<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Le Rouge
Tytuł Więzień na Marsie
Podtytuł Powieść fantastyczna z rycinami
Wydawca Nakładem M. Arcta w Warszawie
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Kazimiera Wołyńska
Tytuł orygin. Le Prisonnier de la planète Mars
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Źródło energji.

Petchili odbywał swoją drogę w wybornych warunkach; po zwykłych przystankach na wyspie Malcie, w Port-Said i w Dżibuti, nasi podróżni wylądowali na wyspie Cejlon, w głównem mieście Kolombo. Stamtąd udali się do Karnaku, gdzie się znajduje sławna świątynia i klasztor Kelambrum.
Podczas podróży, Robert zawarł bliższą znajomość z Ardaveną i spostrzegł wkrótce, że człowiek ten posiadał zdumiewającą wiedzę i to w różnych kierunkach. Oprócz sanskrytu i innych narzeczy indostańskich, mówił z zadziwiająco czystym akcentem po angielsku, francusku i włosku. Znał również dobrze języki: arabski, perski, chiński, i w każdym z nich czytywał dzieła sławnych autorów w oryginale.
Ku wielkiemu zdziwieniu Roberta, był on także doskonale obeznanym z najważniejszemi odkryciami nowoczesnemi we wszelkich gałęziach nauk. Lecz najbardziej zdumiewającą była lotność jego umysłu, która mu pozwalała z drobnego nieraz szczegółu wysnuwać natychmiast wnioski uzasadnione i niezbite, rozwiązywać z niezwykłą jasnością najzawilsze zagadnienia.
Robert, pomimo swoich dyplomów i wynalazków, czuł się bardzo małym wobec tego szczególnego starca, który zdawał się być chodzącą encyklopedją ludzkiej wiedzy. Był jednak bardzo zadowolonym ze swej wyprawy, która, oprócz swej niezwykłości, zabezpieczyła go i pod względem materialnym, gdyż w dniu wyjazdu z Londynu, Ardavena doręczył mu tytułem zadatku, paczkę banknotów wartości około 2,000 funtów szterlingów[1].
Jedna rzecz go tylko martwiła: oto, że nie zawiadomił swego przyjaciela Ralfa ani o wyjeździe, ani o swem powodzeniu.
Nieraz już zabierał się do napisania do niego — lecz bramin, odgadując myśl jego, odradzał mu to stanowczo.
— Dla naszych przyszłych planów koniecznem jest, aby nikt nie wiedział, gdzie jesteś — mówił — i aby się Tobą wcale nie zajmowano. Każde przedsięwzięcie, o którem ludzie wiedzą, jest już przez pół chybionem! Później dostarczę Ci środków do porozumiewania się z przyjacielem — tymczasem, bądź o niego najzupełniej spokojnym: dobrze mu się dzieje!
Robert nie śmiał być nieposłusznym swemu szczególnemu współpracownikowi, ale przykrą mu była myśl, że Ralf może go mieć za obojętnego niewdzięcznika, lub opłakiwać może zgon jego.
W końcu podróży Ardavena namówił go, aby zamienił suknie europejskie na lekki ubiór indyjski, składający się z kawałka delikatnej tkaniny, długiego na 20 do 30 metrów, który się owija dokoła ciała — oraz lekkiego białego turbanu.
Gdy jeszcze ogolił zarost i głowę, wyglądał jak prawdziwy indus.
Odpocząwszy parę dni po żegludze, podróżni nasi odbywali dalszą drogę na grzbiecie słoni. Urocza to była podróż! Przebywali lasy kwieciste i zacienione, pełne odurzającego zapachu cudnych kwiatów; były w tych puszczach jeziora, okolone świątyniami z różowego marmuru, pełne śnieżystych lotosów, — to znów droga wiodła przez pustynie kamieniste, spalone słońcem, bez śladu roślinności.
Robert w licznych swych podróżach widywał wiele pięknych okolic; nie mogły się one jednak porównać z temi, które obecnie podziwiał. Czuł się pośród tej wspaniałej, bajecznie bujnej przyrody, odmłodzonym i rzeźkim, i ze swawolą chłopięcą zbijał kamieniami z wyniosłych drzew kokosowe orzechy, których łupinami celował potem w małpy, bujające się na ogonach owiniętych wkoło gałęzi i wrzeszczące niemiłosiernie.
