą, bo w prawéj jéj ręce połyskiwała igła, nawleczona na cieniuchną niteczkę.
Teraz jednak przestała szyć, i z łokciem opartym na stole, a skronią na dłoń spuszczoną, oczyma, w których znać było skupienie i wytężenie myśli, wpatrywała się w twarz męża.
Pan Witold czytał na głos gazetę, tę samę gazetę, któréj czytanie w tak niefortunny sposób przerwaném dziś zostało doktorwi, tę samę, któréj bliźni arkusz, przemokły i zmięty do niepodobieństwa, spoczywał teraz po przebytych katastrofach w kieszeni jego ubrania.
I nic w tém dziwnego, że pan Witold czytał gazetę, ponieważ w owéj porze cały świat, umiejący czytać, temu samemu oddawał się zatrudnieniu.
I nic także dziwnego nie było w tém, że pani Ludwika z wielką uwagą i przejęciem się słuchała czytania męża, ponieważ cały świat, umiejący czuć i myśléć, z uwagą i przejęciem się słuchał tych ech, któremi grzmiała wielka katastrofa, zaszła na jednym punkcie kuli ziemskiéj. Nic w tém wszystkiém nie było dziwnego, a jednak doktor Władysław z nadzwyczajną uwagą przyglądał się obojgu, w podobny sposób zatrudnionym małżonkom, a szczególniéj pani Ludwice. Przypatrywał się on jéj w taki sposób, jak gdyby pragnął zbadać, czy téż słuchanie o sprawach wszechświatowych, a niezmiernemi bólami i następstwami ciężarnych, każdą kobietę skłania do przypatrywania się uszkodzeniom, zaszłym w jéj buciku, a następnie do porwania się z wybuchami śmiechu i wykręcania po pokoju na jednéj nodze? Ale postawa i wyraz twarzy pani Ludwiki nie objawiały najmniejszéj skłonności do podobnych poruszeń duszy i ciała; co widząc, doktor, nie przeciągał dłużéj swych badań i spostrzeżeń, lecz postąpiwszy kilka kroków, głośno wymówioném powitaniem oznajmił obecność swą przyjaciołom.
Pan Witold rzucił dziennik na stół i porwał się z krzesła z wielką radością.
— Kochany doktorze! — zawołał — jesteś najpoczciwszym człowiekiem z całego chrześcijaństwa za to, żeś pomyślał przecie o odwiedzeniu nas!
Pani Ludwika uprzejmie téż i po przyjacielsku witała dawnego znajomego, który teraz rzadkim w jéj domu bywał gościem.
Naturalnie, rozmowa weszła wnet na tor wypadków, jakie podówczas najżywiéj zajmowały umysły wszystkich, a trzy osoby, siedzące przy okrągłym stole, piętrzącym się książkami, muślinami, koszykami do robót i kwiatami, jednostajny przyjmowały w niéj udział. Pan Witold odczuwał dokonywające się w odległéj stronie fakta z siłą uczucia niemal młodzieńczą, lecz zarazem zastanawiał się nad niemi z rozwagą i wytrawnością dojrzałego człowieka. Po półgodzinnéj ożywionéj pogadance, potarł ręką czoło, jak człowiek, którego umysł pracuje nad rozwikłaniem trudnéj zagadki, i z lekkim smutkiem w głosie rzekł.
— Rzecz to dziwna, zaprawdę, i zastanowienia godna, jak trudno przychodzi ludzkości kroczyć po drodze postępu do prawdziwego dobra. Świetne pozory, jakiemi cywilizacya pokrywa oświeceńszą część społeczeństw, łudzą wzrok nasz, i każą nam wierzyć w nadeszłe panowanie nad światem prawdy i piękna, gdy ni ztąd, ni z owąd, straszna burza zaszumi, wstrząśnie ludzkością w najgłębszych jéj podstawach, a my, biedni marzyciele, którzyśmy sądzili, że wszystko na ziemi ma się ku lepszemu, budzimy się ze snów naszych i widzimy znowu całą złość natury ludzkiéj, w całéj jéj nagości, i prawo mocniejszego dzierżące berło świata, z tą samą siłą nieprawą, z jaką dzierżyło je od wieków. Przy podobnym widoku przychodzi nieraz człowiekowi zwątpić o możebności dobra na ziemi i o prawdziwości tego postępu, który jest przecie wiarą i podporą wszystkich ludzi dobréj woli...
Gdy pan Witold wymawiał te wyrazy, z dźwięku głosu jego i wyrazu twarzy poznać można było, że czuł on w sobie bardzo żywo tę nić tajemniczą, która wszystkie pojedyńcze jednostki ludzkie łączy w snop o solidarném istnieniu, i że w téj chwili nić ta boleśnie w nim zadrgała, pod dotknięciem smutnych zwątpień, jakie go ogarnęły.
Pani Ludwika słuchała słów męża z wielką uwagą, a gdy umilkł, zamyśliła się głęboko.
— Witoldzie! — ozwała się po chwili — nie jest tak, jak powiadasz. Wątpić o możebności dobra i prawdziwości postępu na ziemi nie możemy, bo czyliż każdy uczciwy i oświecony człowiek we własnych uczuciach, myślach i działaniach, dobra tego nie odnajdzie i, zajrzawszy w sumienie swoje, o istnieniu jego nie przekona się naocznie? i czyliż sam ten ból, jakiego my doświadczamy dzisiaj, na odgłos tych cierpień, jakie dotykają wcale nieznanych nam i o wiele set mil odległych od nas ludzi, nie świadczą nam o szerokiém rozwinięciu się naszych władz moralnych, o większéj potędze i wyższości uczuć naszych nad temi uczuciami, których doświadczały dawne pokolenia. Zresztą, cierpienia wielkie rodzą często również wielkie dobra. Kto wié nawet, czy cokolwiek powstać może na ziemi bez cierpień i bólu?
Pani Ludwika mówiła to z powagą, ale na twarzy jéj rozlewała się pogoda ufnéj i spokojnéj w sobie saméj myśli; w błękitnych oczach, nieco w górę podniesionych, błyszczała wiara gorąca, a przy ostatnich tylko wyrazach, głos lekkim zadrżał smutkiem.
Pan Witold popatrzył chwilę na twarz żony, dziwnie upiększoną wyrazem, jaki ją pokrył, aż i jego czoło stopniowo się rozmarszczyło i w oczy wstąpił spokój.
— Tak — rzekł — wy kobiety, którym natura już sama rozkazała dwa razy więcéj od nas cierpień ponosić, wy, dla których z łona najsroższych męczarni wykwita najwyższa rozkosz macierzyństwa, najlepiéj odgadujecie tę harmonią, jaką wiąże się na ziemi ból z wynikającém z niego dobrem. Tam, gdzie my zwątpimy, wy wierzycie jeszcze; tam, gdzie oczom naszym przedstawia się samo zło i nieprawość, wy dojrzéć jesteście zdolne kiełkujące śród pyłu źdźbło poezyi i nadziei. I wtedy, gdy my, wstrząsani burzami, spoglądamy na stopy nasze, azali prędko roztworzy się pod niemi ziemia i nas w otchłań niezgłębioną pociągnie, wy, nawykłe do cierpień i wsłuchane w harmonią, jaka brzmi we własném waszém sercu, śród tych samych burz stoicie pogodne i spokojne, i czoła podnosicie ku niebu, wciąż wyglądając i spodziewając się, że zstąpi ono na ziemię... Wy, kobiety, stanowicie w ludzkości żywioł wiary i pogody...
— Stokroć szczęśliwe — łagodnym głosem przerwała pani Ludwika — stokroć szczęśliwe są te z nas, które mogą odtwarzać wiarę i wskrzeszać pogodę w sercach swych ukochanych.
Pan Witold w milczeniu wyciągnął rękę ku żonie i obie dłonie ich połączyły się uściskiem, w którym, oprócz miłości, objawiły się jeszcze przyjaźń, ufność i wdzięczność wzajemna.
Doktor Władysław z przyjemnością słuchał rozmowy dwojga małżonków i z zachwyceniem patrzył na panią Ludwikę, która w téj chwili wydawała się istotnie żyjącém uosobieniem harmonii, wiary i pogody.
— Jacy oni szczęśliwi! — pomyślał w duchu, i doznał w głębi serca uczucia, podobnego do smutku.
Biada małżonkowi, który przy myśli takiéj poczuje smutek! Snadź przestał on już uważać siebie za najszczęśliwszego z ludzi! Dalsze jednak rozwagi doktora Władysława nad szczęściem państwa Witoldowstwa przerwanemi zostały wejściem służącego, który oznajmił podany obiad.
— Kochany panie Władysławie! — wesoło i uprzejmie zawołała pani Ludwika — jeśliś nie jadł jeszcze obiadu, to zjédz go z nami! Tak dawno pan u nas nie byłeś!
Doktor Władysław zawahał się chwilę. Właściwie nie mógł-by on stanowczo powiedziéć, jadł-li obiad, lub nie. Wprawdzie pamiętał o tém dobrze, iż spożył talerz rosołu, ale już sztuka mięsa, przyprawna żałośliwą rozmową teściowéj, wcale mu nie smakowała, a na trzecią i czwartą potrawę otrzymał łzy i niezasłużone wyrzuty. Jakkolwiek zresztą wysoko nastroiła go prowadzona przed chwilą z państwem Witoldowstwem rozmowa, fizyczna strona jego istoty nie zrzekła się przecie przyrodzonych praw swoich, i w dość dotkliwy sposób dawała mu poczuwać głód, ów smutny wynik zaszłéj w domu jego katastrofy. Zważywszy tedy w przeciągu kilku sekund wszystkie pro i contra, doktor Władysław pytanie pani Ludwiki, azali jadł już obiad, pominął dyplomatyczném przemilczeniem, a zaproszenie przyjął, i po chwili, wraz z przyjaciołmi swymi, zasiadł do stołu. Po raz piérwszy od ożenienia się swego doktor Władysław jadł obiad za domem, nic tedy dziwnego, że, rozważając przyczynę, jaka fakt ten spowodowała, czuł się nieco markotnym. Markotność ta nie uszła uwagi uprzejméj i szczerze sprzyjającéj mu pary małżonków, to téż oboje zdawali się podwajać usiłowania ku okazaniu mu swéj życzliwości i ożywieniu, prowadzonéj u stołu, rozmowy.
Pani Ludwika szczególniéj okazała się gospodynią domu pełną wdzięku, serdecznego ciepła, a doktor Władysław, spozierając na twarz jéj łagodną i rozjaśnioną, przyglądając się ruchom spokojnym, a zarazem wdzięcznym, i wyrazowi jéj oczu dobrych i myślących, myślał w duchu, że była ona wcieleniem i uosobieniem ślicznéj, bogatéj w promienie, kwiaty i owoce, pogody letniéj. I myślał jeszcze, że pogoda taka była rzeczą nadzwyczajnie w życiu domowém cenną, że kto wié? ona-to może stanowiła tę stronę domowego życia wdzięczną i radosną, jaka, obok męzkiéj powagi i surowości, reprezentowaną przez kobietę być powinna, nie zaś, jak dotąd sądził, owa wesołość i pustota pół-dziecięca, milutka, lecz chwiejna i nieokreślonéj natury, a tak blizka płaczu i gniewu, jak się o tém dziś właśnie przekonał? I piérwszy raz w życiu zastanowił się nad różnicą, jaka zachodziła pomiędzy wesołością, a pogodą kobiecą, i zapytał siebie: czy nie pomylił się, uważając dwa te przymioty za jednoznaczne, i czy pojęcia jego, jakie tworzył był sobie o żonie wesołéj, nie były kapitalnie niedorzecznemi? Kobieta bowiem, która ma pogodę w duszy, śród smutku nawet zostanie pogodną; kobiecie zaś wesołéj nie zawsze sprosta i dotrzyma placu w wesołości mąż, któremu przebyta już połowa życia ciąży na barach...
Tak myślał doktor Władysław i bardziéj jeszcze zmarkotniał, a pani Ludwika, pragnąc zapewne rozweselić go miłém przypomnieniem, zapytała:
— Cóż porabia Kornelka, panie Władysławie?
O, w jakże kłopotliwą pozycyą pytanie to wtrąciło doktora! Co Kornelka porabia? alboż on wiedział o tém? alboż podobna określić, co porabia barwny motyl, esy i floresy kreślący w błękitnéj atmosferze?
On lata sobie i na tém koniec. Trudnoż zaprawdę było młodemu małżonkowi otwarcie i bez ogródki powiedziéć przyjaciołom, iż zatrudnienia małżonki jego składają się z ubierania i rozbierania, okręcania się po pokoju na jednéj nodze, tańczenia walca solo, ściągania bronzowych kupidynów z właściwego stanowiska, obalania zegarów, tłuczenia waz porcelanowych i płakania bez przyczyny? Gdyby zaś sto lat myślał, nic innego nad to w zatrudnieniach Kornelii wymyślić-by nie mógł. To téż pytanie pani Ludwiki po raz drugi zmuszonym był pokryć dyplomatyczném przemilczeniem, a uczynił to nie bez pewnéj dość dotkliwéj przykrości.
Aliści w kwadrans potém, pan Witold rzekł do przyjaciela:
— Żona twoja, Władysławie, wiele zapewne poświęca czasu muzyce?
— A tak... wiele... wiele — odpowiedział doktor, jąkając się i z roztargnieniem.
Jąkanie się to i roztargnienie pochodziło ztąd, że doktor Władysław wyraźnie przypomniał sobie w téj chwili, że od pewnego czasu Kornelia coraz mniéj oddawała się uprawianiu swych talentów. Zapał jéj do muzyki i śpiewu zmniejszał się w matematycznym stosunku do przedłużania się czasu, który ją oddzielał od dnia ślubu. Wprawdzie wybuchał on niekiedy z całą dawniejszą siłą i świetnością, ale zdarzało się to tylko wtedy, gdy Kornelią otaczało liczne grono słuchaczy; w samotności zaś domowéj gasł on zupełnie, i doktor Władysław, odpowiadając na pytanie przyjaciela, przypomniał sobie wyraźnie wiele wypadków, w których na prośbę jego o śpiew lub muzykę Kornelia odpowiadała krótkiém: „Nie chce mi się”, lub długim wybuchem śmiechu, rozbudzonego czémkolwiek, choćby niezręcznym podskokiem Fida, lub pieszczotliwém poruszeniem jego łapki. Pan Witold spojrzał znacząco na żonę, dając jéj przez to do zrozumienia, że nie należy wspominać więcéj o Kornelii; jakoż potém mówiono już ciągle o czém inném.
Pogoda, jaką pani Ludwika roztaczała wkoło siebie, przyjemna rozmowa tak jéj, jak jéj męża, nie mogły nie wywrzéć na doktora Władysława zbawiennego wpływu. Przy filiżankach z wonną kawą i pogadance, przerywanéj głośném czytaniem pana Witolda, lub srebrzystym szczebiotem dwojga Rubensowskich aniołków, które bawiły się na dywanie u stóp rodziców, markotny i zamyślony doktor rozmarszczył czoło, odetchnął swobodnie i doświadczył takiego uczucia, jakiego doświadcza człowiek, który, po długiém utrudzeniu, oddaje się błogiemu spoczynkowi.
Po jakiém-że to strudzeniu odpoczywał doktor Władysław śród pogodnéj atmosfery, napełniającéj dom jego przyjaciół? Dwie sceny, jakie dnia tego odegrały się w domu jego, a z których jedna była rozpaczliwie wesołą, druga komicznie żałośną, nie mogły go przecie tak dalece utrudzić, przez wzgląd przynajmniéj na krótkość swego trwania.
A jednak, doświadczał wyraźnie takiego uczucia, jakie wypływa z oddawania się miłemu spoczynkowi, i takiego jeszcze, jakie bywa wynikiem przerzucania się człowieka ze sfery niewłaściwéj mu we właściwą.
Uczucie to wprawiło go w zadziwienie, po którém jednak prędko nastąpił rozmysł. — Zanadto śmiałem się przez kilka ubiegłych od ślubu miesięcy — pomyślał sobie — i za mało używałem stosownego do moich usposobień towarzystwa!...
Biada małżonkowi, który po kilku miesiącach bezprzestannego przebywania ze swą żoną, przyjdzie w końcu do wniosku, że mu przez ten czas stosownego niedostawało towarzystwa! Cóż bowiem stanie się z owemi zimowemi wieczorami, spędzanemi we dwoje przy kominkowym ogniu, o których marzył w czasie samotnych swych wieczorów? Zimowe wieczory! To drobnostka! Tak lub owak, przejść one muszą! A jednak doktor Władysław nieraz w samotnym swym gabinecie, ze szczególném marzył upodobaniem o tych wieczorach, spędzanych we dwoje. Wieczory takie miały być w wyobraźni jego nadzwyczajnie miłym po całodziennéj pracy spoczynkiem, a kto wié? może nieraz i błogosławionym natchnieniem dla jutra? Lecz nuż Kornelia zechce w ciągu wieczorów tych śmiać się z Fida, lub płakać bez przyczyny, lub jeszcze spraszać gości? — bo bardzo lubiła miewać u siebie gości licznych i częstych. Ot i zabraknie mu stosownego do usposobień jego towarzystwa. Takiemi-to, niezbyt pocieszającemi, myślami na-pół zajęty, a na-pół oddając się przyjemniejszemu wrażeniu, jakie wywierał na niego spokój, panujący w domu państwa Witoldostwa, i miłe a stosowne do jego usposobień ich towarzystwo, doktor Władysław przepędził z przyjaciołmi swymi dobrych kilka godzin, i ani się spostrzegł, jak wskazówki zegara dobiegły dziewiątéj wieczornéj godziny. Rzuciwszy jednak na te wskazówki wypadkowe spójrzenie, i spostrzegłszy to stanowisko, na jakie zapędził je nieubłagany pochód czasu, mąż Kornelii poczuł lekki wyrzut sumienia, że na tak długo opuścił swą rozpłakaną żonę i, uznając, iż rejterada trwała dość długo, postanowił coprędzéj wrócić na opuszczone stanowisko, aby, zamiast wojny, jaka się tak groźnie była rozpoczęła, zapewnić sobie stanowczy i pożądany pokój.
Ba! zawarcie pokoju niezawsze bywa sprawą do spełnienia łatwą! Obie skłócone ze sobą strony mogą wzajem nakładać na się warunki uciążliwe, a wtedy zgoda w problematyczném okaże się świetle!
— Jeżeli Kornelia dlatego wistocie płakała, żem jéj odmówił powozu i koni — myślał w drodze do domu doktor Władysław — tém bardziéj niepodobna mi będzie zaspokoić to jéj żądanie, oparte na... próżności; tak, wyraźnie na próżności tylko, gdyż w mieście naszém powóz bynajmniéj nie jest przedmiotem, do wygody niezbędnym. Gdybym tym razem poddał się jéj woli, w podobnie przykry szczególniéj wyrażonéj sposób, nastąpił-by wnet cały szereg takich samych żądań, ktorych spełnienie mocno-by nadwerężyło stan moich finansów, a do tego stało-by w wyraźnéj sprzeczności z radami zdrowego rozsądku! Co większa, tym sposobem postępując, mógł-bym zostać jednym z tych mężów, na których głowach żony opierają podeszewki swych pantofli! Nie, tak źle nie będzie!
Kornelia jest młodą kobietą, niedoświadczoną i lekko popsutą zbytkami i światowością. Trzeba koniecznie, abym powagą moją i energią pozyskał nad nią wpływ i kierował umysłem jéj i chęciami!
Postaram się o to...
Biada mężczyźnie, pracującemu i połowę dni swoich przepędzającemu za domem, w celu spełniania przywiązanych do stanu jego obowiązków, gdy, pojąwszy żonę, kształcić ją musi wpływem swym i obejmować kierunek nad umysłem jéj i chęciami! A kędyż znajdzie on czas po temu? Wprawdzie miłość dokonywa cudów, i w jednym dniu może kochającą kobietę nauczyć różnych rzeczy, których-by najbieglejszy profesor w ciągu długich lat dostatecznie wyłożyć nie potrafił. Ależ właśnie ta miłość... w tém sęk, czy istnieje ona zawsze tam, gdzie okazuje się tak wyraźna potrzeba edukacyi małżeńskiéj, jak to zaczynał dostrzegać doktor Władysław względem Kornelii?
Bądź co bądź, takiemi-to myślami i postanowieniami żywo zajęty, i wobec zagadki, w jaką przyoblokł się własny los jego, tracąc całkiem z uwagi losy dwóch, w oddali wojujących pomiędzy sobą, mocarstw, Władysław wszedł do przedpokoju swego mieszkania. Tu o uszy jego obiła się, z salonu dochodząca, szumna muzyka fortepianowa, wyraźnie przez dwie osoby, grające na cztery ręce, wykonywana.
— Czy są goście? — zapytał służącego, który mu drzwi otworzył.
— Jest jakiś pan nieznajomy — odpowiedział sługa.
Doktorowi ów pan nieznajomy niezupełnie był na rękę; pragnął on bowiem coprędzéj rozmówić się z żoną sam-na-sam i, zbadawszy przyczynę jéj dzisiejszego płaczu, uczynić piérwszy krok ku zajęciu stanowiska męża, nauczyciela i kierownika.
Wejście doktora Władysława do salonu nie zaraz spostrzeżoném zostało przez znajdujące się w nim osoby. Pani prezesowa bowiem siedziała plecami do drzwi zwrócona i, przy świetle lampy, palącéj się przed kanapą, bardzo pilnie poruszała szydełkiem i białą bawełną, a Kornelia z nieznajomym panem grała na cztery ręce Cavatinę z „Don-Żuana”.
Wesołe i figlarne dźwięki téj Cavatiny niemile jakoś wpadły w ucho wchodzącego doktora, stanowiły bowiem one zbyt rażącą sprzeczność z poważnym nastrojem, z jakim przygotował się spotkać żonę. Ale daleko jeszcze przykrzejsze wywołało w nim uczucie to spostrzeżenie, że nieznajomy pan, grający w wiolinie, nie patrzył bynajmniéj na klawisze, ani na nuty, rozpostarte na pulpicie, ale trzymał oczy wlepione w twarz Kornelii, która grała w basie. — Co się to znaczy? — pomyślał doktor Władysław — miałże-by ten jegomość ujrzéć Cavatinę, wypisaną na twarzy mojéj żony? Powinien przecie wiedziéć o tém, że podobne wpatrywanie się w cudzą żonę jest co najmniéj rażącą nieprzyzwoitością.
Kończąc tę myśl, doktor Władysław stanął naprzeciw grającéj pary i wymówił głośno:
— Dobry wieczór, Kornelko!
Cztery ręce opadły nagle od fortepianu, i na dwóch twarzach zaiskrzyły się dwa rumieńce. Kornelia i nieznajomy pan wyglądali przez parę sekund, jak zbudzeni ze snu, a doktor Władysław, który patrzył tylko na żonę, gwałtowny rumieniec jéj przypisał nagłemu przypomnieniu zdarzonego pomiędzy nią a nim zajścia, i wyciągnął z niego nawet najlepsze dla siebie wróżby. Spostrzeżenie to i wyciągnięte z niego wnioski sprawiły, iż zapomniał zupełnie o dziwactwie nieznajomego pana, który przed chwilą zdawał się, niby z nut, czytać Cavatinę z twarzy jego żony i, przyjaźnie uśmiechając się, podał rękę Kornelii.
Na ten, pragnieniem zgody tchnący objaw, Kornelia odpowiedziała prześlicznym uśmiechem, a przyjmując podaną sobie rękę męża, wdzięcznym ruchem głowy wskazała nieznajomego pana i rzekła:
— Przedstawiam ci, Władziu, kuzyna mego, pana Gustawa X. Znamy się z nim od dzieciństwa, i uważam go za rodzonego mego brata!
Jakkolwiek doktor Władysław przy piérwszém spójrzeniu na pana Gustawa nie poczuł do niego szczególniejszego pociągu, toć jednak rozumiał dobrze, iż krewnemu żony, a do tego jeszcze takiemu, którego ona uważała za rodzonego brata, należą się z jego strony pewne życzliwe względy. To téż podał dłoń gościowi z całą możebną grzecznością i uprzejmością, a następnie zwrócił się w inną stronę, aby powitać panią prezesową.
Pani prezesowa nie zdawała się dotąd spostrzegać obecności zięcia i, pilnie poruszając szydełkiem, w taki sposób pochyliła głowę nad robotą, że światło lampy padało tylko na jéj czoło, ukazując na niém zmarszczki groźne i przepowiednie srogich burz.
