Widma (pierwsze wydanie)
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Widma | |
Data wyd. | 1881 | |
Druk | J. Blumowicz | |
Miejsce wyd. | Wilno | |
Źródło | skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
przez
Nigdy jeszcze żadne drzwi pod słońcem pochlubić się nie mogły tak pięknym odźwiernym, jakim był ten, który od roku 1868 ery naszéj, przez lat dziesięć przeszło, przyozdabiał wnijście do najwspanialszego hotelu miasta Onwilu, — hotelu, noszącego huczną nazwę Wszech-Krajów. Hotel to wspaniały, wnijście nie byle jakie i nazwa szumna. Jednakże wielu z pomiędzy przybywających do hotelu podróżnych, zamiast przypatrywać się krytemu blachą, a wysłanemu asfaltem podjazdowi, marmurowym schodom i zdobiącym je kobiercom i posągom, zatrzymywało wzrok na postaci i twarzy odźwiernego, — wzrok, w którym przez chwilę objawiało się ździwienie pewne, lub nawet zmieszanie. Rządzca hotelu, pan Leonid Igorowicz (czytaj: Lejba syn Icka) Rozenblatt, wytworny młodzieniec, z rzęsiście ufryzowanym czarnym włosem, z turkusowym pierścieniem na palcu i wiecznie towarzyszącym mu zapachem różanego listka, często bardzo z chlubą i rozkoszą słyszał zwrócone ku sobie wyrazy gości:
— Ależ szwajcara macie... no! zkąd-eście go sobie zapisali? Płacicie mu chyba summy bajońskie...
Niekiedy goście dodawali:
— Nie dziw zresztą, że możecie sobie książąt udzielnych na szwajcarów najmować... tęgo ludzi obdzieracie...
Ostatnie przemówienia te, mniejszą niż pierwsze, rozkoszą napawały pana Leonida Igorowicza. Ażeby więc ujmę tę wynagrodzić sobie, a przy tém okazać gościom, jak dalece wyższym się czuje nad wychwalanego przez nich szwajcara, z całéj siły szczupłéj piersi swéj i z wyniosłością największą, na jaką tylko zdobyć się mogła drobna istotka jego, wołać zaczynał:
— Andrzeju Władysławo... aj! jakie to imię! Otocki! Nu! Otocki! czy ty ogłuchał? Otocki!
Wołania te przecież pozostawały wołaniami na puszczy dopóty, aż pan Leonid Igorowicz, zmuszony istotną pilnością sprawy albo żądzą pokazania obecnym, że, bądź co bądź, szwajcar słuchać go musi, zdecydował się wprowadzić w mowę swą małą poprawkę i wołać zaczynał:
— Panie Otocki!
Wtedy przywoływany wychodził z oszklonego pokoiku, zwanego „lożą szwajcara“, albo wracał z pod krytego podjazdu, gdzie z powozów wyjmował pakunki gości, albo jeszcze zbiegał z marmurowych schodów i, stając przed rządzcą, wymawiał:
— Słucham pana!
Obecnym wydawało się wtedy, że to żart, i że wnet, wnet, pan Leonid Igorowicz ukłoni się nizko przed Otockim mówiąc:
— Co wielmożny pan rozkaże? Może kupca na pszenicę nastręczyć?
Rzecz była w tém, że Otocki wyglądał tak, jakby przez całe życie swe siał, zbierał i sprzedawał pszenicę. Szlachcic z dziadów pradziadów, szlachcic rolnik, z rycerską krwią w żyłach patrzał, mu z czoła i oczu, z postawy i ruchów ciała. Czoło to, wysokie, na pierwszy zaraz rzut oka przypominające podgolone czupryny, przerzynały dwie poprzeczne zmarszczki, blizny niby, nie z orężnego przecież boju wyniesione. Z dumnym smutkiem czoła tego zgadzał się dobrze wyraz jego oczu, smutnych także, lecz śmiałych, a niekiedy jak stal na słońcu, błyszczących. Usta za to miał on łagodne, a niewieście ich uśmiechy nawpół kryły się pod ogromnym, białym wąsem, który mu aż na pierś prawie opadał. Włosy jego daleko mniéj były siwe, niż wąsy; przez cerę twarzy przeglądało życie, skąpane naprzód w swobodnych powiewach szerokich pól, a potém w długich, wielkich cierpieniach.
Rosła i silna postać człowieka tego okrytą była obcisłym, do ziemi prawie długim, surdutem z granatowego sukna. Szeroka pierś jego błyszczała galonami i posrebrzanemi guzikami hotelowéj liberyi. Boże wszystkowidzący! Ty jeden tylko wiedziéć możesz, co się z nim działo w chwili, gdy po raz pierwszy przywdziać miał granatowy surdut ów, z posrebrzanemi taśmami i guzikami! O miejsce odźwiernego w hotelu Wszech-Krajów starał się był usilnie i gorliwie, a dla otrzymania go, przez dziesięć dni z rzędu po dwie lub trzy godziny przesiadywał w przedpokoju hrabiego X., który skutecznie zaprotegować go mógł, lecz którego przedpokojowa służba nie oznaczała się zbytnią uprzejmością dla tych, względem których pan jéj miał wielostronne obowiązki. Przed tymi za to, względem których pan jéj żadnych wcale nie miał obowiązków, służba ta czołem niemal o ziemię biła; ci téż do salonów pana hrabiego wchodzili i wychodzili dumni, wielcy, silni; a Otocki w kącie przedpokoju, na stołku lokajskim siedział, bladł bardzo niekiedy, jak stalą wyostrzoną błyskał szarą źrenicą — i czekał. Doczekał się nakoniec. Pan Hrabia przypomniał sobie, że przecież coś tam... dla tego tam... uczynić trzeba; udzielił mu audyencyi, i na karcie wizytowéj skreśliwszy słów kilka, posłał ją właścicielowi hotelu Wszech-Krajów, który nie był wprawdzie ani hrabią, ani księciem, ale nie był téż żadnym tym tam... bo miał miliony, a ochrzcił się święconą wodą (spytajcie go sami: w jakim kościele?) wtedy właśnie, kiedy Otockiego los bierzmował wielkim policzkiem.
Właściciel hotelu Wszech-Krajów rozkazał mu stanąć przed oblicznością swoją, a gdy już stanął, rzekł:
— Pan żądasz zgodzić się u mnie na szwajcara... no, ja nie bardzo z tego kontent, bo w mojéj służbie same porządne ludzie powinni być, a pan zrobiłeś głupstwo, wielkie głupstwo...
— Za pozwoleniem pana! — drżącym głosem zaczął Otocki, ale właściciel hotelu wyprostował się i, z dłonią na marmurowym stoliku złożoną, mowę mu przerwał:
— Kiedy ja gadam, to żadnego „za pozwoleniem” niéma... Kiedy ja gadam, to wszyscy powinni milczéć! sza! i obydwoma uszami słuchać. Pan zrobiłeś głupstwo, pan byłeś waryat, od pana trzeba uciekać, jak od szalonego. No! ale ja jestem dobry człowiek; ja kiedyś byłem w Otoku i dawniejszy dwór pański widziałem; mnie pana trochę szkoda, że pan teraz bez chleba jesteś! I z hrabią Henryczkiem ja w wielkiéj przyjaźni żyję, a on mnie za panem prosi. To już ja pana za szwajcara wezmę i tylko bardzo proszę, żebyś pan o wszystkich głupstwach zapomniał, a o tém tylko pamiętał, że moim służącym jesteś... i wszystko tak robić powinieneś, żeby mnie z tego największa korzyść była...
Otocki ukłonił się. O! cóż to był za ukłon! Kiedy oddawał go, patrzącemu z boku mogłoby się zdawać, że wszystkie kości jego, wszystkie, aż do najdrobniejszéj, buntują się przeciw zadawanemu im gwałtowi i krzyczą z bólu. Ale właściciel hotelu Wszech-Krajów w najmniejsym stopniu nie znał się na niemych krzykach udręczonych kości ludzkich i, gdy Otocki znajdował się już u progu wspaniałego salonu, przywołał go jeszcze przed obliczność swoję.
— Pan Leonid Igorowicz Rozenblatt rozmówi się z panem detalicznie, co do pana obowiązków, a pan będziesz jego słuchał; bo choć on jeszcze bardzo młody, ale on mój kuzyn, i ja każę, żeby wszyscy moi słudzy szanowali go tak, jak gdyby on był ja...
Pod przewodnictwem pana Leonida Igorowicza odbywszy parogodzinną podróż po wspaniałym hotelu, Otocki stanął na koniec u drzwi izdebki, która mieszkaniem jego stać się miała. Ręką, na któréj podówczas nie świecił jeszcze pierścień z turkusem, wskazując mu izdebkę, pan Leonid Igorowicz rzekł:
— Tam jest ubranie wasze... ja te ubranie kazałem tam położyć... niech pan ubierze się i będzie gotów przyjąć gości, co za parę godzin z pociągu przyjadą. Pan już wie wszystko, co i jak robić... ja pana już uczyłem... Niech pan tylko dobrze sobie zapamięta: u nas edukacya powinna pokazywać się we wszystkiém... My tu wszyscy edukowani i dlatego hotel tak idzie, że mój stryj jeszcze jedno skrzydło dobudować chce... A co dla niego znaczy! on taki bogaty! a dlaczego on taki bogaty? dla tego, że edukowany. W teraźniejszym świecie... Jak panu imię?
— Andrzej.
— A imię waszego ojca?
— Władysław.
— W teraźniejszym świecie, Andrzeju Władysławo... aj! jakie to trudne imię!...
— Niech mi pan lepiéj mówi: Otocki!
— Dobrze. Mnie to wszystko jedno... W teraźniejszym świecie, mój panie Otocki, wszystko stoi na edukacyi; bez edukacyi człowiek głupi i nie wié, w którą stronę się obrócić. Ja bardzo szczęśliwy jestem, że mam edukacyą, i bardzo żałuję tych, co jéj nie mają... No, mnie wołają na górę, do stryja! już ja muszę iść, a wy Andrzeju Władysł... aj! jakie to imię! ubierajcie się w naszę liberyę, tylko geszwind! żeby jak goście przyjadą, być... fertig!...
Co pan Leonid Igorowicz rozumiał pod wyrazem edukacya, o tém Otocki dowiedziéć się miał późniéj, teraz zaś, szczęśliwy, że na krótką choćby chwilę samotnym pozostał, obejrzał się po swym kącie.
Kąt ów posiadał po pięć kroków rozległości wzdłuż i wszérz, jedną ścianę szklanną, trzy drewniane i jedno okno, wychodzące na kryty podjazd. Było to raczéj złudzenie okna, gdyż przez dach podjazdu i podtrzymujące go kolumny światło się do niego dostać nie mogło. Że zaś za szklanną ścianą rozpościerała się sień, obszerna i ozdobna, lecz źle oświecona, dla rozproszenia panującéj w izdebce Szwajcara wiecznéj szaréj godziny, palił się w niéj dniem i nocą różek gazu, na czarnym drucie nad biurkiem u okna stojącém zawieszony. Po co w izdebce szwajcara znajdowało się to stare biurko, niezmiernie skromnemi przyrządami do pisania zaopatrzone? wiedział o tém pan Leonid Igorowicz, który je tam umieścić kazał. Zresztą, było tam stołków parę, u ściany szklanéj stał piecyk żelazny, a w kątku najciemniejszym, na żelazném także łóżku, leżał granatowy surdut z błyszczącemi guzami i takaż czapka, oszyta srebrnym galonem.
Otocki podniósł nieco surdut i nagle wypuścił go z rąk, bo dokoła niego powietrze napełniło się szumem, nie tym jednak, który składał się z turkotu i głosów miejskich, lecz toczącym się wysoko nad głowami ludzkiemi, szumem starych drzew, pośród którego, w oddali, w dalekiéj dali, dawał się słyszeć czasem klekot bociana, a czasem śpiew skowronka.
Otocki nie zdziwił się bynajmniéj tém złudzeniem zmysłów, doświadczał go bowiem w każdéj trudnéj do przeżycia chwili oddawna, od czasu, gdy opuścił rodzinny swój Otok, aby udać się w podróż daleką i długą. Z dalekiéj i długiéj podróży, z któréj wrócił przed kilku miesiącami zaledwie, przywiózł on dwa nabytki: mleczną białość ogromnych swych wąsów i lekką niemoc w nodze, co, nie nadwerężając energii jego ruchów, rzucała na nie cień wykwintnéj niedbałości, którą z zadowoleniem zauważył właściciel hotelu Wszech-Krajów, a pan Leonid Igorowicz naśladować postanowił...
Chwila była podobną téj, która następuje po przejściu wielkiéj burzy. Gromy uderzać przestały, chmury przerzedziły się i odsłoniły błękit i słońce; lecz w powietrzu, którego zmącone warstwy nie ułożyły się jeszcze w ład należyty, rojami latają liście, od drzew swych oderwane, doskonałe obrazy rozsypki, sieroctwa i obłędu. Kędy przedtém rosły wspaniałe drzewa, stérczą teraz nagie, zwęglone pnie; góry i wzgórza zamieniły się w głębokie rozdoły, a doliny wydęły się, urosły i szumiącą pianą oblewają upadłe wielkości. Biedne liście latają we wszystkie strony, szukają, nie znajdują, dziwią się, nie rozumieją nic i, spotykając się, szepczą sobie po cichu, że świat się kończy. Jest to jednak nieprawdą; świat wielce oddalonym jest końca swego, a tylko czas i wypadki zorały grunt jego i rzuciły weń zasiew nieznanych przedtém zjawisk.
Otocki był jednym z liści takich. Miał kiedyś wioskę cichą i piękną, z szumiącemi drzewy, klekocącym bocianem i skowronkami, zrywającemi się znad zielonych runi; nie była już ona własnością jego. Posiadał znajomych, przyjaciół i krewnych; — co się teraz z nimi działo? Bujali, jak on, w zmąconém powietrzu, pośród obcych i niepojętych im obrazów, albo, przypadli do ziemi, do saméj ziemi i przylgnęli do niéj mocno, cicho, tak jakby pragnęli, aby świat o nich zapomniał, aby tylko końca swego w pokoju i bezpieczeństwie doczekać mogli. Nadewszystko przecież, nadewszystko Otocki pamiętał o tém, że był kiedyś ojcem, miał jedynego syna, który w czasie nieobecności jego z szybkością nadzwyczajną dokonał z kolei wielu rzeczy: dorósł, w charakterze najniższego kancelisty pracować zaczął w jakiémś rządowém biurze, ożenił się, wpadł w nędzę, dostał suchot i — umarł. Żona jego, a Otockiego synowa, poszła wkrótce w ślady męża. Jeden ze strumieni przez burzę wywołanych, ten mianowicie, który płynął sieroctwem przedwczesném i ubóstwem niespodziewaném, porwał na fale swe dwa te liście bezdomne a słabe — i uniósł je w nieznane krainy.
Otocki rozejrzawszy się dokoła i dowiedziawszy się o wszystkiém, pomyślał, że najrozsądniejszą rzeczą, jaką uczynić mógł, było dobrowolne udanie się w tęż drogę, w którą udał się jedyny syn jego, a z któréj — nie wraca nikt. Wprawdzie trudno mu było zdobyć się na krok ten, gdyż posiadał on wiarę religijną, samobójstwa wzbraniającą. To jednak, czego pragnął, co uważał za wypadek najpomyślniejszy ze wszystkich, jakie go jeszcze na ziemi téj spotkać mogły, przyszło-by może samo przez się, w skutek nadzwyczajnego zniechęcenia do wszech rzeczy ziemskich, które go ogarnęło i odebrało mu tak siłę, jak ochotę bronić się od głodu. Co prawda, nie miał on nawet przebłysku pojęcia o tém, w jaki sposób mógłby i potrafił pracować na kawałek chleba. Otwarcie zeznawał przed sobą, że oprócz siania, zbierania i sprzedawania żyta i pszenicy, to jest tego, co robił przez całe życie, nie umiał robić nic. Jednak ani mu przyszło na myśl zapytać siebie: co z tego będzie? Miał jeszcze o czém przeżyć tydzień, dwa, a potém... o! strumieniu, który na falach swych uniosłeś w krainy nieznane wszystkie bogactwa i ukochania człowieka tego, z czołem zoraném i wąsem, jak śnieg białym, przybywaj!...
Z czołem zoraném i białym wąsem, melancholijnie na pierś opadłym, z twarzą znieruchomiałą i dłońmi, bezwładnie na kolana opuszczonemi, Otocki siedział w najętéj izdebce, zimnéj, mrocznéj i nieustannie, z wyrazistością nigdy przedtém nie bywałą, słyszał dokoła siebie szum starych lip, klonów i topoli. Lipy były rozłożyste i gwarzyły najgłośniéj; klony zaś osypane drobnym, żółtym kwieciem kłaniały się zdala topolom tak połyskującym, jakby je kto był w roztopioném srebrze zanurzył. Jabłonie, grusze, śliwy, rosnące pośród ogrodowych kwadratów, prawiły o czémś ciszéj i skromniéj, a szepty ich, niesione wiatrem, łączyły się w powietrzu ze smutnym szmerem, stojącéj po polach, samotnéj i dzikiéj braci. Wśród szumów tych, które gamą spadów i tonów przerozmaitych toczyły się w powietrzu, kędyś nad strzechą jakąś zapewne, klekotać zaczął bocian i klekotał wciąż, coraz zawzięciéj i doniośléj, a gdy milkł na chwilę, z za drzew i strzech, z nad runi zielonéj, z błękitnego powietrza, dolatywało cichutkie, srebrne dzwonienie skowronka... Otocki wsłuchiwał się w otaczające go szumy i odgłosy, i myślał: gdyby to umrzeć!...
Wtém otworzyły się drzwi, o zamykaniu których ani pomyślał; do izdebki wszedł nieznany mu człowiek i, wymawiając znane niegdyś nazwisko, oddał mu list. Otocki list ten przeczytał i — odżył. Jakby w czarodziejskich, siłodawczych wodach skąpany, począł on od dnia tego ruszać się po świecie, starać się o pracę jakąś, jakąkolwiek, byleby mogła mu udzielić możności życia. Starał się, wypytywał, prosił, kark do ukłonów zginał, tłumił wybuchy głosu, powściągał błyski źrenic, wszystko znosił, na wszystko przystawał, byleby dopiąć celu. Dopiął go nakoniec, zdobył zajęcie i zarobek i — wypuściwszy z rąk surdut liberyjny, runął na stołek, kryjąc w dłoniach twarz, płonącą szkarłatnym rumieńcem.
Nie chciéć przyodziać się w liberyą hotelu Wszech-Krajów był to zapewne przesąd, — przesąd marny i bezpodstawowy, sprzeczny zupełnie z powszechnie znanym axyomatem, że nie suknia zdobi człowieka, ale człowiek suknię. Suknia! cóż? prosta to kwestya barwy i kroju. Rządząc się prawami czystego rozumu, Otocki powinien był ze stoicką obojętnością włożyć na siebie odzież, która z wszelką inną odzieżą różniła się tylko krojem i barwą. Na nieszczęście, o doli lub niedoli człowieka nie sam tylko rozum stanowi, lecz wpływają téż na nie uczucia, przywyknienia i nawet przesądy. Otocki przesądnym był, to pewna; nie unicestwiało to przecież faktu tego, że liberyi hotelu Wszech-Krajów ze wszystkich sił i wszystkiemi władzami istoty swéj włożyć na siebie nie chciał, a niechcenie to sprawiało, iż cierpiał bardzo. Cierpiał tak bardzo, że tuż, tuż zerwać się już miał ze stołka, udać się do pana Leonida Igorowicza i oświadczyć, że zrzeka się miejsca, o które starał się był jednak tak długo i tak gorliwie; gdy... drżąca dłoń jego, przesuwając się po piersi wzdętéj czemś nakształt łkania, dotknęła szeleszczącego przedmiotu jakiegoś, znajdującego się w kieszeni wytartego surduta. Szybko, gwałtownie niemal, wyjął on z kieszeni szeleszczący ten przedmiot. Był to list, ten sam, który oddano mu wtedy, gdy, w zimnéj i mrocznéj izdebce siedząc, wsłuchiwał się w czarodziejski śpiew swéj przeszłości i myślał o udaniu się w bezpowrotną drogę. I teraz także otworzył list ten i od początku do końca przeczytał, co następuje:
„Szanowny panie Andrzeju!
„Nie jest zapewne panu niewiadomém, że syn jego, umierając, pozostawił dwuletnią córeczkę, którą w rok potém Pan Bóg pozbawił téż matki. Przez pamięć na dalekie pokrewieństwo, które łączy mię z kochanym panem Andrzejem, i przez litość nad biedną sierotą, wzięłam dziecię do domu mego, gdzie téż dotąd przebywa, hodując się wspólnie z dziećmi memi. Nie jestem jednak wcale bogatą, mam troje dzieci własnych, a ostatnie czasy zrujnowały mię majątkowo i zarazem pozbawiły opieki męzkiéj. Dowiedziawszy się więc o powrocie szanownego pana Andrzeja z podróży, postanowiłam zapytać: czy nie zechciałby pan wziąć wnuczki swéj do siebie? ja bowiem z trudnością mogłabym ją nadal utrzymywać; co zaś do wychowania, to już za nic nie ręczę i nic nie przyrzekam. Jeżeli pan przychylisz się do prośby mojéj, postaram się, aby któś, godny zaufania, odwiózł dziecko do Onwilu. Lusia ma teraz lat sześć i jest nadzwyczaj podobna do ojcia[1] swego, któregośmy wszyscy tu znali i żałowali bardzo. Biedak, porządnego wychowania, w nieobecności pana, nie otrzymawszy, pracował, jak mógł i umiał, ale żony i dziecka przyzwoicie utrzymać nie mogąc, zapracował się i zagryzł w bardzo młodym wieku. Synowa pańska była dobrą i ładną kobietą, ale słabowitą téż, delikatną i — do niczego. Lusia jest prawdziwie dzieckiem nieszczęścia i tylko w szanownym panu można pokładać nadzieję, że los jéj uczynisz lepszym, niż był ten, który zgnębił biednych jéj rodziców“.
Nadzieję! w nim tylko mała wnuczka jego pokładać mogła nadzieję uniknięcia złéj doli! w niéj tylko spoczywała nadzieja jego — posiadania jeszcze w życiu tém jakiéjś nadziei!
Zerwał się ze stołka i pochwycił w obie ręce surdut liberyjny. Ubierał się prędko, prędko, zapinał u piersi srebrne guziki, prostował i wykładał u szyi kołnierz, oszyty galonem; a choć na czoło jego, bardzo blade, wystąpiło kilka kropel potu, choć czuł, że skóra jego przy zetknięciu się z granatowém suknem drga mu i boli od stóp do głowy, — na ustach jego, pod wąsem białym, przewijał się uśmiech, a szare źrenice błyszczały jak stal.
W téj chwili zastukano do szklanych drzwi izdebki i głos kobiecy zawołał:
— Panie Andrzeju! panie Andrzeju! Lusię przywieźli! przyprowadziłam ją panu!
Wtedy, rosły i barczysty człowiek ten, jak w futerale zamknięty w obcisłym, do ziemi prawie długim, surducie, z młodzieńczą żywością rzucił się ku drzwiom i, porwawszy w ramiona szczupłe, ubogo ubrane, dziecię, wniósł je do izdebki. Tu, bladą twarz dziewczynki wysuwając pod światło gazowego różka, chciwy wzrok zatapiał w nią przez chwilę i śmiał się głośno, serdecznie, z całéj piersi. Potém zaczął całować dziewczynkę w usta, oczy, włosy i mówić przytém nie wiedziéć co, słowa jakieś bez sensu, ni związku.
— Po Romku moim! — szeptał, — po biednym moim!... biorę... biorę... zobaczysz, jakim będę dla dziecka twego! Żebym ją znał, tobym wiedział, czy to maleństwo podobne do matki!... Oczy Romka i moje, bo my z sobą byliśmy podobni!... Dziadunio! oho! dziadunio! dam ja tobie mała, za to, że mię starym dziadem robisz!... Co? możeś się zlękła?... oj ty robaczku! promyku łaski Bożéj, spadły na ciemną drogę moję!
Tu, cisnąc małą do piersi, z wielkim wybuchem głosu, zawołał:
— Jedyna moja!
Takiém było zainstalowanie się Otockiego w hotelu Wszech-Krajów. Małą Lusię przecież gdzieindziéj ulokował, nie podobna bowiem było, aby dziewczynka mieszkać mogła w hotelu, w oszklonéj i wiecznie mrocznéj izdebce dziadka Szwajcara.
Kobieta, która przyprowadziła Lusię do dziadka i w krótkiéj rozmowie umówiła się z nim, że w zamian małéj oznaczonéj opłaty utrzymywać ją i hodować w domu swoim będzie, była panią Anielą Marcellową Ryżyńską, żoną kancellisty, pracującego w jedném z biur rządowych, a za pracę swą otrzymującego w dwudziestym dniu każdego miesiąca rubli srebrem dwadzieścia.
Średniego wzrostu i silnéj budowy ciała, nieodznaczającéj się zbytnią niezgrabnością, ani téż żadnym szczególnym wdziękiem, w skromnéj czarnéj sukni, przez oszczędność zapewne przywązkiéj i przykrótkiéj, w futerku z wytartém nieco pokryciem i zrudziałym kołnierzem, w kapeluszu czarnym, oprócz czarnéj téż woalki nie posiadającym cienia ozdób żadnych, pani Aniela przebiegała często ulice ludnego miasta, przez nikogo nie spostrzegana, bo najmniéjszą cechą wyłączności jakiéjkolwiek uwagi niczyjéj na siebie nie zwracająca. Aby zwrócić na siebie uwagę ludzką, musiałaby ona chyba gwałtownie komu w drogę wleźć, z okna trzeciego piętra na ulicę spaść, albo być przejechaną. Inaczéj, nikt wyróżnić nie mógł skromnéj téj, niepięknéj, ubogiéj, a zawsze czegoś śpieszącéj się, śmiertelniczki, z pomiędzy tłumu śmiertelników, zupełnie podobnemi cechami obdarzonych. Jednak, kto-by chciał i umiał spostrzegać, ten w powierzchowności jéj spostrzedz mógł cechy pewne, jéj tylko właściwe, i nawet chwili, zastanowienia godne. Twarz jéj była okrągła, pełna i silnie rumiana, co czyniło ją młodszą, niż była istotnie, miała bowiem lat trzydzieści kilka, a dwudziestoletni koloryt cery. Lecz, na tle właśnie zdrowych i silnych rumieńców tych, w szczególny sposób uderzały wzrok patrzącego trzy głębokie bruzdy, poprzecznie przerzynające czoło i rój drobnych zmarszczek, które w różnych kierunkach okalały oczy. Sprzeczność to była, która na twarz tę kładła dwa różne piętna: zdrowia i życia z jednéj strony, z drugiéj — cierpienia. Cierpienie zaś znajdowało się w téj odmianie swojéj, która nosi nazwę — troski. Nie był to żaden ból serdeczny, ani żadna tęsknota, ani żaden subtelny jad goryczy lub zwątpienia; była to troska powszednia, pozioma, lecz dawna snadź i nieustanna. Troska ta téż sprawiała, że oczy pani Anieli, błękitne jak niebo i, zda się, tylko stworzone, aby wznosić się ku niebieskim wysokościom, dziwnie były ruchliwe i niespokojne. Jeżeli prawdą jest, że dusze ludzkie przemawiają przez oczy, to dusza pani Anieli wołała ciągle: „o! jakże mi pilno! jakże wiele mam do zrobienia! co ja pocznę! jak ja sobie poradzę!“ A gdy takie wykrzyki wydobywały się z duszy jéj przez błękitne, niespokojne oczy, usta jej, niezbyt kształtne, uśmiechały się do ludzi, z którymi rozmawiała, uśmiechem zbyt szerokim, lecz w którym ukazywały się dwa rzędy białych jak perły zębów. Czasem, gdy uśmiechała się w ten sposób, nie wiedziéć dla czego, w téjże chwili do oczu jej nabiegały łzy. Miałażby rozstrojone nerwy lub może taki na dnie serca gruby pokład smutku, że zeń co chwila, bez jéj o tém wiedzy, podnosiła się wilgotna para i na mgnienie oka okrywała źrenice jéj szklistą obsłoną? Niewiadomo. I o tém również wspomniéć warto, że ręce pani Anieli były czerwieńsze jeszcze od jéj twarzy, zgrubiałe, spracowane, wyraźnie zdradzające bardzo rozległe a ciągłe stosunki z rądlami, balią, miotłą, igłą. Rąk tych nie okrywał żaden cień rękawiczek nigdy, ani w mrozy, ani w niedziele.