Zadziwiała go też podróż, szybka a tak wygodna, jakby oddawna już urządzono i przygotowano wszystko. Gdy przybyli z Kolombo do Karikal, tragarze odnieśli ich w lektyce do pałacu bogatego radży, gdzie znaleźli wszystko przygotowane na swoje przyjęcie. Uczta dla nich była przygotowana w ustronnej sali, lecz oprócz licznej służby, bacznej na każde skinienie, nie widzieli nikogo. To samo powtarzało się przez cały czas dalszej podróży, którą wygody, spokój, przygotowane zawczasu przyjęcia, czyniły jakąś baśnią czarowną.
Nakoniec pewnego popołudnia przybyli do klasztoru w Kelambrum. Potężne jego kopuły wznosiły się ponad otaczające go palmy i magnolje a smukłe wieżyce minaretów odcinały się ostro na czystym lazurze nieba. Przebywszy galerję podziemną, Robert stanął olśniony. Dookoła wielkiego stawu, pokrytego wodnemi kwiatami, stały świątynie i pałace z białego marmuru i czarno-różowego granitu, a niektóre z nich mogły śmiało współzawodniczyć ze sławnemi pomnikami Egiptu. Były tam aleje z dwóch szeregów słoni kamiennych, dźwigających na grzbiecie różne bóstwa, całe lasy kolumn pięknych i delikatnie rzeźbionych.
Darvel zachwycał się temi cudami, a bramin, który mu służył za przewodnika, wprowadził go na olbrzymi dziedziniec, pośrodku którego bił pyszny wodotrysk. Wtem Robert wydał okrzyk zgrozy: na brzegu świętego stawu, w którym bramini myją się kilka razy dziennie, oraz obmywają posągi bożków, około setki ludzi stało lub siedziało w najdziwaczniejszych powykrzywianych postawach. Robert doznał dziwnego ściśnienia serca; sam ten widok był męczarnią dla niego, zdawało mu się, iż jest przeniesiony do piekieł.
— Co to jest? — szepnął — gdzie ja jestem?
— Jestto miejsce, gdzie przebywają fakirzy, skazujący się dobrowolnie na różne próby i męki, aby się przypodobać bóstwu.
Patrz: ten, aby pozostać wiernym ślubowi milczenia, zeszył brzegi warg, pozostawiając tylko mały otwór, którym wciąga przez rurkę nieco polewki z rozgotowanego ryżu. Ten drugi, przed dawnemi laty kazał się przybić za uszy do drzewa. Od tego czasu pień zgrubiał, rozciągając uszy, które wyglądają teraz jak skrzydła nietoperza. Tamten trzymał tak długo ręce złożone w pięści i związane sznurem, aż paznokcie, wciąż rosnąc, przebiły ciało i wyszły wierzchnią stroną ręki. Teraz czołga się na czworakach, jak zwierzę, do swojej miseczki z ryżem!
Robert milczał. Zdawało mu się to wszystko złudzeniem, jakąś straszną zmorą.

Na wierzchu nizkiej kolumny siedział nieruchomo fakir, przerażającej chudości. Zdawał się być zupełnie pozbawionym życia; siwa broda spadała mu aż do
Zdawało mu się to wszystko złudzeniem, jakąś straszną zmorą...
pasa, a we włosach, skłębionych i splątanych, ptaki uwiły sobie gniazdo. Małe złociste jaszczurki przebiegały po jego udach, prześlizgując się między palcami nóg, wyschłemi jak u mumji.

Było tam jeszcze wielu innych pokaleczonych dobrowolnie i zadających sobie tak wymyślne męki, że Robert uczuł zawrót głowy.
— Wyjdźmy stąd, — szepnął — niepodobna patrzeć na to! Jakże możecie zezwalać na podobne okropności?
— Nie mogę temu przeszkodzić — odrzekł bramin. — Utraciłbym wszelką władzę nad tymi, którzy powinni być mi posłuszni, gdybym się sprzeciwił torturom, zadawanym sobie samym przez tych nieszczęśników. Przekonasz się, że i tak zrobiłem już wiele w tym względzie.
— Ależ to jest wprost oburzające!
— Pomówimy o tem później; teraz pokażę ci widok przyjemniejszy od tamtego.
Robert nic nie odpowiedział. Zaczynał trochę żałować, iż zbyt pośpiesznie przyjął propozycję bramina, wskutek czego był zdanym na jego łaskę i niełaskę.
— Kto wie? — mówił do siebie, przypominając sobie różne stare legiendy o zaprzedawaniu duszy djabłu — czy ten szczególny a błyskawicznie szybki sposób, w jaki on mię oponował, nie ma w sobie czegoś nadprzyrodzonego?