Widok tych zmarszczek niemile uderzył oczy doktora. Przeczuł on raczéj, niż zrozumiał ich znaczenie. Zbliżył się wszakże do teściowéj i, czyniąc przed nią ukłon, który daremnie straconym został, ponieważ nie dostrzegły go niczyje oczy, wymówił zwyczajne wyrazy powitania.
Pani prezesowa nie odpowiedziała i zdawała się być pozbawioną słuchu i mowy.
Doktor Władysław powtórzył wyrazy powitania.
Pani prezesowa wydawała się wciąż głuchą i niemą.
— Kochana mama tak zajęta robotą... — wymówił do zgody dążący zięć.
Teściowa podniosła głowę i przemówiła:
— Niepotrzebnie, wcale niepotrzebnie zwracasz na mnie uwagę, luby, kochany zięciu! Uwalniam cię od tego uciążliwego zapewne obowiązku, całkowicie uwalniam! Pozwalam ci, kochany zięciu, wcale nie zważać na mnie, ani na rady, jakich kiedykolwiek poważę się ci udzielić, a nawet będę ci wdzięczną za to, ponieważ nauczy mnie to pokory, wielce potrzebnéj kobiecie, która, jak ja, pozostaje na łasce u swego zięcia!...
Tym razem doktor Władysław spostrzegł, że ma do czynienia nie ze zwyczajną sobie i byle jaką, ale z wielce niepospolitą teściową.
Czoło jego sfałdowało się, z niepokojem zwrócił się w inną stronę, w téj zapewne będąc obawie, aby obecny gość nie dosłyszał wyrazów pani prezesowéj, które z natury swojéj zaliczały się do tych powiedzeń, i znamionowały takie uczucia, i przepowiadały jeszcze na przyszłość takie fakta, jakie pozostawać winny w niedostępnéj obcym oczom i uszom dziedzinie familijnych tajemnic. Wprawdzie doktor Władysław nie miał szczególniéj dobrego wyobrażenia o familijnych tajemnicach, a nawet wyobrażał sobie zawsze, iż familia powinna być, jak szklanka, czysta i przezroczysta, bo wtedy tylko przysłuży się ludziom zdrowym i smacznym napojem. Wszakże na ten raz nie przedstawiało się do uczynienia nic lepszego, jak surowe słowa pokornéj teściowéj zaliczyć do rzędu familijnych tajemnic i ustrzedz je od ucha gościa. To też doktor Władysław z niepokojem spojrzał w stronę pana Gustawa. Ale pan Gustaw, zajęty dotąd półgłosem prowadzoną rozmową z Kornelią, teraz dopiéro zwrócił się do gospodarza domu i, zabierając miejsce na poblizkim fotelu, wymówił:
— Pochlebiam sobie, że nazwisko moje nie jest panu nieznaném, i że nie po raz to piérwszy obiło się ono o uszy pana.
Doktor Władysław przypomniał sobie w istocie, że zasłyszał już był kiedyś nazwisko pana Gustawa, ale gdzie? jak? nic a nic nie pamiętał. I dlaczego młody gość jego pytał go o to? wcale się nie domyślał.
— W istocie, przypominam sobie... Kornelka mówiła mi... — zaczął, jąkając się nieco, gdyż pamiętał dokładnie, że Kornelia nigdy a nigdy nie wspominała mu o swym kuzynie, którego przecie uważała za rodzonego brata.
— Stokrotnie wdzięczny jestem pani Kornelii, jeżeli wspominała przed panem imię moje — przerwał gość z ukłonem i przelotném na młodą kobietę spójrzeniem — jestem jednak pewny, że imię to inną jeszcze drogą dojść musiało uszu pańskich; tak, przekonany jestem o tém, i jakkolwiek miasto, w którém obecnie znajdujemy się wszyscy, nie należy do wielkich centrów, skupiających w sobie wszystkie promienie nauk i sztuk pięknych, rozsiane po kraju, toć jednak niepodobna, abyście państwo nie posiadali żadnych wiadomości o ludziach, stojących na czele, że tak powiem, piastujących dla szczęścia i oświaty profanów te nauki i sztuki...
Ze słów tych pana Gustawa, a więcéj jeszcze z wyrazu twarzy, z jakim je wymawiał, i pewnego, sprawiedliwą dumę oznaczającego, podniesienia się jego czoła, spłynął na doktora Władysława promyk, rozświecający grubą niewiadomość, w jakiéj zostawał.
— Zgaduję — wyrzekł z prostotą człowieka, który sam nigdy nie upędzał się za chwałą — jesteś pan zapewne literatem... autorem jakiéj powieści lub poematu, albo może rozprawy, o któréjś z bieżących kwestyi społecznych...
— Nie, panie — przerwał młody gość, wyżéj jeszcze podnosząc czoło i z odcieniem niezadowolenia w głosie — nie jestem literatem i nie napisałem żadnéj powieści, ani rozprawy. Jestem artystą... Miałem honor dwa razy z grą moją występować publicznie w stolicy, i śmiało rzec mogę, że oba wystąpienia moje były dwoma odniesionemi tryumfami. Skromność moja nie pozwala mi dokładnie przedstawić panu tego zapału, jaki ogarnął był zebraną w sali koncertowéj publiczność, gdy na zakończenie drugiego mego koncertu, odegrałem fantazyą własnéj mojéj kompozycyi, pod tytułem Le coeur brisé. To tylko panu powiem, że gdym złożył skrzypce i miał zejść z estrady, książę N., jak wiadomo, największy w tych czasach znawca i protektor sztuk pięknych, zbliżył się do mnie i, ściskając mię za rękę, rzekł: „Muzyka pańska jest do najwyższego stopnia oryginalną. Jeżeli oddasz się pan pilnie studyom nad Beethovenem, Haydenem, Mozartem, to się przekonasz, że nic do niéj podobnego nie znajduje się w dziełach tych mistrzów”.
To rzekłszy, pan Gustaw poprawił się na krześle, i białą, wypieszczoną rękę przeciągnął po gęstych włosach, które fantastycznie ułożonym czubem piętrzyły się nad czołem i, w długich, złotawo połyskujących kędziorach, opadały prawie aż na ramiona.
Przez cały ciąg mowy pana Gustawa, Kornelia stała naprzeciw niego, z dłonią opartą o stół, z głową podniesioną niby w tryumfie, a złote gwiazdy, błyszczące na tle aksamitnych jéj źrenic, spoczywały na twarzy młodego gościa miękko i promieniście.
— Mocno czuję się zawstydzonym niewiadomością moją — ozwał się po chwili milczenia doktor Władysław — ale pomimo najszczerszych chęci, ludzie, oddający się zawodom, podobnym do mojego...
— Mają w pogardzie sztuki piękne, które zwą lekkiemi i błahemi mrzonkami — dokończył pan Gustaw z ironicznym uśmiechem i skłonieniem głowy.
Doktor Władysław uśmiechnął się z lekka.
— Złe pan o mnie masz wyobrażenie — odrzekł — jeśli przypuszczasz, że lekceważyć i pogardzać mogę tak wysoko cywilizacyjnym w życiu ludzkości żywiołem, jakim jest sztuka. Nietylko poważam sztuki piękne i rozumiem cały zbawienny wpływ, jaki wywierać mogą i wywierają istotnie na świat, ale nawet w muzyce wyłącznie i szczególnie rozmiłowany jestem. Cała rzecz w tém, że, przy szczerém i sumienném zajęciu się obowiązkami, jakie wkłada na mnie mój zawód, nie zawsze mogę posiadać wszelkie wiadomości, tyczące się świata artystycznego.
— Panie! — wyrzekł pan Gustaw, pochylając głowę — jesteś pan aż nadto wytłómaczony z niewiadomości, w jakiéj pozostawałeś względem mego imienia i mojéj osoby. Zapoznanie i lekceważenie bywa zwykłym udziałem tych, którzy serce swe i życie oddają posługom Muz...
— Tym razem — odparł doktor — wyrządzasz pan niesprawiedliwość społeczności ludzkiéj w ogóle, a społeczeństwu naszemu w szczególności. Co do mnie, sądzę, że talent prawdziwy i praca wytrwała znajdą dla siebie zawsze wygodne i zaszczytne miejsce pod słońcem, a zapoznane geniusze wydają mi się reminiscencyą z dawnych czasów, posługującą w naszym wieku próżniakom, pozującym na wielkich ludzi.
Lekki rumieniec przemknął po twarzy pana Gustawa, a na ustach jego ukazał się uśmiech, nietylko już na ironią zakrawający, ale nieco gorzki.
Nie spuścił jednak wzroku, i śmiałe bardzo spójrzenie zatrzymując na twarzy doktora, z czołem wyżéj jeszcze i dumniéj podniesioném, zaczął mówić:
— Mylisz się pan, twierdząc, że zapoznane geniusze są w wieku naszym anomalią i próżną z dawnych czasów reminiscencyą. I owszem, w naszym to właśnie wieku, w wieku, nacechowanym dążnościami grubo materyalnemi, w czasie, w którym ludzkość na ołtarzu czci swojéj umieściła koleje żelazne, zimne experymenta nauk ścisłych i prozaiczne teorye ekonomii politycznéj, w tym-to właśnie czasie, wszystko, co duchowe, wzniosłe, poetyczne, co w niebo dąży, a po ziemi nie pełza, w najwyższéj zostaje pogardzie, a duchy wybrane, z natury swéj wznoszące się po nad poziom materyalizmu i pospolitości, błądzą po świecie, jak śród pustyni, nadaremnie bratnich szukając duchów. O, wierz mi pan, że nie laurami, nie różami, ale cierniem i głogiem usłaną bywa dziś droga artysty.
Pan Gustaw mówił to płynnie, z uniesieniem i ogniem, ale doktor Władysław nie zdawał się być wymową tą, aczkolwiek gładką i ognistą, uniesionym i przekonanym. Przeciwnie, uśmiechał się z lekka, a gdy pan Gustaw umilkł i głowę na pierś opuścił, rzekł z kolei:
— Że ludzkość w ogóle, a społeczeństwo nasze w szczególności umié cenić talenta i nie ma pogardy dla sztuk pięknych, świadczy już te tryumfy, które gra pańska odnosiła w stolicy, a o których sam rozpowiadałeś nam przed chwilą. Co się zaś tyczy grubego materyalizmu, to, o ile mi się zdaje, gorszéj on w świecie używa sławy, niż-by istotnie należało. Koleje żelazne, panie, są instytucyą wielce dogodną i dla postępu oświaty pomocną; ekonomia polityczna zapobiega, o ile może, nędzy, téj najokropniejszéj prozie naszego świata; a w zimnych, jak je pan nazwałeś, experymentach naukowych, mieści się taka spora doza poezyi, o jakiéj ani śni się tym, co nigdy nie zaglądali we wnętrza wspaniałych i arcy poetycznych tajemnic natury. Ciernie i głogi spotykają się nietylko na drogach, któremi postępują artyści, a laury i róże bywają zwykle nagrodą prawdziwéj zasługi, trzeba tylko umiéć ich szukać nie śród ludzi, ale we własném sumieniu. Szanuję wysoko, rzec mogę nawet, iż uwielbiam sztukę, objawy jéj w ludzkości i tych, którzy, za istotném idąc natchnieniem, objawy te sprowadzają na ziemię; niemniéj jednak sądzę, że i innym zawodom należy się szacunek, i że każda praca...
— Władziu! — zawołała Kornelia, która przez cały ciąg rozmowy roziskrzonemi oczyma patrzyła na męża i gościa z kolei — Władziu! przyznać przecie musisz, że zawód artysty ze wszystkich zawodów na świecie najwznioślejszym jest, najpoetyczniejszym, najpiękniejszym, naj... naj... naj...
Nie mogła dokończyć; niewiadomo, czy dlatego, że w myśli swéj nie znajdowała dość silnych określeń, jakiemi uczcić pragnęła zawód artysty, czy, że tajemne wzruszenie mowę jéj tamowało. Bądź-co-bądź, głos jéj, gdy mówiła, był tak drżący i zapałem podniesiony, oczy tak gorzały, policzki tak żywym rumieńcem zapłonęły, że doktor z pewném zdziwieniem spójrzał na nią. Zdziwienie to jednak ustąpiło wkrótce przykremu uczuciu.
— Kochana Kornelko! — rzekł łagodnym, ale poważnym tonem — powtarzam raz jeszcze, że zawód artystyczny, pojęty w całéj godności i wielkości swojéj, zasługuje na wysoką cześć i szacunek; niemniéj jednak praca, w innym zwrócona kierunku, jeżeli rozumną jest i wytrwałą, oddać może światu również wielkie przysługi, i niekoniecznie także musi pełzać po ziemi, ani w grubéj zatapiać się prozie...
— O! — zawołała Kornelia, na któréj twarzy zjawiały się coraz wyraźniejsze oznaki rozdrażnienia i uporu — bywają zawody, którym oddając się, człowiek staje się zimnym, prozaicznym, nie zdolnym do zrozumienia... do zrozumienia...
I znowu zająknęła się, nie wiadomo, czy dlatego, że zabrakło jéj wyrazu ku określeniu myśli, jaką wypowiedziéć chciała, czy dla innéj jakiéj przyczyny.
— Do zrozumienia potrzeb serc gorących i umysłów z wyższym polotem — dokończył słowa Kornelii pan Gustaw.
— Tak, tak właśnie — zawołała młoda kobieta. — Bywają zawody, którym oddając się, ludzie stają się nudni, poważni, okrutni, zimni. Nie umieją oni ani zachwycać się pięknemi rzeczami, ani wesoło i swobodnie przepędzać czasu. Pragnęli-by tylko siedziéć całe życie pomiędzy czterema ścianami nad książką lub piórem i żeby koło nich zawsze było cicho, bardzo cicho, co znaczy nudno, bardzo nudno; wtedy, gdy artysta, jak ptak unosi się nad światem, swobodny, świetny, wesoły. Wszędzie, gdzie się ukaże, spotykają go pochwały, oklaski, tryumfy... ach, tryumfy!... cóż podnosi więcéj człowieka, co jest świetniejszego nad tryumf!..
Umilkła i patrzyła na męża wzrokiem prawdziwie tryumfującym, a pan Gustaw patrzył na nią tak, jakby w wyrazie twarzy jéj czytał w téj chwili najpiękniejszy swój tryumf. Ale doktor Władysław nie tryumfował wcale. Słowa żony i sposób, w jaki je wymówiła, widocznie przejął go nawskróś bardzo przykrém wrażeniem. Nie jest to bowiem dla człowieka rzeczą arcyprzyjemną, jeśli osoba, najbliżéj z nim związana, tak otwarcie i z takiém uniesieniem, wyraża pogardę swą dla téj gałęzi działalności ludzkiéj, któréj on sam się oddaje, którą uważa za lepszą połowę swojéj istoty, i za całą swoję wobec świata zasługę.
Przytém ubodła go mocno otwartość, z jaką Kornelia zdanie swe wobec gościa wypowiadała. Nie chcąc jednak przedłużać przykréj dla siebie rozmowy, doktor postanowił zmienić jéj przedmiot i w tym zapewne celu zapytał pana Gustawa, jaki wyłącznie rodzaj muzyki jest ulubionym jego rodzajem.
— Za najwznioślejszy ze wszystkich rodzajów muzyki — odparł pan Gustaw — uważam ten, którego twórcą i mistrzem jest bozki, niezrównany Wagner. Hołduję téż przedewszystkiém rodzajowi temu, który w języku artystycznym nosi nazwę muzyki przyszłości.
Doktor Władysław przypomniał sobie, że i Kornelia hołdowała przedewszystkiém muzyce przyszłości. Sam dobrze nie wiedział dlaczego, ale ta solidarność gustu, zachodząca pomiędzy żoną jego i młodym gościem, wcale mu jakoś przyjemności nie sprawiła. Oprócz tego był to rodzaj muzyki, który właśnie najmniéj u niego posiadał łaski, dla téj może prostéj przyczyny, że działał on zwykle na organ jego słuchu w sposób, który groził popadnięciem w głuchotę i że poprawdzie nigdy go dobrze zrozumiéć nie mógł, ani złowić uchem muzycznego jego sensu. Z całą więc prostotą i pokorą ducha, uznał swoję w tym względzie niższość i, w milczeniu zasunąwszy się w głąb’ fotelu, swobodne pozostawił pole żonie swéj i młodemu gościowi do prowadzenia żwawych rozpraw nad ulubioną im obojgu muzyką niedorównanego Wagnera.
To téż Kornelia i młody gość, unoszeni zapałem, zrodzonym nie wiadomo, czy miłością dla sztuki, czy téż ogniami, jakie gorzały w oczach ich obojga, ile razy tylko oczy te spotkały się ze sobą, w pełne posiadanie objęli to pozostawione im przez doktora pole do rozpraw. Co do pani prezesowéj, ta przez cały czas rozmowy nie podniosła ni razu głowy, nie przestała ani na chwilę poruszać błyszczącém szydełkiem i ani jednego nie wyrzekła wyrazu. Tylko na czole jéj zapowiednie burz gromadziły się coraz liczniéj, i szczęki poruszały się, jak zwykle bywało, gdy szanowna dama czuła się srodze niezadowoloną. To ruszanie się szczęk było u pani prezesowéj czémś w rodzaju przeżuwania złego humoru.
Doktor Władysław w milczeniu przysłuchywał się toczonym przez dwoje młodych ludzi rozprawom o muzyce przyszłości, a nie czując się na siłach uczestniczenia w tych rozprawach, przypatrywał się od czasu do czasu chmurnemu czołu teściowéj i jéj w ustawiczny ruch wprawionym szczękom. Ponieważ jednak był to widok nie nazbyt zajmujący, ani estetyczny, wzrok doktora daleko częściéj zatrzymywał się na twarzy i postaci gościa, aż w końcu spoczął na nich stale, jak gdyby chciał dokładnie zbadać i obejrzéć człowieka, tak blizkiemi związkami krwi i gustów połączonego z jego żoną. Powierzchowność pana Gustawa była jedną z tych, którym z przyjemnością, a zarazem ciekawością przyglądać się można. Przyjemność pochodziła ztąd, że pan Gustaw był bardzo przystojnym, pięknym prawie młodzieńcem; ciekawość zaś obudzić mogło szczególniejsze połączenie najrozmaitszych cech charakteru i umysłu, jakie odbijały się w fizyognomii jego i układzie. Było tam wszystkiego po trosze: dobrego i złego, naturalnego, i aż do zbytku przesadnego. Ubiór i ruchy młodego człowieka znamionowały wprawę w życiu salonowém, posuniętą aż do takiéj wykwintności, która stanowi już rozbrat z prostotą; ale natomiast dźwięk jego głosu i wyraz ust, gdy śmiał się lub uśmiechał, były takie świeże, nieprzymuszone, młodzieńcze, iż niepodobna było nie odgadnąć w nich pewnéj wrodzonéj dobroci serca i miłéj wesołości charakteru. Wesołość ta i młodzieńczość zakrawały wszakże chwilami na płochość i lekkomyślność, ale tuż obok, jakoby sprzeczności, ukazywała się powaga i melancholia, zakrawające znowu na pozowanie i ostentacyjnie objawiany sentymentalizm. W pięknych, wypukłych, chabrowego koloru oczach młodzieńca, płonęły ognie życia i młodości, i jaśniały światła niepospolitego sprytu, a nawet inteligencyi; ale znowu spójrzenie tych oczu było zbyt śmiałe i nacechowane podobnież niepospolitą zarozumiałością. Zarozumiałość ta widniała zresztą w całéj postawie, w pewnym sposobie poruszania głową, odrzucania włosów, podnoszenia czoła, a nawet w układzie świeżych, purpurowych, leciuchnym zaledwie złotym puszkiem ocienionych warg, które jednak nabierały chwilami prawdziwie miłego wyrazu dobroci, połączonéj z dowcipem i miękką prawie czułością charakteru. Zresztą, pan Gustaw był bardzo jasnym blondynem i cerę twarzy miał kobiecéj nieledwie białości i delikatności. Ręce jego białe były, drobne, wypieszczone i kilku pierścieniami przyozdobione; wymowę posiadał płynną i wyrażał się poprawnie, lubo czasem zbyt górnych używał zwrotów i zanadto starał się o zaokrąglanie frazesów. Mówiąc, nigdy nie zająkał się i łatwo można było poznać, że wolał-by w najgorszym razie powiedziéć niedorzeczność, niż zająknąć się, lub nie dodać w mowie swéj jakiego wyrazu, którego brzmienie potrzebném było do zaokrąglenia, lub przystrojenia wymawianego frazesu. W ogólności, była to osobistość świetna i błyszcząca, jedna z tych, które mają przywiléj zwracania na siebie uwagi kobiet i... fortuny. Wiele tam było barw i świateł od hojnéj natury wziętych, a więcéj jeszcze piórek pożyczanych, któremi jednak, przyznać należy, młody człowiek oklejać się umiał bardzo zręcznie i ze smakiem. Materyału na artystę było tam bardzo skąpo, lubo jednak było go trochę; natomiast z zachowania się i pewnych właściwych mu ruchów widniało wyraźnie, że pan Gustaw we własném przekonaniu uważał się za geniusza nietylko w zarodku, ale w pełni już i całéj potędze rozwoju i dojrzałości.
Wszystkie te cechy, odznaczające młodego gościa, doktor Władysław dokładnie mógł zbadać w czasie rozmowy, która toczyła się obok niego, a w któréj on sam żadnego nie przyjmował udziału. Pan Gustaw i Kornelia mówili długo o muzyce przyszłości; potém wspomnieli coś o niemieckich klasykach, który, według zgodnego ich mniemania, ani w porównanie iść nie mogli z niezrównanym Wagnerem; następnie jeszcze przerzucili się w dziedzinę Donizettich, Rossinich, Verdich i Auberów, potrącili o wesołego Offenbacha, spotkali się z głębokim Szopenem, objawili wspólne swe sympatye dla czułego Schuberta, zachwycali się chwilę nad marzącym Schumanem; aż nakoniec stale i na długo zatrzymali się na kompozycyach... pana Gustawa. Kompozycyi tych Kornelia znała niewiele, posiadała bowiem tylko jednego walca i dwie polki, skomponowane przez młodego artystę na cześć jéj w czasach, o których nie mówili, przez wzgląd zapewne na obecność doktora-męża. Zato pan Gustaw wiele o kompozycyach swych miał do opowiedzenia, a mianowicie o fantazyi, noszącéj tytuł Le coeur brisé, która-to zyskała mu ów wielce dwuznaczny komplement xięcia X., o jakim w początku rozmowy wspominał, a także o nowéj operze, którą układał i któréj dwa pierwsze akty ukończone leżały w jego tece, czekając na trzy inne. O operze téj pan Gustaw mówił najdłużéj: przedmiot jéj wziętym być miał ze złotéj epoki ludzkości, z wieków idylicznych, pasterskich, z owych błogosławionych czasów, w których młodzieńcowi dosyć było posiadać na własność flet i atmosferę, okrążającą kulę ziemską, aby módz śmiało sięgnąć po rękę ubóztwionéj dziewicy, gdy teraz w żelaznym wieku.... Pan Gustaw miał-by o tém wiele do powiedzenia i Kornelia także; nie wyrazili jednak słowami myśli, jakie im nasuwała treść opery pana Gustawa, lubo także i nie przemilczeli ich całkiem, bo oczy młodego artysty były bardzo wymowne, a retoryka właściwą aksamitnym źrenicom. Kornelia nigdy więcéj, jak tego wieczora, nie posiadała do rozporządzenia swego zwrotów, figur i wykrzykników. Co było jednak najszczególniejsze, to, że retoryka ta najwięcéj nabierała mocy i ożywienia w chwilach, gdy młoda kobieta twarz swą zwracała do gościa, wzrokowi męża ukazując olbrzymie sploty włosów, które przepysznie stroiły tył jéj głowy.
W ten sposób upłynął całemu towarzystwu wieczór do godziny piérwszéj po północy. Kornelia i młody gość bawili się przewybornie; ale doktor Władysław, który miał zwyczaj wstawać rano i, według prawideł hygienicznych, przed północą udawać się do spoczynku, nie mógł powstrzymać poziewań, nielitościwie od czasu do czasu wstrząsających jego szczękami, a pani prezesowa, z podziwienia godną wytrwałością surowe zachowująca milczenie, skinęła parę razy głową w sposób, który kazał domyślać się blizkiéj przy niéj obecności Morfeusza. I długo może-by jeszcze przeciągnęło się to położenie czterech osób, z których dwie bawiły się, a dwie spać chciały, gdyby umieszczony na konsoli zegar tuż przy fotelu, na którym siedział pan Gustaw, nie wydzwonił piérwszéj godziny nad samém uchem gościa. Na dźwięk ten młody gość porwał się i najuprzejmiéj przepraszał gospodarzy, że do tak późnéj pory utrudzał ich swą obecnością.