Tak wyglądała kobiéta, która, małą Lusię prowadząc za rękę, wraz z nią przebyła parę ludnych ulic, weszła w głęboką, sklepioną bramę, bardzo staréj i bardzo wysokiéj, na żółty kolor pomalowanéj kamienicy, i wspinać się zaczęła na wązkie, źle oświetlone, brudne wschody. Długa to była wędrówka. Na pierwsze i na drugie piętro wbiegły obie szybko i z łatwąścią przebywając trzecie, kobiéta zwolniła kroku; u początku czwartego dziecko stanęło zdyszane i zarumienione od zmęczenia.
— Co? już zmęczyłaś się! — zaśmiała się pani Aniela, — nie bardzo widać silną jesteś... mój Julek, jak był w twoim wieku, to dwieście razy na dzień wlatywał na te same wschody i zlatywał z nich. Chcesz odpocząć? E! niéma czasu odpoczywać! moi tam gdzieś bez obiadu siedzą...
Schyliła się, pochwyciła dziewczynkę w ramiona, i z ciężarem tym przebywszy jeszcze ze trzydzieści wschodów, stanęła przede drzwiami, których liczne szczeliny zapełnione były pakułą i obite skrawkami sukna. Zasapana, czerwieńsza jeszcze, niż zwykle, postawiła dziecko na ziemi i weszła do mieszkania, wołając za[2] idącą za nią dziewczynkę:
— Chodź! chodź! chodź! chodź!
Wołanie to było pieszczotliwe i wesołe.
Przez malutką kuchenkę, w któréj nie było w téj chwili ognia, weszły do pokoiku ze ścianami pomalowanemi na brzydki żółty kolor, z trochą starych i bardzo tanich mebli i jedném oknem, wychodzącém na ulicę, a raczéj wznosącém się nad nią o całą wysokość czterech pięter. Tu pani Aniela zdjęła kapelusz, z pod którego ukazały się bujne włosy płowo-rudego koloru, gładko nad czołem przyczesane, a z tyłu głowy w jeden wielki warkocz zwinięte, i schyliwszy się ku Lusi, rozebrała ją z szaréj i niedość ciepłéj zimowéj odzieży. Czyniąc to, rzuciła pytanie:
— Dawno tu już jesteś, Marcelli?
Siedzący u okna mężczyzna odpowiedział:
— Jak zwykle... wyszedłem z biura punkt o trzeciéj.
Schylona wciąż nad dziewczynką, starannie zawiązując na szyi jéj ciepłą chusteczkę, zapytała jeszcze:
— Czy bardzo jesteś głodny?
— Ej nie, — odpowiedział, — tylko myślę, że nie będę już miał czasu zasnąć trochę przed pójściem do biura.
— Oho! — zawołała, prostując się — jeszcze czego! żebyś i tego nawet odpoczynku nie miał! Spóźniłam się dziś z obiadem, to prawda... trzebaż było temu biedakowi wnuczkę pokazać, ale nic to! zaraz nakryję i podam! szach mach! zjesz i zaśniesz jeszcze sobie! Julek! Julek!
Na ten ostatni wykrzyk, z przyległéj izdebki wyszedł chłopak w gimnazyalnym mundurku, niewiele więcéj nad lat dziesięć mieć mogący, z podartą książką w ręku.
— Patrzaj! — rzekła doń pani Aniela — oto panna Ludwika Otocka, wnuczka pana Andrzeja, który tu u nas bywa. Nazywa się Lusia. Dziś zrana, kiedyś był w szkole, przyjechała ze wsi. Mieszkać będzie u nas. Proszę być dla niéj grzecznym, zabawić ją i pomódz, aby rozgościła się w domu.
Stanowczym i urywanym tonem dowódzcy rozkazy te wydawszy, zakrzątnęła się około nakrywania do obiadu małego stołu, przed rozłożystą, starą jak świat, kanapą stojącego. Robiła wszystko z nadzwyczajnym pośpiechem i zajęciem, możnaby powiedziéć — z zapałem. Obiad, składający się z rosołu i kawałka gotowanego mięsa, stał gotowy w kuchennym piecyku. Przyniosła go w wyszczerbionéj wazie, którą na stole postawiwszy, ukroiła cztery porcye razowego chleba, rozdzieliła mięso na cztery części i zawołała:
— Proszę na obiad!
Mężczyzna, siedzący dotąd pod oknem, wstał i powoli zbliżył się do stołu. Był to człowiek, wyglądający na lat czterdzieści, średniego wzrostu, szczupły, z długą, bladą twarzą, otoczoną krótko przystrzyżonemi włosami i pozbawioną wszelkiego zarostu. Twarz ta, połyskująca od niezmiernie starannego wygolenia, uderzała szczególną sztywnością rysów i wyrazu. Piwne, głęboko osadzone, oczy jego, przesuwały się z przedmiotu na przedmiot leniwie i obojętnie; wązkie i blade wargi obu kątami zwisały w dół, co nadawało im wyraz nieméj goryczy i wytwarzało na policzkach dwie głębokie i suche fałdy.
Z tą martwotą i suchością powierzchności całéj w szczególny sposób sprzeczała się chciwość, z jaką pan Marcelli zabrał się do jedzenia. Jadł prędko i łakomie, a jednak niewiele, bo wkrótce odsunął od siebie talerz, na którym znajdowało się jeszcze sporo zupy i mięsa. Znać w nim było człowieka zgłodzonego, lecz któremu niezdrowie i zmęczenie pozwalało lada okruszyną głód zaspokoić. Pani Aniela podniosła twarz z nad talerza i niespokojnie na męża spojrzała.
— Dla czego przestałeś jeść, Marcelli? — zapytała. — Mój Boże! jakże można jeść tak mało, pracując tak wiele! Czy ci nie smakuje? czy może... nieprzyjemność jaką dziś miałeś?...
Ryżyński uczynił powolny ruch ręką.
— Co tam! — rzekł. — Ile chcę, tyle jem. Więcéj nie chcę.
Mówił suchym i przytłumionym głosem. Pani Aniela patrzała nań coraz niespokojniéj.
— Cóż? — zaczęła — pewnie znowu ten powiedział ci co przykrego? Może ci więcéj jeszcze, niż zawsze, roboty nadawali? Miałeś nieprzyjemność jakąś... już ja to widzę...
Energiczniéj nieco, niż przedtém, Ryżyński zaprzeczył:
— Ej nie! nic dziś nie stało się nowego. Po co masz martwić się daremnie! jak wczoraj, tak dziś, tak jutro... Co było, to jest, a co jest, to będzie!... i koniec!...
— No, no! — uspokojona już nieco odrzekła pani Aniela — żeby tylko gorzéj nie było... żeby nie gorzéj...
— Otóż to! — dokończył Ryżyński, a gdy wymawiał krótki ten wyraz, kąty ust jego drgnęły, a w głębi leniwych i ostygłych źrenic zamigotało smutne i trwożne światełko.
Na tych kilku zamienionych słowach ograniczyła się cała przyobiednia rozmowa. Lusia i Julek nie mówili nic, tylko od chwili do chwili ciekawie spoglądali na siebie.
Ze zwykłą szybkością i energią ruchów, pani Aniela wstała od stołu i, podjąwszy wysoko, a białym fartuchem starannie osłoniwszy czarną swą suknię, gorliwie zajęła się w kuchence myciem i wycieraniem talerzy, garnków i rądli; pan Marcelli zaś powoli wsunął się do przyległego pokoiku, gdzie zdjął surdut z pozłacanemi guzikami, włożył natomiast szlafrok, spuścił u okna płócienną roletę i położył się na jedném z dwu łóżek, zapełniających sobą cały prawie pokoik. Po chwili usypiał już głęboko, a delikatny, zmięty profil twarzy jego, żółtawą bladością odbijający od białych poduszek, wydawał się we śnie bardziéj jeszcze zmęczonym i martwym. Pani Aniela szybko i na palcach przebiegła bawialną izdebkę, cichutko przymknęła drzwi sypialnego pokoju i, zwracając się ku dzieciom z palcem do ust przyłożonym, szepnęła:
— Cicho dzieci! cicho! nie obudźcie go czasem.
Potém przez czas jakiś jeszcze brząkała w kuchence talerzami i garnkami; przysiadłszy na ziemi, czyściła krédą samowar; narzuciwszy chustkę na głowę i plecy, wybiegła z mieszkania i wróciła wkrótce z dzbankiem pełnym wody w jednéj ręce, a koszyczkiem z bułkami w drugiéj; samowar wyczyściwszy, dzbanek z wodą i bułki umieściła na stojącym u okna tapczanie, odetchnęła głęboko, przymknęła powieki i w mgnieniu oka, z głową wspartą o twardy skraj okna, usnęła. Był to widocznie sen na prędce, ogarniający ją nieprzezwyciężenie, sen, któremu uległa bez namysłu i pomimo woli. Za poduszkę służył jéj, zwinięty z tyłu głowy, złocisto-rudy warkocz.
W małém mieszkanku, w tém gnieździe ubogiém i tak wysoko wzniesioném, iż zdawało się ono być bliższém chmurnego nieba, niż błotnistéj ziemi, zapanowała wtedy cisza głęboka. Ciszę tę mącił tylko monotonny, głośny oddech dwojga uśpionych ludzi, chrapliwy tentent wiszącego na ścianie zegara z bukietem róż na starém obliczu, albo kędyś w dole, w głębokim dole, toczący się, do grzmotu głuchego podobny, turkot, lub przeciągłym jękiem strzelający w górę oderwany dźwięk katarynki. W ciszy téj, na dwóch wysokich krzesłach, spłowiałym perkalem obitych, siedzieli u okna Julek i Lusia, milcząc i z kolei patrząc to na siebie, to na okno, powlekające się zwolna szarą zasłoną zmroku. Chłopiec był ładny, smukły, z bladawą, ściągłą twarzą, okrytą wyrazem znudzenia i niezadowolenia, właściwym mu snadź, a zwiększonym przez to, że gęste ciemne włosy jego były w szczególny sposób rozczochrane; nieład zaś ten, w uczesaniu jego zachodzący, zwiększał on jeszcze co chwila niecierpliwemi i znudzenie wyrażającemi gestami. Dziewczynka, przeciwnie, zachowywała się bardzo spokojnie. Miała ona włosy jasne jak len, a oczy duże, ciemne, z czarną brwią i rzęsą. W oczach i w zarysie bladawych ust wnuczki szwajcara spoczywała, dziwna w jéj wieku zaduma. Nie była strwożoną znalezieniem się wśród miejsc i osób obcych; zdawało się tylko, że myślała nad czémś chmurnie a spokojnie.
Chłopiec pierwszy przerwał milczenie.
— Cóż? — zapytał — ze wsi przyjechałaś? cóż tam na wsi? Jak to wygląda?
— Alboż sam nie widziałeś? — odpowiedziała z cicha, lecz śmiało.
— Żebym widział, tobym nie pytał. Co ja widział? Żółte ściany i koniec. Czy i na wsi są takie żółte ściany?
Tu rzucił ręką, wskazując brzydkie, monotonne, żółte, jak ośrodek jaja, ściany rodzicielskiéj bawialni.
Dziewczynka spojrzała dokoła i odrzekła:
— Nie! Takich ścian tam nie ma.
— A cóż jest?
Z powagą i niezmąconym spokojem wyliczać zaczęła:
— Drzewa, takie zielone... ptaki, kwiaty, żyto, kury, indyki takie wielkie, koty... wszystko!
— Patrz! patrz! — rzekł Julek — to tam dużo ładnych i ciekawych jest rzeczy! Szczęśliwa jesteś, żeś to wszystko widziała.
Dziewczynka wymówiła krótkim i dziwnie suchym tonem:
— Nie!
— Co? nie? — zapytał Julek.
— Ja nie jestem szczęśliwą! — odpowiedziała.
— A dla czegoż to? Przecież do klas nie chodzisz i na takie żółte ściany od urodzenia swego, tak jak ja, nie patrzałaś! To i czemu nie jesteś szczęśliwą?
— Ot, zwyczajnie, — rzekła — sierota i koniec.
— No! matki i ojca nie masz, już słyszałem o tém. Z dziatkiem dziś się poznałaś i zdaje się, że nie wielką będziesz miała z niego pociechę. Stary, będzie na ciebie pewno gdérał. Ale zawsze... czemuś nie była szczęśliwą? Czy źle obchodzili się z tobą?
— Nie! — odpowiedziała ze zwykłym spokojem.
— No, to cóż?
— Nic... tak jakoś... — szepnęła.
— Cóż to znaczy: tak jakoś?
Wzruszyła zwolna ramionami.
— Czy ja wiem? Wszyscy poumierali, wszyscy cudzy, nikt nie pokochał nigdy, nikt nie pożałował i... koniec.
— E! — rzekł Julek — kaprysisz! Co ci tam złego? Ot mnie bieda i bieda! odkąd urodziłem się, zawsze to samo i to samo. Ojciec biédę klepie, matka biédę klepie i ja klepać muszę.
— A czemuż to tak? — zapytała Lusia.
— Ot czemu? Wiadomo. Ojciec jest urzędnikiem kancelistą, dwadzieścia rubli na miesiąc bierze, a wiesz ty, że to wielka bieda. Ale toby jeszcze nic, żeby jaka nadzieja była, że człowiekowi lepiéj kiedy będzie. Gdzie tam! Czy ty wiesz, że gdyby ojciec gwiazdy z nieba zdejmował, gdyby zapracował się na śmierć, toby nic z tego nie przybyło. Co było, to jest, co jest, to będzie...
Lusia przerwała:
— Twój tatko tak przy obiedzie mówił...
— A mówił. On to zawsze mówi i ja nauczyłem się mówić. Żółte ściany były, żółte ściany są i żółte ściany będą.
Przy tych słowach, obie ręce podniósł ku głowie i do niepodobieństwa zczochrał swe włosy, przyczém pełne nienawiści spojrzenia rzucał na ściany bawialnéj izdebki, do których wyraźnie uczuwał głęboką i niemilknącą nigdy antypatyę.
— A dla czegoż to tak? — zapytała znowu Lusia.
— Albo ja wiem? — odpowiedział — albo mnie kiedy ktokolwiek co wytłómaczy? rozpowie?... gdzie tam! Ojca nigdy w domu nie ma, a jak przyjdzie, to taki zmęczony, że tylko zjé i spa idzie; mama zawsze zajęta i, jak się o co spytam, to mówi, że czasu nie ma, albo że sama nie wié... bo pewno nie wié. Ja chciałbym o wielu rzeczach wiedziéć: co to? jak to? po co? zkąd? ale dowiedziéć się ani sposobu. Nuda tylko, biéda i po wszystkiém.
— I koniec! — zawtórowała Lusia.
W czasie, gdy Julek wynurzał przed nią dolegliwości swe, w sposób, zdradzający wczesną dojrzałość, a może i wczesne nadwiędnięcie dziecięcéj jego istoty, ona myślała zapewne o własnych przebytych biedach i, jak mała papużka, zmieniająca tylko ton podanego sobie wyrazu, wymówiła:
— I koniec!
Jakby dla rozweselenia, biadającéj téj u szarego okna, pary malutkich ludzi, nad zdobny w bukiet z róż cyferblat starego zegara wyskoczył szary ptak sporéj wielkości i, z łoskotem uderzając blaszanemi skrzydły, w ciszę i zmrok, napełniające pokoiki, rzucił pięć razy powtórzony okrzyk:
— Kuku! kuku!
Stary zegar posiadał nietylko wesoły bukiet róż, ale weselszą odeń kukułkę, która co godzina przyzywała pomiędzy żółte ściany, te śmiertelne nieprzyjaciółki Julka, świetlaną wiosnę, tę dotychczasową serdeczną przyjaciółkę Lusi. To téż po raz pierwszy, odkąd tu weszła, dziewczynka uczyniła ruch żywy i prawdziwie dziecięcy. Zerwała się z krzesła, klasnęła w dłonie i z głośnym okrzykiem:
— Kukawka! kukawka!
Rzuciła się ku zegarowi, wyciągając doń obie ręce. Niestety! czarowne zjawisko, po wygłoszeniu piątéj z południa godziny, zapadło szybko w niewidzialne głębie zegara; Lusia w mgnieniu oka téż ochłonęła z doświadczonego wrażenia i, poważna znowu, z rękoma wsuniętemi w rękawy sukni, usiadła na uprzedniém miéjscu.
W kuchence, zbudzona przez kukułkę i wykrzyk Lusi, pani Aniela zerwała się z tapczana, przelękniona tém, że spała tak długo i, zgarniając obiema dłońmi rozrzucony we śnie warkocz, a przecierając senne jeszcze oczy, wołała:
— Julku! czy ojciec śpi jeszcze? Julku! samowar nastaw! prędzéj tylko! Mój Boże, jakżem ja zaspała! Ojciec już nie będzie miał czasu przed wyjściem do biura porządnie wypić herbaty!
Żywa bardzo, choć ciężka nieco, z wyrazem niepokoju i zakłopotania na czerwieńszéj, niż kiedy, twarzy, przebiegła bawialnią, wszedłszy do sypialnego pokoiku, na palcach, z ostrożnością niezmierną, zbliżyła się do łóżka, na którém snem kamiennym usypiał pan Marcelli, i dłoń swą na czole jego położyła. Rzecz szczególna! ręka jéj zgrubiała, ciężka, powleczona skórą czerwoną i szorstką, dziwnie miękko, łagodnie, pieszczotliwie nawet spoczęła na bladém, suchém i mnóstwem drobnych zmarszczek okrytém czole mężczyzny. Być może, iż dobroczynne złudzenie sprawiło, że cofnął się on w téj półsennéj chwili ku najmłodszym swym latom, że zdało mu się, iż w ojcowskiéj zagrodzie czoła jego dotyka młoda gałązka brzozy, lub skrzydło białego motyla; bo otworzył oczy pełne blasku i życia, a kąty ust jego podniosły się i zarysowały uśmiech wesoły. Z tym wyrazem na twarzy, pan Marcelli wydawał się innym wcale, niż zwykle, człowiekiem. Możnaby powiedziéć, że istotna natura jego na mgnienie oka wyjrzała z za maski, którą szczelnie, szczelnie przykleił do niéj los. Trwało to przecież krótko.
— Piąta już biła, Marcelli; za pół godziny... do biura — rzekła pani Aniela, a jakkolwiek mówiła to cichym głosem i z tym uśmiechem, który u niéj, pośród warg zbyt szerokich, grubych, odsłaniał dwa rzędy zębów, pięknych jak perły; jakkolwiek, mówiąc to, przesuwała dłoń swą po włosach jego ruchem matki raczéj, niż żony lub kochanki; na twarz pana Marcellego spadła znowu maska sztywna, sucha, pomarszczona na czole, a na policzkach od starannego wygolenia lśniąca. Obie splecione dłonie położył na głowie, szklannym wzrokiem wpatrzył się w przestrzeń i tak pozostał przez chwilę, całą postawą swoją i całym wyrazem twarzy zdając się bezustannie, monotonnie powtarzać:
— Co było, to jest, co jest, to będzie!
Mniéj, niż w godzinę potém, po wypiciu herbaty, do któréj pani Aniela podała chleb razowy, bułki i mleko, pan Marcelli włożył na siebie surdut swój z pozłacanemi guzikami i zielonym aksamitnym kołnierzem, a wziąwszy w rękę czapkę, na któréj mdło świeciła srebrna gwiazdka zwrócił się do Julka:
— Jakże tam idzie ci w szkołach? — zapytał.
— Jak zwykle, ojcze! — odparł chłopak — dobrze jakoś!
— Dobrze? to dzięki Bogu! — rzekł kancelista i chudą bladą ręką swą przeciągnął parę razy po główce dziecka.
— Ucz się, ucz się! — dodał. Otworzył usta, jakby do téj lakonicznéj rady czy nauki coś jeszcze dodać pragnął. Lecz, bądź to przez odzwyczajenie się od mówienia, bądź przez pośpiech, bądź, że myśli, które miał w głowie, mąciły się, w skutek rzadkiego porządkowania ich i wyrażania, nie powiedział nic więcéj, tylko, powtarzając wyraz: ucz się, ucz się, — mieszkanie opuścił.
Po odejściu męża, pani Aniela znowu przez czas jakiś brząkała w kuchence naczyniem, które myła i porządkowała; po czém przyniosła do bawialnéj izdebki kosz z bielizną i, usiadłszy przy małéj lampie, zabrała się do szycia i naprawiania mężowskiéj, synowskiéj, a może i swojéj odzieży. Przed rozpoczęciem jednak roboty swéj, spojrzała przez ramię na syna i krótkim rozkazującym głosem dowódzcy, jakim zwykła była przemawiać, zawołała:
— Julek! ucz się!
Chłopak wziął kilka podartych książczyn i, usiadłszy przy matczynéj lampce, gorliwie, półgłosem uczyć się zaczął. Lusia siedziała na swém wysokiém krześle, przy oknie, w uprzedniéj postawie, z rękoma wsuniętemi w rękawy sukni. Zamyślonym swym, chmurnym nieco wzrokiem patrzała ona na żółte ściany, niby czarną podartą krepą, osnute lekkiemi cieniami, — na mosiężne wahadło zegara, które jak złota iskra miarowo błyskało to z jednéj strony dwu grubych czarnych sznurów, to z drugiéj, — na kółko świetlane, które prostopadle nad lampką, pośród sufitu, naśladowało bladą tarczę miesiąca, — na panią Anielę nakoniec, która, w kilka chwil po wzięciu do rąk roboty, tak w niéj całą duszę swą utopiła, iż zniknęła ona całkiem z jéj twarzy. Ze zmarszczoném czołem i przygarbionemi plecami, z oddętemi wargami i okiem szklistém, w którém nie było śladu żadnéj myśli, kobieta szyła, cerowała, łatała, od czasu do czasu tylko wzdychając ze zmęczenia, czysto mechanicznie, albo z zakłopotaniem kręcąc głową, gdy dwa kawałki płótna zejść się z sobą nie chciały, albo dziura jakaś była tak wielką, że zasnucie jéj nićmi przedstawiało niezwykłe trudności. Parę razy, w celu poprawienia warkocza, który osunął się i grubym złotym wężem spłynął na przygarbione jéj plecy, podniosła głowę i zawołała:
— Julek! ucz się!
Julek prostował się, a głos jego, który był przycichł na chwilę, znowu brzmiéć zaczynał w cichéj izdebce, podobny do monotonnego brzęczenia pszczoły. O Lusi pani Aniela zdawała się zapominać. Dziewczynka nie zbliżała się do niéj, ani ona jéj nie przyzywała ku sobie, i wtedy dopiéro, kiedy kukawka, załopotawszy skrzydłami nad cyferblatem zegara, po razy dziesięć, z nieścignionéj zda się oddali, przywołała wiosnę, zieleń i wesołość, pani Aniela zerwała się z siedzenia, pośpiesznie do kosza złożyła robotę i zawołała:
— Dzieci! spać!
I zaczęła słać pościel, naprzód na dwóch łóżkach w sypialni, potém na kanapie w bawialnéj izdebce i na tapczanie w kuchence.
W kilka chwil późniéj, zajętą już była czyszczeniem skromnéj sukienki Lusi i owijaniem w małe papierki posrebrzanych guzików u mundurka syna, ażeby nie niszczyły się przez noc.
— Julek! zmów pacierz! — zawołała.
Chłopak upadł na kolana przed tapczanikiem swym, z takiém zniecierpliwieniem, że aż zatrzęsła się podłoga kuchenki.
— A ty moje dziecko? czy umiesz pacierz?
— Umiem! — odpowiedziała Lusia.
— No! to zmówże go zaraz.
I dziewczynka uklękła także przed wysoką, rozłożystą kanapą, splotła u piersi małe ręce, a czarne, zamyślone oczy wzniosła wysoko, tam, kędy żółta ściana łączyła się z opylonym sufitem. I dziwna rzecz! teraz dopiéro kilka drgnień nerwowych przebiegło drobne, piękne jéj rysy i strumień łez popłynął z oczu. Był to przecież płacz cichy, tak cichy, że pani Aniela nie dosłyszała go, ani spostrzegła, tém bardziéj, że usłyszawszy na wschodach męzkie kroki, otwierała z pośpiechem drzwi mieszkania, aby na godzinę przed północą wracający z biura mąż jéj ani chwili nie czekał przede drzwiami. Troskliwość ta zbyteczną nie była. Pan Marcelli bywał w porze téj więcéj, niż kiedy, zmęczonym i zmartwiałym. I nie dziw! Do sześciu godzin dziennych, spędzonych nad machinalném przepisywaniem urzędowych papierów, dodał on jeszcze pięć wieczornych i — jakkolwiek pracował tylko rękoma, głowę miał ciężką, senną i znużoną. Rzecz to jest zresztą pospolita i zwykła, że wśród pracujących ludzi ci miewają wieczorem najciężéj senne i znużone głowy, którzy głowami nie pracują wcale...
Małżonkowie nie powitali się pocałunkami, ani głośną rozmową, tylko pani Aniela uśmiechnęła się do męża, zwykłym sobie uśmiechem szerokim, lecz świeżym; on zaś, na odpowiedź, suchą swą, bladą dłonią pogłaskał z lekka złoty jéj warkocz.
— Idź-że! rozbieraj się, — rzekła — a ja zaraz przyjdę z gazetą.
Z gazetą! cóż ich znowu obchodzić mogły gazety, owe posłanniczki dalekich światów, opowiadające o przestrzeniach szerokich, wypadkach wielkich, ludziach sławnych, nadziejach i trwogach ogromnéj ludzkości, — ich, którzy żyli w ciasném żółtém gnieździe, pod samém prawie niebem umieszczoném, wśród drobiazgów i pospolitości ubogiego bytu? — ich, nieznanych nikomu i wzajem nic prawie nie znających! Obchodziły one jednak pana Marcellego bardzo gorąco i musiało to być zamiłowanie wielkie, skoro i on i pani Aniela decydowali się corocznie na wielki dla nich wydatek prenumerowania gazety. Decydowali się jednak, i jedyne te, znajdujące się w domu ich druki (oprócz książek do nauki Julka), zamknięte w szufladzie komody, zostawały, jak wszystko zresztą w domu, pod pilną strażą pani Anieli. Z gazetą tedy w ręku pani Aniela weszła do sypialnego pokoiku i, usiadłszy pomiędzy dwoma łóżkami, głośno czytać zaczęła o dokonywających się we Francyi wyborach do parlamentu, o rozprawach w austryackiéj radzie państwa, o angielskich wigach, irlandzkich Fenianach, Kedywie egipskim, Szachu perskim, o Afganistanie, Abissynii, Mexyku, Rzeczypospolitéj Argentyńskiéj i t. p. Z całego usposobienia pani Anieli z łatwością wnieść było można, że wszystkie rady i parlamenty, i wszyscy kanclerze państw wszystkich, że wszyscy Kedywi, Emirowie i wszystkie formy rządów, i plany dyplomacyi, stanowiły dla niéj tylko chaos imion i wyrazów, obojętny, nudny, niezrozumiały i ochoty do zrozumienia nie budzący. Była bardzo zmęczoną dniem przepracowanym, była téż znudzoną czytaniem śmiertelnie; lecz najbystrzejsze oko daremnieby w całéj powierzchowności jéj szukało najlżejszego objawu zmęczenia i znudzenia. Czytała głośno, równo, wyraźnie, uśmiechniętemi usty; a kiedy poziewanie dławić ją zaczynało w sposób nieprzezwyciężony i powieki opadały na oczy tak ciężko, jakby były przepojone ołowiem, z nad wielkiego arkusza gazety rzucała parę szybkich spojrzeń na męża... Pan Marcelli, leżąc nawznak i paląc cygaro, wydawał się skąpanym w jakichś życiodawczych, odmładzających wodach. Oczy jego błyszczały, twarz mieniła się grą uczuć różnych: zadowolenia, zmartwienia, wesołości, obawy. Niekiedy z energicznemi gestami wydawał głośne okrzyki:
— A niech-że go! tego Bismarcka! — wołał — zawsze wynajdzie on sposób jaki, aby postawić na swojém!