I na tę myśl uczuwał dreszcz przestrachu. Przyczem dręczyło go to, że nie był już panem swoich myśli: wiedział o tem, że ten starzec z jasnym, mądrym wzrokiem, czytał w nich jak w otwartej księdze.
To przykre uczucie jednak rozproszyło się wkrótce i Robert powiedział sobie:
— Bezwątpienia Ardavena mówi prawdę, gdyż odczuwam jego niezmierną silę moralną. Otóż muszę uczyć się od niego walczyć w swojej obronie i starać się wynaleźć przyczyny otaczających mię dziwów, na pozór niewytłomaczonych.
Przybyli do ogrodów, otaczających mieszkanie przełożonego braminów. Pałac, któregoby pozazdrościł niejeden miljonowy radża, był okolony ogrodami, pełnemi kwiatów, wody i ciszy. Niezliczone posągi bóstw ożywiały jednostajność zieleni a Robert zauważył z przyjemnością, iż wieża, wyznaczona mu na mieszkanie, była zupełnie odosobniona od reszty budowli; płot z kolczastych kaktusów i akacji odgradzał tę część ogrodu.
— Tu będę zupełnie swobodnym — pomyślał.
Ardavena jednak sprawił mu jeszcze większą radość: po stopniach, wykutych wewnątrz skały, wprowadził go do wysokiej, sklepionej sali z górnem światłem. Było to prawdziwe laboratorjum uczonego, urządzone z nowoczesnym komfortem. Nie brakło tam ani bibljoteki, ani szaf, zapełnionych chemikaljami; stosy elektryczne były całkiem gotowe, a przyległy pokój był urządzony dla dokonywania sekcji i wyłożony całkowicie białym marmurem.
— Tu będziesz mógł pracować, będąc zaopatrzonym we wszystko — rzekł bramin. — Jeśliby zaś czego brakło, to zażądaj tylko, a dostarczę wszystkiego w najkrótszym czasie.
— Czy tu nikt nie mieszkał? — spytał Robert.
— Nie, jesteś pierwszym mieszkańcem tego ustronia. Wszystkie narzędzia są prosto ze składu, żadna butelka lub słój nie był odkorkowany, a książki mają kartki nierozcięte.
Robert cieszył się, jak dziecko, tem urządzeniem bogatem a wykwintnie czystem, zaś radość jego dosięgła szczytu, gdy znalazł cały ładunek książek i fotografji, odnoszących się do Marsa.
— Widzisz, że myślałem o twoich upodobaniach — rzekł Ardavena, — możesz się zajmować czem tylko sam zechcesz i prowadzić swoje doświadczenia w sposób, jaki sam uznasz za najstosowniejszy. Co więcej, nie potrzebujesz się w pracach swoich liczyć ani z czasem, ani z wydatkami. Niewielu uczonych znajduje się w tych warunkach!
Robert odzyskał swój dawny zapał do pracy i marzyć zaczął o wynalazkach, mających zmienić postać świata. Pogrążył się teraz w czytaniu dzieł naukowych, tak bardzo, iż podczas wielu dni następnych niewidywał wcale bramina.
Jak gdyby dla zdobycia jego zaufania ten ostatni zostawiał mu zupełną swobodę. Pozwolił mu wydalać się po za obręb klasztoru, a pyszny słoń wraz z kornakiem był zawsze w pogotowiu do wycieczek w lasy sąsiednie.
Darvel urządził sobie życie nader przyjemnie: miał na swoje rozkazy dwóch służących, Malajczyk, który służył poprzednio w aptece w Singapore, pomagał mu w laboratorjum.
Każdego rana wychodził na przechadzkę po ogrodach, pełnych woni i śpiewu ptaków, a gdy upał się wzmagał, wracał do laboratorjum, skąd wychodził dopiero nad wieczorem, na obiad. Dzień kończył zwykle marzeniami przy świetle księżyca, przeświecającego przez aleje olbrzymich baobabów i tamarynd.
Ardavenę odwiedzał bardzo rzadko, zastając go zwykle przy pisaniu, lub czytaniu w izdebce małej, chłodnej, w której nie było nic więcej oprócz siennika i dzbanka wody. Tam też odnalazł tygrysa Mowdi, z którym był teraz w najlepszej zgodzie. Gdy tylko zwierz ujrzał Roberta, podchodził ku niemu, mrucząc przyjaźnie, a Darvel głaskał jego puszyste, czarno-żółte futro.