— Pan długo zamierzasz bawić w naszém mieście? — zapytał doktor Władysław.
— Przez czas nieokreślony — odpowiedział pan Gustaw. — Prawdopodobnie przez całą zimę. Myślę bowiem dać tu kilka koncertów... przytém jestem swobodny jak ptak, i mogę przebywać jak najdłużéj tam, gdzie największą znajduję przyjemność.
Przy ostatnich wyrazach patrzył na Kornelią, a żegnając się, dodał jeszcze:
— Pozwolisz pani, abym jutro, około południa, przyniósł ci moję fantazyą Le coeur brisé, przełożoną na fortepian... rad-bym co prędzéj usłyszéć ją wykonaną przez panią.
Młoda kobieta potwierdzająco skinęła głową, a gość, raz jeszcze oddawszy tyle ukłonów, ile w salonie znajdowało się osób, zniknął w drzwiach przedpokoju.
Jednocześnie pani prezesowa powstała. Powstała sztywna, surowa, z czołem napiętnowaném niezachwianą powagą. Złożyła robotę do koszyczka i, wysunąwszy się z za stołu, za którym siedziała przez cały wieczór, postąpiła ku zięciowi, który stał na środku salonu i, nie potrzebując już krępować się obecnością gościa, z całą swobodą oddawała się przyjemności poziewania.
Doktor Władysław spostrzegł dążenie ku sobie teściowéj, a biorąc je za oczywistą pokojową oznakę, stłumił co prędzéj poziewanie i przygotował się do przyjęcia i oddania uprzejmego życzenia dobréj nocy. Ale jakże srogo w oczekiwaniach swych zawiedzionym został! Pani prezesowa nie podała mu ręki swéj do ucałowania, jak zwykle bywało dotąd, lecz, zatrzymawszy się o parę przed nim kroków i oddając mu dyg głęboki, te tylko proste wymówiła wyrazy:
— Dziękuję ci, luby, kochany zięciu, z całego serca dziękuję ci za to, żeś pogardził radą, jakiéj poważyłam się udzielić ci dzisiaj!...
To rzekłszy i raz jeszcze dygnąwszy, odeszła. Doktor Władysław poczuł się do żywego dotkniętym tą zawziętością teściowéj, a szczególniéj sposobem, w jaki mu ją objawiła. Sposób ten do najwyższego stopnia drażnił wrodzoną otwartość i prostotę jego charakteru, i budził w nim przykrą wątpliwość, azali w istocie nie ubliżył kobiecie, dla któréj, ze względu na wiek jéj i stanowisko, jakie zajmowała w jego rodzinie, pragnął zachowywać zawsze nieposzlakowane uszanowanie.
Dlatego téż, po odejściu pani prezesowéj, mąż Kornelii stał przez chwilę na miejscu nieruchomy, a potém, zwracając się do żony, zapytał:
— Kornelko, powiedz mi, co się stało twojéj matce?
Kornelia szybkim krokiem, z rękoma skrzyżowanemi na piersi i głową schyloną, przechadzała się po salonie. Była tak zamyśloną, że na pytanie męża nie dała żadnéj odpowiedzi.
— Czy nie wiész, co się stało twojéj matce, Kornelko? — ponowił pytanie doktor Władysław.
Za całą odpowiedź usłyszał jednostajny szelest kroków niezmordowanie przechadzającéj się po salonie Kornelii.
— Kornelko! — zawołał z niecierpliwością w głosie — co się stało dzisiaj? dlaczego mi nie odpowiadasz?
Niestety, głos jego był głosem wołającego na puszczy. Kornelia odziedziczyła po matce wytrwałość w wykonaniu raz przedsięwziętego zamiaru. Doktor Władysław z przerażeniem spostrzegł, że usposobienia żony jego, obok wiekuistego śmiechu i płaczu bez przyczyny, zawierają w sobie trzeci jeszcze żywioł składowy: upartego milczenia. Były to wszystko odkrycia, które mu wcale nie smakowały, i w coraz większą wątpliwość podawały ten raj, o którym sądził, że znajduje się w jego posiadaniu.
Tym razem jednak postanowił spróbować kompromisu, tém bardziéj, że łagodność i cierpliwość w wielkiéj części wchodziły w programat, jaki był sobie ułożył, co do obowiązku i zadań męża nauczyciela i kierownika. W celu tego pokojowego załatwienia całéj sprawy, postąpił kilka kroków i usiłował znaléźć się w takiéj blizkości przechadzającéj się wciąż kobiety, aby módz ująć ją za rękę, z czułością spójrzéć w jéj oczy, i tym sposobem dać jéj poczuć błąd, jaki popełniła i niesprawiedliwość, jakiéj dopuszczała się względem niego, bez żadnéj rozsądnéj przyczyny, przykrość mu sprawiając.
W téj chwili jednak, zbliżyć się do Kornelii nie było rzeczą łatwą, suknia jéj bowiem była długą i ilekroć doktor Władysław znajdował się tuż-tuż obok żony, zawsze nieszczęsny ogon zachodził mu drogę tak, że, w obawie przydeptania go, musiał cofać się o parę kroków, a cofania się te miały wszelki pozór drobnych, i jedna po drugiéj następujących, rejterad. Po kilku uczynionych daremnie próbach ominięcia ogona sukni i dostania się do ręki Kornelii, po którą za każdym razem sięgał, zniecierpliwiony doktor wzruszył ramionami i w milczeniu oddalił się w głąb’ mieszkania.
Nie zdziwicie się zapewne, mili czytelnicy, gdy wam powiemy, że doktor Władysław, pomimo znużenia, jakie po przejściach doświadczonych dnia tego uczuwał, długo w noc usnąć nie mógł. Dzień ów był dla niego w istocie dniem fatalnym. Nie przyszedł on wprawdzie bez przygotowania, niemniéj jednak uwydatnił i w jaskrawych ukazał barwach to wszystko, co dotąd ukazywało się oczom młodego małżonka z po-za mgły złudzeń i barwy różowéj, przystrajającéj miodowe miesiące każdéj niemal świeżo połączonéj pary.
Wesołość Kornelii, która dotychczas z lekka go tylko od czasu do czasu nużyła, dziś zmęczyła go śmiertelnie; płacz jéj i upór, jaki okazała w zatajeniu przyczyny onego, jak téż w zachowywaniu milczenia, gdy do niéj przemawiał, przedstawiały także przedmiot do rozmyślań niemałéj wagi. Niemiłą téż była doktorowi pogarda, z jaką żona jego odzywała się o wszystkich w ogólności zawodach z lekarskim włącznie, wyłączając tylko i czcią tak pełną zapału darząc zawód artystów; niemiłém pojawienie się nagłe kuzyna, którego uważała za rodzonego brata; niemiłém przypomnienie o pani prezesowéj, o zmarszczoném jéj czole, poruszających się szczękach i wyrazach, któremi go na dobranoc żegnała. Wszystko zaś to razem zebrało się w jednę gromadę wielce nieprzyjemnych faktów i objawów, które tém bardziéj działały na wyobraźnią doktora, że posiadały wszelki pozór początku czegoś, co prawdopodobnie nie miało miéć końca.
Przewracając się z boku na bok i rozważając wszystkie szczegóły dnia przebytego, doktor Władysław słyszał ustawicznie grzmiący w oddali orkan, taki orkan, który, gdy raz wpadnie na drogę, jaką postępuje człowiek, to już pewno w gruzy zamieni wystawiony przez niego pałac czarodziejski, siedlisko jego szczęścia. Nic téż dziwnego, że przy tym groźnym odgłosie, mąż Kornelii zapomniał całkiem o téj burzy, która szumiała na dalekim świecie, i jakkolwiek bardzo szczerze zajmował się zwykle polityką europejską, tym razem jednak losy dwóch wojujących wielkich mocarstw wcale mu nie przychodziły do głowy. On lękał się, mocno się lękał, czy własny dom jego nie stanie się placem ustawicznéj walki, i czy wypadkiem rodzinne jego życie nie zamieni się z raju, za jaki uważał je dotąd, w czyściec, przez który grzeszne dusze przechodzić muszą, nim dojdą do nieba.
Kiedy nakoniec przed samym porankiem doktor Władysław kleił do snu oczy, w myśli jego zjawiło się pytanie: azali pani Ludwika nie miała słuszności, utrzymując, że Kornelia posiada naturę umkliwą. — Pytanie to przeraziło go, natury umkliwe bowiem przedstawiają tę niedogodność, że są, jak mary niepochwytne i nieokreślone, a tą niepochwytnością i nieokreślonością swoją utrudniają, rzec można nawet, uniemożebniają zadanie męża-nauczyciela i kierownika.
Téj nocy, nie wiedziéć dlaczego, sen figlarz przed uśpioną wyobraźnią doktora Władysława przyniósł obraz Józi. Zobaczył on ją w jéj codziennéj popielatéj sukni, u któréj nie było ogona; widział jéj kryształowe oczy, pogodne czoło, uśmiech szczery i swobodny, a zarazem spokojny i myślący; rozmawiał z nią, a ona ani śmiała się, ani płakała; czytał dziennik, a ona mu go z ręki nie wyrywała... Słowem, śnił o młodéj, zapomnianéj już prawie dziewicy, długo, długo, a gdy obudził się, przetarł oczy i przypomniał sobie dzień wczorajszy, poczuł się w bardzo złym humorze.





V.

Jesień nadeszła; nad miastem X. zawisł ciężki, nizki namiot, utkany z obłoków popielatego koloru, brzydki, gruby namiot, którego pokłębiona i w dziwaczne wypukłości porzeźbiona tkanina, kryła bez śladu to niebo błękitne i to słońce złote, które tak pięknie przyświecają latem ziemi kwitnącéj i oczom ludzkim, światła szukającym. Biedna ziemia! jak mało nieba dostaje się jéj w udziele! biedne oczy ludzkie! jak rzadko i na krótko poją się one tém światłem, którego przez całe życie szukają.
— Biedna ta nasza ziemia! — myślał pewnego dnia jesiennego doktor Władysław, siedząc sam jeden w swoim gabinecie z głową melancholicznie na dłoń pochyloną. — Biedna ta nasza ziemia! Ile-to człowiek żyjący na niéj ponosić musi biéd i kłopotów, a jak mało ma przyjemności i jak krótko one trwają!
Popielate chmury, wiszące nizko nad murami miasta i zaglądające w okno gabinetu doktora, nie były tak ciemne i tylu porznięte zmarszczkami, jak czoło małżonka pięknéj Kornelii, w chwili, gdy oddawał się on rozmyślaniu nad skąpą dozą pomyślności, udzielaną życiu ludzkiemu. Na dworze powietrze było przesiąknięte wilgocią, bujne krople porannego deszczu kapały z dachu jedna po drugiéj i spływały po szybach, niby brudne łzy. Był to widok wcale nie rozweselający. W gabinecie dawał się poczuwać chłód przenikliwy, na kominku nie było płomienia, lecz tylko trochę węgli żarzyło się leniwie, na podobieństwo zagasających i dymiących zgliszczy.
Doktor Władysław powstał od biurka, przy którém siedział, i zbliżył się do kominka. Daremnie jednak probował rozniecić żywszy ogień za pomocą mieszka i dmuchania; sprawił tylko to, że z czarnego łona wpół zgorzałych węgli buchnęły gęstsze kłęby dymu i rzuciły się mu prosto w twarz, tak, że aż przymknął oczy i zakrztusił się.
— Dziwna rzecz! — pomyślał, z niecierpliwością rzucając mieszek — wyobrażałem sobie, że gdy będę żonatym, ogień na moim kominku weseléj i żywiéj płonąć będzie, że w domu moim będzie zawsze ciepło, spokojnie, jak w raju! Tymczasem... ach, czemuż są marne nadzieje ludzkie!... Oto zimno mi, zimniéj daleko, niż kiedykolwiek dawniéj bywało; a co do spokoju... ba! któż posiąść może ten skarb najdroższy, mieszkając razem z tak niepospolitą teściową, jak pani prezesowa, i będąc mężem kobiety tak niepospolicie wesołéj, jak Kornelia!
Zaprawdę — ciągnął daléj wewnętrzny monolog swój doktor Władysław — zaprawdę, Kornelia jest kobietą niepospolicie wesołą, i gdybym mógł piérwéj zbadać naturę wesołości kobiecéj i wszystkie jéj tajemnice, kto wié? czy był-bym bardzo pragnął posiadać żonę wesołą. I niech mi odtąd nikt nie powiada, że smutek tylko ludzki miewa swe tajemnice; wesołość ma je także, a liczne i niezbadane. Tak naprzykład: rad-bym był bardzo dowiedziéć się, dlaczego Kornelia śmieje się i wykręca na jednéj nodze, gdy ja jestem zamyślony, lub poważnie nastrojony, a płacze i spazmuje, kiedy-bym ja pragnął spokojnie rozmawiać z nią, lub spożywać obiad? Dlaczego także przy gościach jest ona ożywioną i pełną wdzięku, a sam-na-sam ze mną milczy często tak uparcie, że aż unoszę się niekiedy i ostro do niéj przemawiać muszę? Są to wszystko tajemnice jéj wesołości, które jednak nie powiem, aby stanowiły urok mego domowego życia! Brrrr! jak zimno!...
Tak dumał doktor Władysław, samotnie siedząc w swym gabinecie i oczekując godziny, w któréj zwyczajnie wychodził na miasto dla odwiedzenia swych pacyentów. Popielate chmury, które zaglądały przez okno, brudne krople deszczu, spadające z dachu, i węgle, dymiące się na kominku, w taką wprawiły go melancholią, że rzucił się na sofę i zawołał prawie głośno:
— Tak, niezawodnie! pomiędzy mną a Kornelią, zachodzi wielka niezgodność charakterów!
Potém wziął książkę i usiłował czytać, ale usiłowania jego niezupełnie pomyślnym uwieńczone były skutkiem. Myśl jego co chwila odrywała się od uczonéj treści książki i krążyła około ostatniego wymówionego przezeń wyrazu.
— Niezgodność charakterów! — pomyślał doktor, z roztargnieniem przebiegając oczyma karty książki — niezgodność charakterów w małżeństwie nie jest wcale rękojmią szczęśliwego domowego pożycia. Widzę, żem się omylił, sądząc, że będę mężem stosownym dla kobiety, obdarzonéj tak wesołym charakterem; gdybym miał lat dwadzieścia parę i nic nie robił... zapewne... ale w moim wieku i przy moich zajęciach te ciągłe zabawy... goście w moim domu od rana do wieczora... rozmowy o strojach... pieszczoty z Fidem — są to rzeczy nieco uciążliwe i, szczerze mówiąc, nudne.
Tu doktor Władysław ziewnął potężnie.
— Wprawdzie — myślał daléj — Kornelia jest tak piękną, tak pełną wdzięku, gra i śpiewa prześlicznie, charakterem zaś jéj i umysłem mógł-bym i powinien-bym pokierować tak, aby dostroić je do mego charakteru i umysłu... ha! probowałem! ale ona taka uparta... o! uparta... Kiedy czynię jéj przedstawienia, śmieje się, lub milczy, a jak rozgniewam się, płacze... Nigdy żadnéj argumentacyi, przeciw któréj mógł-bym również argumentami walczyć... ale co tu robić z kobietą, która milczy, śmieje się, albo płacze... a w dodatku jeszcze taka teściowa!...
Przy wspomnieniu teściowéj, doktor mocniéj jeszcze nachmurzył czoło i, chcąc snadź odpędzić od siebie zbyt przykre myśli, zagłębił się całkiem w czytaniu.
W téj saméj chwili, w bawialnym salonie, oddzielonym od gabinetu doktora parą pokojów, odbywała się przy fortepianie lekcya harmonii. Nauczycielem był pan Gustaw, a uczennicą Kornelia, która, w kilka tygodni po przybyciu do X. młodego artysty, prosiła go, aby udzielił jéj szeregu lekcyi zasadniczych prawideł muzyki, które, lubo grała pięknie i z wprawą, znała jednak niezupełnie dokładnie.
Pan Gustaw z radością przyjął propozycyą, a doktor Władysław nie był także od tego, aby żona jego zapoznała się z prawidłami, rządzącemi harmonią, sądząc zapewne, że wleje to, pierwiastki harmonijne w jéj charakter, któremu bardzo ich niedostawało.
Kornelia siedziała przy fortepianie, ubrana w pełen wdzięku i elegancyi negliż z białéj miękkiéj materyi, plecami opierała się o poręcze krzesła, a toczone palce prawéj jéj ręki niedbale spoczywały na klawiszach.
Pan Gustaw jaśniał dnia tego całym swym wykwintnym, bardziéj kobiecym, niż męzkim wdziękiem; ubranie jego tchnęło najwytworniejszą stołeczną elegancyą, złote kędziory miękko opuszczały się na białe czoło i śnieżny kołnierz cieniuchnéj koszuli, a batystowa chustka, ilekroć dobywał ją z kieszeni, rozlewała wkoło woń najdoskonalszéj perfumy. Wszystko to jednak było niczém w przyrównaniu do promienności, jaką jaśniała twarz młodego artysty, i do ognistego, a zarazem słodko rozmarzonego wyrazu, jaki przybierały jego oczy, ilekroć topił je w świeżém i delikatném, jak kwiat liliowy, obliczu pięknéj swéj uczennicy.
Jedno ramię z wdziękiem opierając na tylnéj poręczy krzesła, przez Kornelią zajmowanego, drugie wyciągnął przed siebie i palcami dotykał także klawiszy, i zniżonym nieco głosem przypominał nadobnéj uczennicy treść wczorajszéj lekcyi, która zawierała naukę o tonach, stopniach i interwallach.
— Przypominasz sobie, pani — mówił — że za punkt wyjścia obraliśmy sobie ton C.
Kornelia skinęła głową na znak twierdzenia.
— Toniką tedy naszą, czyli piérwszym zasadniczym tonem, przez Niemców nazywanym Grund-ton, jest C.
Tu młody nauczyciel bardzo delikatnie uderzył palcem w klawisz, noszący nazwę litery C.
— Z toniki — mówił daléj — rodzi się kwinta, czyli dominanta...
Umilkł nagle, bo aksamitne źrenice Kornelii odwróciły się od klawiszy, i bardzo powoli spłynęły na twarz jego.
— Z zamienionego spójrzenia — wymówił ciszéj — rodzi się sympatya, czyli miłość.
Kornelia zsunęła nieco brwi i patrzyła znowu na klawisze.
Pan Gustaw nauczał daléj:
— Inne interwalla oktawy: sekunda, tercya, kwarta, sesta, septyma...
Po krótkiéj chwili milczenia, dodał cichszym głosem:
— Dalsze następstwa miłości: nadzieja, zachwyt, uniesienie, wzajemność, szczęście...
Ręka Kornelii spadła z klawiszy, usta jéj poruszyły się i wyszeptały:
— Panie Gustawie!
Szept ten zdradzał wzruszenie, ale i trochę rozgniewania także. Pan Gustaw przeciągnął dłoń po czole, jak człowiek, który stara się poskromić nieposłuszne myśli, a potém zaczął znowu:
— Odwrócone interwalla oktawy przemieniają się: septyma w sekundę, sexta w tercyą, kwinta w kwartę, kwarta w kwintę... Nieprzyjazne losy zamieniają nadzieję w zwątpienie, zachwyt w boleść, wzajemność w obojętność, szczęście w rozpacz...
— Panie Gustawie! — zawołała Kornelia, ale tym razem głośniéj już i ze spójrzeniem, zwróconém wprost na twarz młodego nauczyciela. W spójrzeniu tém widać było migotanie dwóch gwiazd złotych, przyćmione mgłą wilgotną, dobywającą się z za powiek. Pan Gustaw po raz drugi potarł dłonią czoło.
— Pani! — wymówił — przebacz mi! Czyliż zawsze człowiek może być panem samego siebie?...
Umilkł nagle i, po kilku sekundach milczenia, widocznie z wysiłkiem, nad sobą samym dokonywanym, rozpoczął nanowo przerwaną lekcyą:
C, Cis mała sekunda — mówił, dotykając klawiszy, których wymieniał nazwy — c d wielka sekunda, c dis, sekunda nadmierna, e es, mała tercya, c e, wielka tercya, c f kwarta naturalna, c g, kwinta czysta, c gis, kwinta nadmierna...
Dwoma palcami uderzył zarazem dwa klawisze, i mówił daléj:
— Wsłuchaj się pani dobrze w brzmienie téj kwinty! jest w niém rzewność, a zarazem pewien dźwięk ostry i dziki...
Pochylił się nieco i dodał znacznie ciszéj:
— Dźwięki podobne słyszę w sercu mojém, w którém zamieszkały miłość i cierpienie...
Kornelia poruszyła się żywo. Na twarz jéj coraz silniejszy występował rumieniec, i zdawał się być łagodném odbiciem tego, który pokrywał policzki młodego nauczyciela.
Pan Gustaw milczał chwilę, a po wyrazie oczu jego, które nie na klawisze wcale patrzyły, poznać można było, iż był silnie wzruszonym i że kwinta, o dźwięku ostrym i rzewnym zarazem, dźwięczała istotnie w jego sercu. Po chwili jednak, z widoczném wysileniem, zmienił kierunek swego wzroku i nanowo rozpoczął nauczanie:
— Od dolnéj kwinty f wznosi się sześć kwint bemolizowanych, od przedniéj zaś kwinty g drugie sześć kwint krzyżykowych... tak więc mamy kwint dwanaście... wieniec tonów... czarodziejskie koło harmonii.... źródłem jego tonika.... podstawą dominanta...
Głos pana Gustawa zniżał się coraz i słabł, ręka uczennicy drżała lekko pomiędzy zwojami miękkiéj materyi.
— Naturalny skład każdego akordu wymaga tercyi wielkiéj, czy małéj, a kwinty czystéj.
Słowa te szeptem już prawie wymówione zostały, urwał je nagle młody nauczyciel, a jedną dłonią przysłaniając sobie oczy, drugą pochwycił rękę pięknéj uczennicy i zawołał prawie głośno:
— Ach, pani! miłość moja dla ciebie była taką wielką, taką czystą... dlaczegoś ją odrzuciła?
Mówił prawdę, można to było poznać po dźwięku jego głosu i wyrazie twarzy, który, gdy odjął dłoń od oczu, ukazał się dziwnie wyszlachetnionym, podniesionym, prawdziwém cierpieniem na wskróś przejętym. Tak, niepodobna było omylić się. Młody artysta szczerze i z młodzieńczym zapałem kochał Kornelią.
Ona siedziała nieruchoma, rumieniec wzrastał na jéj licu, oczy coraz głębszą mgłą zachodziły, wargi poczęły drżeć.
— Pani — po chwili milczenia, mówił pan Gustaw — czy podobna, aby oczy twoje i usta kłamały, tyle razy obiecując mi wzajemność... szczęście?.. dlaczegoś odjechała? czemuś rękę swą oddała komu innemu? ja cię tak kochałem!.. jam pragnął, abyś była aniołem stróżem moim.... natchnieniem mojém... Wszystko, co kiedykolwiek czułem, myślałem, uczyniłem najlepszego, było to wtedy, kiedym miał nadzieję... ja-bym dla ciebie cudów dokazał... góry z posad ich wzruszał... zniknęłaś mi z oczu... cóż mi pozostało... sztuka... bez ciebie martwa...
— Dosyć! dosyć! przestań pan! — stłumionym szeptem zawołała Kornelia, i z krzesła się porwała, i stanęła przed młodym artystą z rękoma obwisłemi, szyją na przód nieco wyciągniętą, z tym wyrazem wrzącéj namiętności, który niekiedy, w rzadkich i wyłącznych momentach, twarz jéj oblewał. Wyglądała w téj chwili zupełnie tak samo, jak owego wieczora, gdy, śród rozmowy z matką, z nadętemi nozdrzami i drżącemi usty, powtarzała słowa: sto razy, tysiąc, milion, miliard razy wolała-bym Gustawa!
Tak, wyglądała tak samo, jak wtedy, bo te same słowa musiały cisnąć się do jéj wzburzonej myśli. Nie wypowiedziała ich jednak głośno, lecz, składając ręce, które drżały mocno, zawołała kilka razy:
— Dosyć! dosyć! przestań pan! idź pan sobie! idź! idź!
Z białéj twarzy młodego artysty rumieniec zniknął bez śladu. Pobladł, odstąpił parę kroków i ręce załamał.
— Odpędzasz mnie od siebie! — szepnął — Kornelio! Kornelio! czyliż nie pamiętasz...
— Idź pan! idź! — powtarzała kobieta, i takie poruszenia czyniła rękoma, jakie czynić musi człowiek tonący, aby odepchnąć fale wodne, które mu coraz bardziéj tłoczą głowę i pierś.