Albo z szerokim, serdecznym śmiechem:
— Liberalni zwyciężyli! tegom się spodziewał! O! nie zduszą ich już we Francyi, nie zdławią! Ot kraj... niebo!
To znowu, zamyślając się, poważnie mówił:
— Ktoby się to mógł spodziewać, aby systemat federacyjny raz jeszcze upadł w Austryi! Czy oni nie widzą, że jest to dla państwa jedyna deska zbawienia!
Bawił się pan Marcelli w czasie czytania tego, myślał, kombinował, przebywał cały szereg wrażeń, — żył. Pani Aniela bohatersko przezwyciężała senność, nudę, zmęczenie, i od czasu do czasu rzucając spojrzenia na rozgorzałego i ożywionego męża — czytała... Kiedy skończyła czytać, pan Marcelli, topiąc w twarzy jéj długie spojrzenie, rzekł:
— Zamęczasz się, Anielko, dla mnie tém czytaniem...
Wybuchnęła śmiechem.
— Ot, śmieszna rzecz! — zawołała. — Nie mogę nigdy oduczyć cię od tego: zamęczasz się! zamęczasz się dla mnie tém czytaniem! Żebym ja ci zaczęła klektać codzień nad głową: zamęczasz się, Marcelli, zamęczasz się dla mnie i dla dziecka tém pisaniem w biurze! miło by ci było? Co trzeba, to trzeba. Każdy robi, co do niego należy, i koniec. Przecież ta gazeta, to twój klub, twoje spacery, twoje wszystkie wesołości i rozrywki. Chwała Bogu, że ją tak lubisz!...
Jakby sobie co przypominała, sięgnęła do kieszeni, wyjęła z niéj dużą miedzianą dziesiątkę i, pokazując ją mężowi, rzekła:
— Zostało od dzisiejszego obiadu... czy wrzucić?
Zapytanie to byłoby wielce zagadkowém, gdyby, czyniąc je, pani Aniela nie wskazała gestem sporego pudełka, przybitego do ściany i, jak to bywa we wszelkiego rodzaju skarbonkach, zaopatrzonego w wązki otwór do wrzucania pieniędzy. Do zielonéj powierzchni pudełka przyklejoną była biała kartka, a na niéj, pismem pana Marcellego, tém samém bujném, piękném pismem, którém przez 11 godzin dziennie napełniał on arkusze aktów i dokumentów biurowych, nakreślone były wyrazy:
— „Dla Julka, na uniwersytet“.
Trzymając miedzianą dziesiątkę w dwu palcach, pani Aniela powtórzyła pytanie:
— Wrzucić?
— Dziś mamy trzynasty — z rozwagą zaczął pan Marcelli — dwudziesty za tydzień. Za mleko i bułki zapłaciłaś?...
— Wczoraj! co do grosza!
— Wrzuć! — wyrzekł mąż.
Miedziany pieniądz zniknął we wętrzu skarbonki, a pani Aniela, rozpinając suknię, rzekła:
— Ciekawam, ile już tam być może?
Po chwili zaczęła znowu:
— Uczy się doskonale, jest drugim uczniem w klassie; a wczoraj mówił mi, że, gdyby tam nie wiem co, na przyszły rok musi być pierwszym...
Szeptem, do głębokiego westchnienia podobnym, pan Marcelli odpowiedział:
— Dzięki Bogu!...
A gdy pani Aniela zdmuchnęła lampkę, w ciemności zaczął jeszcze:
— Żeby nie ty i nie Julek...
Nie dokończył, bo w téjże chwili pani Aniela, czarodziejską mocą jakąś uśpiona, zachrapała przeciągle i głośno.
W taki to sposób płynęło życie Ryżyńskich, a wszystkie dnie były tak zupełnie do siebie podobne, jak na jeden sznur znizane, doskonale dobrane paciorki. Zrana pani Aniela była bardziéj jeszcze zajętą, niż wieczorem. Paliła sama w piecach, chodziła do miasta po sprawunki, zamiatała pokoiki, nakoniec gotowała obiad, a doglądając sporządzanéj żywności, szyła, prała, prasowała... Trudno było powiedziéć na pewno, czy, spełniając wszystkie czynności te, które zazwyczaj spełnia osób kilka, wesołą była, czy smutną; bo trzy owe głębokie fałdy, przerzynające jéj czoło, sprzeczały się zawsze ze świetną świeżością jéj cery, a szczególniéj z ustami, tak skoremi do uśmiechu, że spotykała z nim każdego, ktokolwiek zjawił się na progu kuchenki.
Małe zmiany w trybie tym życia zachodziły tylko w niedziele i dnie świąteczne; w dnie te bowiem pan Marcelli, wolny od zajęć biurowych, sypiał długo, a spędziwszy ranek w jednéj z miejskich cukierni, gdzie dla odmiany czytywał gazetę inną, niż ta, którą miał w domu, wieczorem szedł do którego z kolegów swych na preferansa. Preferans, po dziesiątéj części grosza punkt, nie trwał nigdy dłużéj, jak do północy; pan Marcelli jednak, wróciwszy do domu, przeciągał się, poziewał i mówił do żony:
— O, jakżem się znudził i zmęczył!
Jednakże w niedzielę następną grał znowu, z razu z ochotą i ożywieniem, rad jakby urozmaicenia, jakie gra wlewała w monotonność jego życia; obojętnie potém i ze znużeniem, tak, jakby uczuwał całą nicość i pustkę urozmaicenia tego. I znowu, w każdą sobotę, po przeczytaniu gazety, zabierając się do snu, głosem, który odbrzmiewał zadowoleniem, mówił do żony:
— Jutro pójdę na preferansa.
Kiedyś, kiedyś, pan Marcelli czytywał w wieczory świąteczne pożyczane tu i ówdzie książki, albo, małego syna biorąc na kolana, próbował prowadzić z nim długie, a nauczające rozmowy. Lecz do rozrywek umysłowych, zarówno jak do pedagogicznych rozmów, przystępować trzeba niezbędnie z pewną stosowną wprawą, i nadewszystko — z pewną swobodą umysłu, której pan Marcelli nie posiadał.
Nie posiadał on swobody umysłu, pośród wielu przyczyn różnych i dla téj jeszcze przyczyny, że wraz z rodziną swą stał na ruchomym gruncie, co na lada skinienie któregokolwiek z pośrednich, lub bezpośrednich zwierzchników jego, roztworzyć się mógł pod nim i strącić go w czeluść, w któréj czarne głębie patrzéć nie mógł bez zawrotu głowy. Był on jednym z tych, do których stosować się mogą słowa ewangeliczne: „nie znacie dnia, ani godziny“... z dodatkiem: „kiedy dachem waszym staną się lazury niebios, a chlebem — kamienie, rozrzucone po ojczystéj ziemi“.
Zdarzało się, że łagodny i ludzki zwierzchnik pana Marcellego wzywanym był gdzieindziéj, na inną jakąś posadę, a zastąpić go miał ktoś nieznany jeszcze, mający dopiéro przybyć zkądciś i dać się poznać... w jaki sposób? było to pytanie, dla mieszkańców żółtego, pod niebem zawieszonego, gniazda, równające się w wadze i sile Hamletowskiemu: być albo nie być? Człowiek ten, mający przybyć z daleka, a w którego usposobieniach spoczywała zagadka ich losu, stawał téż przed ich wyobraźnią owinięty w mgłę, pełną uroczystéj tajemniczości, śród któréj przybierał potężną, a nieubłaganą postać starożytnego Fatum. Złote hafty, zdobiące kołnierz i rękawy jego ubrania, wyglądały jak wyroki, pisane niepodobnemi do wyczytania hieroglifami. Fatum to i te hieroglify wisiały nad ich głowami i stały przed ich wzrokiem przez długie nieraz dnie i tygodnie. Przybywał nakoniec... jutro już przybyć miał, rozpowinąć się z mgieł tajemniczych i ludzką stopę postawić na brudnéj podłodze sal kancellaryjnych. Pan Marcelli wychodził do biura, a pani Aniela, odprowadzając go do połowy wschodów, zamiast zwykłego niepokoju, miała w oczach wyraz przerażenia. Idąc obok siebie, nie mówili do siebie nic i rozstawali się w milczeniu; za to, usłyszawszy kroki wracającego męża na wschodach, kobiéta wypadała z mieszkania i spotykała go tak pośpiesznemi, że aż zdyszanemi pytaniami:
— Cóż? cóż? widziałeś? mówił z tobą? jakiż on?
Niekiedy pan Marcelli uśmiechał się blado i z uspakajającym gestem mówił:
— Nic, nic; zdaje się, że dobrze będzie!
Częściéj jednak wzruszał zwolna ramionami i wymawiał:
— Kto go wié?
Znaczyło to, że potężne Fatum nie raczyło jeszcze zrzucić z siebie mglistéj swéj opony; że zatém wyrok, wypisany złotemi nićmi na kołnierzu i rękawach jego ubrania, wyczytać się jeszcze nie dał. Znaczyło to, że po dniu tym nastąpić miały liczne jeszcze dnie, w których pani Aniela zbiegać będzie ze wschodów na spotkanie męża, pytając: cóż? cóż? i w których pan Marcelli, zaledwie dotknąwszy obiadu, po obiedzie nie znajdzie w parogodzinnym śnie odpoczynku i zapomnienia, bo sen spędzą mu z powiek trwożne światełka, błądzące w ostygłych jego źrenicach.
Trwoga ta przecież, którą Ryżyńscy uczuwali przed wypadnięciem z żółtego gniazda pod lazury niebios i pomiędzy kamienie ojczystéj ziemi, była tłem tylko, usianém pomniejszemi może w położeniu ich, niemniéj jednak dolegliwemi niepewnościami. Były to niepewności takie, jakich zazwyczaj doświadcza człowiek, wiedzący, iż lada chwila, w osobistą godność jego, w tę zresztą — kto wié? — robakom nawet może przyrodzoną właściwość, jaką jest miłość własna, ugodzić może ostrze obelgi. Ludzie w ogóle, a zatém i zwierzchnicy biurowi, miewają usposobienia różne, a wśród usposobień tych istnieją: kaprys, uprzedzenie, antypatya i tym podobne psychiczne objawy, którym zapobiedz niepodobna, ale które przewidywać można. Ilekroć zaś zdarza się, że ludzie w ogóle, a zwierzchnicy biurowi w szczególności, pofolgują tym władzom, istniejącym w przyrodzeniu człowieczém, — a zdarza się to dość często, — tylekroć wyniknąć ztąd mogą rozmaite następstwa, z których jedném jest to, że ten i ów wraca do domu swego tak, jak nieraz wracał pan Marcelli, nie z trwożném już światełkiem, lecz z ponurym ogniem w oczach, z piersią oddychającą ciężko, z głową, z któréj wichry bólu i gniewu wymiotły aż do ostatniéj wszystkie myśli spokojne i jasne.
Kiedy pan Marcelli wracał do domu w usposobieniu takiém, pani Aniela zgadywała od razu, co było. Nigdy jednak nie zapytywała go, zaraz w chwili powrotu: jak to było? Po obiedzie dopiéro, o szaréj godzinie, widząc, że mąż nie zamierza udać się do małéj sypialni na poobiedni spoczynek, siadała obok niego na rozłożystéj kanapie i, przychylając głowę swą ku głowie jego, zapytywała szeptem:
— Cóż się tam stało? za co? jak?
Czasem odpowiadał jéj krótkiemi i niechętnemi wyrazy; częściéj jednak, gdy zmrok szarą oponą przysłaniał okno, czarne cienie, nakształt podartéj krepy, zalegały sufit, zegar na ścianie chrypliwym szeptem prawił swe wieczne monotonne: tak-tak! gdy z ulicy, ciągnącéj się kędyś w głębokim dole strzelały ku górze i aż tu dolatywały przeciągłe, boleśne dźwięki katarynki; w melancholijnéj porze téj, w któréj kochankowie szepczą najmiłośniéj, a poeci najrozkoszniéj marzą, pan Marcelli w suchą, bladą dłoń swą ujmował rękę żony i szeptać coś do niéj zaczynał tak długo, jak nigdy w innych porach nie zwykł był mówić. Być może, iż wrażenia, doświadczone w dniach owych, wstrząsały istotą jego i wskrzesały zdławione jéj energie; bo z ciężkiego szeptu jego wybijały się od chwili do chwili, głośno wymawiane, słowa gniewu czy żalu, na które pani Aniela pragnęła snadź odpowiedzieć słowem nadziei, bo często, często wymawiała imię:
— Julek!
∗ ∗
∗ |
Otockiemu na posadzie szwajcara w hotelu Wszech-Krajów wiodło się wcale nieźle; możnaby nawet było powodzenie jego nazwać bardzo dobrém, gdyby nie przesądy pewne, głęboko w nim zakorzenione, a których przełamywanie, z początku szczególniéj, wiele kosztować go musiało. Zwyczajem jest naprzykład, w całym ucywilizowanym świecie przyjętym, że goście hotelowi, w chwili odjazdu, szwajcarowi, pomagającemu im wsiadać do powozu, wsuwają w dłoń pieniądz mniejszéj lub większéj wartości, jako zapłatę za oddane im przez niego usługi. Kiedy Otocki po raz pierwszy uczuł wpadające w dłoń swą srebrne pieniążki, krew jak ukrop buchnęła mu do twarzy, a całą postacią, zupełnie mimo woli i wiedzy, rzucił się w tył. Zmiarkował się jednak prędko, srebrne monety do kieszeni wsypał i jedną ręką podpierając łokieć wsiadającego do powozu gościa, drugą starannie mu pod nogi futro zaściełał. Lecz, gdy wyprostował się, stał przez chwilę jak w ziemię wryty i tak gwałtownie targał białego wąsa, jak gdyby chciał wspaniałe to przyozdobienie twarzy swéj z korzeniem wyrwać. Wstręt do brania pieniędzy od hotelowych gości i do podpierania dłonią łokci ich, gdy umieszczali się w powozach, był najpewniéj skutkiem przesądów; gdyż wiadomo powszechnie, że świat stoi na zamianie przysług, będącéj węgielnym kamieniem, jeżeli nie porządku świata, to przynajmniéj wielu, z pomiędzy zajmujących się badaniem porządku tego, teoryj ekonomicznych. Otockiemu przecież, w chwilach dla niego ciężkich, żadna z teoryj ekonomicznych, ani innych, do głowy nie przychodziła.
Inny znowu przesąd, mogący zatruwać życie szwajcara, gdyby nie uporał się był z nim jako tako, ujawniał się z razu w stosunku do pana Leonida Igorowicza, który, będąc wesołym i skłonnym do żartobliwości, był téż nieco dumnym, względem tych szczególniéj, którzy tak, jak Otocki, mieli za sobą stale zapewnione dożywocie na obszerném królestwie biédy. Otocki w żaden sposób nie mógł pogodzić się z podobném zapatrywaniem się na dostojność ludzką w ogóle, a na swoję osobę w szczególności; ztąd pomiędzy nim a rządzcą hotelu zachodziły z razu drobne kollizye, których wynikiem byłoby może całkowite nawet zerwanie stosunków Otockiego z hotelem, gdyby w głębi oszklonéj izdebki, przed żelaznym piecykiem, nie szarzała drobna postać dziecięca, na stołku siedząca i zziębnięte stopy rozgrzewająca przed czerwono żarzącemi się w piecyku węglami. W gruncie rzeczy zresztą, pan Leonid Igorowicz był dobrym chłopcem i umyślne a systematyczne znęcanie się nad kimkolwiek tém mniéj cechować mogło charakter i postępowanie jego, że czuł się on na tym bożym świecie doskonale szczęśliwym i nieograniczenie z własnéj osoby swéj zadowolonym. Wiadomo zaś jest, że ludzie szczęśliwi i radzi z siebie wyjątkowo chyba bywają okrutni. Nakoniec pan Leonid Igorowicz posiadał edukacyą i wiedział dobrze, iż pierwszą a nieodłączną cechą człowieka z edukacyą jest — grzeczność. Na ogół więc bywał on względem szwajcara grzecznym, a jeżeli z początku pozwalał sobie niekiedy na lekkie poigranie z przeszłością i uczuciami jego, był to tylko wynik ślepego posłuszeństwa modzie, będącego téż, jak dobrze o tém wiedział, nieodłączną właściwością człowieka z edukacyą. Wypływając z posłuszeństwa modzie i wrodzonéj zresztą żartobliwości, nie zaś z jakichbądź zasad lub namiętności, igraszki te pana Leonida Igorowicza uprzykrzyły mu się wkrótce i całkiem ustały, a w zamian przyniósł on dnia pewnego do izdebki szwajcara stos ksiąg rachunkowych, i składając je na starém biurku, z wyszukaną niemal grzecznością przemówił:
— Ja mam nadzieję, że pan Otocki odda mnie tę przysługę i przeszłego miesiąca rachunki ureguluje. Wszak pan Otocki dobrze rachować umié? nie tak zapewne, jak ja, który byłem dwa lata w szkole handlowéj, w samym Berlinie, ale zawsze umié. Tu roboty nie wiele, na jaki tydzień; w przestankach pomiędzy przychodzeniem pociągów, pan będziesz mógł zająć się tém sobie... bo ja będę miał w tym tygodniu aż dwa wesela w mojéj familii, na których mnie trzeba być koniecznie, a rachunki przecież czekać nie mogą; prawda?
Otocki wielkiemi oczyma patrzał na przemawiającego doń w ten sposób pana Leonida Igorowicza, nie mogąc snadź zrozumiéć, jaki stosunek zachodził pomiędzy regulowaniem rachunków hotelowych, a przyjętemi przezeń obowiązkami odźwiernego. Widać nawet było, że z razu uczuł w sobie to wewnętrzne poruszenie, do jakiego był z natury wielce skłonnym, a które nazywa się poprostu gniewem; gdyż źrenice jego błysnęły jak stal, a ręka z nagła i silnie targnęła białego wąsa. Byłby téż zapewne udzielił odpowiedzi co najmniéj odmównéj, gdyby u żelaznego piecyka nie poruszyła się w téjże chwili, siedząca tam na stołku, mała dziewczynka, i sprawionym przez to szmerem nie zwróciła w tę stronę wzroku jego. Spojrzał przelotnie na bladawą drobną twarz dziecinną, oświetloną czerwonym blaskiem żaru, i spokojnie panu Leonidowi Igorowiczowi odpowiedział:
— Prawda!
— To proszę bardzo, żeby te rachunki były akuratnie zrobione. Ja tu czasem zajrzę i zobaczę, jak to pan robić będziesz. A teraz adiu. Mój kuzyn dał mi na całe dwa dni urlop, z powodu tego wesela. Przyjdę aż pojutrze.
Wyszedł, wesoły i śmiejący się, jak zwykle, a Otocki zasiadł przed biurkiem, rozłożył przed sobą księgi, napełnione długiemi kolumnami cyfr, i włożywszy okulary, pracowicie rozglądać się zaczął w nowém zadaniu, które, wiedział o tém dobrze, spełniać już miał nadal zawsze. W izdebce panowało przykre światło, złożone z bladych smug dziennych, wnikających z sieni przez szklanną ścianę, i z żółtéj łuny, którą rzucał wiszący nad biurkiem płomyk gazowy. W świetle tém głowa szwajcara, pochylona nad księgami, nie wydawała się wcale zgnębioną. Pracował on z trudnością widoczną, ale z ochotą i nawet gorliwie, często jednak podnosząc twarz i przelotne spojrzenie rzucając w stronę żelaznego piecyka. Lecz o ileż weselszym, jakże nawet rozpromienionym był wtedy, gdy, po dwóch godzinach pilnéj roboty, spojrzawszy na srebrny swój zegarek i przekonawszy się, że do przyjścia najbliższego pociągu kolei zostawało jeszcze trochę czasu, zwrócił się całą postacią ku żelaznemu piecykowi, i, wyciągając w jego kierunku oba ramiona, z serdecznym śmiechem zawołał:
— Ptasiu mój, ptasiu, ptasiu! chodź! chodź!
Dziewczynka przecież, siedząca przed czerwonym żarem, na wołanie to nie zleciała jak ptaszę w objęcie jego, lekko i ze szczebiotem; lecz, zsunąwszy się ze stołka, szła ku niemu zwolna, poważnie. On pochwycił ją na ręce i, śmiejąc się wciąż, huśtać ją zaczął tak, jak to czynią piastunki z bardzo małemi dziećmi. Wtém dotknął dłonią drobnych jéj stóp, które, nie dostatecznie obute, nie zdołały rozgrzać się przed dogasającym ogniem piecyka.
— O mój Boże! — zawołał — ależ tobie w nóżki zimno! trzewiczki masz takie lekkie, a ja głupi dziad dotąd tego nie spostrzegłem!
Uderzył się dłonią w czoło... Zaleciwszy Lusi, aby cichutko siedziała w izdebce, czakając[3] jego powrotu, porwał czapkę z galonem i wybiegł na miasto. Wrócił bardzo prędko, z malutkiemi, ale ciepłemi pończoszkami i bucikami w dużych swych rękach; posadził Lusię na stołku i, ukląkłszy przed nią, zajął się ubezpieczaniem nóg jéj od chłodu. Zdejmowanie i wkładanie dziecinnego obuwia szło mu bardzo niezręcznie i z większą nierównie trudnością, niż regulowanie rachunków hotelu Wszech-Krajów. Otwierał usta, sapał głośno, męczył się tak, aż mu kilka kropel potu wystąpiło na wysokie czoło; lecz dokonał zadania i, pochyliwszy się niżéj jeszcze, malutką nóżkę wnuczki namiętnie ucałował. Ubóstwiał ją. Ona uśmiechała się, blado patrząc na niezgrabnie poruszające się dokoła stóp jéj ręce dziadka; a gdy już podniósł głowę, zarzuciła mu na szyję obie ręce i kilka głośnych pocałunków wycisnęła na jego policzkach. Nikt opisać nie zdoła radosnéj łuny, która wybuchnęła na twarz Otockiego i nadała jéj wyraz bezgranicznego uszczęśliwienia. Zawołany w téjże chwili przez przybywających do hotelu gości, nie szedł, ale leciał, prowadząc ich po wschodach na wysokie piętra hotelu, uprzejmy nad wyraz, gadatliwy nawet, a tak zręczny w pokazywaniu i zachwalaniu hotelowych apartamentów, jakby nic innego nad to w życiu swojém nie robił.
Innym razem, — a bywało to najczęściéj wieczorami, gdy wielka ozdobna sień hotelu pałała od gazowego światła, a za oknem, pod krytym podjazdem, coraz rzadsi przesuwali się przechodnie, — Otocki siedział przy biurku, trzymając wnuczkę na kolanach i wraz z nią czytając podartą książczynę, którą w innych porach starannie chował do szuflady biurka. Srebrny, choć przytłumiony nieco głos dziecinny, z razu niepewnie i jąkając się, potém coraz biegléj, a nawet z coraz wyraźniejszą i patetyczniejszą deklamacyą, napełniał izdebkę harmonijnemi dźwięki, zaklętemi w wierszach „Śpiewów Historycznych.“ Kiedy górne piętra hotelu wrzały ruchem i gwarem, a w wielkiéj sieni, śród powodzi światła, siedział i drzémał na ławie jeden tylko stary, brodaty kommisyoner, za szklanną ścianą srebrny głosik wydzwaniał:
Ten, co najpierwszy ujrzał światło wiary,
Niosąc zbawienie ludowi i sobie
Syt lat i chwały, już Mieczysław stary
Legł w przodków grobie.
Ile było w wierszach tych wyrazów, tyle pocałunków usta szwajcara wyciskały na policzkach i czole wnuczki; ona zaś czytała, lub mówiła coraz głośniéj, z czarném swém okiem, utkwioném w wiszący wysoko płomyk gazowy, który téż napełniał iskrami głębie jéj źrenic.
Czasem za ścianą izdebki w znajdującym się tam obszernym i wykwintnym apartamencie, rozlegały się odgłosy hucznych biesiad, dzwoniły szkła, huczały śmiechy swawolne, lub pieśni hulaszcze. Słuchając odgłosów tych, Otocki zamyślał się, a niekiedy drżącą dłonią przecierał zorane czoło i oczy, w których przelatywały stalowe błyski bólu czy gniewu. Lecz, nie zważając na hulaszczą wrzawę, która szumiała za ścianą, mała dziewczynka, z lnianemi włosy i patetyczném spojrzeniem wzniesionych w górę oczu, deklamowała:
Za szumnym Dniestrem, na Cecorskiém błoniu,
Gdzie Żółkiewskiego spotkał los okrutny,
Jechał Sieniawski, odważny i smutny,
W błyszczącéj zbroi i na śnieżnym koniu.
Otocki budził się z zamyślenia, łagodniał, uśmiechał się i mówił:
— Śpiewaj! śpiewaj ty mi, ptaku mój najdroższy! dzwoń, dzwoń skowronku! leć w górę i mnie bierz z sobą!
Skowronek dzwonił daléj:
Maj właśnie drzewa i kwiaty rozwijał,
Księżyc, w noc cichą świecąc roztoczony,
O srebrne skrzydła i hełm się odbijał,
Lecz rycerz wzdychał, żalem obciążony.
I późna już czasem bywała godzina, gdy obok izdebki szwajcara, w wykwintnym apartamencie hotelowym, zabawa i wrzawa dochodziły szczytu swego, a przeraźliwym śmiechom, brzękom tłuczonych szkieł i wykrzykom, obwołującym przegraną i wygraną, wtórował srebrny i zapałem wzdęty głos dziecinny:
Cecorskie pola i wy głuche lasy,
Co na wierzchołkach swych wiatry niesiecie!...
Raz, po wieczorze, w sposób ten spędzonym, w noc mroźną i księżycową, Otocki odprowadzał wnuczkę do mieszkania Ryżyńskich.
Dopóki znajdowali się śród ulic, pełnych gwaru i przechodniów, w milczeniu szła obok dziadka; lecz gdy tylko weszli na mały placyk, cichy i pusty prawie, ozwała się nagle i głośno:
— Dziadziu! dziadziu! patrz!
Zarazem stanęła i z twarzą, wzniesioną w górę, palcem ukazywała na to miejsce odsłoniętych niebios, gdzie białe obłoki, szeregiem niby mar lekkich i rozwiewnych, sunęły zwolna nad tarczą księżyca.
— Co? — pochylając się nad nią, zapytał Otocki — co mi tam ciekawego pokazujesz na niebie?
— Rycerz! — odrzekła. — Tam! widzisz, dziadziu? w hełmie i ze skrzydłami... z takiemi srebrnemi skrzydłami...
Wlepiała wzrok w widziadło, które ukazało się jéj pod głębokiém sklepieniem nocnego nieba i uśmiechniętemi usty szeptała:
Jechał Sieniawski, odważny i smutny,
W błyszczącéj zbroi i na śnieżnym koniu!