Inżynier czuł się tak dobrze w tem spokojnem ustroniu, iż nie żałował wcale świata, którego się wyrzekł dla samotni indyjskiej. Trzeba dodać, iż bramin nie myślał wcale gościowi swemu narzucać praktykowanych przez siebie i swoje otoczenie umartwień. Pożywienie było delikatne i wytworne, łącząc w sobie wykwint europejskiej i miejscowej kuchni.
Brakło mu tylko wiadomości o Ralfie, którego, nie mając bliższej rodziny, pokochał jak brata, — aby się czuć całkiem szczęśliwym. Użalał się na to przed braminem, przechadzając się z nim pewnego dnia w olbrzymiej galerji podziemnej, oświetlonej pochodniami, — a ten zapytał:
— Czy tak wiele ci zależy na tym, aby dowiedzieć się czegoś o Ralfie? Aby mu przesłać wiadomości o sobie?
— O tak! Bardzobym tego pragnął!
Ardavena pomyślał przez chwilę, potem rzekł:
— A więc dobrze! Zaspokoję to pragnienie: nietylko uspokoimy twojego przyjaciela, lecz zobaczysz go własnemi oczami. Niewolno ci jednak odezwać się do niego ani słowem!
Robert bardzo wzruszony, choć trochę niedowierzający, szedł za braminem aż do wysokiej, sklepionej krypty, wspartej na grubych kolumnach. Zdawało mu się, że jest w nawie jakiejś gotyckiej kaplicy; lecz w miejscu ołtarza było tam tylko ogromne zwierciadło.
Dwaj fakirzy zapalili przed niem pochodnie z wonnego wosku i oddalili się cicho.
— Ujrzysz, co widzieć pragniesz — rzekł wówczas bramin — lecz cokolwiekbądź zobaczysz, musisz zachować najgłębsze milczenie, pod karą natychmiastowej i strasznej śmierci; gdyż wprowadzam tu w ruch siły potężne, któremi trudniej kierować, aniżeli parą lub elektrycznością.
Robert zobowiązał się milczeć. Ardavena zaś, ustawiwszy w trójkąt trzy złote trójnogi, napełnione żarzącemi węglami, brał z małej puszki, którą nosił u pasa, szczypty kadzidła i rzucał na węgle. Wkrótce dym gęsty zaciemnił wnętrze krypty.
Płomienne pochodnie przybladły, zwierciadło przysłoniło się mgłą, z której zwolna zaczęły się uwydatniać wyraźniejsze zarysy. Stopniowo zjawisko zrobiło się coraz jaśniejszem i wyrazistszem, podczas kiedy reszta krypty pogrążoną była w ciemności.
Robert zaledwie powstrzymał okrzyk zdumienia. O kilka kroków przed sobą ujrzał Ralfa, robiącego sekcję zwłok jakiegoś ptaka, przy świetle lampy, przepuszczonem przez szklaną banię, pełną wody.
Widział każdy ruch swego przyjaciela, słyszał go mówiącego do siebie, jak miał w zwyczaju.
Po jakiejś chwili do pokoju naturalisty weszła jego matka i przypomniała mu, że już czas na spoczynek. Ralf usłuchał wezwania z kwaśną miną, podniósł się powoli i zaczął się przygotowywać do spania; wreszcie położył się na łóżku i usnął.
Ardavena dotknął ręką czoła Roberta, a młody człowiek, poddając się tajemniczej woli, której nie próbował nawet oprzeć się, znalazł się w mieszkaniu Ralfa, którego rozkład znał dobrze.
Bezwiednie, posłuszny kierującej nim sile wyższej, wszedł do pracowni, znalazł pióro i atrament, i nakreśliwszy kilka wierszy na kawałku papieru, położył go na stoliczku, przy łóżku Ralfa. Chciał coś powiedzieć, lecz Ardavena ruchem ręki nakazał mu milczenie i znów rzucił na węgle nieco kadzidła. Zwierciadło przysłonił, jak za pierwszym razem, dym wonny i gęsty, a gdy się rozwiał, Robert ujrzał piękne i szlachetne rysy Alberty de Teramond, swej dawnej narzeczonej.
Zanim zdołał się opamiętać, uczuł na czole dotknięcie ręki bramina, a za chwilę ujrzał się przed tem samem zwierciadłem. Teraz jednak odbijało ono tylko blade światła pochodni i kolumny sklepienia...




  1. Około 20,000 rubli.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Le Rouge i tłumacza: Kazimiera Wołyńska.