— Czyliż nie pamiętasz — szeptał wciąż młodzieniec — tych chwil, których ja zapomniéć chciałem, ale nie mogłem... w których oczyma i słowem dawałaś mi nadzieję, a ja chwytałem ją do serca i prządłem z niéj dla siebie i ciebie błękitne pieśni przyszłości... byłaś wtedy wolną... Kornelio...
— Byłam wtedy wolną... — podchwyciła młoda kobieta, i z gorączkowym pośpiechem dodała: — teraz nie jestem nią, Gustawie! Gustawie, przypomnij sobie, że teraz już nie jestem wolną...
— A dlaczegoś nią być przestała? — zapytał młodzieniec, i wyprostował się, a głos jego, postać i wejrzenie takiéj nabrały surowości, jakby czuł się w prawie żądać od niéj rachunku z uczuć jéj i czynu. — Dlaczegoś przestała być wolną? — powtórzył — dlaczegoś oddała rękę innemu, skoro mnie kochałaś? Dlaczego sponiewierałaś miłość moję, jedyne może w życiu piękne, szczere, gorące uczucie? Dlaczego sponiewierałaś i zdeptałaś własne serce swoje?
Pytał tak i patrzył na nią z żalem i wyrzutem. — Kornelia milczała, głowa jéj pochylała się coraz niżéj, a ręce powolnym ruchem podnosiły się w górę, aż opasała niemi sobie czoło, jakby przeszkodzić chciała, aby nie schyliło się do saméj ziemi i w proch nie upadło. Po chwili zbladłemi ustami szepnęła:
— Dlaczego? dlaczego? Wstyd! wstyd! dla chleba, Gustawie, dla chleba!
— Nie dla chleba, Kornelio! nie dla chleba! — głuchym głosem wymówił młodzieniec — ale dla bogactwa, dla bogactwa! dla pięknych pokojów, dla kosztownych sukien! dla zbytku! Gdybyś była moją żoną, stał-bym się lepszym, pracował-bym więcéj, nie dał-bym ci umrzéć z głodu! wiedziałaś o tém dobrze, bom ci to mówił nieraz, a tyś mi uwierzyła! Ale chciałaś byś bogatą, Kornelio, chciałaś być bogatą, a ja bogatym jeszcze nie jestem...
Umilkł, zakrył dłonią oczy i zawołał:
— A jednak kocham cię...
Mówił prawdę. Z dźwięku głosu jego i wyrazu twarzy znać było, że kochał i cierpiał istotnie.
Na dźwięk ostatnich wyrazów Gustawa, Kornelia podniosła głowę, wyciągnęła przed siebie ręce i pochyliła się na przód tak, jakby chciała rzucić się ku niemu; ale w mgnieniu oka pobladła, zarumieniła się znowu, i cofając się wlepiła oczy w drzwi, prowadzące do pokojów, za któremi znajdował się gabinet jéj męża.
— Gustawie! — zawołała głośnym szeptem — dosyć już, dosyć! przestań! idź sobie! idź! jam go już raz oszukała! ja nie chcę oszukiwać go więcéj!..
Przy ostatnich wyrazach wyciągnęła wskazujący palec w stronę drzwi zamkniętych.
Gustaw obejrzał się i giest jéj zrozumiał. Niemiłe jakiéś światło przebiegło po jego twarzy i zgasiło na niéj wyraz szlachetnego żalu, który pokrywał ją przez chwilę.
— Mąż twój, Kornelio! — wymówił z przykrym uśmiechem — a! mąż twój! i cóż ztąd?...
Odgiął w tył głowę zwyczajnym sobie giestem, znamionującym zuchwałą zarozumiałość; i mówił daléj:
— I cóż ztąd? dlaczego w téj chwili wspominasz mi o tym człowieku? czy może on mierzyć się ze mną, ze mną, kapłanem sztuki? Czy miłość jego dla ciebie może mierzyć się z moją miłością? po co mówisz mi o nim? to człowiek zimny, w którym lata i poziomy zawód, jakiemu się oddaje, zgasiły ten ogień co z całą siłą płonie jeszcze w mojéj piersi! Twój mąż, Kornelio! Bądź spokojna! myśli on w téj chwili zapewne o katarze którego ze swych pacyentów, albo o najlepszym sposobie stłumienia, za pomocą medycznych środków, zbyt silnego bicia serca swych bliźnich!...
Przybliżył się do Kornelii i, patrząc w jéj twarz pochyloną, dodał:
— Gdyby mąż twój wiedział, jak oba serca nasze silnie uderzają w téj chwili, nie omieszkał-by zaadministrować nam parę gran chininy, lub czegoś podobnego... Alboż on się zna na uczuciach takich, jak moje i twoje? Katary, kaszle, gorączki, suchoty: oto jego dziedzina.... miłość, Kornelio, miłość, która w niebo unosi, to nasza własność... co mu do niéj?...
Kończąc te słowa, młodzieniec ujął w obie swe dłonie rękę milczącéj i pobladłéj kobiety. Ona mu tego nie broniła; z twarzy jéj znać było, że mowa jego aż nadto trafiała do jéj przekonania, że była nawet niczém więcéj, jak powtórzeniem własnych jéj myśli. Podniosła téż z wolna głowę i aksamitne źrenice zatopiła w twarzy rozkochanego artysty. Była to wszakże krótka chwila. Kornelia cofnęła rękę i gwałtownym rzutem usunęła się w stronę. Ciemny rumieniec znowu na twarz jéj wytrysnął.
— Nie! nie! — zawołała z pełném trwogi poruszeniem — nie mów już nic więcéj! proszę cię! nic, ani słowa więcéj! późniéj, późniéj kiedy, pomówimy z sobą! a teraz idź już sobie! idź! idź!...
To mówiąc, wciąż się cofała, aż upadła na sofkę, stojącą z dala od fortepianu, przy którym został Gustaw i, wyciągając przed siebie ręce ruchem słabego dziecka, które się od czegoś strasznego zasłonić pragnie, coraz cichszym powtarzała głosem:
— Idź już, Gustawie, idź już sobie ztąd! idź!
Ale Gustaw przeistoczył się już zupełnie, a raczéj stał się znowu takim, jakim bywał zawsze, to jest zuchwale śmiałym, z ogniami nieposkramianych namiętności w oczach, a lekkomyślnością na odrzuconém w tył czole. Stał wyprostowany i patrzył na młodą kobietę, z wyrazem uporu, zuchwalstwa i namiętnego zarazem porywu.
— Nie pójdę — rzekł tonem, w którym łączyły się te wszystkie odcienie, jakie i twarz jego cechowały w téj chwili — nie pójdę ztąd, Kornelio, dopóki mi nie powiész, co mam myśléć, czego spodziewać się!... nie pójdę!...
Młody artysta widocznie był upartym, ale i charakterowi Kornelii nie brakło tego przymiotu, który przedrzeźnia niekiedy silną wolę, ale nic a nic wspólnego z nią nie ma.
— Nie pójdziesz pan? — wymówiła młoda kobieta, prostując się i podnosząc głowę — bardzo dobrze, ale ja z panem mówić nie będę...
Po sposobie, w jaki, mówiąc to, skrzyżowała ręce na piersi i zasunęła się w kąt sofki, pan Gustaw zrozumiał, że słów swych nie wymówiła napróżno.
Pochwycił tedy kapelusz i, wychodząc, raz jeszcze zwrócił się ku pięknéj kobiecie.
— Posłuszny jestem — rzekł — odchodzę, ale wiédz pani o tém, że z rozpaczą w sercu!...
Zaledwie drzwi zamknęły się za odchodzącym, Kornelia porwała się z sofki, stanęła i westchnęła z głębi piersi.
— Och! jakże mi serce bije! — szepnęła, i dłoń przycisnęła do piersi. — Och, jakże się zlękłam!
Oddech jéj był w istocie ciężki i nierówny, ręce i wargi drżały.
— Czegóż ja się tak zlękłam? — po krótkim przestanku spytała sama siebie. Oczy utkwiła w drzwi pokoju, które prowadziły do gabinetu jéj męża.
— A! — rzekła — nie sądziłam nigdy, aby to była rzecz tak straszna... straszna!..
I, z trwogą istotną, obiema dłońmi twarz sobie zakryła.
W téj saméj chwili poczuła, że ją coś lekko szarpnęło za suknią. Zarazem u stóp jéj ozwał się dźwięk na-pół żałosny, na-pół pieszczotliwy. Był to wyżełek Fido, który w ten sposób przypominał się pamięci swéj pani. Młoda kobieta odsłoniła twarz i, schyliwszy się, ujęła w ramiona tulące się do niéj stworzonko.
— Biedny mój Fido! — zawołała — kochany, drogi, piękny Fido! biedny! biedny mój Fido!
Mówiąc to, przyciskała pieska do piersi, rozpaloną twarz przykładała do jego kudłatéj główki i potokiem łez, które posypały się z jéj oczu, rosiła długie, orzechowego koloru, jego uszy.
— Biedny, biedny! — szeptała śród łez, a Fido tulił się do niéj i patrzył w jéj twarz takim wzrokiem, jakby czułe epitety, jakiemi okrywała go jego piękna pani, i łzy, któremi go rosiła, w saméj rzeczy dla niego przeznaczonemi były.
Mniemając tak, Fido zostawał w takim błędzie, w jaki popadają nieraz nieskończenie wyższe od niego istoty, albowiem łzy Kornelii i czułe przymiotniki, z ust jéj wychodzące, miały na celu nie jego wcale, ale kogoś, kto w téj chwili szedł ulicą, i na spotykanych przechodniów spoglądał wzrokiem takiéj nieprzyjaźni pełnym, jak gdyby oni wszyscy byli doktorami, biorącymi sobie za żony dziewice, kochające kogo innego i przez kogo innego kochane.
Tak się skończyła ta lekcya harmonii, która na domowe pożycie doktora Władysława wywarła skutki nieobrachowane. Kornelia, wierna swéj naturze umkliwéj, zdrowego sądu i stałości woli niedopuszczającéj, za boleść, któréj doznawała sama, i za tę, jakiéj w obecności jéj doświadczył pan Gustaw, i za ten gwałt, jaki uczyniła nad sobą samą i nad wzruszeniem swojém, poczuła srogą urazę do małżonka, który jednak w całéj téj sprawie tyle był winien, ile być może człowiek, najspokojniéj w świecie siedzący w swoim pokoju i z najsumienniejszém oddaniem się swemu obowiązkowi, badający organizm bladego, chudego i kaszlącego pacyenta.
W gabinecie doktora Władysława, siedział na wygodnym fotelu blady, chudy i co moment kaszlący pacyent. Doktor widział go po raz piérwszy w swém życiu, ale z żółtéj cery, ustawicznego kaszlu i innych tym podobnych cech, wnosząc o zatrważającym stanie jego zdrowia, oglądał go i wypytywał z troskliwością i uwagą, dobrze świadczącą o sumieniu jego i umiejętności.
— Wszystko, coś mi pan powiedział, niedostatecznie mnie jeszcze objaśnia — mówił doktor — pozwolisz zatém, abym przyłożył ucho do pańskiéj piersi.
Pacyent wymówił parę słów, które niezrozumiałemi zostały z powodu towarzyszącego im kaszlu.
Doktor przysunął fotel swój do fotelu pacyenta, i przyłożył ucho do jego piersi. Aliści jednocześnie, niby rozkazem złośliwéj wieszczki wywołana, w salonie wybuchnęła muzyka fortepianowa tak nagle i rozgłośnie, że chory drgnął, a doktor uczynił giest niecierpliwości. Kornelia grała z takiém frenetyczném i ogłuszającém brio, jak może grać tylko kobieta, która się gniewa.
— Oddychaj pan mocniéj! nie słyszę! — wymówił doktor.
Pacyent począł oddychać, jak mógł, najmocniéj.
— Jeszcze mocniéj! — prosił doktor.
— Nie mogę! — odpowiedział chory pomiędzy dwoma napadami kaszlu, sprowadzonemi może zbyt silném oddychaniem.
Doktor Władysław porwał się i śpiesznym krokiem przebiegł dwa niewielkie pokoje. Otworzył drzwi salonu, wysunął przez nie głowę i wymówił bardzo łagodnym tonem:
— Kochana Kornelko! przestań grać na chwilę; przeszkadza mi to w moich zajęciach!
Rzekłszy to, zamknął drzwi i wrócił do chorego, stanął i słuchał, słuchał i czekał, ale końca muzyki nie doczekał się. Złośliwa wieszczka, pomiędzy organem jego słuchu, a piersią chorego, rozlewała potoki, coraz frenetyczniéj z fortepianu wydobywanych, tonów, tonów, które nie były czém inném, jak fantazyą pana Gustawa, pod tytułem Le coeur brisé. Co prawda, fantazya ta nie trafiała nigdy do smaku doktorowi, dlatego zapewne, że należała do rodzaju znanego pod nazwą muzyki przyszłości, i skupiała w sobie wszystkie jego dziwactwa, z zupełném wyłączeniem właściwych mu przymiotów.
Doktor Władysław wolał-by w téj chwili o wiele, aby bozki, nieporównany Wagner, nigdy nie exystował na tym świecie, a serca, łamiące się w podobnie hałaśliwy sposób, wzbudzały w nim prawdziwe obrzydzenie, teraz, gdy oczy jego patrzyły na człowieka, w którego cierpiącéj piersi cicho i z wolna życie łamało się na dwie połowy, z których druga... zaświatowa... nieznana...
Brwi doktora drgnęły parę razy, jak zwykle bywało, gdy czuł się przykro wzruszonym.
— Sprobujmy raz jeszcze! — wymówił i powtórnie przyłożył ucho swe do piersi pacyenta, w któréj życie łamało się na dwie połowy. Ale ręka niewidzialnéj Parki tak cicho rwała w téj piersi nitki życia, a serce złamane tak głośno w łonie fortepianu krzyczało, że doktor ze zdwojoną porwał się niecierpliwością i na nowo przebiegł dwa pokoje.
— Kornelko! — zawołał, otwierając drzwi salonu — proszę cię, abyś na chwilę grać przestała.
Aksamitne źrenice grającéj z wolna spłynęły na twarz jego, i również powoli opuściły się znowu na klawisze. Ale ponsowe usta nie wyrzekły ani jednego słowa odpowiedzi, a białe i zwinne palce robiły wszystko, co mogły, aby w najdobitniejszy sposób oddać ten wrzask, trzask, brzęk i jęk, jakie wydaje z siebie serce, łamiące się wedle prawideł i smaku muzyki przyszłości.
Doktor Władysław, który pozostał na progu, patrzył na żonę dziwnym wzrokiem. We wzroku tym znać było ostatnie dogorywanie wiary w możebność raju na ziemi. Był to wzrok człowieka rozgniewanego, ale i rozżalonego zarazem.
— Kornelio! — wymówił po chwili głosem znacznie podniesionym — czy przestaniesz grać, kiedy cię o to proszę?
Odpowiedzią na słowa te były dyssonanse, wypływające z głębi łamiącego się serca tak tłumnie, że pomiędzy niemi konsonanse jeśli-by były jakie, topiły się i niknęły bez śladu. A nic nie jest tak zaraźliwém, jak wszelki dyssonans. Zgrzyta on w uszach, jak piła po szkle prowadzona, i jak piła, zębatym szlakiem wpada w pierś i głowę człowieka, całą jego istotę zamieniając w jeden fałszywy akord.
Pod tym-to zapewne dyssonansowym zostając wpływem, doktor Władysław przystąpił do fortepianu z pobladłą nieco twarzą i drgającemi brwiami. Przez chwilę mogło się zdawać, że, opierając się na mężowskiéj i męzkiéj powadze, albo po prostu powodowany bezwiedną siłą, jaka się rodzi z ojca gniewu i matki boleści, dokona on aktu przemocy, i bądź-co-bądź, odłączy białe ręce grającéj od mniéj białych, niż one, klawiszy. Nie uczynił jednak tego.
Od najwcześniejszéj bowiem młodości nawykł był do uszanowania względem płci pięknéj, a grająca była piękną... piękną... Zatrzymał się przy fortepianie i patrzył na piękną grającą.
Ona nie patrzyła na niego; zdawało-by się, że nie spostrzegła wcale jego obecności, że nie wiedziała nawet o exystencyi jego na świecie. Całkiem a całkiem zajętą była łamiącém się pod jéj palcami sercem pana Gustawa.
— Kornelio! — zaczął doktor drżącym, niewiadomo, czy od żalu, czy od gniewu głosem — dlaczego tak niedobrą dla mnie jesteś, Kornelio?
Pod palcami Kornelii dźwięczała kwinta nadmierna, po niéj nastąpiło kilka kwart naturalnych, z tych utworzyła się nona, a z niéj wypłynął akord enharmoniczny, który zamienił się wkrótce w wielkie czwórbrzmienie skali minor i ostatecznie rozpłynął się na perełkowate pasaże, z których każda perełka, jak kropla wrzątku, wpadała do ucha doktora, a ztamtąd płynęła do piersi i uderzała w serce, wywołując w niém cały szereg najkrzykliwszych dyssonansów.
— Kornelio! — zawołał raz jeszcze doktor głosem człowieka, utopionego w dyssonansach.
Kornelia przestała grać, ale nie odjęła rąk od klawiszy.
— Co tam takiego? — zapytała takim tonem, jakby po raz piérwszy spostrzegła obecność męża, i jakby zadaniem tego pytania uwolnić się od niéj pragnęła.
— Prosiłem cię — mówił doktor wyraźnie, powstrzymując się od wybuchu — prosiłem cię i proszę, abyś na chwilę grać przestała. Jest-że to tak wielką ofiarą, abyś uczynić jéj dla mnie nie mogła?
Kornelia utkwiła w twarzy męża spojrzenie, które nie przypominało wcale raju i mieszkających w nim aniołów.
— Ciekawam bardzo — rzekła — dla czego rozkazujesz mi, abym grać przestała?
Wyraz rozkazujesz wymówiony był z naciskiem, który mocno zakrawał na ironią królowéj, szydzącéj z próżnych zachcianek zbuntowanego niewolnika.
— Nie rozkazuję, ale proszę — odpowiedział doktor. — W gabinecie moim znajduje się pewien chory, którego chcę dokładnie wyexaminować...
— Chory! — zawołała Kornelia i zaśmiała się tak głośnym i długim śmiechem, że aż piękna jéj głowa nieco w tył się odgięła — spodziewam się przecie, mój drogi, że nie zamierzasz przemienić domu naszego w szpital...
— Jeżeli obejrzysz się wkoło siebie — przerwał doktor — przekonasz się niezawodnie, że mieszkanie nasze nie ma najmniejszego podobieństwa ze szpitalem... powinnaś niemniéj wiedziéć o tém i pamiętać, ze jesteś żoną doktora...
Kornelia wpatrzyła się w tak mówiącego męża szeroko otwartemi oczyma. Wargi jéj drgały, ale tym razem już od śmiechu.
— Żoną doktora! — zawołała — ciekawam bardzo, co mnie może obchodzić to, że ty jesteś doktorem!
Doktor Władysław opuścił ręce. Ze wszystkich wyrazów, jakie znajdują się w mowie ludzkiéj, najboleśniejszemi może dla serca mężczyzny są te, które w téj chwili wymówiła Kornelia.
Biada mężowi, którego żona, z lekkomyślnym śmiechem wymówi: „i cóż mnie może obchodzić, kim ty jesteś!” Kim jesteś? czém się trudnisz? co miłujesz? jakie spełniasz powinności? w pytaniach tych spoczywa główna treść jego życia, lepsza połowa jego istoty, praca całéj młodości jego, wartość jego człowiecza, tajemnica jego siły moralnéj, z któréj pomocą idzie przez świat nie z próżnemi rękoma, z sercem pełném.
„I cóż mnie może obchodzić to, kim ty jesteś!”
Niech losy dobrze strzegą każdego uczciwego i rozumnego mężczyznę od usłyszenia wyrazów tych, z ust towarzyszki życia jego wychodzących. Są one bowiem wyrokiem, skazującym miłość dla niéj na śmierć, a życie z nią na wiekuisty dyssonans.
Doktor Władysław opuścił ręce. Po krótkiéj chwili milczenia, rzekł:
— O tém, co powiedziałaś, Kornelio, pomówimy późniéj. Mam nadzieję, że nie zastanowiłaś się dobrze nad słowami, które wyrzekłaś, i że nie myślisz tak, jak mówisz; inaczéj...
Nie dokończył, ale wyraz, który pokrył twarz jego, dopowiedział: „inaczéj doświadczył-bym boleści wielkiéj i tak długiéj, jak życie.”
— Tymczasem — mówił daléj po chwili milczenia — proszę cię, abyś wysłuchała méj prośby i nie grała póty, póki pacyent mój zostawać będzie w moim gabinecie.
Kornelia wzruszyła ramionami, i uśmiechnęła się.
— Mój drogi! — rzekła — przed ślubem naszym mówiłeś mi nie raz, ale sto razy, że pragniesz, aby żona twoja uprawiała starannie talenta, jakiemi ją niebo obdarzyło, że, w każdém dobraném małżeństwie, mąż reprezentuje stronę surową i rozumną, a żona piękną i artystyczną. Według tedy własnej téj twojéj zasady, słuszném jest, abym ja zajmowała się muzyką wtedy, gdy ty zajmujesz się swoją medycyną... Sam tego chciałeś...
To rzekłszy, puściła ręce po klawiszach, a serce pana Gustawa łamało się znowu pod jéj palcami z wrzaskiem i krzykiem, który zdawał się przepowiadać mu długie jeszcze życie.
Doktor Władysław stał przez chwilę w milczeniu, potém poniósł rękę do czoła i z cicha wymówił:
George Dandin!
Z imieniem tego arcytypu zawiedzionych małżonków na ustach, powolnym, i głęboką a niewesołą medytacją objawiającym krokiem, doktor opuścił salon.
Co uczynił z pacyentem swym? — niewiadomo. Powiódł go może do najodleglejszego od salonu i znajdującego się w nim fortepianu, zakątu swego mieszkania? Może w przedpokoju lub na wschodach, tam, kędy najmniéj dochodziły odgłosy muzyki, przysłuchywał się cichéj robocie niewidzialnéj Parki, która w piersi człowieczéj rwała i targała subtelną przędzę życia? Może odesłał go do innego lekarza, który nie miał szczęścia posiadać żonę, wygrywającą na fortepianie fantazye na temat złamanego serca? To pewna, że, po odejściu pacyenta, wyszedł z mieszkania, z nachmurzoném czołem, bladą twarzą, a na wszystkie spotykane kobiety, mianowicie młode i piękne, spoglądał w tak nieprzychylny sposób, jakby każda z nich, z ironicznym i lekkomyślnym śmiechem na ustach, powtarzała wyrazy: „I cóż mnie obchodzić może to, kim ty jesteś!”
O, młodzi czytelnicy! wy, którym nie zapłonęła jeszcze pochodnia powabnego, lecz zbyt często zdradliwego bożka Hymenu, wierzajcie, wierzajcie, że słowa te są straszne, i baczcie na to pilnie, aby przyszła towarzyszka życia waszego, nigdy ich do was nie wyrzekła. Inaczéj, miłość wasza skazaną będzie na śmierć, a życie wasze dyssonansem popłynie.
I płynęły dni za dniami, jak mówi pewna smętna piosenka, a czoło doktora Władysława nie rozmarszczało się wcale, i jeśli nawet rozmarszczyło się na chwilę, to wnet spływały na nie chmury, bardzo podobne do tych, jakie wisiały pod niebem, mglistą i dżdżystą niepogodą ciężarne. A niéma chmur przykrzejszych i dla ludzkich exystencyi niezdrowszych, jak te właśnie, które powoli, cicho, nieznacznie, z niewidzialnych mętów, szarych dymów i mglistych wyziewów złożone, kupią się w grubą, ciemną masę i wiszą nad światem, obejmując go chłodnym i wilgotnym całunem. Lepszą już jest tu czarna, groźna chmura, która śród dnia skwarnego, z błyskawicami w łonie i przy akompaniamencie dzikiéj muzyki wichrów, przelatuje nad ziemią, jak okręt z czarnemi żaglami, mknący po błękitnym oceanie. Chmura taka grzmi, huczy, błyska, wypuszcza na świat roje płomienistych wężów, które łamią dęby, trzciny rzucają w błoto, w głębiach puszcz zapalają świetne illuminacye, a uszom wszech istot żyjących taką wyprawiają kanonadę, iż, słuchając jéj, zda się, że niebo wypowiedziało wojnę ziemi,i otworzyło przeciwko niéj ogień z bateryi, pożyczonych od piekła. Burze takie strasznemi są zapewne, mianowicie dla dębów, które mogą się złamać, i dla trzcin, które, chwiane przez nie, czołami wpadają w błoto; niemniéj jednak jest w nich strona wspaniała, poetyczna, przywodząca na pamięć niebo, piekło i trąby Archaniołów, mające z pełnym koncertem wystąpić w dniu sądu ostatecznego; jest w niéj pewna groza przejmująca, majestat nakazujący i błoga pociecha, czerpana ze świadomości, że wszystkie te świetne i wielkie rzeczy nigdy nie trwają długo. I cóż z tego wszystkiego posiadają chmury, złożone z niewidzialnych wyziewów, szarych dymów i brudnych mętów ziemskich? Czy przypominają one niebo? czy dają poznać grozę piekieł? czy huczą nakazującym głosem artyleryi niebieskiéj? czy brzmią potężną orkiestrą wichrów? Gdzie tam! są to włóczęgi brudne, w podartych i zmoczonych łachmanach, które, kulejąc i wlokąc powoli bezwładne cielska, czołgają się pod niebem i, drżąc same od zimna, krople wilgoci strącają na nosy ludzkie, zadarte ku nim w daremném poszukiwaniu ukrytego za niemi słońca.