Odtąd, przez czas dość długi, gdy tylko w noc księżycową znajdowała się na ulicy, albo w lecie siedziała przy otwartém oknie małéj bawialni Ryżyńskich, zamyślonym swym, a w głębi ognistym wzrokiem szukała na niebie „smutnego“ rycerza, którego skrzydłami były lekkie mgły nocne, rumakiem obłok biały, a hełmem — złocisty odblask księżyca. Możnaby powiedzieć, że kochała się ona w rycerzu tym, który przed dziecięcą jéj wyobraźnią spłynął po tęczowym szlaku poezyi, tak często bez wezwania i z własnego popędu wypowiadała wiersz, zawierający dzieje jego, z takiém głębokiém przejęciem się odegrywała akcyą, w wierszu tym zawartą. Działo się to w sposób następny. Wybiegała do sieni i ztamtąd wjeżdżała do izdebki dziada na „śnieżnym rumaku“, galopując, ramionami naśladując ruch skrzydeł, patrząc w sufit, jakby w „księżyc cicho roztoczony“ i zmierzając wprost ku żelaznemu piecykowi. Tu stawała w melancholijnéj, zadumanéj postawie i nagle schylała się, wołając: „hełm“, a z pomiędzy czarnych nóżek piecyka wydobywszy brzydki, i drobne ręce jéj czerniący, odłam węgła, oglądała go ze stron wszystkich, aż znajdowała „w zbyt drogim kamieniu herb Żółkiewskiego i rdzy krwawéj znaki“. Wtedy zwracała się ku izdebce i z takim wyrazem, jakby na świadectwo smutku swego brała ściany i stołki, widniejące za oknem kolumny podjazdu i wiszący w powietrzu płomyk gazowy, zaczynała:
„Cecorskie pola i wy — głuche lasy...“
Gdy kończyła strofę, oczy jéj bywały czasem pełne łez.
Raz, gdy więcéj, niż kiedy, poważna i zamyślona, z rękoma, wsuniętemi w rękawy sukni, siedziała na stołku obok biurka, przy którém dziad jéj pogrążał się w przeglądaniu ksiąg hotelowych, Otocki oderwał wzrok od roboty swéj, popatrzał na nią długo, potém wyszedł na chwilę i wrócił, niosąc dużą, pięknie ustrojoną lalkę.
— Masz lalkę, maleńka — rzekł — kiedy będę zajęty, albo odéjdę ztąd na chwilę, będziesz się nią bawiła i weseléj ci będzie.
Dziewczynka z nagłym okrzykiem radości pochwyciła ładną zabawkę; lecz wkrótce zaczęła nad czémś głęboko myśléć i rozplatać jasne swe włosy, które dwoma grubemi już warkoczami otaczały jéj głowę.
Rozplótłszy włosy, owinęła lalkę w ciepły swój płaszczyk i, przybrawszy żałśoną[4] postawę, zaczęła zwolna kołysać ją w ramionach. Otocki, zsummowawszy w księdze kilka kolumn cyfr, spojrzał na wnuczkę.
— Cóż to znaczy? — żartobliwie zapytał — dla czego rozplotłaś włosy i tak żałośliwie spuszczasz głowę nad swoją lalką?
Nie zmieniając postawy, przytłumionym głosem deklamować zaczęła:
Od dworaków opuszczona,
Helena w stroju niedbałym,
Gdy syna tuli u łona,
Co go zwano Leszkiem Białym...
Tu rozległ się w sieni głos pana Leonida Igorowicza:
— Otocki! Otocki! nu, panie Otocki! zaprowadzić te państwo pod Nr. 48...
Pochwycił z czarnéj tablicy jeden, z wiszących na niéj kilku rzędami, ciężkich kluczy i wybiegł, a gdy, po upływie kwadransa, wrócił, Lusia patrzała przez okno na przesuwających się za niém przechodniów, a lalka, daleko odrzucona, leżała na ziemi.
— Cóż? — zapytał — dla czegoż nie bawisz się swoją lalką?
— Nie chcę! — odpowiedziała krótko — nieżywa!
Było w niéj coś, co w szczególny sposób pociągało ją ku wszystkiemu, w czém wyrażała się akcya jakaś, patetyczność bólu, albo energja czynu. Z pomiędzy licznych posągów, zdobiących hotel, najulubieńszemi, temi, przed któremi zatrzymywała się w każdéj swéj po hotelu wędrówce, były te, które w wyciągniętych ramionach dzierżyły miecze, lub, z podniesionemi twarzami i rozwartemi usty zdawały się krzyczéć z bólu, albo o ratunek wołać. Skrzydlate kupidyny i pyzate dzieci, w pulchnych dłoniach podnoszące kosze z kwiatami, a śmiejące się szeroko i do każdego, kto na nie spojrzał, omijała ona obojętnie, albo nawet ze wzgardliwém spojrzeniem, zdającém się mówić: „I czegoż śmiejecie się tak ciągle i pokazujecie swoje brzydkie, opylone kwiaty? Wyglądacie bardzo głupio!“
Gdy ubiegło lat parę, dziad i wnuczka umieli już na pamięć „Śpiewy Historyczne“ i po wiele razy przeczytali wspólnie drugą książeczkę, która znajdowała się w posiadaniu Otockiego, a którą były Psalmy. Dziwne zaprawdę wrażenie sprawić-by mógł widok małéj téj jasnowłoséj dziewczynki, gdy, siedząc na kolanach dziadka, z ramieniem, na szyję jego zarzuconém, drobnemi, bladawemi usty swemi czytała:
Jako dym, tak lata moje uleciały,
Kości jako głownie moje wygorzały...
Jestem jako w lesiech pelikan schowany,
Jestem jako puhacz w pustynią wmieszkany...
Kiedy już i Psalmy wszystkie umiała na pamięć, Otocki zaczął ją uczyć pisania. Na tém przecież drugiém studyum skończył się dla niéj kurs nauk, otrzymywanych w oszklonéj izdebce odźwiernego. Miała już lat 10 i pisała tak prawie biegle, jak czytała, gdy lekarz jakiś otworzył drzwi izdebki, w celu zasiągnięcia u odźwiernego potrzebnych mu informacyj. Ujrzawszy dziewczynkę, siedzącą przy starém biurku i gorliwie zejętą przepisywaniem jednego z Psalmów, popatrzył na nią uważnie i zwrócił się do Otockiego:
— Zapewne, to córka lub wnuczka pana. Źle pan robisz, że ją tu trzymasz, a gorzéj jeszcze, że jéj tu pracować każesz. Powietrze tu niedobre, a pomieszanie światła dziennego ze sztuczném jest w najwyższym stopniu szodliwe dla oczu. Jeżeli dziecko to przebywać tu będzie, a tém bardziéj uczyć się, może silnie nadwerężyć sobie wzrok i w ogóle zdrowie.
Co rzekłszy, odszedł; Otocki zaś pozostał jak w ziemię wryty, z wyrazem przerażenia na twarzy. Ani przez myśl mu nie przeszło, że sam przebywał tu we dnie i w nocy, śpiąc tuż przy żelaznym piecyku, wydającym z siebie wieczny swąd węgla i przypalonéj olejnéj farby, a godzinami całemi ślęcząc nad hotelowemi księgami, po których mieniły się i krzyżowały białe i żółte światła. Jego zdrowie! jego oczy! Były to dlań pyły tak marne, że bez wieści, ni śladu utonęły w morzu trwogi o nią, którém oblały go słowa lekarza.
Dnia tego Otocki rachował naprzód długo i starannie dochody swe i rozchody, a potém, w pierwszéj wolnéj chwili, udał się do Ryżyńskich i stoczył z panią Anielą długą i ożywioną rozmowę, wśród któréj pani Aniela podjęła się wynaleźć pensyą taką, co-by, jak najwyższą skalę naukową, łączyła z jak najlepiéj ubezpieczoną moralnością i — jaknajmniejszemi wymaganiami pieniężnemi. Na drugi szczególniéj z pomiędzy trzech warunków tych, Otocki kładł nacisk szczególny.
— Wolę, — mówił — aby mniéj trochę umiała, lecz aby była dobrą i uczciwą...
I dodawał:
— Będę się starał, aby ludzie hojniéj mię obdarzali. Muszę być usłużniejszym i śmieléj léźć im w oczy, niż dotąd.
Usłużność jednak przychodziła mu z trudnością, a lezienie w oczy, pomimo, że, zrzekłszy się dotychczasowych przesądów, silił się na nie, było mu już wprost niemożliwém. Dla tego pensya, na którą Lusia chodzić zaczęła, była jedną z najtańszych; ile razy zaś Otocki gryźć się tém zdawał, pani Aniela pokazywała mu torbę sporych rozmiarów, do żołnierskiego tornistra podobną, a książkami wypchaną, którą dziewczynka, chodząc na pensyą i z pensyi, na plecach swych nosiła.
— Małoż-to tu jeszcze mądrości! — mówiła — po francuzku i po niemecku nauczą ją wyśmienicie i trochę innych tam różnych nauk. Będzie już z tém mogła zarobić sobie na kawałek chleba, lekcye dając, a potém za mąż wyjdzie pewnie, bo ładna.
Odtąd, każdego wieczora, gdy tylko drzwi zamknęły się za odchodzącym do biura panem Marcellim, pani Aniela, wchodząc do bawialni z koszem swym, pełnym staréj bielizny i odzieży, zamiast, jak dawniéj, wołać:
— Julek! ucz się! — wołała: Dzieci! uczcie się!
Uczyły się. Mała sypialnia, w któréj uprzednio stojące sprzęty przycisnęły się jedne do drugich, aby zrobić miejsce dla okrągłego stołu, pełnego zadrukowanych i zapisanych papierów, przez długie wieczorne godziny rozlegała się ich głosami. Przy świetle małéj lampki, pod ścianami, nie żółtemi już, jak w bawialni, ale sinemi, siedziały one naprzeciw siebie i, przyciskając dłonie do uszu, żeby wzajem nie słyszéć swoich głosów, uczyły się.
Bez przerwy ni odpoczynku, jednym tchem jakby, dziewczynka mruczała:
— Je rends, tu rend, il rend, nous rendons, vous rendez...
A z drugiéj strony stołu wtórowało jéj mruczenie chłopca:
— Potens — potentis,
Ingens — ingentis,
Diligens — diligentis...
Łacina jego mąciła jéj francuzczyznę. Mocniéj więc dłonie do uszu przyciskając, głośniéj, niż wprzódy, powtarzała:
— Je reçus, il reçut, nous recevons...
W odpowiedź jakby, on także podnosił głos i monotonnie, lecz donośnie już, prawił swoje:
— Audax — audacis,
Loquax — loquacis,
Verax — veracis,
Simplex — simplicis.
I tak trwało długo, długo, aż Lusia odrzucała książkę jednę, a natychmiast, otwierając i kładąc przed sobą inną, wołać zaczynała:
— Ich bin, du bist, er ist, wir sind...
Albo:
— Ich werde, du wirst, er wird...
Julek zaś, tonem takim, jak gdyby mówił szatanom, aby go odstąpili powtarzał:
— Absum,
Adsum,
Desum,
Insum,
Intersum!
A potém:
— Audi — ebam,
Audi — ebas,
Audi — ebat...
Audi — rem,
Audi — res,
Audi — ret...
Nie mruczeli już teraz, ale krzyczeli; oczy do sufitu wznosili i od czasu do czasu głęboko wzdychali. Dziewczynka od czasu do czasu przyciskała do czoła obie dłonie, co postawie jéj nadawało wyraz rozpaczy; chłopiec chwytał się za włosy, czochrał je bez miłosierdzia, a nogami dokonywał ruchów najwyższego zniecierpliwienia. Zniecierpliwienie to nie przeszkadzało mu przechodzić od łaciny do greczyzny, i kiedy Lusia, odrzuciwszy książkę z konjugacyą niemiecką, po tysiąc razy powtarzała i odmieniała części mowy języka wykładowego, Julek, szeroko rozwarte oczy wlepiając w twarz jéj, zdawał się, z zapalczywością niesłychaną, do niéj właśnie przemawiać mową Temistoklesa i Platona. Ogółem biorąc, w sinych ścianach pokoiku tego brzmiało języków pięć, z których ani jeden nie był tym, który z tego samego, co dzieci te, wyrósł gruntu. Pani Aniela, w sąsiedniéj bawialni szyjąc, cerując i łatając, podnosiła czasem głowę, rękę z igłą zawieszała w powietrzu i w gwar ten wielojęzyczny wsłuchiwała się z uśmiechem radości i dumy. Nigdy, nigdy nie przypuszczała, aby tyle na raz przerozmaitych dźwięków i wyrazów zmieścić się mogło w głowie jednego człowieka; mieściło się jednak w głowie jéj syna, bo i on także, lubo nie często, krzyczał w niebogłosy:
— Je reçois, tu reçois, il reçoit...
Albo:
— Der Mensch, des Menschen, dem Menschen...
A Lusia wtórowała mu wtedy:
— Ren, Rodan, Sekwana, Loara, Tyber, Tag, Elba, Odra, Gwadalkwiwir!...
Niekiedy przecież gwar ten, który tak mile głaskał macierzyńską miłość i dumę pani Anieli, milkł nagle, a stawało się tak dla tego, że Julek, nagłym ruchem odrzucając od siebie książkę, z któréj tylko co się nauczył, że fuissem znaczy: byłbym, fuero — będę, i obie ręce topiąc we włosach, przez zaciśnięte zęby mówił:
— Niech ich wszyscy dyabli wezmą!
Lusia podnosiła téż głowę z nad książek, prostowała szczupłą swą postać i głębokiem odetchnieniem usiłowała wciągnąć do piersi swéj trochę powietrza, które w sinéj izdebce znajdowało się w ilości niesłychanie małéj i w gatunku najgorszym.
— Chciałabym pochodzić trochę! — mówiła, poziewając szeroko.
— To pochodź, pochodź sobie! Któż ci przeszkadza? Miejsca na spacery zdaje się nie brak.
Mówiąc to, spoglądał na przestrzeń pomiędzy stołem a łóżkami, tak ciasną, że drobna chyba mysz spacerować-by po niéj mogła.
— W bawialni obszerniéj — dodawał — cztery kroki wzdłuż i cztery w poprzek, ale wyjdź tam tylko, a zaraz posłyszysz: Dzieci! uczcie się!
Lusia wstawała i, wiedziona instynktem, rozkazującym istocie żywéj szukać obrony przeciw zaduszeniu się, otwierała u okna lufcik i z wyraźną rozkoszą wystawiała na ostry powiew zimy twarz, rozpaloną przez kilkogodzinne wysilenie umysłu i woli. Julek stawał obok niéj. Za oknem, które wychodziło na dziedziniec, spuszczały się w dół dachy domówstw, niższych od żółtéj kamienicy, i na czarnem tle nocy rysowały się szare kominy, suchemi zarysy sterczące ku kawałkowi nieba, pod którém wlókł się ciężki a nieskończony pochód deszczowych lub śniegowych chmur. Zmęczonemi oczyma wodzili oboje po dachach i kominach, albo, wznosząc w górę spojrzenia, zatrzymywali je na drobnych gwiazdach, które tu i ówdzie mdło i niestale błyskały wśród rwących się w brudne szmaty obłoków. Czasem deszcz padał, a z za mgły wilgotnéj, rzadkie, oświetlone okna przeciwległych domówstw mrugały łzawo, jak chore, lub zapłakane oczy.
— Ciekawam — zaczynała Lusia — co tam może być i kto tam żyje za temi oknami?
— Ot co może być! Takie same pewno żółte ściany, jak u nas, i tak samo pewno uczą się tam ludzie po łacinie, po grecku i dyabli wiedzą po jakiemu; co się zaś tycze życia... to chyba kiedyś będzie ono...
Nie dokończył, bo z przyległéj izdebki ozwał się głos pani Anieli:
— Otworzyliście tam okno! mieszkanie wyziębnie i jutro trzeba będzie furę drew spalić! Zamknijcie zaraz i — uczcie się!
Julek z trzaskiem zamykał lufcik i, robiąc na Lusię tak straszne oczy, jakby ją żywcem chciał poźrzéć, zdławionym głosem wymawiał:
— Uczmy się! No! uczmyż się!
Siadali znowu przy stole i tym razem zaczynali już pisać, to jest: co chwila porywali dykcyonarze i, po mozolném a długiém przewracaniu kartek, zapisywali znalezione tłómaczenia niezrozumiałych im wyrazów.
Tłómaczyli. Po skończonéj robocie, przed oczyma ich leżała mozaika wyrazów, najdziwaczniéj powiązanych, w którą przez długie parę minut wpatrywali się oboje szeroko rozwartemi oczyma.
Czytali wykonane przez się prace, odczytywali je półgłosem, aż nakoniec jednocześnie podnieśli głowy, spojrzeli sobie w oczy i wybuchnęli głośnym śmiechem. W śmiechu tym, jakkolwiek wychodził on z ust dziecinnych, było coś gorzkiego.
— Zrozumiałaś — krótko zapytał Julek.
— Bardzo mało — z cicha odpowiedziała dziewczynka. — A ty?
— Prawie nic.
Udzieliwszy odpowiedzi téj, z wielką powagą założył nogę na nogę, rozparł się na swém kulawém trochę krześle i z zastanowieniem, na sposób gdérliwych starców, głową trzęsąc, mówić zaczął:
— I powiedź mi, po co to wszystko? Czy ja kiedy będę żył na 1500 lub 760 lat przed Narodz. Chrystusa Pana? Przecież żyję teraz i chciałbym wiedzieć, co właściwie teraźniéjszy świat robi? A tu ani rusz. Nauczyciele — nie nauczyciele, i rodzice... nie nauczyciele. Od nikogo nie dowiesz się nic; sam wszystkiego dochodź; a jak czego nie dojdziesz, to chyba sobie w łeb palnij! i koniec!
Zamiast jednak dopuścić się tego okrutnego na osobę własną zamachu, zabierał się do rysowania karykatur, mających na celu przedstawienie nauczycieli szkolnych w najbardziéj zabawnych i rozśmieszających postawach i sytuacyach; przyczém opowiadał towarzyszce swéj tysiączne anegdoty, dowodzące, że szacunek i miłość jego dla instytucyi, z któréj brał światło wiedzy, równały się zeru i zastąpione były przez uczucia głuchego buntu i wzgardliwéj niechęci.
Miał lat piętnaście, gdy pewnego wieczora powiedział jéj z miną taką, jakby przyszedł nakoniec do upragnionéj dawno, a wielce cennéj wiadomości:
— Wiesz, co dziś powiedział ten duży Michał? widziałaś go przecie, bom ci go na ulicy pokazywał; siódmoklassista przecie i pierwszy łacinnik! Otóż powiedział, że szkoły kończyć trzeba dla tego tylko, aby módz potém jakąkolwiek karyerę zrobić; inaczéj niktby z pewnością nie znosił téj męczarni. Ot co.
Odtąd wiedzieli już dobrze, dla czego istnieją i czém są szkoły. Określili téż sobie wkrótce naturę i właściwości gniazda tego, w którém się chowali.
— Bo widzisz — mówił Julek — czémże jest ten nasz dom, w którym ludzie nic więcéj nie robią, tylko gotują, jedzą, śpią i budzą się, dla tego, aby znowu gotować, jeść i spać? Ciemną piwnicą, w któréj mieszkają trzy siostry: biéda, nuda i krzywda!
— Nuda... biéda... — zwolna powtórzyła Lusia — to prawda... ale dla czego krzywda?
— A jakże! — tłómaczył chłopiec — dla czegoż mój ojciec przez całe życie, jak koń w młynie, ciągle jedno i jedno koło depce... Zdaje mi się, że zasłużył na to, aby pójść na deptak jaki ładniéjszy i wygodniéjszy...
Lusia z zamyśleniem, lecz téż i z gwałtownością pewną, ręce splotła.
— O Boże! — zawołała — i ja, i mój dziadunio, powinniśmy téż być w Otoku... gdzie biały, duży dom stoi...
Tu, ze szczególnym uśmiechem, w którym swawola łączyła się z goryczą, dodała:
— Okna otwierać można, bo jest czém w piecach palić!...
— Otóż widzisz, — kończył Julek — widzisz i wiesz, że jest na świecie krzywda. A ja ci powiadam, że ona, oprócz biédy i nudy, ma jednę jeszcze siostrę: złość. Zły jestem, jak sto dyabłów!
— A mnie smutno! — mówiła Lusia, bladawą twarz wspierając na małéj dłoni.
— Boś baba! — wzgardliwie rzucał Julek; ale po chwili z przekąsem zapytywał:
— Czy myślisz, że mnie wesoło? Ot tém tylko pocieszam się, że kiedyś, kiedyś, wylecę ztąd w świat szeroki, widny, ludny i zobaczycie tu mię tak, jak swoje uszy bez lustra!
Wylot ten przecież późniéj miał nastąpić, niż Julek się spodziewał; bo wkrótce, po dostaniu promocyi do klassy szóstéj, przyszedł on do domu z wyrazem wielkiego rozgniewania i zrozpaczenia na twarzy.
— Co ci to? — spojrzawszy nań, zawołała Lusia.
Powiedział jéj:
— Że do siedmiu istniejących dotąd klas dodano jeszcze ósmą, i że nic mu na świecie nie pozostaje, jak wyjść za miasto, i w piérwszym lepszym lesie powiesić się na pierwszém lepszém drzewie.
W ciemnéj rozpaczy téj zostawał on przez dni kilka; poczém jednak, ze zdwojoną zda się żarliwością wziął się do pracy. Rzecz dziwna bowiem; dzieci te, tak srodze wyrzekające na udzielanie im nauki, i tak wzgardliwie zapatrujące się na tych, od których je otrzymywały, były gorliwie niemal namiętnie pracowitemi. Wśród suchych formuł i wyrazów, które pojęcia ich i wyobraźni nie mówiły nic, a których związku z życiem, trudnego do spostrzeżenia, nie ukazywał im nikt, w zmordowaniu fizyczném, gdy dusiły się prawie w sinéj izdebce i rozpalone twarze przyciskały do zimnéj szyby okna; nie odstępowała ich ani na chwilę i wciąż pchała naprzód namiętna żądza innego życia, nadzieja przyszłości, na którą zarabiały sobie tą nielubioną i wyśmiewaną przez się pracą. Były to nieustanne wewnętrzne walki, których nikt nie spostrzegał; lecz, które sprawiały, że czoła dzieci tych były blade i chmurne, usta milczące, śmiech rzadki, cichy i smutny raczéj, niż wesoły.
Myliłby się ten, ktoby mniemał, że obecność dwóch tych młodziutkich istot napełniała gniazdo, w którém wzrastały one, śpiewem, śmiechem, szczebiotem, będącemi, według wyobrażeń ogólnych, nieodłącznemi attrybutami gniazd wszelkich. Julek i Lusia śmieli się rzadko, a nie śpiewali i nie szczebiotali nigdy. W jedynéj, wolnéj od nauki, porze dnia, pomiędzy obiadem a zapaleniem lampki, siedząc przy oknie i patrząc na spływające w dół morze dachów, albo na suche linie kominów i połamanych gzémsów, podobni stawali się do dwu ptaków, którym warstwa zgęszczonego powietrza ociężyła skrzydła i które, osiadłszy na piasczystéj ławie, tęsknym wzrokiem wypatrują źdźbła zieleni, lub promyka słońca. Czasem przysuwali twarze blizko do okna bawialni i dojrzéć usiłowali ulicę, ciągnącą się w dalekim dole pstrym i ruchomym szlakiem. Nie widzieli jednak nic, bo oddalenie zacierniało barwy i linie, sprowadzając postacie ludzkie do rozmiarów lalek; a jedynemi głosami, które ztamtąd dolatywały ich uszu, był głuchy, podziemny jakby, grzmot kół, i niekiedy tony katarynki, które, topiąc się i rwąc w powietrzu, dochodziły tu oderwanemi, przeciągłemi jęki.
Chmurność ta była piętnem, złożoném na czołach ich przez atmosferę, wśród któréj wzrastały ich duchy, przez składające atmosferę tę pierwiastki bólu, znużenia, powszednéj troski i grobowéj ciszy. Pierwiastki te istniały w zielonéj wiosce, w któréj Lusia otrzymała pierwsze wrażenia sierocego życia, w oszklonéj izdebce odźwiernego, w żółtych ścianach kancelisty i daléj jeszcze, daléj jeszcze, daléj, pośród wrzaskliwych nawet ulic miejskich, w wielkich salach, będących zbiornikami nauki, na polach rozległych, w przestrzeni pełnéj liści, które, od drzew swych oderwane, tułały się błędne, lub osiadały trwożnie i nizko, nizko przy zrytéj przez burzę ziemi...
Drugą wybitną cechą dzieci tych była — ciekawość, chciwa, namiętna, nienasycona ciekawość świata i spraw jego, ludzi i ich stosunków, życia, jego cierpień, radości, grzechów i cnót. Uczucie to przynosiły z sobą do domu ze szkoły, z ulicy; rozniecały je w nich koleżeńskie rozmowy, przelotnie zasłyszane zdania, gwałtowny nakoniec popęd ku wszystkiemu, co istniało po-za żółtemi i sinemi ścianami ich gniazda. Zadowolenia żądzy téj, wwianéj w ich wnętrza przez niedostrzeżone, lecz nieprzeparte prądy czasu, szukały one z razu w książkach szkolnych. Do każdéj nieznanéj jeszcze, nieprzeczytanéj karty książek tych rzucały się ochotnie, chciwie niemal, pochłaniały ją szybko, i, zawiedzione, sarkały zcicha, opuszczając ręce. Potém jednak, tak bardzo upragnione im, wieści z szerokiego świata i o nim, spływać na nie zaczęły obficie i ze stron różnych. Kiedy Julek wracał ze szkoły, Lusia, pierwéj nieco odeń przybywająca do domu, zrywała się z siedzenia, z żywością ruchów, zupełnie u niéj niezwykłych, podbiegała ku niemu i zcicha, lecz żywo, pytała:
— Cóż? jest co? przyniosłeś?
Jeżeli odpowiedź była twierdzącą, oboje już przez resztę dnia zdradzali szczególne u nich, gorączkowe nieco, ożywienie; mówili więcéj, niż kiedy; w obecności pani Anieli dawali sobie oczyma znaki porozumienia; a wieczorem, w sinéj izdebce, przy okrągłym stole siedząc, uczyli się z roztargnieniem i trudnością widoczną. Kiedy nakoniec pan Marcelli wrócił z biura, głos pani Anieli, czytającéj gazetę, przebrzmiał, a natomiast rozległy się głośne oddechy dwóch głęboko uśpionych osób; Lusia zrywała się z pościeli, w białéj odzieży, niedbale zarzuconéj na szczupłe ramiona, bosemi najczęściéj stopy, cicho, jak mała kotka, przebiegała bawialnią, wsuwała się do kuchenki i starannie, a bez najlżejszego szelestu, drzwi za sobą zamykała.
— Śpią już? — zapytywał Julek.
— Aż chrapią! — z cichym chichotem odpowiadała dziewczyna.
Wtedy zrzucał on z tapczanika szczupłą swą pościel, stawiał na nim zapaloną lampkę, i ze staréj, małéj skrzynki, od któréj klucz nosił przy sobie, wydobywał podarte najczęściéj książki, zszarzane broszury, wymięte, zbrudzone dzienniki różnych rozmiarów i formatów. Było ich czasem tak wiele, że kryły się prawie pod niemi szare i białe paski osłaniającego tapczanik drelichu.
Przestali już prawie być dziećmi. On był wysmukłym, zgrabnym młodzieńcem, którego szczupłość i wiotkość przypominała roślinę wybiegłą i chwiejną. Ona rosła powoli i była małą, lecz obok wpadłéj piersi i chudych ramion, które znamionowały podlotka, przy lnianych włosach swych, miała bladość gorącą i nieco przywiędłą, po któréj przebiegały błyski lotnych myśli i drgnienia namiętnych wzruszeń. Na nizkich stołkach, albo na chropowatych deskach podłogi, przy tapczaniku siedząc, pochwytywali książki z kartami, wypadającemi ze zszarzanéj oprawy, albo zmięte i śladami mnóstwa rąk poznaczone dzienniki, i czytali, — to jest: jedno z nich czytało przytłumionym głosem, a drugie, z twarzą, opartą na dłoni, rozżarzone oczy w twarz czytającego, jak w tęczę, wlepiając, słuchało. Ze szpargałów tych i świstków, szeleszczących w ich dłoniach, w gorące głowy ich i śpiesznie oddychające piersi lał się deszcz nazw, określeń, zdań, haseł, pomysłów i marzeń. Zkąd deszcz ten powstawał? Jak zwykle bywa. Na powietrzne warstwy, które sprawiły powstanie jego, złożyły się najrozmaitsze i najsprzeczniejsze sobie pierwiastki: oddechy silnych, lub nawet bohaterskich piersi, i chorobliwe, suchotnicze wyziewy; ożywcze wonie leczniczych roślin i gorzkie soki trucizn; potężne tchnienia, owiewające szczyty, i zgniłe zarazki błotnistych nizin. Były tam zdania, sądy i wieści o niebie i ziemi, naturze i Bogu, o człowieku i przeznaczeniu jego; były traktaty i wykłady z dziedzin nauk różnych, romanse i opowieści na tle stosunków i kolei wszelkich, polemiczne spory i rozprawy, fanatyzmem różnostronnym natchnione złorzeczenia lub apoteozy. A wszystko, wszystko to przybywało tu bez naturalnego początku i możliwego końca swego, w liniach połamanych, w kalekich kształtach, w obrazach bez głębi i światłocieniów, w cząstkach, które, oderwane od swych całości, udawały, że są światem, będąc istotnie bujającemi tylko w przestrzeni jego pyłkami. Nic to! przyglądając się szerokiéj mozaice téj o jaskrawych i zawikłanych wzorach, dzieci te doświadczały takiego uszczęśliwienia, z jakiém uczony, zamknięty w ciemnéj komnacie, wita zjawiające się przed nim, w postaci tęczowego snopu, widmo słoneczne. Przed niemi, w kuchence z nizkim sufitem, czarnym od okopcenia piecem i trochą starych gratów, rzucających długie cienie na opylone ściany, stubarwne i promieniste stawało — widmo wiedzy. Przestawali czytać, zamyślali się, płonący wzrok wlepiali we wspaniałe widmo.
W głowach ich, jak ptaki o niewprawnych do latania skrzydłach, ważyły się tysiączne pytania. Wierzyć — nie wierzyć? Kochać — nie kochać? rozum, czy uczucie? obowiązek, czy swoboda? Poświęcenie, czy egoizm? Uwielbienie, czy szyderstwo? Szczęście dla siebie, czy męczeństwo za dobro świata? Co z tego wszystkiego prawdziwszém jest i wyższém?
— Co prawdziwszém? — pytał chłopiec.
— Co wyższém? — zapytywała dziewczyna.
On przedewszystkiém szukał drogoskazów, ona — skrzydeł. Bywały noce, w których zdawało się im, że już znaleźli to, czego szukali. On naprzykład zadecydował, że rozum jest tak wszechpotężną dźwignią świata, iż uczucie ze spraw i stosunków ludzkich wytrącić może i powinien; lub, że osobiste, jakimbądź kosztem zdobyte, szczęście, może i powinno być jedynym celem człowieczego życia. Jéj znowu żal się robiło zgnębionego uczucia, którego głuche, lecz potężne, zaczyny, czuła może w swéj piersi, a ku męczeństwu, ku wielkiemu jakiemuś męczeństwu, które bucha pod niebo ofiarnym ogniem i dymem, uczuwała nieokreślony pociąg. Sprzeczali się więc z sobą; sprzeczali się czasem zawzięcie, długo, a tak żywo, że chłopiec nazywał dziewczynę sentymentalną i płaczliwą babą, a ona go samolubem i zarozumialcem. Szli jednak spać oboje, uspokojeni i dumni z siebie samych. On, zasypiając, myślał, że wié już, jak myśléć i czynić i ku czemu dążyć w przyszłości; jéj śniło się, że na śnieżnym rumaku leci pod niebo z rycerzem „odważnym i smutnym“, który, wskazując jéj jakąś gwiazdę wielką, mówi: „spłoniesz w niéj, lecz świat zbawisz!“
Nazajutrz jednak zasiadali przy tapczaniku swym, niespokojni znowu, i z pewnym wstydem podnosili na siebie nieśmiałe oczy.
— Wiész? — zaczynał chłopiec — rozmyśliłem się; być może, żem się wczoraj mylił...
A ona odpowiadała z cicha:
— Ja nie wiem; wczoraj zdawało mi się, że najszczęśliwszą byłabym, gdybym kogoś, lub coś, bardzo mocno kochała i gdybym umrzéć mogła za szczęście i dobro ludzkie. Ale dziś... myślę, że chcę czegoś więcéj, niż kochania, i że... oddawanie się na męczeństwo jest, jak tyle innych rzeczy, skutkiem — przesądów.
Chmurnie i w milczeniu patrzali na szpargały swe i świstki, po tapczanie rozrzucone. Julek zrywał się z nizkiego siedzenia swego i ruchem, do którego od dzieciństwa był nawykł, obu dłońmi strzępiąc i w górę podnosząc gęste swe ciemne włosy, wołał:
— Jednakże dla czego to tak? Dla czego my, ja i ty, tak bardzo pragniemy tego, o co inni nie dbają? szukamy tego, o czém inni ani myślą?... dla czego nie żyjemy sobie tak, jak inni? Mój Boże! ten piękny Jaś, naprzykład, koleżka mój, trefi sobie wąsiki, zapieka włosy u fryzyera, umizga się do panienek, tańczy na wieczorkach i — szczęśliwy! Ani dba o to, jak tam ludzie na świecie żyją, co myślą, i jak żyć, w co wierzyć, o co starać się trzeba! Albo Kostuś Wilski... z piątéj klassy wyszedł, na mająteczku ojcowskim siadł, słusznym obywatelem już jest, patrzéć tylko, jak się ożeni, a je... strach! jak najęty! w puchach się wylega i — szczęśliwy!... Albo duży Michał, ten, co to wiész...
— To prawda! to prawda! — przerywała Lusia, u nas to samo: są takie panny, które o niczém więcéj nie myślą i nie mówią, tylko o strojach i o wyjściu za mąż. Ja nie; po głowie chodzi mi wciąż niewiedziéć co... smutno mi niewiedzieć czego i takbym chciała wszystko, wszystko widzieć, a czasem śpiewać... leciéć wysoko i... śpiewać!
Maj właśnie drzewa i kwiaty rozwijał,
Księżyc w noc cichą świecił roztoczony...
Urwała, podniosła głowę i zapytała:
— Dla czego to tak?
Zamyśleni, zasiadają znowu przy tapczaniku na niziutkim stołku, Julek odpowiadał:
— Ot dla czego! takimi już urodziliśmy się... i koniec!
Świat przedstawiał się im zagadkowo, w dwoistéj postaci piekła i raju. Zależało to od wrażeń, któremi téj lub owéj nocy wionęło na nich towarzyszące nocnym pracom ich i zabawom widmo. Julek zrywał się z siedzenia, z zapałem wołając:
— Nie! tak zawsze być nie może! Jest na świecie postęp, możność doskonałości i szczęścia... tylko, jak i co czynić, aby je zdobywać dla siebie i innych?
— Jak i co? — Nakształt echa powtarzało blade dziewczę, z twarzą w zadumie wspartą na dłoni, a gorejącém okiem, wpatrzoném w ciemno-żółte płomyki, które światło lampy krzesało w szybie okna. Płomyki te, których zapytywać się zdawała o słowo zagadek, pracujących w jéj głowie, były — widmami świata.
Wten sposób spędzali oni bardzo często długie zimowe i jesienne noce, głusi już teraz na wiośniane okrzyki kukułki, rozlegające się za zamkniętemi drzwiami małéj bawialni, od czasu do czasu za to drgając nerwowo, gdy uszu ich dolatywały przeszywające a ponure gwizdania nocnych stróżów. Niekiedy późno po północy uczuwali głód. Wtedy Julek nastawiał samowar i wyjmował ze skrzynki swéj odrobinę, przechowywanych tam starannie, herbaty i cukru. Gospodarując, śmieli się czasem do siebie z cicha i ostrożnie, ze spojrzeniami, rzucanemi na drzwi zamknięte. Lecz nieśmiała wesołość ta nie istniała wcale, jeżeli pić mieli herbatę nie z głodu, ale dla odpędzenia snu, który przeszkadzał im w odczytaniu jednéj z podartych książczyn, lub zmiętych szmat dziennika. Dla nasycenia głodu, zarówno jak dla pochwycenia za kraj szaty olśniewającego ich widma, poili się ciemnym mocnym płynem, który w żyły ich wlewał, rozmarzający mózg i wyprężający nerwy, pierwiastek narkotyku.
To téż bywały dnie, w których wyglądali oboje tak, jak gdyby noc im przeszła w ciężkich bólach lub bezpamiętnym szale. Do zwykłéj chmurności ich przybywała chorobliwość i czyniła ich podobnymi do roślin owych, które pod skwarem słońca płoną więdnącą purpurą. Było to tak widoczném i nawet uderzającém, że raz, przy obiedzie, pan Marcelli wpatrzył się w syna obojętnemi zwykle oczyma i z żywością, nigdy prawie nie bywałą, zapytał:
— Co ci to?
— Nic, ojcze! — odpowiedział Julek głosem, pełnym zdziwienia; nie przywykł był bowiem do zapytań ojcowskich.
Pan Marcelli popatrzył z kolei na Lusię i rzekł znowu:
— I téj téż coś być musi.
Potém już nic nie mówił, tylko, po skończonym obiedzie, zamiast udać się do sypialni na zwykły spoczynek, skinął ku żonie, aby usiadła przy nim i zapytał z cicha:
— Co im takiego być może?
Pani Aniela nic wcale nie rozumiała.
— Upatrujesz coś, Marcelli! — rzekła — dzieci są tak, jak zwykle, zdrowe, i uczą się dobrze.
Z powątpiewaniem wstrząsnął głową.
— Nie, nie! Źle bardzo wyglądają oboje, a przytém, czy ty uważasz, że nie śmieją się nigdy, a mówią tak prawie mało, jak ja. Trzeba, Anielko, abyś zwróciła na nich pilną uwagę: co robią? Czém się bawią? Co ich zasmucać, albo co im szkodzić może?
Panią Anielę ogarnął żal wielki i szczery.
— O mój Marcelli! — zawołała — zdaje się, jakbyś nie wierzył, że Julek jest całém szczęściem mojém, i że dla téj biednéj dziewczynki także robię wszystko co mogę i powinnam. Nieustannie przecie są one pod okiem mojém. Pilnuję ich, karmię, jak mogę najlepiéj, przestrzegam, do nauki napędzam, oszywam, własnemi rękoma ubieram, gdy wychodzą z domu. Cóż więcéj nad to uczynić mogę?
Uśmiechała się mówiąc to, ze zwyczaju, dla złagodzenia słów swych, które się jéj wydawały zbyt ostremi; lecz usta jéj drżały z żalu, a błękitne zmęczone oczy zachodziły łzami.
— Może zanadto męczą się nauką? — z cicha zauważył pan Marcelli.
Pani Aniela spojrzała na męża z za łez, ale ze szczególną powagą i ze szczególną téż posępnością wymówiła.
— Marcelli! ty wiesz, ty sam najlepiéj wiész, jak ciężkiém jest życie — bez nauki.
Spojrzał na nią, zdziwiony może powagą i niemą surowością jéj głosu, a dostrzegłszy na téj łagodnej twarzy, która dotąd same tylko dla niego miała uśmiechy, bolesne wzruszenie, w milczeniu już pocałował jéj rękę, wziął czapkę ze srebrną gwiazdką i wyszedł na miasto. Skierował się wprost ku hotelowi Wszech-Krajów i po chwili wchodził do oszklonéj izdebki szwajcara.
Otocki, podnosząc głowę z nad ksiąg rachunkowych, uprzejmie, lecz z pewnym odcieniem trwogi, powitał przybyłego:
— Gość z pana rzadki. Czy tam czasem, broń Boże, co z Lusią...
— Właściwie, — siadając na stołku zaczął pan Marcelli, — właściwie nic nowego, ale... ale chciałem zapytać pana, czyś pan nie zauważał we wnuczce swéj i w synie moim także czegoś... czegoś... czy ja wiem? Ja, panie, bardzo jestem zajęty, trochę zmęczony i rzadko bywam w domu. Nie wiem, co to jest i dla czego, ale jakoś oni nie są tak, jak być powinny. Niby chorzy... smutni czegoś ciągle i wyglądają tak, jakby nie dziećmi byli...
Umilkł. Otocki patrzał na niego wzrokiem pojętnym i bardzo smutnym.
— Nie powiedziałeś mi pan nic nowego, — zaczął po chwili, — syna pana znam niewiele; ale Lusia... złota dziewczynka moja, biedna!
— Dla czego? — z niejaką żywością zapytał pan Marcelli.
Pod długim, białym wąsem, gorzki uśmiech przebiegł usta odźwiernego.
— Powiem tak, jak pan, — ozwał się z cicha — czy ja wiem? Jestem bardzo zajęty, trochę zmęczony i... rzadko ją widuję. Państwo macie syna przy sobie, a zgadnąć nie możecie, co mu jest. Cóż ja? Przychodzi ona do mnie, od czasu do czasu pomiędzy lekcyami a uczeniem się lekcyi, na chwilę... widzę, że blade, że mi źle rośnie, że smutna i skryta, a otworzyć przed sobą jéj serca nie mam sposobu. Czasem zrażam ją nawet trochę, bywam ponury, w pewne szczególniéj rocznice moje; a jéj-by trzeba kogoś pobłażliwego i wesołego, kogoś, coby młode myśli jéj i uczucia rozumiał i podzielał. Zresztą, na wszystko, panie, na wszystko czasu trzeba, a ja go nie mam nic. Pełnię gorliwie swoje i nie swoje, byleby tylko trzymać się tu i ją wychować...
Skończył i pochylił głowę nizko z wyrazem zgnębienia, z którym w szczególny sposób sprzeczał się energiczny, gwałtowny nawet, ruch ręki, targającéj białego wąsa.
Prosty i sztywny Ryżyński podniósł się z siedzenia. Szwajcar wstał także, a gdy przez dość długą chwilę stali naprzeciw siebie, z niemém jakby pytaniem patrząc sobie w twarze, światło gazowego płomyka błyskało, drgało i śmiało się w pozłacanych i posrebrzanych guzikach ich ubrania.
— Więc — zaczął jeszcze Ryżyński — więc pan nic nam nie radzisz... i nic dla wnuczki swéj nie zdecydujesz się uczynić, tak, jak ja namyślić się nie mogę, co zrobić dla syna...
Uginając się, jakby pod ciężarem pytań tych, Otocki padł na krzesło i, czoło ukrywszy w dłoniach, zawołał:
— Co ja mam, co ja mogę uczynić dla niéj?
Potém podniósł głowę i wznosząc wysoko oczy, jakby tam w górze oblicza lub wizerunku czyjegoś szukał, ciężkim szeptem wymówił:
— Romku! biedny mój Romku! co ja dla dziecka twego zrobić więcéj mogę!
Pani Aniela daleko mniéj od obu mężczyzn brała do serca złe wyglądanie syna i wychowanki. O północy, rzucając zaoszczędzoną złotówkę do skarbonki Julka, rzekła do męża:
— Daremnie martwisz się, Marcelli, a widzę, że martwisz się, bo nawet gazeta rozerwać cię dziś nie mogła. Dzieci pracują i dla tego pewnie są czasem mizerne i trochę jakby zmęczone. Inaczéj przecież być nie może? A tyż nie pracujesz przez całe życie, jak wół w pługu? I ja także nie próżnuję; a jednak, ot, dożyliśmy lat naszych. Zresztą, za rok już Julek skończy gimnazyum... potém pięć lat tylko uniwersytetu i będzie z niego — człowiek. Zostanie doktorem, będzie miał praktykę ogromną i, choć bez pracy pewnie się nie obejdzie i wtedy, to jednak wcale go ona tak męczyć nie będzie. Odpocznie sobie... a kto wié? może i my przy nim odpoczniemy trochę.
Przy ostatnich słowach zgasiła lampkę, a w minutę potém już chrapała. Czy pan Marcelli był uspokojony temi słowami? nie wiadomo. To tylko pewna, że w najbliższą niedzielę nie poszedł do kolegów na proferansa, ale wieczór cały przesiedział z żoną i synem, usiłując zawiązać z tym ostatnim rozmowę, która nie szła jakoś. Po prostu nie przywykli byli przestawać z sobą. Zamieniali się krótkiemi zapytaniami i odpowiedziami, przy czém ojciec wydawał się zmieszanym, a syn znudzonym. Skończyło się na tém, że Julek przyniósł z kuchenki książkę jakąś w szaréj oprawie, z wypadającemi kartami i czytać ją zaczął. Pan Marcelli wyciągnął po książkę długą swą, bladą rękę.
— Co to czytasz, Julku? — zapytał.
— Socyologią — odparł chłopak, z miną człowieka, który, wymawiając słowo jakieś, pewnym jest, że go słuchacze nie rozumieją. Jakoż pan Marcelli nie zupełnie jasne miał pojęcie o znaczeniu słowa: socyologia. Przytém książka była niemiecka i przedstawiała dlań zbiór niepojętych a dziwacznie wyglądających gzygzaków. Odsunął téż ją ku synowi ruchem zdradzającym zniechęcenie i, zamyśliwszy się, ponuro patrzał w ziemię. Pani Aniela, która w niedzielne wieczory nie oddawała się szyciu i cerowaniu, myjąc w kuchence szklanki i składając starannie bieliznę stołową, gwarzyła z siedzącą na tapczaniku sąsiadką o cenach mięsa i jaj, o straszném błocie, które zrana zalegało rynek, o wzrastającéj drożyźnie obuwia. Lusia wieczór ten, jak i najczęściéj wieczory niedzielne, przepędzała u dziadka. Tym razem znalazła go w usposobieniu takiém, jakie zawsze sprawiała na niéj przykre wrażenie. Mówił mało, i albo szklannym wzrokiem patrzał w przestrzeń, albo wpatrywał się w nią bystro i smutnie. Takim widywała go dotąd tylko w pewne dnie roku, o których wiedziała, że są rocznicami, przywodzącemi mu przed pamięć szczególniéj wesołe lub bolesne wypadki jego życia. Dziś jednak nie opowiadał jéj, jak zwykle w dniach podobnych bywało, ani o godzinie, w któréj otrzymał tam... tam daleko... wieść o jego śmierci, ani o pięknym Otoku, ani o swéj długiéj podróży... Nie była to więc rocznica żadna. Jednak, po półgodzinnéj nieobecności, w czasie któréj przyjmował przybyłych z pociągu gości, wróciwszy do izdebki i siadając przy biurku, nagle trochę zapytał:
— Czegoś ty taka mizerna? i czemu nic nie mówisz do mnie? Jeżeli chora jesteś, albo ci brak czego... możesz przecie powiedziéć mi o tém, a ja... jabym ci nieba chciał przychylić... Cóż?...
— Nie jestem chora i niczego mi nie brak — odpowiedziała.
Rzucił się na krześle gniewnie trochę.
— Skryta jesteś — zaczął, lecz urwał nagle, jakby mu surowe wyrazy, do niéj skierowane, przez usta przejść nie mogły. Natomiast wpatrzył się w nią znowu bystro i mówił:
— Jesteś sierotą, bo choć masz mnie, cóż ja? tyle tylko, że cię żywić i jaką-taką edukacyę dawać ci mogę. Wielu téż rzeczy i fizycznie i moralnie braknąć ci musi. Dla tego, dziecko moje, udawaj się jak najczęściéj do Ojca sierot wszystkich... módl się...
Tu urwał nagle, bo po drobnych ustach dziewczyny przeleciał szybko powstrzymywany uśmiech.. Zerwał się z krzesła, otworzył usta, jakby dla wypowiedzenia gwałtownego jakiegoś słowa; lecz, powściągając się, podniósł w górę ramiona i drżącemi rękoma zaczął poprawiać, zwiększać i umniejszać płomyk gazowy. Walczył widocznie z gniewném uniesieniem, od którego pierś mu dyszała mocno, a srebrne guziki granatowego surduta podnosiły się i opadały szybko. Nie; z dzieckiem „biednego Romka“, z tą jedyną gwiazdą oczu swoich, obejść się źle nie mógł, nie chciał... To téż zaprzestał roboty około gazowego różka i usiadł na stołku swym; wtedy dopiéro, gdy się uspokoił nieco, targając zlekka wąsa, głosem, w którym drżał z razu tłumiony jeszcze gniew, a który potém stawał się monotonnym i gdérliwym, upominać ją zaczął o zapominanie modlitwy, o tracenie wiary religijnéj, o czytanie złych książek, które dzieciom przewracają w głowach... Ona słuchała w milczeniu, w zwyczajnéj sobie zadumanéj postawie, cierpliwie i pokornie z pozoru, lecz od chwili do chwili nieruchome jéj rysy oblewał gorący rumieniec, a z ciemnych źrenic strzelały szyderskie błyski. Widać było, że burzyła się wewnątrz. On tego nie spostrzegał, i jak gniew jego przeszedł w gdéranie, tak stopniowo to ostatnie stopiło się w rozrzewnieniu. Pochwycił za obie ręce i, przyciągając ją ku sobie, zapytał:
— Nie gniewasz się, że tak gdéram na ciebie? Kochasz trochę twego starego, nieznośnego dziadka?
Być może, iż, gdy silném ramieniem wiotką kibić jéj przyciskał do swéj piersi, uczuła, jak pod liberyjnym surdutem serce jego uderzało mocno i gorąco; być może, iż przez głowę przemknęła jéj myśl, że dla niéj to, dla niéj tylko, przyoblókł się on w surdut ten, taki twardy i brzydki, jak niewola i służalstwo; bo gdy, patrząc w twarz jéj, powtórzył pytanie:
— Czy kochasz trochę twego starego, nieznośnego dziadka?
Podniosła powieki, wymówiła:
— Bardzo, bardzo! — i ze łzami na rzęsach, ramiona swe zarzuciła mu na szyję.
Wtedy, z krzykiem radości, porwał ją w objęcia, posadził, jak małe dziecię, na swych kolanach, i okrywając ją pocałunkami, mówić, raczéj szeptać, zaczął:
— Dziecko moje! może ja i wiem, czego tobie potrzeba! Potrzeba tobie do oddychania zdrowego, świeżego powietrza, przestrzeni do biegania, drzew i kwiatów, któreby odświeżyły młode twe oczy, wpatrujące się ciągle w czarne litery książek... Potrzeba tobie czułéj matki, któraby cię pocałunkiem budziła i usypiała, i rozumnego ojca, któryby wiedział i rozumiał, co myślisz, jak czujesz, a myśli twe i uczucia mądrze, łagodnie, od różnych manowców tego świata odprowadzać mógł... Wiem... wiem wszystko, lecz cóż uczynić mogę... bezdomny biedak, tém tylko zajęty, aby pan Leonid Igorowicz za drzwi mnie ztąd nie wyrzucił!...
Lusia całowała go w usta i w siwe włosy.
— Kocham cię, dziaduniu — mówiła — wiem co czynisz dla mnie... kocham cię i żałuję, ale... nie mogę być inną!
Nie mogła istotnie. Uczucia jéj i myśli były wrzątkiem, pomimowoli jéj i wiedzy, często wylewającym się na zewnątrz, Otocki spostrzegł to tego samego jeszcze wieczora. Pomimo, że była już prawie dorosłą, odprowadzając ją w późne wieczory do mieszkania Ryżyńskich, zachował on zwyczaj trzymania jéj za rękę, tak, jak to czynił w latach jéj dzieciństwa. Szli więc tak przez ulice miasta, dłoń w dłoni, milcząc, aż weszli na mały placyk pusty i cichy, pośród którego kiedyś, kiedyś, mała Lusia zatrzymywała się, aby pokazać dziadkowi zjawiające się jéj pod sklepieniem nieba widziadło rycerza: „na śnieżnym koniu i w błyszczącéj zbroi.“ I teraz tarcza księżyca stała pośród szafirów, a nad nią białe rozwiewne obłoki sunęły lekkim, długim korowodem. I teraz zdawały się tam szeleściéć srebrne skrzydła, a z pod hełmów złocistych pochylać się ku ziemi „odważne i smutne“ oblicza. Otocki spojrzał ku górze, chciał widocznie powiedziéć coś, a nie śmiał, lękając się może, aby znowu pomiędzy sobą a gwiazdą swych oczu nie wywołać chmury. Jednak do mówienia skłaniała go widocznie gorzka żądza dowiedzenia się prawdy, choćby bolesnéj, albo téż nadzieja, że będzie mu ona pociechą i uspokojeniem. Wyciągniętym w górę palcem wskazał igrające dokoła księżyca obłoki i z drżącym uśmiechem na ustach zapytał:
— Lusiu! a czy teraz widujesz tam jeszcze czasem... rycerza z Cecorskich pól?
Z okrutną nierozwagą młodości i z dumą tą, z którą młodość popisuje się tém, co uważa za swe zdobycze, zaśmiała się z cicha i odpowiedziała prędko:
— O, nie! Odkąd zaczęłam myśléć o rzeczach daleko ważniejszych, Cecorskie pola i ich rycerze całkiem zajmować mię przestały!
Nagle wypuścił rękę jéj ze swéj dłoni. Nie powiedział nic, tylko, gdy stanęli u wejścia do żółtéj kamienicy, zamiast, jak zwykle bywało, z troskliwością niezmierną towarzyszyć jéj na ciemnych wschodach, aż do samych drzwi Ryżyńskich, popchnął ją lekko ku wejściu, głucho i krótko mówiąc:
— Idź!
Po raz pierwszy w życiu rozstali się pokłuceni z sobą, z wzajemną ku sobie urazą w sercu. Ona wstępowała po ciemnych i zawrotnych wschodach sama jedna, powoli, snując w głowie gorzkie i niechętne myśli. On, śpiesznym i gwałtownym krokiem przebył placyk, lecz nagle stanął i, uderzając się w czoło, zawołał:
— Co ja zrobiłem! puściłem ją samę na takie złe wschody... jeszcze upadnie!
Odtąd w Otockim zachodzić zaczęły zmiany widoczne. Na piękną, silną i rzeźką zawsze powierzchowność jego wybijały się już niekiedy oznaki starzenia się i sposępnienia. Były chwile, w których zdawać się mogło, że na myśl jakąś, pojawiającą się w głowie jego, ręce mu opadały w zniechęceniu, czy nie przezwyciężonym smutku. Zresztą, broniony dotąd przez wewnętrzne bodźce swe i pociechy od fizycznego zniedołężnienia, teraz dopiéro uczuwać zaczął dolegliwie owę, z podróży przywiezioną, niemoc nogi, tak, że niekiedy poprzedzał na wschodach gości hotelowych krokiem trudnym i powłuczystym, na który pan Leonid Igorowicz niechętnie spoglądać zaczynał, znajdując, że admirowana przezeń dystynkcya ruchów Otockiego podobną staje się do niedołęztwa. Upadał téż na wzroku, co przypisać było można wieloletniemu przebywaniu i pracowaniu w izdebce napełnionéj mieszaniną dziennego i sztucznego światła. Względem wnuczki bywał teraz niecierpliwy, nieufny, badawczy. W usposobieniu jéj było coś, co go wciąż i srodze niepokoiło, a pewne uśmiechy jéj, jakkolwiek starała się ona je powściągnąć, i wyrazy, pomimowoli często z ust jéj wylatujące, miały szczególną własność draźnienia go i wywoływania w nim gniewnych uniesień. Tym ostatnim jednak nie poddawał się nigdy i można je było odgadnąć tylko po gwałtowności ruchu, jakim zrywał się ze stołka, i po szczególnym zapale, z jakim drżącemi rękoma, bez żadnéj zresztą widocznéj potrzeby, wzmagał i umniejszał natężenie gazowego płomyka. Przy tem mruczał coś pod białym wąsem z cicha i monotonnie, a usiadłszy na stołku, ze zgaszonym już w piersi gniewem, rozpoczynał gderliwe a długie upomnienia, połączone zazwyczaj z wyrzekaniami na nowy świat, teraźniejszych ludzi, nauki ich, wymysły i t. d.