W życiu ludzkiém bywają także chmury takie i owakie; jedne przeraźliwe burze niosące z sobą; inne, które piorunów nie ciskają, sercem człowieka nie wstrząsają w podstawach jego tak, aby pękło od razu, rozsypało się w gruzy, ale kropla po kropli, minuta po minucie, zatruwają mu dni życia, na czole gromadzą zmarszczki, jedne kładnąc przy drugiéj, zagłębiając piérwsze w chwili tworzenia się ostatnich, i obchodzą się z sercem człowieka, jak wody z łożyskiem, w którém płyną nieznacznie, powoli, wytrwale, brużdżąc je, chropowacąc, składając na niém całe pokłady gorzkie i ostre...
Jeżeli piérwsze chmury, pełne niebezpieczeństw i grozy, zabójczemi być mogą, drugie posiadają naturę zjadliwą i rozkładającą. Nie pogrążają one człowieka w ciemność zupełną, ale kryją przed nim słońce i błękit nieba; nie zabijają go, ale czynią mu życie nieznośném.
Chmury, które zasępiły widnokrąg doktora Władysława, posiadały naturę ostatnich.
Ażeby lepiéj zrozumiéć rodzaj nieszczęścia, które dotknęło szanownego Eskulapa, pomimo wszystkich przymiotów serca i rozumu, jakie posiadał i jakich nikt ze znających go zaprzeczyć mu nie mógł, aby lepiéj zrozumiéć rodzaj nieszczęścia tego, i przekonać się, że nie było ono wcale urojoném, ale rzeczywistém i wielce dotkliwém; zastanówmy się przez chwilę, łaskawi czytelnicy, nad trzema prądami, na które rozdziela się ogólny potok życia człowieka, jeśli życie to ma być zupełném, takiém, jakiém pragnął-by je miéć każdy, kto w piersi posiada serce, nie kamień, w żyłach krew, nie wodę, w głowie mózg, nie zefiry, a wzrokiem sięga cokolwiek daléj, niż do końca własnego swojego nosa.
Owoż, trzema temi prądami, na które rozdziela się ogólny potok istnienia człowieczego, są trzy jego strony, z których jedna przedstawia uczucia i sprawy domowe, rodzinne, druga obowiązki i przyjemności towarzyskie, trzecia działalność publiczną, społeczną. Nic łatwiejszego, jak omylić się co do natury i znaczenia tych trzech działów życia, i pomieszać je z sobą, nie odróżniając jednego od drugiego. Bywają ludzie, którzy, ograniczając się piérwszym, wyobrażają sobie, że spełniają zadania i obowiązki trzeciego, co jest wielką omyłką, i tacy, co biorą drugi za pierwszy lub trzeci i, bawiąc się, sądzą, że kochają lub działają. Rzecz w tém, że trzy te działy, posiadając wiele właściwych sobie odrębności i spełniając każdy rolę, jaka mu się przynależy, związane są przecież ze sobą najściślejszą solidarnością.
Wszyscy tego doświadczają, wszyscy o tém wiedziéć powinni, a jednak, rzadko kto zdaje sobie z tego dokładną sprawę. Ztąd pochodzi to błędne wyobrażenie, wielce pomiędzy ludźmi rozpowszechnione, że jeden z działów tych wymaga wyłącznie serca i opiera się na stronie uczuciowéj, drugi potrzebuje tylko rozumu z zupełném wyłączeniem wszystkiego, co się nazywa uczuciem. Jest to błąd, który sprowadza na ziemię tyle nieszczęść i pociąga za sobą tyle innych błędów, ile bywa łez wylanych i exystencyi ludzkich niedokończonych. Piérwszą bowiem i główną wspólnością trzech działów życia jest to, że wszystkie one wymagają jednostajnego współudziału serca i rozumu. Myśl i uczucie, miłość i rozum, tak samo są potrzebne w poufnéj pogadance dwojga małżonków, toczącéj się przy świetle domowego ogniska, jak śród towarzyskiego zebrania, jeśli to ma pretensyą być czém inném, niż zebraniem papug i kumoszek, co na jedno wychodzi, jak w działalności publicznéj, ku dobru powszechnemu i własnemu przez człowieka pełnionéj, na trybunie naprzykład, lub przy katedrze, z paletrą, piórem, dłutem w ręku, igłą, nawet heblem, pługiem, z siekierą nawet do rąbania drzewa, lub miotłą do zamiatania ulic miejskich. Drugą, niezmiernie ważną, najważniejszą wspólnością tych trzech działów życia ludzkiego jest to, że jeden na drugi wpływa przemożnie, co więcéj, jeden z drugiego wypływa tak, że częstokroć, bez zupełnéj świadomości człowieka, piérwszy urodzi się z drugiego i trzeciego, lub trzeci powstanie z dwóch piérwszych. Ktoś bardzo mądry solidarność tę określił temi słowy: „Powiedzcie mi, jak ten człowiek bawi się, a ja wam powiem, co on czyni”.
Jest to jedno z najgłębszych orzeczeń, jakie kiedykolwiek wypowiedziały usta ludzkie. Ośmielamy się dodać do niego to jeszcze: „Powiedzcie nam, jak ten człowiek żyje w domu swoim, a powiemy wam, jak bawi się on i co czyni za domem”. Słabe zaledwie wyobrażenie posiadają ludzie o tém, jak potężny wpływ wywiera życie domowe na sposób, w jaki człowiek znajduje się względem postępków swych i działań towarzyskich i publicznych; jakim dla człowieka życie to zbawiennym być może wiatykiem, lub jaką zabójczą trucizną; ile stóp, dość silnych nawet, grzęźnie w niém tak, że daléj postąpić nie może, lub ile rąk buduje na niém wspaniałe gmachy czynów; ilu ludzi czerpie z niego wielkość, a ilu przez nie nigdy właściwéj sobie miary moralnéj dosięgnąć nie może. Nieszczęśliwe życie domowe mało poczyniło trupów, ale mnóztwo niedołęgów, niewiele umysłów doprowadziło do waryacyi, ale wiele ogłupiło, niewiele sprawiło śmierci fizycznych, ale zadało mnóztwo cierpień moralnych, gorszych niż śmierć. Temu wszystkiemu zaprzeczać mogą tacy tylko ludzie, którzy, zapatrzeni na planety, najbardziéj odległe od naszéj kuli ziemskiéj, w wysokiéj mądrości swojéj nie raczą lub nie umieją spostrzegać tego, co się dzieje naokoło ich szacownéj osoby, albo tacy, którzy, zdolni ujrzéć zaledwie koniec własnego swego nosa, wyobrażają sobie, że sięgają wzrokiem na najodleglejszą planetę, albo nakoniec tacy, którzy, posiadając sami kamień na miejscu, kędy powinno uderzać serce, nie wierzą w uciechy i zmartwienia, których doświadczać niezdolni, i całą ludzkość obejmują maluczką swoją miarką, w któréj zaledwie ślizki i zimny robak w skurczonéj pozycyi pomieścić się może.
My, którzy nie jesteśmy tak dumni, abyśmy mieli wlepiać wzrok nasz w Syryusza, z zapomnieniem o rzeczach ziemskich, ani tak pokorni, żebyśmy koniec nosa naszego uważali za ostateczny punkt, spostrzeżeniom naszym dostępny, ani tak zręczni w sztuce krawiectwa, iżbyśmy sądzili, że suknią naszę potrafimy zastosować do wszystkich ciał wszystkich naszych bliźnich; nie zaprzeczamy tych niezmiernych wpływów, jakie życie domowe (w mniemaniu wyżéj wspomnianych osób podrzędne), wywiera na cały ustrój moralny człowieka, na sposób, w jaki płyną dwa inne życiowe jego prądy.
Ponieważ więc wpływów tych nie zaprzeczamy, przez to samo już i utrapień doktora Władysława, które dla niego wypłynęły z domowego jego życia, w najmniejszą wątpliwość podawać nie możemy. Utrapienia te istotne były, a liczne, o, liczne! Właściwie wyrażając się, doktor Władysław, lubo żonatym już był człowiekiem, a w dodatku posiadał pod dachem swym teściową, któréj dawał czcigodne miano matki, słodyczy życia domowego doświadczał niesłychanie mało, można rzec nawet, iż po przeminięciu piérwszych poślubnych miesięcy, nie doświadczał ich wcale. Życie towarzyskie zato otworzyło się przed nim na oścież, i jak starożytne miasto Teby, zdawało się posiadać sto bram, które co chwila rozwierały się z wielkim gwarem i hukiem, i przepuszczały przez się roje gości, wpływających już daléj wszystkiemi drzwiami i we wszystkich momentach do spokojnego niedawno mieszkania doktora.
Od chwili, w któréj Kornelia otworzyła dom swój dla wszystkich, którzy do niego przybywać chcieli, zdawało się, że życie towarzyskie w mieście X., na podobieństwo wód wzburzonych, wystąpiło ze swego łożyska i, szemrząc, śpiewając, świergocąc, szumiąc całemi gromadami bałwanów, uderzało o ściany domowstwa doktora, z wielkiém dla niego niebezpieczeństwem przemienienia się w natychmiastową ruinę. Doktor Władysław miewał teraz gości z rana, w południe, wieczorem, przy śniadaniu, przy obiedzie, przy wieczerzy, znajdował ich w domu swym, gdy do niego po codziennych powracał trudach, i pozostawiał wtedy, gdy na nowe po mieście puszczał się wycieczki, i śród gwaru gości, z uczuciem tęskném, do melancholii wielce zbliżoném, słyszał częstokroć odzywające się na poblizkim dziedzińcu kilkakrotne pianie kogutów, tych, jak wiadomo, zwiastunów zbliżającego się poranku.
— Czy są goście?
— Są, panie.
— Czy są goście?
— Niéma nikogo, i pani niéma w domu.
Takiemi nieodmiennemi bywały rozmowy, wracającego z miasta doktora ze służącym, który otwierał mu drzwi przedpokoju.
— Zmizerniałeś coś, doktorze!
— Tak... trochę...
— Świetny dom prowadzisz, doktorze!
— Tak... trochę...
— Wybornie bawią się u ciebie, doktorze!
— Wybornie? może być... nic o tém nie wiem!
— Żona twoja, doktorze, zachwycającą jest kobietą!
— Zachwycającą? tak... bardzo zachwycającą.
Takiemi bywały rozmowy doktora ze znajomymi.
Niekiedy przybywało im parę pytań następujących:
— Kto jest ten przystojny blondyn, doktorze?
— To kuzyn mojéj żony, którego ona uważa za rodzonego brata.
— A! za rodzonego brata! Czy on z wami razem mieszka?
— Wcale nie; mieszkanie jego znajduje się przy ulicy X.
— A! przy ulicy X.! Dziwna rzecz, że nigdzie spotkać go nie można, tylko w waszym domu!
— Tak blizki krewny...
— O tak! tak! blizki krewny!
— A do tego jeszcze artysta...
— O, tak! tak! artysta! a żona twoja gra i śpiewa prześlicznie; cóż dziwnego, że ma upodobanie w towarzystwie artystów.
Doktor Władysław wolał-by o wiele, aby żona miała upodobanie w towarzystwie doktorów; na nieszczęście jednak, przekonywał się coraz mocniéj, iż życzenie to jego, niepodobném było do spełnienia.
— Zastanów się trochę nad tém, kochana Kornelko — mówił do żony w chwilach, gdy na pamięć przychodziła mu rola męża, nauczyciela i kierownika — chciéj tylko chwilę zastanowić się nad tém, kochana Kornelko, że te ciągłe wizyty, proszone obiady, tańcujące wieczory, gadające herbaty i t. d., pochłaniają mi zbyt wiele czasu i przeszkadzają nieraz w spełnianiu powinności, do mego zawodu przywiązanych.
— Mój Władziu! sam chciałeś przecie, aby żona twoja była wesołą.
— Ależ moja Kornelko!... zastanów się...
— Ależ mój Władziu! sam masz tyle zastanowienia, starczy go dla nas obojga...
— Kochana Kornelko! pragnął-bym, abyśmy choć jeden dzień przepędzić mogli we dwoje.
— We dwoje! ależ mój Władziu! czyliż jesteśmy amerykańskiemi kolibrami?
Na ostatnie to orzeczenie, doktor żadnéj nie znajdował odpowiedzi; aż nadto bowiem był pewny, że ani on, ani Kornelia nie byli podobnymi do tych czułych ptasząt, które jedno bez drugiego ani chwili żyć nie mogą, z niesłychanym tedy dyssonansem, brzmiącym w sercu, udawał się do swego gabinetu, gdzie siadał przed biurkiem, z głową opuszczoną na dłonie, i pogrążał się cały w rozmyślaniu nad reformami i ulepszeniami, jakie wprowadzić należało do instytucyi felczerów.
Pan Gustaw, od chwili przybycia swego do X., doświadczał bezprzestannego natchnienia; gorączka kompozycyi stała się moralnym jego stanem. Koncert, z którym wystąpił, zdobył mu uwielbienie całéj publiczności miasta X., i niepomiernie wpłynął na usposobienie względem niego Kornelii. Młoda kobieta, któréj całe uprzednie życie, za wyłączny cel miało tryumf, uniesiona była radością na widok tryumfu swego krewnego, któremu w sercu swojém wyznaczała miejsce, jakie-by się należało rodzonemu jéj bratu, gdyby go posiadała... kto wié? może nawet i obszerniejsze nieco...
Kiedy pewny siebie, wykwintnie ubrany, z dumą na czołe, a niezachwianą niczém śmiałością w oczach, pan Gustaw wstępował na estradę, Kornelia mimowoli podnosiła także głowę, a aksamitne jéj źrenice, utkwione w postać koncertanta, ćmiły się mgłą wzruszenia. Kiedy grał, mało zwracała uwagi na muzykę, i zdawała się niecierpliwie, z rodzajem pewnéj obawy nawet, oczekiwać końca wykonywanéj kompozycyi. Myśl jéj cała zajęta była pytaniem: jak publiczność przyjmie grę pana Gustawa? Ale publiczność pomniejszych miast bywa zazwyczaj bardzo do extazy skłonną. To ostatnie dzieje się skutkiem ciągłéj presyi, jakiéj doświadcza wrażliwość prowincyonalnéj ludności, bardzo rzadko znajdująca się w posiadaniu przedmiotu, na który wylać-by się mogła. Wiadomo powszechnie, że im rzadziéj ludzie bywają w możności bawienia się lub uwielbiania, tém zapalczywiéj potém bawią się i uwielbiają, skoro im los najmniejszą ku temu nasunie sposobność. Mieszkańcy miasta X. oddawna mieli serca przepełnione zachwytem, który nie znajdował dla siebie ujścia, a ręce ich świerzbiały potrzebą dawania oklasków, których nie było komu dawać. Gdy więc pan Gustaw odegrał kompozycyą, rozpoczynającą szereg innych, mających składać koncert, pod stopy jego wylało się z serc słuchaczy, długo w nich zamknięte, morze admiracyi, a kilkaset rąk, z prawdziwą dla siebie ulgą, napełniło salę kilkakrotnie powtórzonym grzmotem oklasków.
Młody skrzypek kłaniał się, uśmiechał i odrzucał z czoła złote swoje kędziory, a Kornelia, zapłoniona i rozkosznie wzruszona, słała mu najpiękniejsze swoje spojrzenia. Im dłużéj pan Gustaw grał, tém silniejszém wrzeniem burzyło się w sercach słuchaczy, długo w przymusowéj ciszy pozostające, morze admiracyi, a po każdym odegranym ustępie, wybuchało zdwojoną wrzawą. Wrzawa ta, w połączeniu z rzęsistém światłem, zalewającém estradę, zdawała się wzbijać młodego koncertanta nad ziemię coraz wyżéj, wyżéj, aż przy końcu koncertu, pochwycony przez nią, zalany, uniesiony, pan Gustaw, z rumieńcami na policzkach, z czołem wysoko podniesioném, trzymając skrzypce w jednéj ręce a w drugiéj smyczek nieco wyżéj głowy, przedstawiał oczom publiczności świetną i wybornie urządzoną apoteozę.
Kornelia nie dochodziła pierwotnéj przyczyny, która wywołała w publiczności tak potężny i niesłychany zapał; nie myślała wcale o tém, czy w zapale tym mieściła się choć kropla zdrowego sądu o sztuce, i czy artysta w istocie do słuchaczy swych przemówił głosem serca, lub téż podbił ich tylko wielką zwinnością swoich palców, i posłużył za oczekiwany oddawna przedmiot, mający ulżyć sercom, przepełnionym bezczynną admiracyą i dłoniom, spragnionym dawania oklasków.
Ona widziała tylko tryumf, apoteozę, i pan Gustaw wydał się jéj wielkim, potężnym, zachwycająco pięknym i wzniosłym w swojéj chwale. A jakże maluczkim i prozaicznym wyglądał teraz w jéj oczach doktor Władysław, który, przez cały czas koncertu, cichutko siedząc obok niéj na swojém krześle, nie otrzymywał żadnych oklasków, nie zwracał niczyjéj uwagi, nie przedstawiał żadnéj apoteozy.
Kornelia z trudnością oderwała oczy od młodego artysty i przeniosła je na pełną godności, lecz skromną i prostą, postać małżonka. Popatrzyła na niego i westchnęła; westchnęła i śnieżnemi swemi ząbkami przygryzła z lekka dolną wargę; potém powstała i, nie patrząc już wcale na męża, nie zwracając na niego nawet najmniejszéj uwagi, zabrała się do wyjścia.
— Może chcesz, abym ci podał ramię? — zapytał postępujący obok niéj mąż.
— Dziękuję; mogę iść sama - była odpowiedź, suchym wymówiona tonem.
W przedpokoju otoczył ją rój mężczyzn. Były to wszystko planety, należące do jéj systematu, i w mniejszéj lub większéj od słońca swego trzymane odległości. Ale Kornelia nie raczyła w téj chwili trudzić się sprawami swych poddanych; bardzo powoli wkładała futro, oglądała się, i widocznie była czémś zaniepokojoną. To roztargnienie słońca mocno zatrwożyło cały systemat. Planety oglądały się także, i wzrokiem zadawały sobie wzajem pytanie: czém-by był ów przedmiot, który z ich szkodą pochłania myśli i wzbudza niepokój królowéj? Przedmiot ten ukazał się wkrótce w postaci pana Gustawa, który, po przepłynięciu morza admiracyi, zstąpił z apoteozy i, przemieniając się w zwyczajnego śmiertelnika, opuszczał salę wraz z publicznością. Kornelia dojrzała go piérwsza i on ją dojrzał pośród tłumu; oczy ich zdwojonym blaskiem zagorzały, na ustach zakwitły uśmiechy, mówiące więcéj, niż najdłuższy szereg wyrazów. Na widok ten, planety zadrżały i porozumiały się spójrzeniami. W panu Gustawie oddawna przeczuwały one Jowisza, w téj chwili poczuły się już napewno Neptunami, skazanemi na przebywanie w strefach lodowatych, lub Marsami, dręczonymi wiecznym skwarem, pozbawionym najlżejszego zefiru nadziei. Ale słońce i Jowisz nie dbały bynajmniéj o troski pomniejszych planet, i zbliżyły się do siebie, jak dwie gwiazdy, równe sobie i pokrewnym świecące blaskiem. Jowisz podał ramię słońcu, które ono przyjęło z bardzo wdzięcznym uśmiechem, i oboje postąpili ku wschodom, napełnionym tłumnie zstępującą publicznością.
Planetom nie dostało się od słońca nic, ale co się nazywa nic: ani jednego spójrzenia, ani jednego słowa, ani jednego choćby przelotnego skinienia głową. Zwyczajną właściwością podobnych planet jest nadzwyczajna mściwość i złośliwość. Omylone w swych nadziejach, czują one konieczną potrzebę ukąszenia, lub przynajmniéj uszczypnięcia przedmiotu swych przedchwilowych admiracyi.
Tym sposobem mszczą się one za swe nieprzyjęte hołdy, i gojący balsam przykładają do ran, zadanych ich miłości własnéj.
Obyczajowi takiemu wierne, planety Kornelii zamieniły pomiędzy sobą spójrzenia i uśmiechy, a potem zebrały je wszystkie w jednę gromadę i cisnęły na głowę niewinnego doktora Władysława. On postępował z wolna za idącemi w parze Jowiszem i słońcem, nie spostrzegając wcale, że był przedmiotem dwuznacznych spójrzeń i złośliwych uśmiechów całego planetarnego świata. I nic dziwnego, że nie spostrzegł on tych uśmiechów i spojrzeń, bo po raz to piérwszy dotykały go one. Dotąd otaczał go szacunek powszechny, imię zaś jego wymawiane było z poważaniem i przychylnością, a nie ironicznie i zjadliwie, jak w téj chwili pomiędzy szepcącemi z cicha planetami. Jedna z tych ostatnich, najmłodsza zapewne, a zatém najmniéj umiejąca panować nad uczuciami swego serca i dźwiękiem swego głosu, wymówiła to imię wyraźniéj i głośniéj, niż-by sama zapewne chciała. Doktor Władysław obejrzał się i spostrzegł otaczające go fizyognomie zawiedzionych i rozgniewanych planet, i pojął niemą mowę tych fizyognomii. Krew uderzyła mu do twarzy, czoło zmarszczyło się groźnie, a oczy tak błysnęły, że planety rozstąpiły się i zaprzestały szeptów i spójrzeń. Ale to spójrzenie, jakiém doktor Władysław okrył w téj chwili postępującą przed nim, wdzięczną postać swéj żony, wcale nie było podobném do tego, z jakiém patrzył na nią w błogosławionych onych chwilach, w których mniemał, iż posiadał raj na ziemi... Ach! czegoż-by nie dał za to, gdyby żona jego mogła być mniéj świetną i uwielbianą, gdyby, zamiast słońcem, była ona kobietą, nieposiadającą żadnego systematu planetarnego, a szczególniéj tego planety Jowisza, który teraz podawał jéj ramię, i z tak zuchwałém spojrzeniem przemawiał do niéj, z jakiém przemawiać może człowiek, tylko co wyłoniony z morza admiracyi swych bliźnich!
Myśli te doktor Władysław, w łagodnych, lecz poważnych słowach, wyraził żonie zaraz po powrocie z koncertu. Ona popatrzyła na niego przez chwilę z dziwnym wyrazem, i rzekła:
— Mój Władziu! jeśli mnie ludzie admirują, jeśli mi hołdy składają, moja-ż to wina? Widziałeś przecie dobrze, że i dawniéj tak było.
— Tak — przerwał doktor — ale dawniéj było co innego; teraz jesteś kobietą zamężną i nie powinnaś pozwalać nikomu na zbyt jaskrawe składanie hołdów. Naruszyć to może twoję dobrą sławę, a mnie postawić w nader przykréj i niestosownéj dla mnie pozycyi.
Kornelia zrozumiała, o kim myślał mąż jéj, gdy to mówił. Oczy jéj, dotąd obojętne i roztargnione, zapłonęły nagłym ogniem. Powstała i, rozkładając nuty na pulpicie, rzekła:
— Mój kochany! przed ślubem naszym mówiłeś mi nie raz, ale sto razy, że chciał-byś, aby żona twoja świetnie prezentowała się w towarzystwach i ściągała na siebie powszechną uwagę i admiracyą. Jeśli twój gust odmienił się, nie moja w tém wina; ja jestem taką, jakąś mnie poznał, jaką byłam zawsze i jaką abym była, sam wprzódy chciałeś...