Lusia nie wdawała się z dziadkiem w spory, słuchała milcząc, lub odpowiadając z rzadka cichém i z pozoru łagodném słowem; ale przy rozstaniu żegnała go coraz chłodniéj, a przychodziła doń coraz rzadziéj i na krócéj...
Raz — a miała wtedy lat już blizko szesnaście — weszła do oszklonéj izdebki z zaczerwienionemi od płaczu oczyma, bardzo i widocznie rozżalona. Zapominając o wszystkich goryczach swych i urazach, Otocki rzucił się ku niéj z trwogą, pytaniami, pieszczotą. Zaledwie mogąc wstrzymać się od łkań, powiedziała mu, że nazajutrz Julek opuścić miał Onwil, a wyjechać w podróż do dalekiéj, dalekiéj stolicy.
— Cóż? — pytał Otocki — czy przywiązałaś się doń tak bardzo, że cię rozstanie z nim tak wiele kosztuje?
— Tak! — odpowiedziała — lubię go bardzo i smutno mi będzie bez niego; ale największy mi żal, gdy pomyślę, że on tam na świecie będzie żył, patrzał, uczył się, wtedy, gdy ja...
Otocki zbladł.
— Czy chciałabyś, — zaczął zwolna — czy chciałabyś żyć tam, dokąd on jedzie?
Z naiwném samolubstwem młodości zawołała żywo:
— O tak! tam, czy gdzieindziéj, byle nie tu, byle nie tu!
Opasujące kibić jéj ramię Otockiego opadło. Chciał coś powiedziéć; rumieniec trysnął mu na zorane czoło; ale, jak zwykle, dla niéj i przy niéj powściągnął się, i tylko wzniósłszy ku gazowemu płomykowi oczy, pełne stalowych błysków, mrugał powiekami tak szybko i uparcie, jak gdyby powstrzymać chciał łzy, albo jak gdyby oślepł nagle i przejrzéć usiłował.
Julek przed miesiącem otrzymał od zwierzchności szkolnéj tak zwane świadectwo dojrzałości i wyjeżdżał do stolicy, w celu uczęszczania na kursa medyczne w istniejącéj tam Akademii. W przeddzień wyjazdu jego, sine ściany małéj sypialni Ryżyńskich były świadkami sceny następującéj. Około północy, pani Aniela zdjęła ze ściany skarbonkę z białą kartą, noszącą napis: „Dla Julka na uniwersytet,“ i z rodzajem nabożnego uszanowania postawiła ją na stole, przy którym siedział pan Marcelli, zapominający w dniu tym nietylko o czytaniu gazety, ale nawet o zamienieniu surduta z pozłacanemi guzikami na wygodny szlafrok. Kiedy oboje, pochyleni nad skarbonką, otwierali ją wspólnemi siłami, twarz kobiety oblaną była silném wzruszeniem, wpół radośném, wpół jakby uroczystém, a długie, suche ręce mężczyzny drżały tak, że dla spełnienia łatwéj roboty swéj potrzebował minut kilka. Tymczasem, nakształt złoczyńców, zabierających się do rozglądania nieprawych łupów, zamieniali się oni urywanemi i tajemniczemi szeptami:
— Ile tam być może? — zapytywała kobieta.
— Nie wiele pewno.
— Może nie wystarczy?
— O, gdyby mu przynajmniéj na parę lat była pomoc jaka!
Tu roztworzyła się ściana skarbonki i na stole zabrzęczały wysypujące się nań monety.
O! jakże tego było tam wiele i zarazem jak mało! Złotówki srebrne, miedziane dziesiątki i czworaki, trochę zmiętych rublowych banknotów, okryło sobą część stołu i widokiem swym wprawio panią Anielę w pełne radości osłupienie.
— Dużo! bardzo dużo! — zawoła ze splecionemi dłońmi i wzrokiem wlepionym w dziedzictwo syna.
— Bardzo mało! — szepnął pan Marcelli i gorzki uśmiech przebiegł mu po wązkich wargach i wygolonych błyszczących policzkach.
Zaczęli liczyć powoli, uważnie, w milczeniu, raz tylko przerywaném głośnym okrzykiem pani Anieli, gdy wśród miedziaków błysnął różowy, wartość dziesięciu rubli przedstawiający, papierek. Żadna marząca wesoła dziewczyna nie powitała pierwszéj róży wiosennéj z tak rozkosznym uśmiechem, jakim był ten, który oblał twarz kobiety na widok téj zgniecionéj szmatki.
— Zkąd to? — zapytała i bystro spojrzała w twarz mężowi.
On odpowiedział:
— A wtedy... kiedy to, pamiętasz, otrzymałem gratyfikacyą i zostawiłem u siebie tę assygnatkę... na cygara...
— Cóż? a cóż było z cygarami?
— Nie paliłem ich wcale przez czas jakiś.
— A! — zawołała — i mówiłeś mi wtedy, że cię gardło boli!
Uśmiechnął się tak blado i sucho, jak uśmiechał się zwykle. Lecz ona patrzała na niego z uszczęśliwieniem niewymówném.
Koniec końców, oszczędności Ryżyńskich, przez lat dziesięć na rzecz syna czynione, wynosiły summę rubli około trzysta. Zebraną ona być mogła cudem prawie.
Na parę godzin przed odejściem na północ pociągu kolei żelaznéj, pan Marcelli, który po raz pierwszy, odkąd zostawał w służbie rządowéj, dnia tego do biura nie poszedł, zawołał syna do małéj sypialni i, oddając mu paczkę assygnat, mówić zaczął:
— Oto wszystko, mój Julku, co mogliśmy zrobić dla ciebie. Oddaliśmy cię do szkół i po groszu zebraliśmy sumkę, któréj połowę daję ci teraz, a połowę chowam u siebie na pierwsze zapotrzebowanie twoje. Jest to bardzo mało, ale w naszém położeniu.... wiesz....
Zatrzymał się, pomyślał trochę i mówił daléj:
— Posyłałem cię do szkół i posyłam teraz do uniwersytetu, dla tego, że sam doświadczyłem, jak źle jest żyć, nie mając możności dążenia do wyższéj karyery, do lepszego i łatwiejszego bytu. Ja téj możności nie miałem i dla tego jestem, czém byłem, i będę, czém jestem... a to ciężko. Jednak....
Zawahał się i po chwili dopiéro kończył:
— Jednak, być może, że byłem do czegoś więcéj zdolny; że za młodu miałem więcéj, niż teraz, myśli w głowie, bystrzejsze pojęcie, więcéj siły i ochoty do wszystkiego. Ale uzdolnienie, które otrzymałem, i okoliczności, które mi w drodze stanęły....
Tu wstał, wyprostował się, zgasłe oczy jego błysnęły.
— O! te okoliczności — zawołał pełnym i dźwięcznym głosem, — one-to mi najbardziéj stanęły na drodze, przykuły do jednego miejsca, znękały wieczném upokorzeniem, strachem.... Ja chcę, abyś ty silniéjszym był od okoliczności tych; abyś był niezależnym od nikogo i od niczego; abyś miał nadzieję i nigdy, nigdy nie mówił sobie: jak było, tak jest, jak jest, tak będzie....
W chwili téj uroczystéj dla niego, zbudził się w nim człowiek takim, jakim kiedyś być musiał, jakim być mógłby; wielkim głosem krzyknął w nim ojciec, pragnący przedewszystkiém uchronić syna od ciemnéj, nizkiéj, beznadziejnéj doli. Z twarzą zarumienioną i rozgorzałém okiem, w obie dłonie ujął głowę syna i, cisnąc ją do swéj piersi, po wiele razy powtarzał nad nią:
— Ucz się Julku, ucz się, abyś mógł zrobić karyerę, abyś mógł iść, iść z nadzieją, że zajdziesz!
Pani Aniela przy rozmowie téj obecną nie była.
W kuchence, nad kuferkiem Julka schylona, uśmiechając się i płacząc na przemian, układała ona małą wyprawę syna, bacząc starannie, aby wszystko w niéj było całe i czyste i mocne. Tam, kędy jechał, panowały długie i ostre zimy; pani Aniela więc przyspasabiała oddawna, a teraz zaopatrywała go we wszelką, możliwą dla niéj do otrzymania, ciepłą odzież.
Ojciec mówił mu o karyerze i nauce dla karyery; matka myślała o tém, aby się nie zaziębił...
Rok minął. Niezwykły ruch panował w małéj bawialni Ryżyńskich. Obchodzono tam uroczystość podwójną: przyjazd Julka ze stolicy na wakacye i szczęśliwe ukończenie przez Lusię nauk, a zarazem i lat siedemnastu. Żółte ściany nigdy jeszcze nie wyglądały tak wesoło. Słońce letnie rzuciło na nie przez małe okna kilka promieni, w świetle których czerwieniły się jaskrawe róże, zdobiące cyferblat starego zegara, a mosiężne wachadło wydawało się złotém. Przed starożytną kanapą, przy stole, zastawionym wyjątkowo wspaniałym, bo aż z trzech potraw złożonym, obiadem, siedziało osób pięć, z których jedną był Otocki. Siedział on plecami zwrócony do okna, gdyż od czasu pewnego oczy jego, nawykłe do zmroku i sztucznego światła, z trudnością wielką mogły znosić blask dnia i słońca. Uwalniając się na parę godzin zajęć swych, nie miał on snadź czasu zmienić hotelowéj liberyi na ubranie inne, lecz dziś nie zdawała mu się ona wcale być ciężką lub przykrą. Poprostu zapominał o niéj, tak, jak zapewne o wszystkiém na świecie, co nie było tą młodą dziewczyną z lnianym warkoczem nad bladém czołem, która siedziała naprzeciwko niego, w szczególny u niéj sposób, ożywiona i radośna, a na którą patrzał on wciąż swemi, chorobliwie mrugającemi, lecz pełnemi szczęścia, oczyma.
Ona za to całą uwagę swą zwracała na młodego człowieka, który, pomiędzy panią Anielą i panem Marcellim siedząc, ich téż twarze, jak słońce oblicza słoneczników, ku sobie zwracał.
Był bardzo przystojnym, jakkolwiek przez rok ubiegły bardziéj jeszcze schudł i pobladł. Piękne i delikatne rysy jego okryły się wyrazem życia i ruchliwości, oczy nabrały blasku, gesta energii i pewności siebie, która, w towarzystwie inném, wydawaćby się nawet mogła rubasznością, lecz w otaczającém go kole budziła podziw, zmieszany z uszanowaniem. Mówił wiele o stolicy, o wspaniałościach jéj i różnorodnych stosunkach, lubując się widocznie wrażeniem, które sprawiał na obecnych, a które wyrażało się u pani Anieli szerszym, niż kiedy, pełnym zachwytu uśmiechem; u pana Marcellego — nieśmiałą, lecz pilną uwagą, z jaką go słuchał; u Lusi zaś gradem zapytań, któremi go obsypywała. Jednak, pomimo swobody téj, humoru i niewidywanego w nim dawniéj zadowolenia, od czasu do czasu na powierchowność jego wibijały się objawy innéj całkiem natury. Zbyt głośny i rubaszny śmiech jego urywał się czasem, czoło chmurniało i zbiegało się pomiędzy brwiami w grube fałdy, oczy nieruchomiały i spuszczały się ku ziemi. W chwilach takich wydawał się srogim, ponurym i o wiele starszym, niż był istotnie. Potém budził się jakby ze snu, podnosił wzrok, uśmiechał się i obu dłońmi burzył, gęste jak las, a długie aż po ramiona, swe włosy. Przyglądając się wciąż synowi, pani Aniela ze śmiechem zawołała:
— Juleczku! dla czego nie kazałeś sobie włosów ostrzydz?... nikt przecież nie nosi takich długich włosów?
— Dla tego właśnie ja noszę i nosić będę. — odpowiedział młody człowiek tonem, repliki nie dopuszczającym.
Pani Aniela o replikowaniu nie myślała, lecz w kilka minut późniéj zawołała znowu:
— Juleczku! dla czego, zmieniając ubranie podróżne, nie włożyłeś czystéj koszuli? przecie-żem wyjęła ją z kuferka i razem z surdutem położyła.
Zachmurzył się i z niecierpliwością odrzucił:
— Ależ, moja mamo! nie pojmuję, jak można zwracać uwagę na wszystkie te drobnostki! Cierpieć ich nie mogę i pewnie sił i życia na nie tracić nie będę. Potrzebniejsze są one na rzeczy ważniejsze...
— O tak! — z zapałem zawołała Lusia, poczém jednak z namysłem dodała: — Jednakże, pamiętasz Julku! czytaliśmy kiedyś o tém, że stopień cywilizacyi kraju odgadnąć można po ilości zużywanego w nim mydła....
Wlepił w nią długie, szyderskie trochę spojrzenie i odpowiedział zwolna i dobitnie:
— Kiedy wszyscy ludzie na świecie będą mieli chleb, nam wolno będzie myśleć nie tylko o mydle, lecz choćby o perfumach. Dla czegoż nie? Perfumy są rzeczą przyjemną i batystowa bielizna przyjemniéj głaszcze skórę, niż grube płótno... Szkoda tylko, że wszyscy ich mieć nie mogą... a trzeba... żeby mieli..
Lusia zarumieniała się, spuściła oczy i szepnęła z cicha:
— To prawda!
Julek zwrócił się do Otockiego, prowadząc daléj przerwaną przed chwilą rozmowę.
— Nie zazdroszczę panu — mówił — częstego widywania tych ludzi, którzy chmarami zwykle spadają na wielkie hotele, aby roztaczać tam cały blask bogactw swych i tytułów...
Otocki czuł się widocznie zmieszanym nieco; z rozwagą jednak odpowiedział:
— Ależ bywają niekiedy pomiędzy nimi ludzie nieźli i dobrzy....
— A ja — porywczo zawołał młody człowiek — ja! ja! — powtórzył — zaręczam panu, że są to pozostałości czasów minionych, wstrzymujące pochód ludzkości i które ludzkość...
— Juleczku! — zawołała nagle pani Aniela — co téż ty mówisz? Są to przecież ludzie możni i tacy rozumni...
Tu i pan Marcelli powoli mówić zaczął:
— Rzeczywiście! rzeczywiście! ja sam widuję czasem wielkich panów, przychodzących do biura z interesami. Niektórzy z nich są bardzo grzeczni, a przytém tak im jakoś łatwo o wszystkiém mówić, z każdym się obejść....
Julek uśmiechnął się wzgardliwie i zwrócił się do ojca:
— I ojcu nigdy nie przyszło na myśl, że różnice, zachodzące pomiędzy położeniem ich i ojca, są krzyczącą niesprawiedliwością?
Pan Marcelli ze zdziwieniem popatrzał na syna, a gdy nakoniec wyrozumiał myśl jego, wzruszył zwolna ramionami i odpowiedział:
— Nigdy nie zazdrościłem nikomu....
— Zazdrościć — z gestem przerażenia zawołała pani Aniela! — Juleczku! jak można przypuszczać, aby ojciec twój pożądał cudzego dobra?
Z odcieniem niecierpliwości, doznawanéj zwykle przez ludzi, którzy czują się niezrozumianymi, syn odrzucił:
— Ależ, moja mamo! co to jest: cudze dobro? Ziemia jest wspólną własnością... Ale, po co ja o tém mam tu mówić? Tu nikt nie rozumié rzeczy takich, ani się niemi zajmuje. Ojciec i mama spleśnieliście w swojém ciasném, mieszczańskiém życiu i, aby zrozumieć nowy świat i nowych ludzi, braknie wam już siły...
Pani Aniela szeroko otworzyła oczy i usta; pan Marcelli spojrzał na syna i, ze wzrokiem wlepionym znowu w talerz z cicha wymówił:
— Nie powiedziałeś mi nic nowego... wiem o tém dawno, że jestem ciemny i głupi... wolałbym jednak, abyś ty mi tego nie mówił....
Otockiego oczy błysnęły, jak stal.
— Niepięknie — rzekł półgłosem — niepięknie jest i niedobrze w sposób ten do rodziców mówić!
Julek ściągnął brwi. Wyraz twarzy jego stał się srogim i ponurym, a postawa wyglądała pełną obrazy.
— Gdzie idzie o prawdę — wyrzekł niechętnie — tam niepowinno być względów żadnych.... Rodziców oświecać należy tak samo, jak innych ludzi....
Otocki był wzburzony.
— Tylko, że oświecanie to zapóźno już przybywa! — zawołał. — Niemłodzi są, zmęczeni, spracowani.... korzystać długo z lekcyi syna nie będą!...
Pan Marcelli wstał nagle i ruchem, niepospolicie u niego żywym, wyciągnął rękę ku Otwockiemu.
— Prawdę pan powiedziałeś! — rzekł — niedługo... bo i pocóż?
Spojrzał na żonę, któréj silne rumieńce zbladły jakoś w téj chwili, a zwiędłe usta drżały.
— No, no! — rzekł powoli — nie martw się tylko, Anielciu! On nie przez złe serce... tak sobie... młode piwko....
— Ależ przepraszam! — zawołał Julek, — zapomniałem, że tu z każdém słowem liczyć się trzeba... Przywykłem już do innego życia.... przepraszam! Rodzicom ubliżyć nie chciałem.... pocóż komukolwiek ubliżać?
Pani Aniela, płacząc, rzuciła się na szyję syna.
— Myśmy cię zawsze tak kochali!... ojciec tak myślał zawsze o twojéj przyszłości!.... Co my na świecie mamy, oprócz ciebie?
W objęciu matczyném zmiękł i złagodniał. Pocałował matkę w rękę i, jakby pragnąc zakończyć scenę, która go nudziła, mówić zaczął o czém inném. Z pewną przesadą zwrócił rozmowę ku najbłahszym i najpowszedniejszym przedmiotom. Opowiadał o śniegach, które zeszłéj zimy w obfitości wielkiéj spadły na stolicę, i o używanym tam sposobie jeżdżenia saniami.
Otocki pierwszy zerwał się od stołu, pochwycił czapkę z galonem i, czule uścisnąwszy wnuczkę, a wszystkich śpiesznie pożegnawszy, wybiegł.
Wkrótce potém pan Marcelli wysunął się do sypialni, a pani Aniela wyszła do miasta po bułki i mleko do herbaty; Julek i Lusia zostali sami. Stali chwilę u okna, u tego samego okna, przy którém siadywali przez długie lata dzieciństwa swego, przytłoczeni duszném powietrzem ciasnego mieszkania, znudzeni żółtemi jego ścianami, podobni do dwóch ptaków o nastrzępionych piórach, które przez szczeliny klatki swéj wyglądają na świat, dojrzéć go nie mogąc, i Bóg wié, jakie dziwy o nim sobie roją. Teraz, jakże zmienionymi byli oboje! On kipiał cały życiem, energią i zuchwałą śmiałością. Chwilami chmurny i ponury, wydawał się przecież uosobieniem młodzieńczéj nadziei i nieograniczonéj ufności w obietnice świata i siły. Ona, szczupła i drobna, w kształtach swych i ruchach miała słabowity wdzięk kwiatów, urodzonych pod chmurném niebem i już w chwili rozkwitu przywiędłych. Bladość, okrywająca drobne jéj rysy, zabarwioną była żółtym odcieniem, przy którym ostro odbijały lnianopłowe włosy, jednym grubym splotem owijające małą jéj głowę. Wśród bladości téj i pod tym jasnym warkoczem, ciemne jéj oczy płonęły przytłumionym blaskiem; uśmiechała się rzadko, a w zarysie bladawych warg jéj tkwił rozmarzony, nieledwie extatyczny wyraz. W ogóle znać w niéj było jednę z organizacyj tych, które, wytwarzane przez pewne właściwości czasu i miejsca, krew mają bladą, a jednak wrzącą pod smagającym ją biczem wyobraźni, muskuły zanikające pod niszczącym wpływem nerwów, drgających konwulsyjnie pod wpływem najlżejszego choćby wrażenia. Lekarz i psycholog na widok jéj zawołaliby zarówno: ratunku dla istoty téj ze zwichniętą równowagą władz ciała i ducha! dla harfy téj, któréj struny jedne śpiewają zbyt głośno, a inne śpią w niemém milczeniu!
Śmiało i badawczo patrzała w twarz towarzysza swego i ze szczupłemi ramiony, skrzyżowanemi u piersi, zwolna, zcicha mówić mu zaczęła, jak bardzo szczęśliwą czuje się tém, że tu przybył, że o mnóztwo rzeczy zapytać go nakoniec może i powierzyć mu tysiąc myśli, które przychodzą jéj do głowy, a o których mówić nie ma tu przed kim.
On usiadł, jak mógł, najwygodniéj, na twardém rodzicielskiém krzesełku, drugie umieścił w ten sposób, aby na niém w całéj długości nogi swe módz rozciągnąć, i w postawie téj, zaniedbania pełnéj, papierosa paląc, patrzał na nią przyjaźnie, lecz więcéj jeszcze ciekawie.
— Biednaś ty! — zaczął, gdy mówić przestała. — Istotnie to biéda siedzieć w tych ciasnych, żółtych ścianach, pomiędzy tymi ograniczonymi i wpółumarłymi ludźmi, kiedy świat szeroki tak piękny i bogaty, tak pełen ruchu, życia, przyjemności rozmaitych, ha! i myśli także, i usiłowań, aby te wszystkie piękności i przyjemności w jak największéj summie osiągnąć, i jak najszerzéj ich użyć....
Zarumienił się gorąco.
— Pamiętasz — ciągnął — nasze nocne czytania i dysputy, tam, w kuchni? Pamiętasz, jakeśmy sobie łamali głowy nad różnemi rzeczami? Ja aż zgrzytałem zębami, a ty aż płakałaś z żalu i z gniewu nad tém, że jesteśmy tacy osamotnieni, że nikt nam w labiryncie tym ręki nie podaje, i do prawdy, do wiedzy nie wiedzie? Otóż wiesz, po roku, przeżytym śród innego świata, innych ludzi, ja nie szukam już, nie walczę i nie skarżę się na samotność. Rok ten wydaje mi się wiekiem, który mię od przeszłości oddzielił. Znalazłem prawdę, ha! sto prawd, wspaniałych i pięknych jak marzenie; wiem wszystko, rozumiem wszystko, otrząsnąłem się z pleśni przesądów i głupich urojeń, znienawidziłem do reszty ten stary świat, pełny niesprawiedliwości i głupstwa... jestem człowiekiem nowym!....
W miarę, jak mówił, Lusia coraz głębiéj wlepiała wzrok w ożywioną twarz jego.
— Szczęśliwy! szczęśliwy! — zawołała z namiętném uniesieniem i, rozplótłszy ramiona, obie dłonie do czoła podniosła.
Julek ochłonął już i, zarzucając stopy aż na poręcz krzesła, a niby grzywą wstrząsając długiemi włosy, zapytał:
— A tyż? co z sobą uczynić zamierzasz? gdzie i jak żyć będziesz?
Lusia spochmurniała i z wolna opuściła się na krzesło.
— Albo ja wiem? — szepnęła — attestat skończenia nauk mam... jakich tam nauk! ty wiesz... Ale lekcye języków i innych tam rzeczy dawać mogę i pewnie będę.
Julek patrzał na nią z ironią i wstrząsnął głową z politowaniem.
— I cóż daléj — zapytał.
Wzruszyła ramionami.
— A cóż — nic...
— Nic daléj! Posiwiejesz, lekcye dając. To wesoło! Ale... jaka z tego korzyść wyniknie?
— Kawałek chleba dla dziadka i dla mnie — odpowiedziała chmurnie i ze spuszczonemi oczyma.
— Kawałek chleba, do którego nawet masła nie będzie. To wiele! No, a dla ogółu, to jest dla ludzkości, dla idei, dla postępu, co?
Lusia kurczowo splotła dłonie i zaledwie dosłyszalnie szepnęła:
— Nic.
On za to zaśmiał się głośno, rubasznie i pogardliwie:
— Otóż to, — zaczął po chwili — mieszczańskie szczęście wasze!... skończyć pensyą, włożyć długą suknię, chodzić od domu do domu, aby różnych bzdurstw nauczać dzieciaki, potém wyjść za mąż, za jakiego np. kancellistę, który codzień o jednéj godzinie chodzić będzie do biura, spać i jeść, a tobie każe przez całe życie gotować obiady i wieczorami łatać starą bieliznę... Szczytne marzenia i wielki doprawdy plan życia!...
Lusia rumieniła się i bladła z kolei.
Julek, po chwili szyderczego patrzania w spłonioną jéj twarz, mówił daléj:
— A może... może zdarzy ci się wyjść za mąż bogato... niebrzydką jesteś... owszem, ładną nawet jesteś... i tegobym ci najwięcéj powinszował; bo jeźli zmarnujesz się dla ludzkości, to choć sama odżyjesz... Ale ja ciebie znam... ty bogatego męża łapać sobie nie będziesz... lada dzień spotkasz gdziekolwiek, na ulicy, w kościele, w jakich żółtych ścianach, młodzieńca, obdarzonego przez naturę ładnemi wąsikami i talentem do zawracania głów dziewczętom, zakochasz się w nim, on się w tobie zakocha, ksiądz zwiąże wam ręce i stułą i zacznie... zacznie się dla was to, jak je tu nazywacie, rodzinne życie, pełne garnków, kołysek, kłótni... i pracy téj, co w oczach naszych, w oczach nowych ludzi, jest samolubném i daremném marnowaniem sił i czasu...
Tu umilkł, bo Lusia pochwyciła obie jego ręce.
— Julku, — zawołała, — nie szydź ty ze mnie, nie pomiataj tam moją przyszłością... ja na to nie zasługuję! Byłam towarzyszką twoich prac i myśli dziecinnych; czuję, że i teraz godną jestem, abyś mówił do mnie na seryo i dzielił ze mną wiedzę swoję... A wierz mi, ja niczego nie pragnę, tylko uczyć się, wiedzieć... ach, wiedzieć wszystko i żyć wzniośle, żyć wszystkiemi siłami, które czuję w sobie... Wiesz? Przez ten rok, gdy ciebie tu nie było, uczyłam się jak mogłam i czego mogłam, czytałam, myślałam... Nie mając z kim rozmawiać tak, jak z tobą tylko rozmawiałam, noce całe leżałam nieraz, nie śpiąc i patrząc w ciemności, na tle których zjawiały mi się dziwne obrazy.... ale nie takie, nie takie, o jakich tylko co mówiłeś... Widywałam walki jakieś krwawe, potężne, wiedzione przez rycerzy, którzy mieli sztandary z wypisanemi na nich wielkiemi słowy; widywałam jakieś tłumy blade i znędzniałe, wyciągające ręce ku niebu, na którém powoli, powoli rozpalało się ogromne słońce, z wyrazem: sprawiedliwość, na łonie; widywałam stos jakiś gorejący, jakby ten, na którym umierali: Joanna d’Arc, Giordano Bruno i inni, i siebie na stos ten wstępującą, a taką szczęśliwą, jaką nie czułam się nigdy, nigdy... Julku, ja nie chcę, ja nie mogę kucharką być, ani próżniaczką... łatać łachmanów ubóztwa, ani zjadać chleba bogactwa niezapracowanego i niedzielonego z tymi, którzy biedni... głodni!... Za mąż iść? nie myślałam nigdy o tém, i nigdy téż, nigdy nie będę wykręcać się przed lustrem, jak te głupie dziewczyny, koleżanki moje, którym to tylko w głowie i na sercu... Ani ja młodych ludzi kokietować, jak one, nie umiem... Patrzę na nich, ot, tak samo zupełnie, jak na te żółte ściany, bo są oni tak samo szpetni i tak samo nudni... Ja chcę uczyć się, wiedzieć, żyć.... nie tak, jak wszyscy żyją, ale wyżéj jakoś, wyżéj, goręcéj i — umrzeć choćby młoda, choćby męczeńską śmiercią, ale za kogoś drogiego... za coś wielkiego!...