To rzekłszy, usiadła i puściła ręce po klawiszach, a doktor Władysław, wiedząc z doświadczenia, że od dalszych uwag jego zasłoni się muzyką, jak nieprzenikliwym pancerzem, machnął ręką i odszedł, mówiąc do siebie:
George Dandin!
Kornelia, grając ciągle, przeprowadziła go wzrokiem aż do drzwi, ale potém nie wybuchnęła głośnym śmiechem, jak bywało zwykle, gdy muzyką pozbyła się gdérania matki lub przedstawień męża, ale skrzyżowała ręce na piersi i nieruchomemi oczyma wpatrzyła się w przestrzeń. Przed nią, zawieszony w powietrzu, stał wciąż pan Gustaw, w apoteozie. Dotąd widziała w nim tylko pełnego dla niéj powabu człowieka, teraz dorósł on w jéj wyobraźni do rozmiarów półbożka. Zakochana w świetnościach i połyskach, z zachwytem topiła oczy w obrazie tryumfującego artysty. O ile tryumf ten był zasłużonym, o ile pan Gustaw był artystą, nie myślała o tém; widziała tylko jego tryumf i dumna była tém, że tryumfator składał jéj hołdy.
Czuła to, co czuć musiała Kleopatra wtedy, gdy Pompejusz padał do stóp jéj, tylko że chluba téj ostatniéj była uzasadnioną. Ale Kornelia mało troszczyła się o wszelkiego rodzaju zasady, a jeżeli dotąd poczuwała pewną trwogę, ilekroć miała popełnić coś złego, działo się to za sprawą dobrych instynktów, które wzięła od natury, i które mogły były przemienić się w zasady, ale się nie przemieniły. Dziś instynkta te nawet umilkły, wobec apoteozy pana Gustawa, a w młodéj kobiecie odbywał się kryzys duchowy, na którego widok, doktor Władysław był-by przejęty zgrozą i rozpaczą, a pan Gustaw uniesiony radością i nowym tryumfem.
Nazajutrz Kornelia wstała ze snu blada i z wyrazem nerwowéj niespokojności na twarzy. Dwa razy dłużéj, niż zwykle, siedziała przed źwierciadłem, co przedstawiało sumę czasu znakomitą, i parę razy otworzyła usta, jakby chciała o coś zapytać służącéj, ale nic nie wyrzekła, jakby jéj wargi nie mogły wymówić imienia, które wciąż przebywało w myśli. Chciała się dowiedziéć, czy pan Gustaw znajdował się już w salonie, najczęściéj bowiem zastawała go tam zajętego nastrajaniem skrzypców, albo przeglądaniem dzienników, gdy, po skończonéj toalecie, wychodziła ze swéj sypialni. Tego dnia jednak, lubo pora była już dość spóźniona, pan Gustaw był jeszcze nieobecnym. Kornelia, wszedłszy do salonu i nie znalazłszy tam nikogo, zsunęła brwi, pobladła silniéj, i z książką w ręku rzuciła się na otomankę. Twarz jéj i ruchy wyrażały niecierpliwość i niepokój, a oczy co chwila zwracały się na drzwi od przedpokoju.
Pan Gustaw nie przybywał; nie wiadomo, czy z powodu przeszkód jakichś, które nie pozwalały mu pośpieszyć do Kornelii, czy przez dyplomatyczne wyrachowanie, doradzające mu zwłokę. Prawdopodobnie mniemał, że im dłużéj oczekiwanym będzie, tém uprzejmiéj zostanie przyjętym, i im późniéj ukaże się Kornelii, po odniesionym wczoraj tryumfie, tém większéj wagi tryumf ten nabierze w jéj oczach.
Jeśli takiém było wyrachowanie pana Gustawa, dowodziło to głębokiéj znajomości, jaką posiadał co do charakteru Kornelii. To bowiem, co-by obraziło i zraniło inną kobietę, w niéj powiększało tylko niecierpliwość, z jaką wyglądała wczorajszego tryumfatora. Niecierpliwości téj nie był świadkiem doktor Władysław, ponieważ od rana wyszedł na miasto, zapowiedziawszy, że nie wróci, aż przed wieczorem; nie spostrzegła jéj nawet pani prezesowa, która dnia tego, wstawszy w szczególniéj złym humorze, sprowadzonym oporem zięcia, co do sprawienia nowego i kosztownego umeblowania domu, zamknęła się w swoim pokoju i oświadczyła córce, że cały dzień przepędzić zamierza w zupełnéj samotności.
Kornelia tedy była samą, samą aż do późnéj poobiednéj godziny, w któréj-to godzinie zjawił się nakoniec pan Gustaw, z promieniejącą twarzą i pudłem, zawierającém drogocenne skrzypce w objęciu. Kornelia spotkała go z rumieńcem na twarzy i łzą, migocącą na długiéj rzęsie. Ręka jéj drżała nieco, gdy podawała ją do uścisku młodemu i pięknemu gościowi.
Siedzieli obok siebie i rozmawiali półgłosem. Rozmawiali z razu o rzeczach obojętnych, powszednich; ale spojrzenia, jakie zamieniali pomiędzy sobą, nie były ani obojętne, ani powszednie. Powoli głosy ich zniżały się; na miejscu codziennych rzeczy, będących dotąd przedmiotem ich rozmowy, występowały przypomnienia czasów minionych, czasów, o których mówiąc, pan Gustaw stawał się promiennym i zrozpaczonym zarazem, a Kornelia usuwała się z lekka od swego towarzysza i białą dłonią przysłaniała sobie oczy.
Usuwała się i przysłaniała sobie oczy, ale nie rozkazywała już młodemu artyście, aby odszedł. Chwilami tylko, niepewnym głosem przerywała mu mowę i powtarzała: — Mówmy o czém inném! — Ale pan Gustaw ani myślał mówić o czém inném. Słowa jego stawały się coraz gorętszemi, wymowa płynniejszą i ognistszą, a zarazem głos coraz zniżał się, a spójrzenia coraz śmieléj i dłużéj tonęły w twarzy młodéj kobiety. Nagle umilkł, pochwycił opierającą się mu jeszcze dłoń Kornelii, i nieprzeliczonemi okrywał ją pocałunkami. W téj saméj chwili w przyległym pokoju ozwały się kroki pani prezesowéj, i szanowna ta dama niebawem stanęła we drzwiach. Rozmawiająca para nie zaraz dostrzegła jéj obecność, i pani prezesowa miała czas dosłyszéć, z cicha zamienione, następujące wyrazy:
— Gustawie! Gustawie! co czynisz, na Boga? dokąd mnie prowadzisz? Jam już do żadnéj myśli nie zdolna! Zlituj się... wszak przysięgłam...
— Luba! najdroższa! aniele! bogini! Uspokój się! prowadzę cię do szczęścia! Ty mnie kochasz... kochałaś zawsze... zapomnij o wszystkiém...
Tu pani prezesowa chrząknęła. Skromny ten i podrzędny akt człowieczego organizmu nigdy może w niczyich uszach nie rozległ się z tak przerażającą grozą, jak teraz w uszach pana Gustawa.
Zerwał się on z kozetki, na któréj siedział, i jak człowiek, który nagle się zbudził, patrzył przed siebie osłupiałym wzrokiem. Ale Kornelia nie zerwała się z miejsca i nie okazała najmniejszéj oznaki przestrachu lub pomieszania. Zasunęła się głębiéj tylko w kąt sofki i, najspokojniéj skrzyżowawszy ręce na piersi, zwróciła głowę w stronę drzwi, w których, w nieruchoméj postawie, stała jéj matka.
— Kochana mama opuściła swój pokój — wyrzekła dźwięcznym i czystym głosem. — Bardzo cieszę się z tego; dowód to, że migrena minęła...
Pomimo zmroku, jaki zaczynał ogarniać salon, widać było, jak po twarzy pani prezesowéj przebiegały nerwowe drgania, jak ruchliwe jéj oczki ruszały się ze zdwojoną szybkością i błyszczały zdwojonym połyskiem.
— Tak — ozwała się po chwili ostrym i suchym tonem — tak, luba Kornelko; opuściłam mój pokój, ponieważ dowiedziałam się, że masz gościa... Pomyślałam sobie, że po wczorajszym wieczorze musisz być sfatygowaną, i przyszłam ci z pomocą...
— Dziękuję mamie za troskliwość — odparła Kornelia — ale zarazem upewniam, że bynajmniéj nie jestem sfatygowaną, czego dowodem, że będę przyjmowała dziś w wieczór nietylko jednego gościa, ale ze trzydziestu...
— Tém bardziéj powinnaś o szaréj godzinie odpocząć sobie nieco, lube, kochane dziecię — wymówiła pani prezesowa, umieszczając się na fotelu. — Radziła-bym ci, abyś położyła się na chwilę i zasnęła trochę... to dodaje trzeźwości myślom, polepsza humor i odświeża cerę... Co zaś do pana...
Tu zacna dama zwróciła się do gościa.
— Dała-bym panu tę samę radę. Wczorajsze wystąpienie musiało pana sfatygować; jeżeli nie spoczniesz, nie będziesz mógł uświetnić dziś wieczoru Kornelki grą swoją...
Pan Gustaw, ze wzrokiem utkwionym w Kornelią, sięgnął ręką po kapelusz. Ona rzuciła mu spójrzenie, które mówiło: „odejdź!” Wymówiwszy kilka powszednich frazesów, pan Gustaw pożegnał damy i odszedł.
— Przyjdź pan najdaléj za godzinę! — zawołała za nim Kornelia w chwili, gdy drzwi otwierał.
— Nie omieszkam! — z ukłonem wymówił gość, i zniknął.
Matka i córka zostały same.
Parę minut milczały obie. Kornelia siedziała ze skrzyżowanemi na piersi rękoma i plecami spokojnie opartemi o poręcz sofki; pani prezesowa niecierpliwie szamotała się na swym fotelu, a szczęki jéj poruszały się z wyjątkową i nadzwyczajne wzburzenie znamionującą szybkością.
Kornelia piérwsza przerwała milczenie.
— Czy mogę wiedziéć — rzekła — z jakiego powodu mama tak niegrzecznie wyprawiła ztąd pana Gustawa?
— Z jakiego powodu? z jakiego powodu? — zawołała pani prezesowa, która zdawała się oczekiwać tylko zaczepki ze strony córki, aby wybuchnąć. — I ty mnie pytasz o powód! Czy nie zdaje ci się, że za daleko zaszłaś z tym chłystkiem...
— Kochana mamo! — przerwała Kornelia, nie zmieniając postawy, ni głosu — najgrzeczniéj i najpokorniéj proszę i waruję sobie, abyś w przytomności mojéj nie nazywała tak pana Gustawa.
— A więc z tym jaśnie wielmożnym panem! — fuknęła matka.
— On nie jest jaśnie wielmożnym panem — ponowiła protestacyą córka, i ciszéj dodała: — gdyby-ż nim był...
— Jakże więc rozkażesz, abym go nazywała, luba, kochana córeczko?
— Tak, jak on się istotnie nazywa, to jest poprostu, Gustawem — odparła córka.
Zimna krew Kornelii i stanowczy ton, jakim mówiła, wzmagał wzburzenie pani prezesowéj.
— Pytam cię — zawołała — czy nie sądzisz, żeś za daleko z nim zaszła?
— Nie sądzę — krótko odpowiedziała Kornelia.
— Nie sądzisz tak! — krzyknęła pani prezesowa — czy nie można wiedziéć, dlaczego tak nie sądzisz?
— Dlatego — mówiła córka — żeś sama, kochana mamo, dała mi najwyraźniejsze i wielokrotnie powtarzane pozwolenie marzyć i wspominać o panu Gustawie, ile mi się podoba, byle-bym tylko nie myślała o zostaniu jego żoną, a wyszła za człowieka majętnego, lub z pozycyą.
Pani prezesowa wlepiła w córką wzrok niemal przerażony. Szczęki jéj poruszały się żywiéj, niż kiedykolwiek.
— Marzyć! wspominać! — wymówiła po chwili mniéj już gwałtownym tonem. — I któż ci mówi o marzeniach i wspomnieniach? Baw się niemi, ile ci się podoba, ale nie posuwaj się do uczynku...
Miała coś więcéj powiedziéć, ale umilkła, bo rzuciwszy spójrzenie na córkę, dojrzała na twarzy jéj wyraz taki, jakiego nigdy nie widziała. Po chwili milczenia, śród którego słychać było ciężki jéj oddech, Kornelia z wolna i zmienionym głosem mówić zaczęła:
— Czy widziałaś kiedy, mamo, granicę, oddzielającą marzenia od uczynku? czy ktokolwiek ją widział? Mnie się zdaje, że téj granicy nikt nie widział, że jéj niéma. Marzenie, mamo, jest to droga, po spadzistości idąca, ślizka. Człowiek zstępuje po niéj z góry i schodzi na dół, a na dole znajduje uczynek...
Przestała mówić, a pani prezesowa patrzyła na nią osłupiałemi oczyma i otwartemi od zdziwienia usty. Po chwili wymówiła, jakby z trudnością:
— Uważam, że napada cię w téj chwili jeden z raptusów, którym podlegasz i których pod wpływem mówisz bez sensu. Ja tam nie rozumiem twoich andronów o górach i dołach, a przypomnę ci tylko religią, przysięgę, którą wykonałaś...
Kornelia milczała. Ręka jéj tylko, zwieszona pomiędzy fałdami sukni, zadrżała trochę przy słowach matki; pani prezesowa mówiła daléj:
— Przypomnę ci moralność, która nakazuje, aby żony były wierne mężom swoim...
Kornelia milczała jeszcze i tylko dziwny, nieokreślony uśmiech przesunął się po jéj ustach. Pani prezesowa kończyła swą przemowę:
— Przypomnę ci, abyś miała wzgląd na twoję sławę, pozycyą towarzyską, na to, co świat powié o tobie.
Głos pani prezesowéj, gdy mówiła to wszystko, nie miał już w sobie ani cienia uprzedniéj gwałtowności. Był on przeciwnie stłumionym nieco i, rzecz dziwna, napomnienia swe matka ta dawała córce z rodzajem nieśmiałości i wahania się, tonem, który-by właściwszym był usprawiedliwianiu się, niż upominaniu.
— Przypomnę ci nakoniec — zaczęła jeszcze, ale tym razem przerwała jéj Kornelia.
— Mamo — wymówiła z dziwném nagięciem głosu — a ja pragnę cię zapytać, dlaczegoś o tém wszystkiém nie przypomniała mi dawniéj... dawniéj?...
Pani prezesowa zadrżała i głowa jéj opadła na piersi. W całéj osobie jéj odmalowały się przygnębienie, przestrach. Być może, iż w piersi złéj matki, gorzkiém pytaniem córki obudzone, serce, zakołatało żywszém tętnem; być może jeszcze, iż ta, do gruntu zmateryalizowana, głęboko samolubna natura, nie pojmując duchowego zepsucia i lekceważąc je, zadrżała przed faktem grubym, materyalnym i usłyszała głos sumienia, przemawiającego do niéj głosem jéj dziecka.
Bądź co bądź, pomiędzy dwiema kobietami trwało dość długo milczenie. W końcu pani prezesowa podniosła głowę, wytężyła wzrok, aby śród zmroku przyjrzéć się twarzy córki, i tym samym niepewnym głosem wymówiła:
— Spodziewam się, że przynajmniéj nie myślisz o porzuceniu męża...
Kornelia z wolna podniosła się i stanęła przed matką.
— I jakże mam o tém myśléć? — wyrzekła stłumionym głosem — jakże mam o tém myśléć, skoro jestem ubogą, a Gustaw nie posiada także majątku? Czy sądzisz, mamo, że gdybym była bogatą, jeden dzień dłużéj przebyła-bym z Władysławem? Nie, z pewnością nie. Ale jestem ubogą i Gustaw także... muszę więc pozostać tu... muszę...
To rzekłszy, zbliżyła się ku oknu i, oparłszy czoło o chłodną szybę, wpatrzyła się w pokrytą wieczornym cieniem ulicę.
Patrz, młoda kobieto, po-przez chłodną szybę na wieczornym cieniem pokrytą ulicę, patrz i zobacz! Oto tam przeciwległym chodnikiem, śród mgły i zmroku, przesuwa się postać kobieca, ciemna, niewyraźna. Pełznie raczéj pod murami domowstw, niźli idzie, i staje często przy słupach, zapalonych latarni ulicznych, aby przechodniom ukazać twarz, okrytą sztucznym rumieńcem i oczy, z których zniknęło światło kobiecego wstydu. Czy wiész, kim jest ta kobieta i jaką rolę odgrywa w ludzkości? Wiész o tém i odwracasz oczy ze wstydem, z pogardą, sądząc, że sam widok jéj pokala cię i zhańbi. Otóż daremnie tak czynisz. Wolno ci patrzéć na nią śmiało, długo i ciekawie, boś taką samą, jak ona.
Rumienisz się od gniewu, dumna twarz twoja tryska oburzeniem. Daremnie! tyś gorsza od niéj! — Tamta urodziła się nizko, oczy miała zamknięte na wiele świateł, które ty widziałaś, lub widziéć mogłaś; tamta na srogą hańbę swą zarzucić może płaszcz okropnéj nędzy, tamta, nakoniec i nadewszystko, nie oszukuje nikogo.
A ty to samo czynisz, co ona, tylko na hańbę swą zarzucasz atłas i oszukujesz świat cały, począwszy od człowieka, któremu się sprzedajesz. Całą między wami różnicę stanowi to, że tamta sprzedaje się za monetę miedzianą, a ty za złotą! Wierzaj, że to wszystko jedno i, że choć nigdy a nigdy nikt ci nie powié tego, w gruncie jednak ta kobieta z chodnika niczém jest inném, jak uboższą i nieszczęśliwszą koleżanką twoją!
Kornelia stała wciąż przy oknie, z czołem opartém o szybę i wzrokiem wlepionym w mrok uliczny; a pani prezesowa, widząc zamyślenie córki, poszamotała się jeszcze chwilę w fotelu i odeszła w głąb’ mieszkania. Idąc, twarz miała zasępioną i krok nierówny.
— Co to z tego będzie? — szeptała do siebie — co to z tego wyniknie? Ona gotowa zaawanturować się, zniesławić, ciężki grzech popełnić, i to dla kogo?...
Z największą pogardą wzruszyła ramionami i dodała:
— Co ona tam mogła upatrzyć w tym chłystku, skrzypicielu? Gdybyż to przynajmniéj był ktoś porządny, z majątkiem, imieniem, pozycyą! Prędzéj-bym już była przypuszczała, że hrabia R... No, brzydki on, co prawda, i ograniczony, ale zawsze to jednak hrabia... A ten, Boże odpuść! co ona mogła w nim upatrzyć?...
Z témi słowami szanowna dama weszła do swego pokoju i, usiadłszy w zmroku na kanapie, puściła wodze szczękom swym, które nadzwyczajnie szybkiém ruszaniem się dowodziły bardzo złego humoru, w jaki popadła.
Doktor Władysław cały ten dzień przepędził na mieście. Był to dla niego dzień wyjątkowéj pracy i przywiązanych do niéj trudów, zmartwień i wzruszeń. Mnóztwo smutnych, rozdzierających serce obrazów przesunęło się przed nim w ciągu kilkunastu godzin; śród nich napatrzył się on na łzy i biedę, nasłuchał się jęków i narzekań, parę razy śmierć mignęła mu przed oczyma, a on nie mógł uczynić nic, aby z twarzy bliźniego zedrzéć jéj bladą oponę; parę razy z radością widział, jak wskutek starań jego opona ta znikała i rozwiewała się, a w miejscu, kędy była, występowało słabe światło odradzającego się życia. Przenikał w najgłębsze i najciaśniejsze zakąty miasta i wchodził do domowstw tak nizkich i ciemnych, że wyglądały na jaskinie, wykopane w ziemi, tak kruchych, źe zdawało się, iż nie dotrwają téj burzy zimowéj, która przez dzień cały wrzała na dworze. Tam znajdował nędzę straszną, nagą, niby zaraźliwemi wrzodami porośniętą nałogami, które z niéj powstały; tam także widział niejedne oczy, zaszłe na widok jego serdeczną łzą wdzięczności, i czuł, jak niejedne usta opierały się na jego dobroczynnéj ręce z niemą wymową, która głośno przemawiała mu do serca. W wędrówce téj więcéj, niż kiedykolwiek, przejmowało go nawskróś poczucie posłannictwa, jakie pełnił na świecie. Czuł się kapłanem nauki, która, ratując ciało od zaguby, częstokroć także zbawia ducha od upadku; przykładał rękę do piersi i twarz jego piękném jaśniała światłem, bo sumienie mówiło mu, że uczynki jego dobremi są; że pracując, pocieszając, lecząc ciało i duszę swych bliźnich, zostaje on wiernym swoim zasadom, które to wszystko spełniać mu nakazywały.
Z tém wszystkiém jednak, czuł się wciąż trochę smutnym i smutku tego nie zdołały zatrzéć ani dziękczynienia, jakiemi go okrywali biedni, ani uprzejmość i poważanie, z jakiém spotykali go możni, ani pochwalny głos sumienia, przemawiający do niego w domowstwach piérwszych, ani materyalne pożytki, jakie wynosił z bogatych mieszkań drugich. Pomimo twardych i surowych stron swego zawodu, nie zdołał on nigdy pozbyć się całkiem wrodzonéj sobie wrażliwości. Będąc doktorem, nie przestał być człowiekiem i należał do liczby tych, u których realizm nie zaciera cech ogólnie ludzkich, a nauka nie wysusza serca, ale, przeciwnie, rozszerza je i wzmaga moc jego uderzeń. To téż, ile razy doktor Władysław przez dłuższy przeciąg czasu oddawał się powinnościom swoim, zawsze poczuwał przy końcu smutek nieokreślony, powstały z łona cierpień ludzkich, na które się napatrzył, i tych mnóztwa myśli, które na widok tych cierpień przebiegły mu przez głowę.
Tak więc i teraz, z długich i utrudzających wycieczek wracał on do domu smutny trochę, zmęczony bardzo. Ostatnie odwiedziny jego odbyły się na ulicy, odległéj od téj, przy któréj położone było jego mieszkanie, i spory kawał drogi przebyć mu przychodziło, aby się do niego dostać. Jak na złość, na drodze jego nie znalazł się żaden powóz publiczny, pieszo ją zatém przebywać musiał. Po ulicach wściekle szalała zamiéć zimowa, mróz był tęgi, a obok tego wiatr gwałtowny dął z hukiem i świstem, i w twarze rzadkich przechodniów miotał ostrą kurzawą zmrożonego śniegu. Doktor postępował szparkim krokiem, przebijał się przez fale wichru i zamieci, czując, jak zimno, pomimo ciepłego futra, jakiém się otulał, przenikało go aż do kości. Był przytém głodny. Szedł tedy szparkim krokiem, bo bardzo mu pilno było do domu. Nie pamiętał wcale w téj chwili o częstych nieprzyjemnościach, jakie go tam spotykały; całodzienne trudy i kłopoty zatarły je w jego pamięci; myślał tylko o tém, że w domu znajdzie ciepły pokój, posiłek, ciszę i odpoczynek. W takiéj postaci przedstawia się zwykle dom własny każdemu pracownikowi, wracającemu do niego po ciężkiéj pracy.
Nareszcie, śród mgły śniegowéj, oczom doktora Władysława ukazała się upragniona kamienica. Przyśpieszył kroku, wbiegł w bramę i wstąpił na wschody. Zaledwie jednak przebył kilka stopni, stanął nagle i twarz jego, pogodna przed chwilą, lubo nosząca ślady fizycznego zmęczenia, zasępiła się. Do uszu jego doszedł odgłos, podobny do brzęczenia roju pszczół, zamkniętego w ulu. Odgłos ten wychodził z jego mieszkania, a składały się na niego głosy wielu rozmawiających osób, w połączeniu z nadzwyczajnie huczną i brzmiącą muzyką.
— Goście! — wymówił doktor Władysław.
Po sposobie, w jaki wyraz ten wyszedł z ust jego, łatwo można było domyślić się, że nic a nic nie wiedział o tém, iż dnia tego Kornelia wydawała u siebie wieczór muzykalno-wokalny.
Daleko już powolniéj, niż wprzódy, i z rodzajem przykrego namysłu wstępował daléj. Im wyżéj podnosił się, tém więcéj głuchy szum, zasłyszany z oddali, nabierał wyrazistości; można było śród niego rozróżnić głosy męzkie i kobiece, śmiechy, żarty, półgłosem prowadzone rozmowy i nad tém wszystkiém panujące dźwięki kilku zjednoczonych instrumentów, razem i ze zgodą, wielce podobną do kłótni, wygrywających jakiegoś marsza podzwrotnikowego.
Przedpokój gorzał od świateł. Znajdowało się w nim dwóch służących, którzy jednak tak byli zajęci układaniem na tace licznych przysmaków, że nie dostrzegli bynajmniéj wejścia swego pana. Doktor Władysław niepostrzeżony wszedł do gabinetu swego bocznemi, drzwiami wprost z przedpokoju wiodącemi i, zrzuciwszy z ramion białe od śniegu i szronu futro, sam sobie rozniecił światło. Zapalona lampa słaby na pokój rzuciła połysk, a doktor Władysław stał, jak przykuty do miejsca, i osłupiałym wzrokiem patrzył przed siebie. Może doświadczał takiego ogłuszającego poczucia, jakiego doznaje człowiek z nagła wrzucony w odmęt śpienionéj wody. W istocie, wrzuconym on nagle został w odmęt hałasu, wrzawy i wszelkich możebnych krzykliwych dźwięków.
W przyległych pokojach kilkadziesiąt osób rozmawiało, kilkunastu mężczyzn śmiało się, kilka instrumentów grało. Skrzypce piszczały, kontrabas huczał, fortepian dudnił, flet dzwonił, klarnet gwizdał, wiolonczela jęczała. Wszystko razem składało marsz wojenny jakiegoś czarnego narodu, zamieszkującego strefę spaloną słońcem, a nieubłogosławioną cywilizacyą. Przy dobréj dozie wyobraźni, można było pojąć, jak wspaniały widok przedstawiać muszą czarni ludzie, z naciągniętemi łukami u boków i rzędami kolorowych szkiełek u piersi, w wojennym pochodzie idący, przy taktach tego marsza. Ale wyobraźnia doktora Władysława znakomicie ochłodła dnia tego pod wpływem zimowéj zamieci, na jaką tak długo był wystawiony; marsz więc wojenny czarnych narodów nietylko nie nasuwał myśli jego żadnych przyjemnych, ani wspaniałych wyobrażeń, ale przeciwnie, rozrywał mu ją boleśnie, jakby tysiącem wyostrzonych noży, i w przeciągu kilku minut sprowadził mu dolegliwy ból głowy. Z pierwotnego ogłuszenia i osłupienia, w jakie popadł, obudziło go przenikliwe zimno, panujące w jego gabinecie. — Kornelia, spodziewając się gości, wzbroniła dnia tego służbie zbytniego ogrzania pokojów, w obawie, aby, przy liczném zebraniu osób, temperatura w mieszkaniu nie stała się zbyt duszącą. Ale w samotnym gabinecie doktora źle ogrzanym i ze ścianami wystawionemi na wichry, które weń uderzały, zimno było, jak w lodowni. Doktor Władysław wstrząsał się tedy od chłodu, przytém głód mu dokuczał. Ręką, drżącą od niemiłego wzruszenia, pociągnął za taśmę dzwonka i szerokiemi krokami, zacierając ręce dla rozgrzania się, począł przebiegać pokój. Chodził i chodził, rad nie rad wysłuchał dobréj już połowy wojennego marsza czarnych narodów, a nikt ze służby nie zjawił się na odgłos jego dzwonka. Zadzwonił po raz drugi i z tém samém niepowodzeniem. Za trzecim dopiéro razem wbiegł do pokoju służący w czarnym fraku, białéj kamizelce i z nadzwyczajnie roztargnioną twarzą.
— Dajcie mi jeść! — zawołał doktor Władysław i z niecierpliwością, któréj pohamować nie mógł.
— Co pan rozkaże przynieść sobie?
— Cokolwiek!
Służący wyszedł i, po upływie sporego kwadransa, wniósł do gabinetu tacę z kilku talerzami, na których znajdowały się cukry, pomarańcze, konfitury i tym podobne przysmaki.
— Czyś oszalał! — krzyknął pan domu — mówiłem ci, abyś mi przyniósł jedzenie, a ty mi przynosisz łakocie!
Lokaj stał nieruchomy z tacą w ręku, a twarz jego coraz bardziéj stawała się roztargnioną. Co chwila spoglądał na drzwi, jak człowiek, któremu bardzo się śpieszy, i który stoi, jak na rozżarzonych węglach.
— Czy nie zostawiono dla mnie obiadu? — zapytał doktor, stłumiwszy wydzierający się mu z ust gniewny wykrzyk.
— Nie, proszę pana.
— A wieczerza będzie?
— Będzie, proszę pana, ale pani rozkazała, aby była gotową na godzinę piérwszą po północy.
Zegar wskazywał zaledwie pół do dziesiątéj; doktor machnął ręką i rozpoczął nanowo przechadzkę swą po pokoju. Lokaj zaś coprędzéj podążył ku drzwiom, ale od progu jeszcze odwrócił się i zapytał:
— Może pan rozkaże przynieść sobie lodów? będą gotowe za pół godziny.
— Idź do dyabła ze swemi lodami! — krzyknął do ostateczności przywiedziony pan domu.
Lokaj odszedł, doktor Władysław pozostał sam. Z rękoma w tył założonemi chodził i chodził po pokoju, a czarne ludy maszerowały i maszerowały przy odgłosie swéj wojennéj muzyki. Straszna to rzecz, jak te narody ze stref gorących wrzeszczeć muszą, gdy idą do boju! Pod rozpaloném niebem głębokiego południa, na przestworzach wydm piaszczystych, pomiędzy dziką gęszczą palm i platanów, wrzask ten może posiadać pewną sobie właściwą melodyą; ale dla północnego człowieka, o białéj skórze i draźliwych nerwach, śród czterech ścian porządnego europejskiego mieszkania, wydaje się on tak potężnym i wielkim, że aż przygnębiającym. A cóż dopiéro, jeśli ten człowiek północny, przyzwyczajony do komfortu, nie mającego żadnéj wspólności ze skwarem słonecznym, wydmami i platanami, czuje się głodnym, przeziębłym i zmęczonym, aż do wyczerpania sił fizycznych? Natenczas dzika melodya pustyń wprawia go w uczucia tak dzikie i nielitościwe, że wszystkim czarnym ludziom, maszerującym w jego uszach, życzy z całego serca, aby marsz ich skończył się aż w głębokościach piekielnych!
Doktor Władysław złorzeczył czarnym narodom, ich muzyce wojennéj i wszystkim, którzy tę muzykę wykonywali w nierozległych mieszkaniach spokojnych i spracowanych Europejczyków... Stanął na środku pokoju i spojrzał na swój ulubiony kominek. Nie było w nim ani jednego drewienka, ani jednego węgielka, osmolony i pusty otwór spoglądał na niego smutném okiem opuszczenia.
A czarne ludy maszerowały wciąż i maszerowały...
— Otóż to są te wieczory zimowe, o których tyle marzyłem, zamierzając pojąć sobie towarzyszkę życia! — zawołał do siebie doktor Władysław. — Otóż to są te rozkosze i przyjemności domowe, jakich doznać miałem po ożenieniu się! Jestem sam, tak, jak i byłem wprzódy, tylko w dodatku jeszcze czuję chłód, głód i zmuszony jestem słuchać téj piekielnéj wrzawy, czego dawniéj nigdy nie bywało.
Mówiąc tak, doktor Władysław mylił się co do jednego przynajmniéj punktu. Głodu bowiem nie czuł: fizyczne uczucie to stłumioném i zabitém zostało przykrém moralném wzruszeniem, doznaném na widok miękkiéj zgrabnéj sofki, w pobliżu kominka postawionéj. Dawniéj, ileż razy, spoglądając na sprzęt ten, marzył sobie o tém, jak zasiądzie na nim kiedyś, obok przyszłéj ukochanéj towarzyszki swojéj i, po dniu pracowicie, uczciwie spędzonym, otwierając przed nią myśli swe, z rozrzewnieniem męzkiém tulić będzie tę, która miała być radością, chlubą, natchnieniem i świętym spokojem jego życia! Obok nich na kominku miał palić się żywym płomieniem ogień, jak żywy symbol błogosławionego domowego ogniska; głos jéj słodki zagłuszać miał w jego uszach dzikie gamy wichrów, szalejących po świecie; strudzone czoło wspierać się miało na jéj łagodném wierném ramieniu, i z łona jéj czerpać coraz to nowe bogactwa ciepła, poezyi, miłości!
Zamiast tego wszystkiego, pusty otwór komina patrzył na niego okopconém okiem, sofka stała pogrążona w cieniu, kurzem okryta, on stał sam jeden w pustym swym, zimnym, zimniejszym, niż był kiedykolwiek, pokoju, a czarne ludy maszerowały wciąż i maszerowały przy odgłosie wojennego swego marsza...
— Otóż to owe błogie wieczory zimowe, o których tyle marzyłem! — raz jeszcze zawołał doktor Władysław, przyczém obie ręce podniósł w górę i zatopił je w gęstych swych włosach.
Na przeciwległéj ścianie zarysował się wielki czarny cień, przedstawiający postać doktora do olbrzymich zwiększoną rozmiarów, a u szczytu postaci téj, gęsta czupryna, podniesiona i roztargana, przedstawiała najdziwaczniejszy strój głowy, jaki tylko istniéć może na tym świecie: było to coś podobnego do piór strusich, postrzępionych i gdzieniegdzie podzielonych strzelającemi do góry rogami i rożkami. Doktor Władysław machinalnie przygładził sobie włosy, patrząc na ścianę, jakby w źwierciadło. Gdy to czynił, cień poruszał także swemi wielkiemi czarnemi rękami, i tym razem podobny był do olbrzymiéj mary, z tamtego świata przybyłéj, i patrzącemu na nią człowiekowi dającéj tajemnicze jakieś znaki. Był to widok ponury. Doktor Władysław odwrócił się w inną stronę, i począł znowu chodzić po pokoju. Ale czarny wielki cień chodził ciągle obok niego, przesuwał się po ścianie z tajemniczą cichością; a ile razy doktor Władysław dotknął ręką włosów, tyle razy cień jego przybierał nanowo fantastyczny strój głowy, złożony z postrzępionych piór strusich i sterczących do góry rogów i rożków.
W salonie czarne narody maszerowały wciąż i maszerowały, a wielki czarny cień, kroczący po ścianie, wydawał się ich olbrzymim dowódzcą.
Zniecierpliwiony, zgryziony, rozgniewany, doktor Władysław, przemienił na prędce ubranie i wyszedł ze swego gabinetu. W istocie nic lepszego nie pozostawało mu do uczynienia, jak połączyć się z towarzystwem, dom jego napełniającém i, chcąc nie chcąc, wziąć udział w zabawie.
W piérwszych dwóch pokojach nie było nikogo. Całe towarzystwo zebrało się w salonie, gdzie, przysłuchując się wojennéj muzyce czarnego narodu, wyobraźnią przenosiło się w kraje słońca, piasków, palm, lwów, hyen i tygrysów.
Doktor Władysław stanął we drzwiach i potoczył okiem dokoła salonu. Towarzystwo składało się z kilku kobiet i kilkunastu mężczyzn. Oprócz tego było tam jeszcze sześć instrumentów muzycznych i sześciu grających na nich ludzi obojéj płci. Kornelia siedziała przed fortepianem, pan Gustaw stał naprzeciw niéj i grał na skrzypcach, trzech innych młodzieńców obrabiało flet, klarnet i wiolonczelę, kontrabasista pochodził z miejscowéj orkiestry i przyjętym był do towarzystwa na mocy swego, potrzebnego do koncertu, kontrabasu; pani prezesowa siedziała na kanapie pomiędzy innemi paniami: w orzechowéj swéj sukni, z orzechowemi wstążkami u czepca i orzechowemi włosami, przyczesanemi nad czołem, wyglądała na imponującéj wielkości wiewiórkę.
Resztę przestrzeni zajmowały planety, poubierane w galowe stroje. Jedne z nich, piérwszéj wielkości zapewne, otaczały krzesło Kornelii; inne krążyły upatrując pory, w któréj-by mogły zbliżyć się do słońca; inne jeszcze tułały się tu i owdzie, jak błędne asteroidy, smutne szczątki gwiazd roztrzaskanych; inne nakoniec gromadziły się na uboczu, podobne do mgławic, zalegających najodleglejsze punkta firmamentu.
Po kilku nakoniec minutach, czarne ludy, tchu i głosu pozbawione, maszerować przestały, muzyka umilkła; ale za to gwar głosów, należących do ludzi białych, salon napełniających, wzmógł się i ruch zrobił się wielki. Jowisz, ze smyczkiem w ręku, szedł obok słońca, planety piérwszéj wielkości postępowały tuż za niém; asteroidy zbiegały się w jednę gromadę i posunęły się nieco na przód; mgławice wypłynęły téż ze swych nieprzejrzanych odległości i zdawały się miéć nadzieję, że, po upływie wieków, promienie słoneczne dojdą aż do nich.
Nastąpiły wzajemne ukłony, podziękowania, wykrzyki zachwytu. Wkoło kanapy rozmowa toczyła się o wczorajszym koncercie. Jowisz kłaniał się na wszystkie strony i dziękował za sypane sobie pochwały i grzeczności. Kontrabasista pozostał w kącie i stroił swój kontrabas; asteroidy, jak echa, powtarzały wyrazy, wypadające z ust planet piérwszéj wielkości; mgławice szeptały pomiędzy sobą z nieśmiałością istot, zagubionych w powietrzu. Przybycia doktora Władysława, który stał ciągle we drzwiach, nikt nie zauważył. On nie zbliżał się do nikogo i w milczeniu przyglądał się wszystkiemu, co się działo. Kornelia bawiła się wybornie. Jakkolwiek smutne uczucia, lub dręczące niepewności dotykały ją przed wieczorem, teraz wszystko to utonęło w wirze zabawy, gwaru, hołdów, jakich była przedmiotem. Wyglądała świeżo, zdrowo, prześlicznie; strój miała na sobie kosztowny i pełen smaku; była mówną, ożywioną, wesołą do pustoty. Pan Gustaw nie odchodził od niéj ani na chwilę, a do walki z nim występował ciągle młody hrabia R., silny tytułem swym i fałszywą swą grą na flecie. Kornelia, jakkolwiek wyraźne piérwszeństwo oddawała młodemu artyście, nie okazywała się téż całkiem niełaskawą na hrabiego, tak, że, jeżeli piérwszy wyraźnie i widocznie zajmował przy niéj miejsce Jowisza, to drugi mógł być uważanym za kandydata, mającego na następnych wyborach zająć przyjemną i zaszczytną posadę planety, ubłogosławionego nigdy nieustającą wiosną.
Doktor Władysław patrzył na to wszystko wzrokiem, który coraz bardziéj mglił się od żalu, połączonego z gniewem.
We własnym domu czuł się on bardziéj obcym, niż każdy z tych przybyszów, którzy tak wesoło bawili się w jego obecności, wcale jéj nie spostrzegając. Płochość i zalotność Kornelii, jéj zupełne zapomnienie o nim, każde ze spójrzeń, jakiemi obdarzała swych gości, każdy wybuch jéj śmiechu, zdający się naigrawać ze wszystkiego, co dla niego było ważném i świętém, raniły go boleśnie; podrzędna, bierna niemal rola, jaką zajmował w swym domu, upokarzała go głęboko. Obok uczuć męża i gospodarza domu, podniosły się w nim także uczucia człowiecze. Lubił towarzystwo, ubóztwiał sztukę, chętnie od czasu do czasu oddawał się zabawie; ale i towarzystwo, i sztuka, i zabawa, takie, jakiemi otaczała się Kornelia, były wcale innego rodzaju, niż te, w jakich-by on mógł znaléźć przyjemność dla głowy i serca. Płoche zalecania się, rozmowy próżne wszelkiéj treści, niesforna wrzawa muzycznych instrumentów, raziły umysł jego i uczucia. Z boleścią, myślał o nadzwyczajnéj różnicy, zachodzącéj pomiędzy obrazami, na które napatrzył się był przez dzień cały, a tym widokiem, jaki w téj chwili przedstawiał dom jego. Poważnie i surowo nastrojony, głęboko przyganiał w duchu zabawie, która była bezładem, a okazywała zbytek, dochodzący do marnotrawstwa, próżność, bardzo blizką grzechu.
Czuł, przenikające go nawskróś, zimno wewnętrzne, pochodzące z ostatecznego przeświadczenia się o tém, jak małą rolę odegrywał on w życiu téj kobiety, w któréj ręce złożył spokój domowego swego życia, honor swego imienia, nadzieje swego serca, téj kobiety, która stroiła się, bawiła i błyszczała przed oczyma swych wielbicieli kosztem uczciwéj i ciężkiéj jego pracy, a o nim pamiętała tyle, ile właściciel kopalni złota, rozrzucając po świecie swe bogactwa, pamięta o nędznym wyrobniku, dobywającym mu z łona ziemi kosztowny metal. I jakiekolwiek były te uczucia, które doktor Władysław miał dla Kornelii, ostatnie iskry ich zagasły w nim w téj chwili. Czuł, że pomiędzy nim a nią panuje rozdźwięk, którego nigdy nie będzie mógł stłumić, i niéma ani śladu żadnéj z tych nici, które wiążą ludzi pomiędzy sobą ścisłemi węzły.
Doświadczył takiego uczucia, jakby nagle utracił tę, któréj czas jakiś dawał nazwę żony. Pomyślał, że odtąd będzie w domu swym samotnym, jak był dawniéj, tylko, że nad głową jego zawiśnie Damoklesowy miecz cochwilnych zgryzot, wstydu, ruiny.
Cofnął się do przyległego pokoju i jak był przyszedł, tak odszedł, niepostrzeżony przez nikogo. — Wrócił do swego gabinetu i zarzucił futro na ramiona. Dokąd szedł? sam nie wiedział. Potrzebował oddalić się, uciec, nie mógł w téj chwili znieść gwaru i wrzawy, nie mógł patrzéć na Kornelią, ani na jéj satellitów...
Wyszedł z mieszkania.
W téj saméj chwili, Kornelia grała przegrywkę do mającego być wykonanym kwartetu z Cyrulika Sewilskiego.
Doktor Władysław był na wschodach, kiedy zaczęto śpiewać kwartet.
Buona notte, mio signore! — zabrzmiał donośnie kontr-alt Kornelii.
Buona notte! — jak wzmożone echo ozwał się piękny baryton pana Gustawa.
Buona notte! — huknął basem hrabia kandydat.
Buona notte! — zapiszczała fałszywym soprano młoda jakaś śpiewaczka.
Biedny Bartholo coraz prędzéj schodzi ze wschodów...
Va a letto! — doszedł do niego jeszcze głos Kornelii.
Va a letto! — zaśpiewał chór tak donośnie, że doktor Władysław usłyszał go, na ostatnim już znajdując się stopniu.
A jednak opłakany Bartholo szczęśliwszym był jeszcze od niego.
O, nie miał nawet téj miłéj perspektywy, jaka przyświecała tamtemu, aby, po niegrzeczném pożegnaniu Rozyny i Almawiwy, módz udać się do ciepłego i wygodnego łóżka. Przeciwnie, spoczynku i odetchnienia zmuszonym on był szukać śród mroźnéj zamieci zimowéj, pod ostremi falami wichru.
Wzburzonym krokiem przebiegł parę ulic bez zupełnéj świadomości tego, co czyni i dokąd udać się zamierza, aż stanął nagle przed domem nie wytwornéj powierzchowności i spójrzał na dwa okna, które, przysłonione z wewnątrz roletami, przepuszczały przez szyby łagodny blask lampy. Na tle rolet rysowały się festony białych skromnych firanek i drobne liście mirtu i róż miesięcznych.
Doktor Władysław stał przez chwilę nieruchomo, i patrzył na te okna; potém wszedł w bramę domu. Było to mieszkanie Józi.
Dlaczego doktor Władysław zatrzymał kroki swe tam, a nie gdzie indziéj? sam o tém jasno nie wiedział.
Kierował się on zapewne tém mimowolném uczuciem, które ludzi cierpiących pociąga do serc im oddanych, niezadowolonych z chwili teraźniejszéj zwraca ku lepszéj, choć-by długo zapomnianéj, przeszłości.
Na odgłos dzwonka otworzyły się drzwi małego przedpokoiku i młoda, miłéj choć nader skromnéj powierzchowności, służąca, wprowadziła przybyłego w głąb’ mieszkania. W piérwszym od wejścia pokoju nie było światła; doktor Władysław zatrzymał się o kilka kroków od progu, i przez chwilę nie postępował daléj. W ramach otwartych drzwi od sąsiedniego pokoju, na tle białego łagodnego blasku, ujrzał bardzo prosty i powszedni obrazek, który jednak przykuł do siebie jego oczy. Przy niewielkim okrągłym stole, na którym paliła się dość duża lampa, siedziały dwie osoby. Jedną z nich była Józia, drugą jéj ojciec. Obfite światło padało na całą postać młodéj dziewczyny, twarzą do drzwi zwróconéj, a w półcieniu, utworzonym od stojącéj na stole zielonéj zasłony, wyraźnie zarysował się profil starca i białe włosy jego srebrnawe rzucały połyski.
Obie te twarze, ojca i córki, szlachetne były, we wszystkich zarysach swych doskonale wykończone, wzniosłą dumą, a zarazem głęboką pogodą i łagodną dobrocią nacechowane. Starzec plecami opierał się o wysoką poręcz staroświeckiego fotelu, a oczy trzymał utkwione w córkę; przed nią stał na stole koszyk z ręczną robotą i leżała książka otwarta, na którą ona wzrok swój spuszczała, białą skroń, zwieńczoną złotem połyskującemi włosami, z lekka opierając na dłoni. W mieszkaniu cicho było i ciepło, od okien dolatywał miły zapach kilku rozkwitających w doniczkach kwiatów; wszystko dokoła porządne było, czyste i pełne wdzięku, lubo prawie zupełnie ubogie. Ale najwznioślejszym już i najwięcéj uroku pełnym wdziękiem jaśniały lica młodéj dziewczyny.
Odkąd doktor Władysław nie widział jéj, (a przestał ją widywać od dnia zaręczyn swych z Kornelią, sam może nie wiedząc dobrze, dlaczego to czynił), Józia odmieniła się cokolwiek. Twarz jéj była tak samo białą i przezroczystą, jak dawniéj, tylko osiadł na niéj wyraz zupełnéj skończoności moralnéj, téj pełni ducha, którą wprzódy chwilowe zwiastowały przebłyski. Na szlachetném otwartém jéj czole, obok dziewiczéj pogody i niewinności, jaśniała dojrzałość świadoméj siebie myśli, a w układzie ust spokojnym i łagodnym przebijał się pewien zarys, przypominający koniecznie chwile samotnego i mężnego smutku, jakie przebywać musiała. To samo przypomnienie przywodził dźwięk jéj głosu, czysty, miły, z brzmieniem pełném i giętkiém, ale wyraźnie wychodzący z piersi, która zapoznała się ze łzami i tęsknotą.
Tym-to głosem czytała w téj chwili ojcu piękną jakąś poezyą, i tym samym, podnosząc oczy z nad książki, wymówiła:
— Co-by to znaczyć mogło, ojcze, że Ludwinia, i Zosia nie przychodzą dotąd? przecie dziś niedziela i one zawsze i ich mężowie przepędzają z nami niedzielne wieczory.
— Przed chwilą dzwonił ktoś, moje dziecko, sądziłem, że może oni...
— Czy dzwonił kto? — wyrzekła Józia — nie słyszałam. Ludwinia i Zosia może są dziś na wieczorze u państwa Władysławowstwa...
Przy tych słowach po twarzy starca mignął wyraz, jakby przykrego wzruszenia.
— Czy znowu wydają wieczór? — zapytał z odrobiną ironii w głosie.
— Mówiono mi o tém na mieście — spokojnie odparła Józia — ma to być wieczór muzykalny... Ale czy wiész, ojcze...
Zatrzymała się i powieki jéj znowu w dół opadły. — Co? — moje dziecko.
— Widziałam dziś doktora Władysława.
Na dźwięk, z jakim wymówiła jego imię, doktor Władysław, jakby czarodziejską jakąś siłą przykuty do miejsca, na którém stał, drgnął cały.
— Gdzieś go widziała, moje życie?
— Widziałam go na ulicy — mówiła Józia przyciszonym nieco głosem — wracałam właśnie od biednéj Maryanny, i zobaczyłam go, wychodzącego z poblizkiego domowstwa, w którém wiem, że mieszka pewna nadzwyczajnie uboga rodzina. Ojciec rodziny téj pracuje zwykle przy jednéj z tutejszych fabryk, ale przed tygodniem ciężko zachorował, a Maryanna mi mówiła, że dzieci jego bez chleba są prawie i także chore. Otóż jestem pewna, że doktor Władysław przychodzi im z pomocą lekarską i pieniężną, i czy wiész, ojcze...