Dalej mówić nie mogła, bo zabrakło jéj oddechu. Zdyszana i cała drżąca wznosiła w górę oczy rozgorzałe i topiące się w łzach. Julek patrzał na nią długo ze zdziwieniem i zachwyceniem zarazem.
Nagle zawołał:
— Ależ śliczna jesteś na prawdę! No, no! pierwszy raz spostrzegłem, że masz takie cudne, ogniste oczy i w całéj sobie cóś... cóś takiego...
Nie dokończył. Nie umiał określić nazwą żadną czaru tego, którym w téj chwili oblała się przed nim postać téj dziewczyny. Nie pochodził przecież czar ten z czego innego, tylko z niezmiernego zapału jéj, który ją całą napełniał i jakby podnosił, a był tém gwałtowniéjszy, że cele, ku którym wzbierał, były nieokreślone, że, jak istnieje w świecie naiwna wiara i miłość, tak w niéj istniały naiwne, przedmiotów swych nieświadome, pragnienia. Nie mógł przecież nie rozumieć, że u samego źródła swego pragnienia te były szlachetne. To téż po chwili dodał:
— I nie tylko śliczną jesteś, ale także rozumną i pełną dobrych chęci dziewczyną!
Ona przecież obojętnie przyjęła pochwały jego. Nie przyjmowała nawet, bo nie słyszała ich wcale.
— Julku! — mówiła ze złożonemi dłońmi i prośbą w oczach, — mów, mów mi o wszystkiém, ucz mię, kieruj mną... tyś taki rozumny, tyś tyle już nauczył się, widział, żył...
Zamyślił się na chwilę. Uśmiech głębokiego zadowolenia igrał na ładnéj jego twarzy. Czuł, że stawał się, po raz pierwszy w życiu, mistrzem czyimś, że rozpoczynał czynność apostolską i propagatorską, o któréj zaszczytach i potrzebie tyle słyszał, ku któréj czuł pociąg wielki, która zadawalniała i dumę jego, i to, co mienił przekonaniami swemi.
— Pocóż więc, — rzekł, — prawiłaś mi o jakichś lekcyach, które dawać będziesz, i o jakimś kawałku chleba dla siebie i dziada?
Patrząc w ziemię, odpowiedziała:
— Cóż? jestem biedną i mam dla dziadka obowiązki.
— Obowiązki! — przerwał Julek i zaśmiał się znowu głośno i wzgardliwie. Zarazem zdjął nogi z poręczy krzesła, wyprostował się i, wstrząsając długiemi włosami, zawołał:
— O moja droga! jeżeli takiemi są wyobrażenia i przekonania twoje, radzę ci jak najprędzéj starać się o lekcye, a zarazem rozpocząć studya osoby swéj przed lustrem...
Lusia była przelęknioną i zawstydzoną bardzo.
— Julku! — zaczęła cicho i prędko, — dziadek był dla mnie bardzo dobry, wyhodował mię, pracował na mnie; gdy zestarzeje i pracować przestanie, czyż nie będzie obowiązkiem moim...
— Daj pokój! — przerwał z wyższością w głosie i postawie, — daj pokój, bo aż mię uszy bolą... Czyż nie rozumiesz, że mówiąc o obowiązkach względem niedołężnego i na nic światu niepotrzebnego starca, powtarzasz pacierz za panią matką a zapominasz o tych wielkich i rzeczywistych obowiązkach, które każdy z nas, ludzi nowych, ma dla ludzkości... Ludzkość — to idea, rozumiesz? to miliony, to ogół! cóż wobec niéj znaczy jednostka i to jeszcze taka?... Pragniesz żyć wzniośle i choćby umrzeć za coś wielkiego, a mówisz o oddaniu całéj siebie dla spełnienia obowiązku względem jednostki... Niema w tém sensu, moja droga; jesteś jeszcze pod wpływem przesądów i przestarzałych wyobrażeń... Zrozumiesz to wkrótce sama; a teraz, chodź na spacer! Wieczór piękny, przejdziemy się, a czasu nie stracimy; bo w drodze opowiem ci wytłómaczę wiele ciekawych rzeczy.
Poszli i w téj już pierwszéj wspólnéj przechadzce zwrócili na siebie uwagę ulicznych przechodniów. Długie włosy Julka, rozsypujące się po kołnierzu paltota, a także niedbałość ruchów jego i wyzywająca wzgardliwość, z jaką rozglądał się dokoła, nadawały mu pozór człowieka niespełna przytomnego, albo awanturnika, szukającego zaczepki. Lusia znowu, ażeby towarzyszowi swemu dowieść, jak bardzo nie dbała o strój i powierzchowne swe wyglądanie, zamiast kapelusza, zawiązała na głowę jakąś zmiętą chusteczkę, rąk nie okryła rękawiczkami i pozwoliła warkoczom swym swobodnie spływać na plecy i piersi. Od młodéj i pięknéj pary téj wiały w téj chwili: nieporządek i lekceważące pomiatanie wszystkiém, co ją otaczało. Ludzie téż oglądali się za nimi, niektórzy przecież bez zadziwienia. Byli to ci, którzy podobnych do Julka młodzieńców widywali już nieraz i wiedzieli, zkąd młodzieńcy Onwilscy przywożą długie swe włosy i wzgardliwe postacie, surowe czoła, a pod niemi zbyt błyszczące oczy... Julka, zajęcie, które spostrzegł pośród publiczności onwilskiéj, cieszyło i bawiło; ale Lusia nie widziała dokoła siebie nic i nikogo. Wszystkie władze jéj istoty zbiegły się w organie słuchu. Julek przez cały czas przechadzki mówił do niéj o czémś, z zapałem i ironią, naprzemian, z szerokiemi gestami, niekiedy szeptem, pełnym namaszczenia i tajemniczości...
Od dnia tego codziennie odbywali długie przechadzki we dwojgu. Najczęściéj, aby módz swobodnie rozmawiać, wychodzili za miasto. Szli prosto przed siebie, wstępowali na śliczne wzgórza, otaczające Onwil; deptali łąki, z nad których wzbijał się mocny zapach skoszonych traw; mijali pola, płynące złotą falą dojrzałych zbóż; przesuwali się pod cieniem sosnowych borów, albo towarzyszyli szemrzącym, spokojnym, błękitnym falom rzeki. Lecz dla natury, która, gdy tylko wyszli z opylonych i skwarnych ulic miasta, otaczała ich wielkiém kołem piękności swych i ukojeń, — ślepi oni byli i głusi. Kwiaty, które deptali, ptaki, które śpiewały nad ich głowami, złote kłosy kłoniące się niby do stóp zachodzącemu słońcu, i samo to topienie się światła dziennego w morzu purpury i złota, widywali oni dotąd tylko na kartach książek, które przedstawiały je w opisach lub niedołężnych rysunkach. Umieli oni to wszystko, lecz nic z tego nie znali i — nie kochali, nic téż z tego nie wywierało na nich oświeżających i kojących wpływów. Dzieci prawie, mijali kwiaty i ptaki i malownicze widoki, z powagą i obojętnością mędrców, lub mężów stanu, którzy, losy świata w głowach swych ważąc, lub na barkach niosąc, ku drobiazgom życia i natury, najczarowniéjszym choćby lub najbardziéj nauczającym, zniżać się nie chcą i nie umieją. I w istocie, dla wszystkiego, co powszedniém było, nie okazałem, nie wabiącem wzroku i wyobraźni wyniosłością szczytów swych lub jaskrawością barw, Julek wyznawał pogardę bezwzględną. O zajęciach i pracach codziennych, jednostki tylko ludzkie na celu mających, zarówno jak o cnotach i poświęceniach cichych, wykonywających się w obrębie ścian domowych i kółek rodzinnych, mawiał: dzieciństwa! Przestrzeń wszelką, ograniczoną do jednéj okolicy jakiéjś, do jednego kraju, nazywał: zakątem, parafią, albo nawet więzieniem. Zdawało się, że wciąż i z siły całéj wytężał władze wzroku i myśl, aby módz niemi od krańca do krańca całą kulę ziemską ogarnąć i, pomijając stopnie wszystkie, najwyższych szczytów pojęć i pragnień ludzkich dosięgnąć. Wahania się wszelkiego i stopniowania, ważenia idei na szalach rozwagi i przymierzania ich do niezliczonych kantów i załamań rzeczywistości, nie używał nigdy. Po prostu nie przychodziły mu one na myśl, nie znał ich, nie rozumiał i — nie chciał. O wszystkiém wiedział na pewno, wszystko rozstrzygał stanowczo, do najostateczniéjszego końca, z absolutyzmem wiary, nieznającéj zwątpienia, i doskonale z siebie saméj zadowolonéj wiedzy. W osobistych ambicyach swych i marzeniach, zarówno jak w ogólnych, nie ograniczał się na rzeczach małych lub chociażby miernych. Stałe, prawidłowe pełnienie społecznéj funkcyi jakiéjś nazywał niewolnictwem i daremném marnowaniem sił. Czuł się powołanym do działań na szeroką skalę, do missyj apostolskich, mających na celu zbawienie, lub co najmniéj reformowanie ludzkości; do czynów rozgłośnych, jak pioruny, świetnych jak błyskawice, przed któremi, jak przed temi potężnemi zjawiskami przyrody, ludzie musieliby upaść na klęczki, zdumieni, wielbiący, pokorni. Gdy mówił o przyszłém stanowisku swém społeczném, marzył głośno o hołdzie powszechnym i zarazem o olbrzymiéj radości, płynącéj z uszczęśliwienia milionów. Zarówno namiętnie i szczerze pragnął szczęścia dla ludzkości i chwały dla siebie; obok zaś chwały purpurowéj, przed wyobraźnią jego zawsze i nieprzeparcie zjawiało się złote — nie żadne inne. O srebrnym dostatku, ani tém bardziéj o miedzianéj biedzie, nie mógł myśleć dla innych bez litości, dla siebie — bez obrzydzenia. Snuły mu się wciąż po głowie marmurowe pałace, lukullusowe uczty, błyskawiczne jazdy i wszelkie możliwe wytworności przemysłu i sztuki, na które przez rok ubiegły napatrzył się był, lub o których był się nasłuchał w stolicy.
Samotnie używać wszystkich tych wyrafinowanych rozkoszy ciała i ducha Julek nie chciał; samotne używanie takie odrzuciłby od siebie z oburzeniem. Pragnął, ażeby ludzkość cała, caluteńka, używać ich mogła z nim włącznie, i wierzył mocno, niezłomnie, iż byłoby to rzeczą możliwą, gdyby na zawadzie temu nie stali ci i owi, to i owo... Czuł się skrzywdzonym, w ludzkości i w sobie, dla ludzkości i dla siebie; mówiąc o ludzkości, mówił o sobie — i nawzajem. Łzy nabiegały mu do oczu, gdy patrzał na ludzi pracujących znojnie, w ubraniu ubogiém i ze znużonemi twarzami; ściskał pięści z wściekłością, ilekroć mówił lub myślał o téj olbrzymiéj przestrzeni, która byt jego oddzielała od bytu bogaczy i potężnych świata tego. Widma powszechnego i osobistego szczęścia i użycia ścigały go wszędzie, upajały mózg jego, łechtały fantazyą i w drżenie wprawiały nerwy, a tak ściśle z sobą złączone były, że rozpoznać i rozdzielić ich nie mógł.
Szczerym był, szczerym przed towarzyszką swą i przed samym sobą, aż do najostateczniéjszych głębin myśli i uczucia. Dobra wiara jego skażoną nie była najmniéjszym cieniem udawania, lub choćby wewnętrznéj i mimowolnéj niejako obłudy. Szczerość téż ta rozpalała mu źrenice ogniem namiętnym, brwi ściągała w zmarszczki groźne i ponure, albo w uśmiechu i dźwiękach głosu odbijała się słodyczą czarownych nadziei. Wtedy Lusia na czole jego spostrzegała piętno geniuszu i niezwykłych przeznaczeń, w mowie słyszała potęgę wiary mocnéj i pragnień namiętnych, patrzała mu w twarz z podziwem, słuchała go chciwie, i korna, wdzięczna, zachwycona, chłonęła w siebie wszystko, czém poił ją i karmił, pożądała najdoskonalszego zjednoczenia się z nim w wierze, wiedzy i dążeniach. Zawsze, od najwcześniéjszego dzieciństwa swego, czuła ona potrzebę skrzydeł dla myśli swych i uczuć. Niegdyś, w izdebce dziadka szwajcara, skrzydła te wyrastać jéj zaczęły; lecz, niewzmacniane, zaniedbane, przy zetknięciu się ze szpargałami, czytanemi w kuchence, — odpadły. A nie należała do rzędu tych, którzy bez skrzydeł, więc bez wielkiéj miłości jakiéjś i myśli, żyć i czuć się szczęśliwymi mogą. Teraz miała już to, czego potrzebowanie nurtowało ją do dna głuchém cierpieniem i dolegliwą nudą. Dowiadywała się nakoniec, jakim był świat ten, a jakim być może i powinien? czego trzeba do szczęścia ludzkości? i że zdobywanie szczęścia tego ma być zadaniem i szczęściem jéj życia. Naturalnie, dawanie lekcyj, w celu zdobycia powszedniego bytu dla siebie i starego dziadka, wydawało się jéj teraz mroczną jakąś, ciasną, błotnistą niziną. Całą istotę jéj coraz potężniéj i rozkoszniéj rozpierały wołania: na szczyty! na szczyty! w płomienie ofiarne! w jak najszerszą, swobodną, swobodną przestrzeń!... A gwar i ruch stołeczny, starcia się zdań i sądów w poufałych a mądrych i uczonych kołach, a na każdym kroku spotykanie tam sposobności nauczania i nawracania, a przez to i uszczęśliwiania kogoś!... Dziewczyna zasłaniała dłonią oczy olśnione i wołała: to raj! a gdy potém, ze szczytu wzgórza, spojrzeniem ogarniała miasto rodzinne, niby w całun, w bolesne swe losy spowite, odwracała wzrok i szeptała: to grób!
Szli obok siebie ścieżką, okrążającą malownicze wzgórze, i podniesionemi głosami rozprawiali o najtrudniéjszych przedmiotach myśli i badań ludzkich; stawali nad brzegiem rzeki i błękitnym jéj falom rzucali najwspanialsze imiona i najśmielsze hasła ludzkości; na mchach leśnych lub polnych kamieniach siedząc, a dumnie podnosząc odkryte swe głowy, rozwiązywali najzawikłańsze zagadnienia, godzili najjaskrawsze sprzeczności, formułowali sądy i wyroki, nad których bezwzględnością zadumał-by się długo najbardziéj fanatyczny z dotychczasowych poprawiaczy świata. Zgładzili oni przedewszystkiém wszelkie a wszelkie różnice, zachodzące w losach, mieniu i dostojeństwie ludzi pojedyńczych; potém przystąpili do różnic tych, które zachodzą pomiędzy nie ludźmi już, lecz ludami; a drzewa, okryte nieprzeniknioną gęstwiną liści, z których żaden podobnym nie był do drugiego, dowiedziały się z ust ich, że powinien być, a zatém, w skutek ich starań, i będzie wkrótce, na ziemi, jeden dla wszystkich ludów język i obyczaj, jedno zadanie i prawo... I wobec ptaków, ścielących gniazda swe i troskliwie roztaczających skrzydła nad bezbronnością piskląt, rozwiązywali raz na zawsze węzeł ten ludzkiego żywota, który się zwie rodziną; a patrząc na robaka, który pełzać musi, na kwiat, którego korona wzbić się nie może nad wzrost swéj łodygi, i na drobne owady, które spójnym słupem unoszą się w powietrze, — mówili o niczém nieograniczonéj, żadném prawem i żadną spójnością nie krępowanéj, swobodzie człowieka...
Do wiatrów lecących nad rodzinnemi ich polami wołali w uniesieniu bez granic:
— Niema Greka, ani Żyda!
Przypatrując się tłustym, rumianym wieśniaczkom, które z głośnemi śmiechy, uderzając się wzajem w plecy silnemi pięściami, wiązały zboże w snopy, wzdychali żałośnie, potém wydawali tryumfalne okrzyki:
— Nie będzie pracy ciężkiéj, cierpienia i znoju!
Innym razem, wiotka, blada dziewczyna, srebrnym głosikiem swym budziła sąsiednie echa, wołając:
— Niéma mężczyzny, ani kobiéty!
Z przechadzek tych Lusia wracała rozpromieniona, różowa, z żywością ruchów, nigdy przedtém u niéj nie widywaną. Czasem bez przyczyny ręce jéj drżały i gwałtowne rumieńce tryskały na twarz. Wyglądała tak zupełnie, jak wyglądają zazwyczaj dziewczyny zakochane. W całém téż szczupłém kole jéj znajomych szeptano, że zakochaną była w przystojnym tym chłopcu, który codziennie wyprowadzał ją na długie zamiejskie przechadzki. Ona jednak nie słyszała tego i, gdy był nieobecnym, myśląc o nim, widziała pod powiekami obraz jego, spowity w olśniewającą jasność i zawieszony pod samém gdzieś słońcem. Głośno i w myśli swéj nazywała go: mistrzem. Czasem, gdy była samotną, siadywała długo z zamkniętemi oczyma i w tył odrzuconą głową. Na tle żółtéj ściany, albo pstrego okrycia kanapy, blada jéj twarz zarysowywała się w liniach rozwiewnéj niemal delikatności i nieskończonéj słodyczy. Ciemne rzęsy jéj rzucały na przezroczyste policzki długie zadumane cienie, a drobne usta roztwierały się zachwyconym uśmiechem. Widywała wtedy rzeczy czarowne. Długim szeregiem ciągnęły podówczas ku niéj i otaczały ją postacie wspaniałe, w szatach z kryształu i srebra, z koronami z dyamentów lub płomiennemi zwojami u skroni.
Zkąd przybywały one?
Kędyś, kędyś, za gorzkiem morzem, za gęstym lasem, za grubym wałem chmur, za rzęsistym deszczem strzał, waży się na skrzydłach z błyskawic szereg ogromnych idei ludzkości. Aby dojść do nich i skrzydła ich o jeden cal choćby ku ziemi przybliżyć, trzeba rozbić chmury niewiedzy, zrąbać las przeszkód, wypić morze zwątpień, wziąć w siebie strzały bolów. Tu i owdzie znajdują się dość silni, dość mężni i dość wytrwali, aby to czynić, i są to dobroczyńcy ludzkości. Lecz ku rozmarzonéj dziewczynie téj, zarówno jak ku zuchwałemu jéj towarzyszowi, dolatywały tylko błyski ważących się w oddali idei, a w błyskach tych widzieli oni odbite ich widma. Linie widm były mętne, porwane, lecz dla tego właśnie nie było w nich nic twardego, ani ostrego. Były one rozwiewne i lekkie, i dla tego wydawały się do ujęcia łatwemi; a taka biła z nich jasność, że znikały w niéj wszystkie skazy ich i próżnie.
Z extatycznéj zadumy budził najczęściéj Lusię głos Julka. Wtedy zwracała się ona ku niemu, i rozmowę z nim, do któréj skorą zawsze była, zaczynała od słów:
— Julku, my ludzie trzeźwi...
On zwykł był mawiać o niéj i o sobie:
— My realiści...
Tak przeżyli parę miesięcy letnich, a w miarę, jak zbliżał się dzień odjazdu Julka, Lusia stawała się coraz posępniejszą i w głębi duszy niemal zrozpaczoną.
— Pojedziesz, — mówiła, — i będziesz tam bezemnie działał i cierpiał!...
— Będę w całéj pełni używał życia! — W jéj dykcyonarzu nie było wyrazu: użycie. Jedyny to był wyraz, który z ust jego do jéj myśli nie przeszedł. Natomiast mawiała często o cierpieniu.
— Pragnę cierpieć, — powtarzała coraz częściéj, — byleby za ideę naszę, byleby z tobą i ze wszystkimi nowymi ludźmi!
— Cierpiéć! po cóż cierpiéć? Cierpienie nie powinno całkiem istnieć na ziemi, ani dla mnie, ani dla nikogo....
— Jednak, — w zamyśleniu szeptała Lusia, — ja czuję, że cierpienie może być szczęściem, że poświęcić się, choćby na męki za coś drogiego i wielkiego, byłoby rozkoszą większą, niż używać bogactw i sławy....
Julek odpowiadał:
— Mówisz tak, bo nie znasz ani bogactwa, ani sławy... ja widziałem je z blizka i wiem, że bez nadziei przynajmniéj ich żyć nie warto.
Wstrząsała przecząco głową. Były to jedyne ich sprzeczki.
Raz patrzał na nią długo rozpłomienionemi oczyma, aż nagle, z gniewnym wybuchem głosu, zapytał:
— Cóż? czy doprawdy zostać myślisz w téj ciemnicy i zgnić w niéj sobie powoli?
Pomimo usiłowań powstrzymania łez, wybuchnęła płaczem.
— E! — zawołał, — nudna jesteś! na nic więcéj zdobyć się nie możesz, tylko na babskie szlochy. Ja łez nie cierpię, bo sprawiają mi przykrość! Czynu trzeba, moja droga, woli, energii, czynu!....
Struchlała, czując, że był z niéj niezadowolonym; otarła szybko oczy, i splatając dłonie, prosić go zaczęła, aby nauczył ją być energiczną i mężną.
— Jedyny sposób, — mówił, — nie dbać o nic.... słyszysz? zupełnie o nic! o zdanie, ani o uczucia niczyje, o formy, ani o zwyczaje; lecz robić tak, aby posiąść jak największą summę zadowolenia...
— A inni? — szepnęła nieśmiało.
— Tym tylko sposobem zrobić można coś i dla innych, to jest: wyzwoliwszy się — wyzwalać.
Były to jednak dotąd abstrakcye tylko i teorye. Nadszedł dzień praktyki i czynu. Oddawna już Julek wracał z miasta do domu rozdrażniony i gniewny. Skarżył się przed Lusią, że w rodzinném mieście jego nikt prawie nie rozumie go i pojęć jego nie dzieli; że, co większa, ludzie obchodzą się z nim coraz zimniéj, a czasem nawet i niegrzecznie. Marszczył brwi i ściskał pięści, albo społeczeństwo, które jego i pojęć jego ocenić nie umiało, nazywał wzgardliwie strupieszałém i bezrozumném.
W głębi duszy uszczęśliwiało go to, że czuł się wyższym i mędrszym nad ludzi, na których się uskarżał; swoją drogą przecież brak uznania dla osoby jego i zaprzeczenie ideom, które głosił, wzbudzały w nim gniew i chęć drażnienia tych, którymi gardził.
— Kiedy widzę, — mówił, — że oburzam ich i zasmucam, mam szaloną przyjemność rzucać im w oczy szpilki i żużle... Kolą ich one i palą, ale przecież i rany nie leczą się inaczéj, tylko przez cięcia i wypalania....
Dnia pewnego uczucia te wzmogły się w nim szczególnie. Powiedział Lusi, że dowiedział się o głupich plotkach, krążących po mieście o nim i o niéj; zżymał się, rzucał, potém wyszedł i wrócił do domu późno, gdy wszyscy już spali, z zawinięciem jakiemś pod ramieniem.
Nazajutrz, w parę godzin po południu, kiedy Lusia, w małéj bawialni siedząc, daleko więcéj zajęta była myślami swemi, niż robotą, którą trzymała w ręku, Julek wyszedł z rodzicielskiéj sypialni i stanął przed nią w dziwném ubraniu.
— Dziwiłaś się pewno, — rzekł, — że stroję się dziś tak długo; ale za to, zobacz, jak się ubrałem!
Istotnie z trochą zdziwienia w oczach patrzała ona na krwisto-czerwoną bluzę jego, opasaną szerokim, rzemiennym pasem, na długie, kolan aż sięgające, obuwie, okrągłą czapeczkę w[5] kilku pawiemi piórami, którą włożył na głowę. Zaśmiała się zrazu.
— Ach! — zawołała — czy będziesz lody po mieście roznosił?
Zachmurzył się i wzajem zapytał:
— Czy myślisz, że celem moim jest zabawa? nie zrozumiałaś, co chcę czynić?
Owszem, zrozumiała teraz i bystro spojrzała mu w oczy.
— Braterstwo ludów... — wymówiła z wielką powagą.
— Tak! — odpowiedział z namaszczeniem nieledwie, — zamanifestuję przekonania moje jawnie i śmiało.... Precz z przesądami!
Wraz z ostatnim okrzykiem wykręcił się na pięcie i w kilku hołubcach przebiegł pokoik. Spoważniał jednak wkrótce i stanął przed Lusią.
— Czy pójdziesz ze mną? — zapytał głosem, w którym brzmiał nieledwie rozkaz.
Nie wahała się ani chwili. Oczy jéj błysnęły. Wstała.
— Pójdę! — odpowiedziała zwolna i spokojnie — ja téż pokażę, że kobieta wolną jest w wyborze przekonań swoich, a dość silną być może, aby otwarcie, przeciw wszystkim i wszystkiemu, przekonania te objawiać!
— Brawo! — zawołał Julek. — Nie straciłem tu daremnie czasu! Zdobyłem dla idei naszych dzielną adeptkę!
Prędko, prędko wyjęła z warkocza podtrzymujące go szpilki, aż jedwabisty, gruby i nieco splątany, spłynął jéj na plecy. Pochwyciła potém mały, męzki prawie, kapelusik i włożyła go w ten sposób, iż osłaniał tylko tył jéj głowy, na śmiałe czoło najlżejszego nie rzucając cienia. Przejrzała się w małém lusterku i zawołała:
— Teraz jestem więcéj do mężczyzny podobna!
Zaśmieli się oboje, swawolnie, dziecinnie niemal.
Manifestowanie idei w ubraniach niezwykłych było dla nich zabawą o tyle, przynajmniéj, o ile wydawało się missyą. Wyszli. Ludzie oglądali się za nimi daleko więcéj jeszcze, niż zwykle, a na wszystkich twarzach zjawiał się na ich widok wyraz niesmaku lub gniewu. Ktoś, mijając ich z blizka, wzruszył gwałtownie ramionami; ktoś inny, zatapiając w oczach Julka długie spojrzenie, parsknął głośnym, gorzkim śmiechem. Julka oznaki te publicznéj niechęci bawiły i czyniły dumnym. — Głupcy! — mówił przez zęby i nastrajał twarz do najgroźniejszego, to znowu do pogardliwego wyrazu. Lusia zbladła zrazu, zdrętwiała i ciężko opuściła się na ramię towarzysza.
— Co ci to? — zapytał — lękasz się?
— O nie! — zawołała prędko, i nad wszystko w świecie lękając się najbardziéj poniżenia się w jego oczach, stąpać zaczęła równo, i śmiało na ludzi oczy podnosić. Na rogu jednéj z ulic młody człowiek zapalił papierosa i otwartą cygarnicę podał Lusi. Cofnęła się z razu instynktowym ruchem; ale, spotkawszy się z jego rozognioném spojrzeniem, zrobiła, czego żądał. Co większa, jakby pragnąc obmyć winę chwilowéj słabości swéj, podniosła wysoko głowę, z drobnych ust wyrzuciła w górę grubą nić dymu i wyzywającém spojrzeniem potoczyła dokoła. Przytém, bądź z wysilenia, którego dokonywała, bądź z radości, którą napełniła ją własna jéj odwaga, zarumieniła się szkarłatnie, a z tym rumieńcem i z szybko dyszącą piersią szła daléj. U początku jednak ulicy, przy któréj znajdował się hotel Wszech-Krajów, targnęła silnie ramię towarzysza, szepcząc:
— Nie tędy, Julku!... tylko nie tędy!
— Dla czego? — zapytał tonem krótkim i ostrym.
— Dziadek... — odszepnęła.
— Aha! — zaśmiał się — lękasz się dziadka! pocóż szłaś? nie trzeba udawać odwagi, gdy się jéj nie ma, ani miłości dla idei, gdy się dla niéj nic zrobić, ani przenieść nie chce...
Słowa te tak ją ubodły, że aż jęknęła z cicha.