Tu znowu umilkła.
— Co, moje życie? — powtórzył pytanie starzec.
— Czy wiész, ojcze, że gdy zobaczyłam pana Władysława, wychodzącego z mieszkania nieszczęśliwéj rodziny, pomyślałam sobie, że w jednéj porze oddawaliśmy się zajęciom jednakowéj treści. On leczył biednego wyrobnika i jego rodzinę, ja uczyłam dzieci ubogiéj praczki... Odkrycie téj wspólności, zachodzącéj pomiędzy nami, uczyniło mi przyjemność wielką.
Mówiła to głosem cichszym nieco, niż piérwéj, ale zupełnie pewnym i przedziwnie czystym. Milczała chwilę, a potem rzekła znowu:
— Pan Władysław nie spostrzegł mnie. Szedł stroną ulicy przeciwną téj, po jakiéj ja postępowałam, był bardzo zamyślony i trochę smutny.
— Zkąd wiész o tém, że był smutny? — zapytał ojciec.
W oczach Józi, zwróconych na ojca, odmalowało się niby zdziwienie.
— I jakże jabym tego nie poznała? — wyrzekła. — Wiem z pewnością, że był on smutnym; ja także, sama nie wiem, dlaczego, czułam się dziś trochę smutną... Była to jeszcze jedna pomiędzy nami wspólność...
Starzec pochylił się trochę na przód i, splatając ręce, a wzrok topiąc w twarzy córki, okrytéj w téj chwili dziwnie pięknym wyrazem, zawołał trwogą przejętym głosem:
— Józiu! Józiu!
Nic więcéj nie mógł powiedziéć, bo Józia krzyknęła w téj chwili, porwała się z miejsca i stanęła z twarzą gwałtownym oblaną rumieńcem. Doktor Władysław stał w progu. Blady był bardzo, a w oczach jego, utkwionych w młodą dziewicę, palił się blask łzy, przemocą zatrzymanéj w głębi źrenic. Usłyszawszy przedchwilną rozmowę Józi, chciał cofnąć się i opuścić jéj mieszkanie, ale siła nieprzeparta pchnęła go ku niéj. We wnętrzu jego w téj chwili dopiéro zrodził się dramat prawdziwy. — Jakież niezmierne zobaczył tu skarby! jakie wysokie piękności odkryły się przed jego oczyma! Jakież tkliwe, głębokie, bohaterskie serce odsłoniło przed nim swe tajemnice! Jakie szczęście niezmierzone w tajemnicach tych mieściło się dla niego! Ale on utracił to wszystko dobrowolnie, bezpowrotnie; dziewica ta, wierna, kochająca, rozumna, pełna świętego przebaczenia, jak anioł niebieski, straconą była dla niego na zawsze! Wszedł i wyciągnął do niéj drżącą rękę.
Ona po chwili silnego wzruszenia, jakie w nią uderzyło, szybko wróciła do zupełnego panowania nad sobą i powitała go tak, jak dawniéj: przyjazném słowem, uśmiechem i serdecznym uściskiem dłoni. To samo uczynił ojciec jéj, chociaż przez chwilę przykre wrażenie malowało się na jego twarzy.
Zaledwie trzy te osoby zamieniły pomiędzy sobą kilkanaście wyrazów, dzwonek w przedpokoju ozwał się znowu, a wraz po nim zabrzmiał wesoły głos pana Witolda:
— Gdyby jeszcze trochę, pozamieniali-byśmy się wszyscy w słupy lodowe. Szalenie zimno!
— Zwątpiłam już o przybyciu państwa — mówiła Józia, pomagając dwom przybyłym paniom rozbierać się z futer, stężałych od mrozu. — Myślałam, że nie zechcecie narażać się na chłód dzisiejszy, albo, że jesteście gdzieindziéj...
— Jesteś pani najniesprawiedliwszą osobą z całego chrześcijaństwa, jeśli mogłaś posądzać nas o chybienie dnia, raz na zawsze umówionego!
Z témi słowami pan Witold wszedł do pokoju, w którym paliła się lampa, i stanął nagle z otwartemi ustami.
— Władek tu! — zawołał ze zdziwieniem — toż dziś u ciebie, kochanku, wieczór, na który i my zaproszeni byliśmy...
— A ponieważ państwo nie raczyliście przybyć, jam go także opuścił — odparł doktor głosem, który chciał uczynić swobodnym, ale w którym czuć było ciężkie wewnętrzne cierpienie.
W kilkanaście sekund po panu Witoldzie ukazały się w pokoju błękitne oczy pani Ludwiki, wyglądające zawsze jak gwiazdy dobréj nadziei, i miła twarz pani Zofii, jaśniejąca wesołym uśmiechem, który jednak zniknął z jéj ust przy spójrzeniu na doktora Władysława. Obie kobiety najmniejszém słowem, ani spójrzeniem, nie okazały zdziwienia, jakiego musiały doznać, znajdując go u Józi, w dniu, w którym w domu jego odbywała się świetna zabawa. Przeczuły snadź one i odgadły powód, dla którego nie był tam, gdzie być-by powinien, i całą różnicę, zachodzącą w sposobie, w jaki go powitały, stanowiło to, że serdeczniéj jeszcze, niż zwykle, uścisnęły mu rękę, i spójrzały na niego ze zdwojoną przyjaźnią.
Ale pan Stefan, mąż pani Zofii, tak, jak i pan Witold, wykrzyknęli ze zdziwieniem:
— Co ty tu robisz, Władysławie, kiedy u ciebie bawią się?...
Czy spostrzegliście, mili czytelnicy, że w trudnych położeniach, w jakich ludzie stają niekiedy względem siebie, kobiety łatwiéj zwykle wpadają na tor, którym właściwie postępować należy i, że tam, gdzie idzie o odgadnienie i zrozumienie delikatnych odcieni uczuć, o oszczędzenie czyjéjś drażliwości, o ostrożne pominięcie jakiéj przykro dźwięczącéj struny, okazują one zawsze więcéj przenikliwości i taktu, niż najlepsi i najrozumniejsi mężczyzni. Dowiodły tego panie Ludwika i Zofia, nie zadając doktorowi najmniejszych pytań, a nawet odciągając od tego mężów swych przez zręczne zwrócenie rozmowy na inny przedmiot. Po chwili całe towarzystwo obsiadło stół okrągły, a Józia zakrzątnęła się koło urządzenia herbaty. Doktor Władysław siedział pomiędzy panami Witoldem i Stefanem, i zdawał się ze szczególną uwagą przypatrywać temu ostatniemu. Był to człowiek czterdziestoletni, powierzchowności wcale nie odznaczającéj się pięknością, w okularach, z-za których patrzyły rozumne i przenikliwe oczy, i z nosem niepospolitéj długości, panującym nad wargami, bardzo miły posiadającemi wyraz. Popatrzywszy chwilę na pana Stefana, doktor Władysław zwrócił wzrok na pana Witolda, i oczy jego upadły od razu na sporą łysinę tego ostatniego, połyskują pod światłem lampy i panującą nad szlachetném, otwartém czołem. Doktor Władysław daleko był przystojniejszym od obu swych przyjaciół, i o wiele od nich młodszym; a jednak, jak czule i wiernie kochani byli oni, a on.... on, którego głowa przyozdobioną była gęstemi i pięknemi włosami, on, którego nos nie posiadał bynajmniéj znakomitéj długości i wielkości, jaką odznaczał się nos pana Stefana, on, który obok tego na równi stał z obu tymi ludźmi pod względem uczciwości, honoru i wysoce wykształconego umysłu, nie posiadał ani odrobiny miłości téj, którą obrał sobie za towarzyszkę życia. W chwili, gdy tak myślał, pani Zofia, z promieniejącą od radości i dumy twarzą, opowiadała obecnym o powodzeniu, jakiego doświadczyła świeżo wydana przez jéj męża naukowa rozprawa, i o wielce pochlebnych sądach o niéj najznakomitszych w kraju krytyków. Pan Stefan mówił o tym przedmiocie z powściągliwością i prostotą prawdziwie rozumnego człowieka, który cokolwiek-by czynił, zawsze sądzi, że uczynił za mało; ale pani Zofia tryumfowała za męża, a w ciągu rozmowy pokazało się, że rozprawę pana Stefana czytała po kilka razy, najwyborniéj ją rozumiała i wydawała o niéj sąd zdrowy i bezstronny. Pani Ludwika, słuchając radośnego opowiadania przyjaciołki, trzymała wzrok, przywiązany do twarzy męża z niewypowiedzianą czułością, on zaś sam mniéj był wesołym, niż zwykle.
— W tych dniach — rzekł — przegrałem jeden z najważniejszych powierzonych mi procesów.
Czoło jego zasępiło się nieco, ale spotkał się ze wzrokiem żony i wnet je rozpogodził. Na twarzy pani Ludwiki znać było głębokie przejęcie się niepowodzeniem, które spotkało jéj męża, ale oczy jéj, pogodne zawsze, kochające i mężne, patrząc na niego, świeciły ciągle, jak gwiazdy dobréj nadziei, i zdawały się mówić:
— Nie smuć się zbytecznie niepowodzeniem, które nie jest twoją winą, i nie dopuszczaj do siebie zwątpienia w siły własne, ale ufaj i działaj ciągle, jak dotąd.
Pan Witold rozumiał tę niemą mowę gwiazd dobrych i znać było, jak pod ich wpływem uspakajał się i ufał.
Doktor Władysław patrzył i słuchał, i pojmował tę głęboką serdeczną łącznią, jaka związała te dwie przedziwnie dobrane pary, i wzrok jego mimo woli przeniósł się na Józię, a w głowie zjawiła się myśl: „Ta kobieta zrozumiała-by mnie i oceniła także; mój tryumf był-by jéj tryumfem, mój smutek jéj smutkiem, ona była-by także moją wiarą, ufnością i pogodą nawet śród burz!” I zaraz potém pomyślał, że wszystko to utracił dobrowolnie, i pobladł bardzo, i oczy, w których zapaliły się ognie żalu i gniewu, na samego siebie poczuwanego, spuścił ku ziemi. Józia, zajmując się gośćmi i prowadząc rozmowę z ożywieniem i właściwym sobie wdziękiem, często spoglądała na bladego i zamyślonego doktora. Wszystko odgadła, wszystko odczuła; w kryształowych jéj oczach błysnęła parę razy szybko ukryta łza.
Dawno już, dawno doktor Władysław takiego, jak teraz, nie przepędził wieczoru. Tu dopiéro, pomiędzy tymi ludźmi, i umysł, i serce jego poczuły się we właściwéj sobie sferze. Tu nie było ani czarnych ludów, maszerujących przy odgłosach muzyki przyszłości, ani planet, poubieranych we fraki, ani wrzawy bezładnéj, ani zbytku grzesznego, ani słońc, jeżdżących na tryumfalnych wozach, śród wrzasku różnéj wielkości satelitów; tu była pogoda prawdziwa, z serc spokojnych i umysłów zadowolonych płynąca, miłość wzajemna, oparta na podstawach trwałych, jak opoka, wesołość zdrowa i miła, wolna od bezładu i grzechu, poezya istotna i wzniosła, rozlewająca się z przeczystych lic niewieścich i serc ich, wezbranych ukochaniem wszystkiego, co piękne, pojęciem wszystkiego, co wielkie i dobre.
Teraz dopiéro doktor Władysław jasno i w zupełności przejrzał i zrozumiał, czém jest rodzina, w obszerném, poetyczném i wzniosłém znaczeniu swojém, i jakie żywioły składać powinny istotę moralną kobiety, która wraz z podobnym sobie mężczyzną zawrzéć ma święte przymierze wspólnego życia...
Kiedy nareszcie, o dość spóźnionéj porze, grono przyjaciół rozeszło się w różne strony, doktor Władysław kroczył z wolna ulicą, z głową schyloną i smutnych myśli pełną.
Długo tak szedł bez celu, zatopiony w rozmyślaniach, i późna już popółnocna była godzina, gdy zatrzymał się u drzwi swego mieszkania. Nie zapukał jednak do nich od razu, i stał dość długo przed progiem. Być może, iż czuł w téj chwili nieprzezwyciężony wstręt, który odpychał go od ścian własnego jego domu, zdawał się także wytężać słuch i przysłuchywać, azali czarne ludy biegną tam jeszcze do boju przy odgłosach swéj wojennéj muzyki, i azali świat planetarny krąży tam jeszcze z szumem około słońca, które właściwie powinno-by było być słońcem jego życia. Ale w głębi mieszkania cisza już panowała zupełna, wszyscy spali, a spali tak głęboko, że pan domu odgłosem dzwonka rozbudził wszystkie okoliczne echa wprzód, nim ktokolwiek drzwi przed nim otworzył.
Przedpokój i salon pogrążone były w stanie chaosu, w jakim, wedle tradycyi, pozostawała ziemia nasza, dopóki siły twórcze nie przywiodły jéj do należytego porządku. Żaden przedmiot nie znajdował się tam na właściwém sobie miejscu, dokoła widać było tylko jakieś grupy bezładne, z dziwacznie poustawianych sprzętów złożone; instrumenta muzyczne, jako to: wiolonczela, kontrabas, flet, klarynet, skrzypce, stały lub leżały koło fortepianu, i zdawało się, że z łona ich wnet wybuchnie marsz podzwrotnikowych ludów.
Kiedy blask zapalonéj świecy słabo rozświetlił salon, wszystkie, znajdujące się tam przedmioty, rzuciły na ściany roje cieniów fantastycznych, rogatych, połamanych, pokrzywionych, karłowatych lub olbrzymich. Doktorowi wydało się, jako-by otoczył go wieniec mar ponurych i pijanych, a śród nich, własny cień jego, z ubiorem ze strusich piór, przeplatanych sterczącemi rogami na głowie, wyglądał znowu jak dowódzca czarnego ludu, kroczącego do boju.
Postawił świecę na stole i stanął na środku salonu, głęboko zamyślony. Bezład, panujący w téj chwili w jego mieszkaniu, był istotnym obrazem tego, jaki napełniać miał zawsze domowe życie jego. Wniosła go ze sobą kobieta, kobieta, któréj najwyższém zadaniem miało być stworzenie spokoju, harmonii.
Myśl o roli męża, nauczyciela i kierownika, daleką już była od umysłu doktora Władysława. Pojął, że, aby spełnić rolę tę z powodzeniem, trzeba kochać, a przedewszystkiém być kochanym, trzeba wystąpić do walki ze złemi narowami, przywarami, ze słabością umysłu i charakteru kobiety, w towarzystwie tego wielkiego sprzymierzeńca, któremu na imię... miłość. Sprzymierzeńca tego doktor Władysław nie posiadał; Kornelia nie kochała go; byłby chyba ślepym lub bezrozumnym, gdyby sądził inaczéj. Wzajem w nim samym, wszystkie dobre uczucia, jakie miał kiedy dla niéj, wygasły do szczętu; daremnie-by wypatrywał choć jednéj nitki, która-by pomiędzy nimi szczerą i trwałą tworzyła spójnią. A jednak byli ze sobą związanymi na zawsze. Teraz więc stroskanemu małżonkowi nie pozostawało do uczynienia nic innego, jak oprzéć się na swém stanowisku męża i pana domu, i siłą despotyczną strzedz tego, co strzeżoném powinno być przez miłość.
Nieśmiały wzrok podnosił na Józię, i wnet go spuszczał ku ziemi... Nie był on z rzędu tych, którzy, z owczą uległością poddają się wypadkom, nie probując z niemi walczyć; ale miał dobroć w sercu, głębokie poszanowanie dla praw każdéj jednostki w umyśle; wywieranie nad kimś despotycznéj władzy raniło zmysł jego moralny, jak zbrodnia. A jednak ten mu tylko środek pozostał, jeśli chciał ustrzedz imię swoje od hańby, osobistą godność swą od śmieszności, położenie swe, na które tak długo pracował, od ruiny. Sumienie jego drażliwém było, jak u każdego, gruntownie uczciwego człowieka. Zapytał więc samego siebie, czy tylko ten jedyny pozostał mu środek, czy nic mu już innego nie pozostawało, jak deptać po kimś, lub być zdeptanym samemu, czy pomiędzy owczą rezygnacyą i użyciem despotycznéj władzy męża i pana domu, nie było nic pośredniego, czego-by mógł użyć na korzyść swoję i téj, która, bądź-co-bądź, nosiła jego imię, i miała już na zawsze pozostać przy jego boku. Gdyby-ż ona miała dla niego choć odrobinę miłości, choć trochę tego szacunku, na jaki czuł, że zasługiwał! gdyby ona choć trochę zrozumiała jego serce i jego zadania życiowe, i jego szlachetne pragnienia i dążenia! Stłumił-by on w sobie gorycz i niechęć, jaką poczuwał w téj chwili i, starając się zapomniéć o tém, co utracił, pamiętał-by tylko, że jest członkiem społeczeństwa, obowiązanym do strzeżenia świętości i czystości rodzinnego ogniska, człowiekiem, odpowiedzialnym za losy i duszę téj kobiety, któréj przecie dobrowolnie i samowiednie nadał miano swéj żony!
Ze świecą w ręku zmierzył ku pokojowi Kornelii. Pragnął rozmówić się z nią stanowczo i tak, jak to wiele już razy uczynić zamierzał, a jeśli-by już spała, przypatrzyć się jéj przynajmniéj, i z twarzy jéj wyczytać, czy była dla niego choć odrobina nadziei, jeśli już nie szczęścia, które było niemożebném, to przynajmniéj jakiego-takiego spokoju.
Kornelia spała już, ale na-pół ubrana, bogatemi fałdami białego kaszmiru owinięta. Sen pochwycił ją snadź niespodzianie w chwili, gdy w leżącéj postawie oddawała się jeszcze snutym na jawie marzeniom, bo cztery świece niedogaszone paliły się na toalecie w bronzowym kandelabrze, i obfity blask rzucały na cudnie piękną twarz i przedziwnie uroczą w senném swém zaniedbaniu kibić młodéj kobiety. Leżała z twarzą zwróconą do sufitu, i jedném ramieniem, z którego opadał szeroki rękaw ubrania, otoczyła sobie głowę. Olbrzymie jéj włosy rozwinęły się w całém bogactwie swém, strugami hebanu o srebrnych połyskach spływały po krawędzi łoża, aż na rozesłany u stóp jego barwisty kobierzec. Śród tych potoków czarnych widniała, zwieszona w dół, ręka alabastrowéj białości; policzki zafarbowane były delikatną barwą karminową, a usta świeże, jak pączek róży, wpół-otwierały się uśmiechem, trochę naiwnym, trochę namiętnym, jakiemi zwykle bywały uśmiechy Kornelii.
Po chwili usta te poruszyły się, wyszedł z nich dźwięk niezrozumiały. Młoda kobieta wymówiła imię jakieś, które tak stale mieszkać musiało w myślach jéj na jawie, że aż przedarło się w krainę snów.
Doktor Władysław pochylił się nad śpiącą i nadstawił ucha.
Gdyby-ż wymówiła jego imię! Oddając się na jawie szałowi zabaw i narkotykowi hołdów, gdyby-ż choć we śnie zbliżyła się do niego i przypomniała sobie, czém on jest dla niéj, czém ona powinna być dla niego!
Usta Kornelii poruszyły się raz jeszcze i trwożnie, namiętnie, boleśnie i radośnie zarazem wymówiły:
— Gustawie!
Imię to było tak niepodobném do jego imienia, że doktor Władysław omylić się, ani wątpić nie mógł. Straszne światło spłynęło na niego i jasno ujrzał teraz to, co dotąd w niewyraźnych tylko spostrzegał zarysach, o czém myśl odpychał od siebie z całéj siły, lubo i wprzódy często już zjawiała się ona przed nim.
Z rozpaczą, żalem, wstydem niezmiernym odszedł od łoża śpiącéj kobiety, która śniła o kim innym wtedy, gdy on stał nad nią, i w rysach jéj twarzy, w oddechu jéj piersi, w szepcie jéj ust sennych, szukał dla siebie ostatniego promyka nie już szczęścia, ale spokoju tylko, spokoju i ratunku od cochwilowych, wiecznych udręczeń.
I znowu znalazł się w salonie, pośród wieńca mar czarnych, rogatych, chwiejących się, jak gromada widm upojonych. A pomiędzy marami temi rysował się ciągle cień jego własny, z więcéj postrzępionemi, niż kiedy, piórami na głowie i rogami, które wzrosły do przerażającéj wielkości.
Cóż miał uczynić? Czy zgodzić się z losem, który sam sobie zgotował, i zagłębić się w nauce i obowiązkach swego powołania, a kobiecie téj zostawić całą swobodę działania i rozrządzania sobą tak, jakby mu ona zupełnie obcą była? Ale w takim razie czeka go wstyd niezawodny; śmieszność, przywiązująca się zawsze do oszukiwanych mężów, okryje poważne dotąd imię jego, dom jego napełniony będzie wrzawą nieustającą, a sumienie wolném nie zostanie od zarzutu grzesznéj pobłażliwości i biernego zezwalania na to, co za złe uważał.
Więc będzie mężem despotą, wola jego nieugięta zaciąży nad tą kobietą i zegnie ją do biernéj postawy posłusznéj niewolnicy. Lecz czyliż postępowanie takie nie będzie także występném? czyliż ktokolwiek ma prawo gwałcić cudzą indywidualność? A zresztą, choćby zmusił Kornelią, aby uczynki jéj stosowały się do jego woli, czyliż zdoła zakreślić granicę jéj myślom i uczuciom? Po wielu targaniach się, wrzawach, kłótniach, walkach, które dom jego w piekło zamienią, osięgnie tyle tylko, że będzie miał obok siebie zbrudzoną i nienawidzącą go duszę w czystém i uległém ciele.
Więc rozerwać ten związek, którym połączył się z nią lekkomyślnie, raz na zawsze roztargać tę nić, która ich nie łączyła, ale wiązała tylko. Głęboką tę dysharmonią, jaka brzmiała pomiędzy nimi wśród czterech ścian domowych, zamienić w dyssonans głośny, publiczny, i rozstać się na wieki, pozyskując prawo postępowania daléj osobnemi drogami? Ale krokowi takiemu sprzeciwiały się prawa kościelne i społeczne. Zawierając śluby dozgonne, oboje oni byli pełnoletnimi, żaden materyalny i widomy przymus nie ciążył nad nią, ani nad nim, nie zaszła żadna omyłka co do tożsamości osoby i właściwości parafialnego kościoła, w którym ręce ich stułą kapłańską związanemi zostały.
Nie mieli więc nic, co-by mogli postawić przed sobą, jako słuszną, wedle mądrości praw, przyczynę do rozwiązania tego, co związała omyłka z jednéj strony, nizkie wyrachowanie z drugiéj. Wprawdzie wolno im było rozstać się, wedle wzajemnéj, dobrowolnie pomiędzy sobą zawartéj umowy. Wolno mu było zamieszkać na jednéj ulicy, a jéj na drugiéj, albo jemu w jedném mieście, a jéj w drugiém. Ale pomimo to, pozostaną oni na zawsze zależni od siebie, związani z sobą, choć przedzieleni całemi światami wspólnych zażaleń i niechęci.
Ona będzie zawsze nosiła jego imię, i wolno jéj będzie tarzać je wszędy, gdzie tylko się jéj podoba, on nie będzie miał prawa podać dłoni innéj kobiecie, aby spełniła względem niego to, czego tamta spełnić nie chciała lub nie mogła, a bez czego żadna exystencya, choćby z innych względów najpełniejsza, kompletną nie jest.
Ostatni środek ten przedstawiał niezmiernie trudne do spełnienia warunki, i pomimo mądrości praw, które uznały go lepszym od innych środków, był bardzo niemądrym.
A jednak doktor Władysław najbliższym był pochwycenia tego środka, który, pomimo niemądrości swéj, był jeszcze najuczciwszym ze wszystkich pozwolonych.
Obudzony z rozmyślań tych dźwiękiem struny, która pękała w fortepianie, raz jeszcze spojrzał wokoło, zobaczył się otoczonym nieopisanym nieładem i wieńcem czarnych cieniów rogatych, fantastycznych, ponurych.
W uszach jego brzmiało ciągle to imię, które na usta Kornelii wypłynęło z sennych jéj marzeń, a zarazem, z rozpaczną wyrazistością, przed wyobraźnią jego stanęła urocza, słodka, mężna i kochająca postać Józi.
Jednym rzutem myśli ciężko strapiony człowiek objął wszystkie biedy, w jakie popadł, i wszystkie dobra, jakie utracił, a obie ręce podnosząc w górę i topiąc je w swych gęstych włosach, zawołał:
— Sam chciałeś tego! o, sam chciałeś tego, George Dandin!


koniec.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.