— Mylisz się! — odrzekła — nie lękam się niczego; tylko nie chcę sprawić przykrości temu, który....
Julek przerwał z uniesieniem:
— Wszelkie indywidualne przykrości i boleści iść powinny na stronę wobec celów ogólnych. Wiesz o tém dobrze, ale tylko kobiece serce twoje sprostać nie może zasadzie....
— Kobiece serce!... — zawołała Lusia — o Julku!
Zacisnęła zęby, — bo myśl, że dziadek zobaczy ją w téj chwili, kłuła ją w serce, — i szła daléj.
Przed wspaniałemi drzwiami hotelu Wszech-Krajów stał powóz opakowany, z którego wysiadali przybyli goście. Otocki otwierał drzwiczki powozu, wyjmował zeń pakunki i ze zwykłą sobie poważną uprzejmością odpowiadał na liczne pytania przybyłych. Nagle wyprostował się jak struna, zbladł bardzo, a wyrazy zawisły niedomówione na ustach jego, które otworzyły się jakby dla wydania strasznego krzyku. Wzrokiem, sypiącym stalowe błyskawice, ścigał on młodą parę, idącą przeciwległym chodnikiem; powiódł dłonią po oczach, jakby świadectwu ich wierzyć nie chciał, i uczynił ruch, zdradzający popęd do rzucenia się za odchodzącymi. Nie rzucił się jednak, pod wpływem może nagłéj rozwagi, że gonitwą swą bardziéj jeszcze zwróci na nich uwagę, przed którą właśnie aby módz ich osłonić, z radością dałby duszę swą na wiekuiste męki....
Wrócił więc do oszklonéj izdebki swéj, blady jak ściana, niemy, z bezwładnemi rękoma i ciężko wlokącą się chorą swą nogą. Runął na stołek i twarz ukrył w dłoniach. — Lecz długa bezwładność i bierność nie leżały w charakterze jego. Zerwał się wkrótce i, przebiegłszy sień, znalazł się w pokoju pana Leonida Igorowicza, który, stojąc w téj chwili w oknie, pogwizdywał wesoło i palcem, zdobnym w turkusowy pierścionek, wybijał takt na szybie.
— Panie! — zaczął Otocki zdyszanym głosem, — potrzebuję wydalić się z hotelu na parę godzin.... może na resztę dnia!
Pan Leonid Igorowicz zwrócił się ku niemu i, nie dając mu bezpośrednéj odpowiedzi, ze śmiechem zawołał:
— Ależ, słowo honoru, ta wnuczka pańska wyrosła na śliczną dziewczynę. Co za włosy, jakie oczy!....
— Panie! — powtórzył Otocki, — potrzebuję wydalić się z hotelu na godzin....
Zagłuszył go śmiech pana Leonida Igorowicza.
— I rozumna! — mówił. — Nie taka, jak te nasze dziewczyny, które dla różnych głupstw tracą życie — ot, nie wiedzieć na czém! Ona potrafi użyć życia, oho! taka młoda, a już w niéj znać tęgą sobie kobiétkę....
— Panie, — zaczął znowu Otocki, — a ręka jego, drżąc, posuwała się ku klapie surduta pana Leonida Igorowicza, — potrzebuję wydalić się z hotelu....
Pan Leonid Igorowicz był z natury niezłym chłopcem i postrzegł nakoniec bolesne wzruszenie szwajcara.
— Dobrze, dobrze, — rzekł, — idź pan sobie. Jakób pana zastąpi.... Ale czego taki zmartwiony? Czy dla tego, że ona tak sobie szła z papierosem w gębie, taka czerwona i z tym kawalerem tak ubranym? Daj pan pokój! To wszystko, co pan myślisz, jest głupstwem. Człowiek z edukacyą takich rzeczy za złe nie bierze, bo on wié, że główna rzecz użyć sobie życia, a reszta, to tylko zabobony....
Przestał mówić, bo Otockiego nie było już w pokoju. Patrzał przez okno za odchodzącym szwajcarem, a rękę z turkusem topiąc w rzęsiście ufryzowanych włosach, zawołał:
— Waryat!
Tymczasem młoda para szła daléj przez miasto, coraz więcéj i widoczniéj dumna sprawianém przez się wrażeniem. Upajali się rolą tą, którą odegrywali wobec jasnego dnia i tysięcy oczu ludzkich, a upojenie to odbijało się coraz wydatniéj w ruchach ich i wyrazie twarzy. Na jednéj z ulic spotkali się oko w oko ze strojném i wesołém towarzystwem, pośród którego były dwie młode kobiéty, z blizka znane Lusi. Orzuciły ją one od stóp do głowy wzgardliwém spójrzeniem, wzgardliwy téż uśmiech przeleciał po ich ustach, nie powitały jéj najlżejszém skinieniem głowy i przeszły. Ona stanęła na miéjscu, jak wryta i, odwracając twarz, rzuciła za odchodzącemi głośną i pogardliwą téż gammę śmiechu.
— Brawo, Lusiu, brawo! — zawołał Julek.
Nie spostrzegł, że, gdy z piersi jéj lał się potok śmiechu, oczy miała pełne łez. Cierpiała bardzo, lecz zarazem czuła się tak dumną, iż zdawało się jéj chwilami, że tuż, tuż, uniesie się nad ziemię. Szczęście to i tę dumę uczuła silniéj jeszcze na widok biegnącéj naprzeciw nim młodéj dziewczyny, w skromném bardzo ubraniu, z zawiniątkiem jakiemś w ręku, którą téż znała, a która, spostrzegłszy ją, spuściła oczy i, z wyrazem twarzy pełnym zmieszania, zbiegła jéj wcześnie z drogi na przeciwległą stronę ulicy. Widocznie nie chciała ani witać się z nią, ani téż okazywać jawnie, że powitania unika. Lusia powiodła za nią okiem, uśmiechając się litośnie.
— Tamte, — rzekła, — tamte.... dwie, to kokietki, próżniaczki, strojnisie... a ta, biedna gąska, któréj się zdaje, że czyni wszystko, co człowiek czynić powinien, gdy od rana do nocy pracuje ciężko nad książką i igłą, dla tego tylko, aby brat i siostra nauczyć się mogli kilku żyjących i umarłych języków.... Jak niewolnica zaprzęgła się do pługa i nie rozumié tych, którzy takich wązkich zagonków orać nie chcą i nie umieją. Tamtych.... nienawidzę! nad tą lituję się!
Stan jéj był tak podnieconym, że ciągle prawie mówiła, a wyrazy płynęły z jéj ust ze szczególną łatwością i jakby same przez się układały się w dźwięczne, dobitne frazesy. Po godzinie przebywali mniéj już ludne, wiejskie prawie, ulice miasta, aż nakoniec zostawili je za sobą i znaleźli się pośród wzgórzystych gajami i borami poprzerzynanych, pól. Tu Lusia stanęła, zatrzymała towarzysza swego i rozejrzała się dokoła. Po raz pierwszy uczuła ona z rozkoszą, jak rozognioną twarz jéj chłodziły świeże, szerokie powiewy, a pierś jéj, szarpana zmieszanemi uczuciami męki i radości, upokorzenia i dumy, głębokiém odetchnięciem wciągnęła w siebie falę przesiąkłego wonią powietrza. Wysunęła ramię swe z pod ramienia Julka i wbiegła na szczyt zielonego wzgórza. On pobiegł za nią.
— Jak tu pięknie! — mówiła, rozglądając się dokoła — czy czujesz, jak tu dobrze i łatwo oddychać? czy widzisz jak sosny te silnie się odbijają na kryształowo-błękitném tle powietrza? Jakie chmury tam... na zachodzie... niby ponure zamki z krwawemi ścianami, albo góry, u szczytów obrębione złotem! Co tu ptaków! i jak one wesoło świergocą! Czy pomiędzy niemi niema nierówności i niesprawiedliwości do poprawiania, ani głupstw i przesądów, z któremi walczyć każdy powinien! O, mój Julku, jaki ten świat piękny! dlaczegoż na nim droga do prawdy — taka trudna? jak błogo jest oddychać i żyć na łonie natury, któréj poprawiać i z którą walczyć nie trzeba!
On, zwykłym sobie, pedantycznym nieco tonem, zaczął:
— Mylisz się! naturę także zwalczać i poprawiać należy, i nietylko tę zewnętrzną, która istnieje wkoło nas, ale i tę wewnętrzną, która objawia się w skłonnościach i pojęciach, wlanych w nas przez ciemne wieki... Prawo dziedziczenia, to wielkie i zdumiewające zjawisko przyrody, wyjaśnia nam...
Nie skończył, urwał nagle, a nawet, gdy mówił jeszcze, znać było, że myślał o czém inném. Patrzał na Lusię nie tylko uparcie, ale nawet z wytężeniem takiém, że zdawało się, iż niepodobna mu było wzroku od niéj oderwać. Dziewczyna zdjęła malutki kapelusik swój, jakby on nawet ciężył jéj w téj chwili, a głowa, okryta bogactwem włosów, kąpała się cała w złotéj łunie zachodzącego słońca. Oczy jéj, zatopione w kryształowéj wilgoci, świeciły jak brylanty, drobne usta drżały pośród rozrumienionych lic, a kształty kibici, objęte wązką czarną suknią, uwydatniały się na przezroczystém tle powietrza, szczupłe, lecz gibkie, drobne, lecz drgające całą wezbraną energiją młodzieńczych sił.
— Lusiu! — wymówił Julek i urwał znowu.
Nigdy jeszcze w ten sposób nie wymówił jéj imienia nigdy nie słyszała, aby głos jego był tak przytłumionym i miękkim.
— Lusiu! — powtórzył i, choć stał tuż obok niéj, zbliżył się bardziéj jeszcze.
— Co, Julku? — zapytała z pieszczotą w głosie.
Postawa jego, butna zazwyczaj i zuchwała prawie, stała się nieśmiałą i niezręczną; wahanie się, niemal lękliwość brzmiała mu w głosie, gdy, wziąwszy ją za rękę i głęboko patrząc jéj w oczy, zaczął znowu:
— Lusiu! wiesz? ty jesteś nietylko energiczną i rozumną dziewczyną, ale téż — bardzo ładną! Pragnąłbym porwać się... unieść gdzieś daleko i być z tobą w jakiéjś samotności odludnéj... w jakiéjś ciszy niezmąconéj...
Przerwała mu nagłem wysunięciem ręki z jego dłoni i wykrzykiem:
— Nie, Julku! nie! nie!
— Co nie? co nie? — pytał z cicha i namiętnie, usiłując ramieniem kibić jéj otoczyć. Lecz ona cofnęła się w tył, gibka i sprężysta, a stając o parę kroków i, nie podnosząc na niego oczu, szepnęła jeszcze:
— Nie, nie, nie, Julku!
Widać było, że ona, tak śmiała tam... pośród wzgardliwych uśmiechów i niechętnych spojrzeń walczyła teraz z nieśmiałością i zawstydzeniem dziewiczém. On także stał nieruchomy, nieśmiały i tylko z pod brwi, ukradkiém, pożerał ją spojrzeniem.
Wzmogła się nakoniec w odwagę i stanowczość, a prostując drobną swą kibić, z pałającém licem, mówić zaczęła:
— Nie, Julku! ja nie chcę, żebyś ty się kochał we mnie i o tém mi mówił. My, realiści, powinniśmy rzeczy po imieniu nazywać! My, ludzie trzeźwi, powinniśmy jasno patrzeć na uczucia nasze. Otóż — choć mi to przykro... mówię otwarcie, że zrozumiałam, co czułeś w téj chwili... i nie chcę, nie chcę, nie chcę... aby ludzie, którzy nas posądzają i spotwarzają, mieli słuszność, abyśmy sami nie byli pewni, że zdobywamy swobodę i walczymy z przesądami — nie dla siebie!
Entuzyazm jéj, podbudzany kto wie jakiemi tłumionemi porywami, wzbił się teraz do szczytu swego. Wyciągając ku niemu ręce, jak do modlitwy splecione, zawołała:
— Julku! przyrzecz mi, że nigdy nie będziesz do mnie mówił i nie będziesz na mnie patrzał, tak... jak przed chwilą. Ja nigdy nie zapomnę o tobie, ja nie wiem... czy będę mogła bez ciebie żyć... ja cię kocham... ale... jak siostra!...
Ostatnie słowa wymówiła z wybuchem i po kilka razy, jakby niemi samę siebie, głosy jakieś wewnętrzne zagłuszyć pragnęła; a porywając go za rękę, z oczyma palącemi się w łzach, mówiła śpiesznie, choć już z cicha:
— Julku! weźmy z sobą ślub... ślub braterski! przysięgnijmy sobie tu... zaraz... że wiecznie... będziemy dla siebie bratem i siostrą w idei!...
Uklękła i pociągnęła go, aby uczynił to samo. Zresztą, nie potrzebowała-by go nawet pociągać. Porwany jéj zapałem, zawstydzony jéj słowami, namiętnie ściskając jéj rękę, przez zaciśnięte zęby mówił:
— Tak! masz słuszność! masz słuszność! Jesteś rozumniéjsza odemnie, więcéj oddana wielkim sprawom świata... jesteś wielka! jesteś prześliczna!
Z połączonemi dłońmi i natchnionemi twarzami, wzniesionemi ku pozłoconym błękitom nieba, w powodzi różowych świateł, na szczycie zielonego wzgórza klęcząc, drżącemi nieco głosy, lecz wyraźnie i zwolna, mówili, a raczéj ona mówiła, a on za nią powtarzał:
„Wobec natury niepokalanéj niesprawiedliwością, ani nędzą żadną... wobec złotych obłoków tych, na których takby dobrze nam było płynąć razem w odludną samotność i niezmąconą ciszę jakąś... w imię świętéj, wielkiéj prawdy, którą bronić mamy od gnębiących ją przesądów... my, dzieci świata, ludzie nowi, przysięgamy, że przez całe życie nasze... do śmierci... na wieki, będziemy dla siebie bratem i siostrą — w idei!“
Gdy powstali, ona podała mu do pocałunku czoło swe, jak zorza różowe, a on przylgnął doń ustami, dłużéj, goręcéj, niż na to pozwalał świeżo zawarty pomiędzy nimi związek braterstwa w idei.
Zstępowali ze wzgórza, trzymając się, jak dzieci, za ręce. Ona patrzała na niego wzrokiem, pełnym niewysłowionéj czułości; on wrzał wewnętrznie, lecz powściągał się, zwyciężał, i tylko, nie wiedzieć dla czego, teraz właśnie opowiadać jéj zaczął o spotykanych w stolicy parach szczęśliwych, które, wzgardziwszy wszelkiemi przesądami gminu, kochają się, i żyją razem, bez żadnych pozwoleń ani uświęceń ludzkich. Teraz, po raz pierwszy, odsłaniać począł przed nią jeszcze ideę, o któréj mówić nie przyszło im dotąd na myśl. Była nią: wolna miłość.
Zastukali do jakiéjś chaty zamiejskiéj, w bzowych i głogowych krzakach ukrytéj, prosząc o trochę mleka. Siedzieli na trawie, bawiąc się zerwanemi z krzuku[6], a w szkarłatne jagody zdobnemi gałęźmi, patrzali na wschód bladego księżyca i — długo milczeli. Od chwili do chwili odrywali wzrok od stojącéj nad sosnami srebrnéj obręczy i patrzali na siebie. On zdawał się pić chciwie spojrzenia jéj i uśmiechy, które stawały się tak rzewne i senne, jak u znużonego i spoczynku pragnącego.
Wracając do miasta, Julek opowiadał towarzyszce swéj o kobietach możnych i pięknych, ba! o księżniczkach, które ginęły ze świata i z pomiędzy ludzi, tak, że nie wiedziano nic co się z niémi stało, a które potém odnajdowano w otchłaniach nędzy i cierpień, gdy boso i w siermięgach pracowały z poniżonymi braćmi, służyły im, otwierały oczy ich na prawdę... Wyrzekły się one dla idei wszystkiego — prócz miłości. Z niemi razem byli i poświęcali się ci, z którymi bez żadnych sankcyj świata połączyły się one, węzłem wolnéj i nie przymuszonéj miłości, na mocy tego wielkiego prawa natury, które zwie się: pokrewieństwem z wyboru.
— Śliczne życie! — szepnęła Lusia.
— A któż ci zabrania żyć tak samo — odpowiedział jéj surowo i niemal gniewnie.
I dodał:
— Nie dość jest chcieć i marzyć! Trzeba czynić i umieć spełnić marzenia własne.
Zamieniając słowa te, wstępowali na wschody żółtéj kamienicy.
W małéj bawialni, na odgłos otwierających się drzwi, z nad stołu, przy którym siedział, podniósł się stary wysoki człowiek, z twarzą bladą i groźną. Na widok jego, Lusia instynktowo cofnęła się z razu; lecz wnet, zawstydzona jakby własnym tym ruchem, śmiało, z podniesioną głową, weszła do bawialni. W téj-że chwili pani Aniela, ze spłakaną i niezwyczajnie u niéj wzburzoną twarzą, wybiegła do przyległéj izdebki, szczelnie i ze stukiem drzwi za sobą zamykając. Julek stanął w progu w postawie takiéj, jakby gotował się do śpieszenia z obroną młodéj dziewczynie. Lecz nie miał przed kim, ani przed czém jéj bronić; Otocki zbliżył się do wnuczki i, biorąc obie jéj ręce, nie tylko spokojnym, ale nawet zimnym głosem mówić zaczął:
— Nie pytam się ciebie, gdzieś była i co robiłaś przez te długie, śmiertelne godziny, w których ja oczekiwałem tu powrotu twego. Nie mów mi nic; bo jeżeli słowem potwierdzisz mi w żywe oczy to, co czynem dziś okazałaś, lękam się, abym nie zapomniał, że jesteś dzieckiem mego biednego syna i że kiedyś byłaś moją najdroższą pociechą i nadzieją...
Lusia zaczęła drżeć i wyrwała ręce z dłoni dziadka.
Przytłumionym już i trochę drżącym głosem mówił daléj:
— Nie mów nic. Nie chcę wiedzieć o niczém, a raczéj wiem... Ale ratować cię muszę i dla tego chciałem cię dziś jeszcze zobaczyć, aby ci powiedzieć, że masz wybierać się w drogę. Za dwa dni... końmi, które dla ciebie najmę, z panią Ryżyńską, u któréj to wyprosiłem, pojedziesz na wieś, tam, gdzie przepędziłaś pierwsze lata swego dzieciństwa...
— Ja! tam! W ten zakąt ciemny jak grób? Za nic! — odpowiedziała, z razu z oburzeniem i zdumieniem, potém stanowczo.
Otocki, jakby nie słyszał jéj, mówił daléj:
— Za utrzymanie twe płacić będę. Nauczą cię tam gospodarstwa wiejskiego, a wzamian ty uczyć będziesz dzieci twéj dawnéj opiekunki.
Usunęła się o kroków parę, skrzyżowała ramiona i z brwią ściągniętą, z posępnym błyskiem oczu, wyrzekła krótko i ostro:
— Ani na guwernantkę, ani na ochmistrzynią stworzoną się nie czuję. Nie pojadę za nic.
Otocki nie był już daléj panem usposobień swych, gwałtownych z natury, a tylko przez miłość dla niéj i poszanowanie dla smutnéj pamięci jéj ojca na wodzy trzymanych. Postąpił do niéj krokiem porywczym i, przeszywającym wzrokiem w twarz jéj patrząc, przez zaciśnięte zęby wymówił:
— Więc na cóż? na cóż stworzoną jesteś? Czy na jednę z tych zgubionych istot, które w hańbie kąpią poczciwe imię ojców?...
Jęknęła głucho i, wywołane krwawą obrazą, łzy strumieniem popłynęły z jéj oczu. Ale teraz i Julek także wystąpił z cienia, a stając pomiędzy dwojgiem srodze zwaśnionych ludzi, z gniewem, którego tłumić nie myślał, zawołał:
— Ja nie pozwolę, abyś pan znieważał ją i łzy z jéj oczu wywoływał w obecności mojéj!
Kiedy Otocki spojrzał na młodzieńca tego, którego bluza krwawo barwiła się nawet przy słabém świetle lampki, a w którego ręku połyskiwały sterczące przy czapce pawie pióra, wszystka krew buchnęła mu do twarzy. Przez chwilę spodziewać się było można, że pomiędzy dwoma ludźmi tymi zajdzie coś strasznego. We wzroku obudwóch malowała się nienawiść i pogarda. Jednakże, po chwili nieprzytomnego prawie wzruszenia, Otocki opanował się znowu i głosem, który trząsł się i zamierał mu w gardle, rzekł:
— Pana nie znam. Nie wiem, kto jesteś, zkąd przybywasz... to tylko sprawia mi ból niewysłowiony, że dziewczynę tę, noszącą imię moje, pod jednym z tobą dachem zostawić jeszcze muszę. Cóż robić? nie mam swojego... o! gdybym go miał wprzódy!..
Przestał mówić i wlepił w twarz wnuczki wzrok, pełny tak bezgranicznéj, ponuréj boleści, że w niéj drgnęło coś, niby wspomnienie lat dziecinnych, niby żal nad tym bezdomnym, a tak bardzo kochającym ją starcem. Zbliżyła się zwolna i łagodniéjszym nieco, niż wprzódy, głosem, wymówiła:
— Dziadku!
Ale on usunął ją zimnym, rozkazującym gestem.
— Gotuj się do drogi! Jeżeli dobrowolnie jechać nie zechcesz, zawiozę cię przemocą. Długo byłem dla ciebie powolny i słaby. Od dziś znajdziesz we mnie nie starca niedołężnego, ale surowego sędziego i stróża.
Wziął ze stołu czapkę swą z galonem i, nie spojrzawszy już na nią, wyszedł.
W parę godzin późniéj, w mieszkaniu Ryżyńskich cicho było i ciemno, i tylko w kuchence, na starym tapczaniku, przy oknie, bez innego światła, nad parę smug księżycowych, wlokących się po brudnéj ścianie i podłodze, siedziało dwoje młodych ludzi. Lusia, z czołem opartém na dłoni, płakała cicho, ale głęboko i rzewnie; Julek mówił do niéj tym głosem surowym i ostrym, jakim przemawiać zwykł, gdy czuł się z niéj niezadowolonym i chciał wzmódz jéj energiją.
— Szkoda mi twoich pięknych oczu na łzy bez użytku. Co z płaczu? Dzieci tylko płaczą i niedołęgi. Ludzie nowi działają.
Podniosła na niego oczy, splotła ręce i zapytała:
— Cóż ja uczynię?
Wtedy on pochylił się ku niéj i gorętszym, bardziéj błagalnym, głosem, niżby to mistrzowi i bratu w idei przystało, zawołał:
— Razem, razem ze mną w świat, droga moja!...
Nie zdziwiła się. Sama może myślała już o tém nieraz. Tylko wyciągnęła rękę, wskazując na drzwi. Zrozumiał gest ten i, odpowiadając nań, zaczął:
— A! ten, co ztąd wyszedł! Biedny nieuleczalny głupiec! On jeszcze mówi o imieniu swych ojców! bierz z tego miarę umysłu jego i szczerze zapytaj siebie saméj, czy zacofańca i despotę takiego kochać możesz, i czy dla resztek marnego tego bezużytecznego życia poświęcać powinnaś młode swe siły, a przedewszystkiém to, co dla świata przez nie zrobić możesz?
Milczała długo, potém wymówiła z cicha i trochę nieśmiało:
— On wychował mię i był dla mnie taki dobry!
Julek spójrzał jéj prosto w oczy i zapytał:
— A czy żądałaś tego, aby cię na świat ten sprowadzono?
Wzruszył ramionami i dodał:
— Że téż to tak trudno ludziom jasno patrzeć na rzeczy. Cóż nadto prostszego, że ten, który był ojcem twego ojca, opiekował się tobą i nie dręczył cię bardzo? Każde źwierzę robi to samo względem swych małych. Jest to prawo natury. On spełnił je tak, jak to czynią wszystkie istoty organiczne i niema tu wcale powodu do żadnych, jak wyrażałaś się dawniéj, obowiązków, tém bardziéj do poświęceń. Zresztą, powiem ci prawdę, że wszelkie poświęcenia dla jednostek są głupstwem, exaltacyą, wynikłą z napełnienia głów ludzkich staremi urojeniami. Co innego ofiara dla świata, dla idei. Co innego, téż gdybyś pokochała kogoś, równego sobie energją, umysłem i dążeniami; bo wówczas, gdybyś nawet i przecierpiała coś dla niego, pomimo to, byłabyś szczęśliwą...
Nie wiadomo, czy w téj chwili podzielała wszystkie zdania jego, lecz przestała płakać, i widać było, że ważyła je w myśli. On patrzał na nią niespokojny. Nigdy jeszcze nie pragnął tak bardzo przekonać ją i skłonić w kierunku chęci własnych. Po chwili, podrażniony jakby tém, że mu nie odpowiadała, zapytał:
— A może ci żal jeszcze porzucać rodzinne miéjsce swe, ludzi, wśród których żyłaś dotąd, i te, jak mówią poeci, nieba ojczyste?... Jeżeli tak jest, słuchaj!...
Tu na oścież otworzył okno, za którém w dole ciągnęła się pusta teraz i cicha ulica, a w górze piętrzyły się dachy starych kamienic, z popękanemi ścianami i monotonnemi rzędami ciemnych okien.
— Czy słyszysz! — mówił — jak tu cicho.... cicho.... cicho....
I przejmując się sam uroczystością głębokiéj istotnie ciszy, dodał:
— Jak w grobie!
— Słuchaj! — powtórzył — to grób, w którym nikt żywego nie podnosi głosu. Tu wszystko zdaje się spać z niememi usty, bez ruchu, ni walki, bez dążenia naprzód. Tu nikt nie dąży do niczego więcéj, jak do możności spokojnego zasypiania codzień pod jakim kawałkiem dachu i do bezpiecznego spożycia kęsa chleba, za który nieraz oddać musi rozum swój, swobodę i ludzką swą dumę. Dla czego tak jest? Mniejsza o to. Stare to dzieje, które nas, nowych ludzi, nie obchodzą wcale, i łamanie sobie głowy nad pytaniem tém byłoby daremną stratą sił. Ale tak jest. Miéjsce więc tu nie dla nas....
— Nie dla nas! — powtórzył po chwilowém milczeniu i z mniejszém już uniesieniem, ale za to, z czémś nakształt żalu w głosie, mówił daléj: — Być może, iż gdyby było inaczéj, ja nie myślał-bym o bezpowrotnym odjeździe i tobie bym nie mówił, abyś porzuciła grób... dla świata. Mnie wszystko jedno, gdzie żyć i pracować; możebym nawet kiedyś wolał „ojczyste nieba,“ niż inne; bo przecież czują tak wszyscy prawie ludzie, musi być więc w tém jakieś prawo natury... Gdyby tu uczono się i dochodzono prawdy, gdyby tu można było jawnie i głośno walczyć o to, co człowiek ma najdroższego dla siebie, gdyby się tu ludzie spierali i łączyli w koła wielkie, i do postępu, do prawdy i do szczęścia dążyli.... lecz w katakumbie milczącéj i ciemnéj ja nie zostanę i tobie zostać nie dam... Czy słyszysz?
Czy słyszała go? Zapewne. Musiała téż czuć gorące pocałunki, któremi schylony okrywał obie jéj ręce; lecz nie mówiła nic i siedziała nieruchomo, jak posąg, szeroko otwartemi oczyma wpatrując się w lekkie obłoki, które w blaskach księżyca srebrzyły się, jak skrzydła dawnych rycerzy, i z pod złotych rąbków zdawały się pochylać ku ziemi „odważne i smutne oblicza“. Co tam ujrzała w tym podniebieskim orszaku? Może, tym razem, stanął tam znowu przed nią obraz bohatera, dla którego biło kiedyś dziecięce jéj serce; bo tak, jakby tajemniczo i nieśmiało zwierzała się z czémś oblewającemu twarz jéj światłu księżyca, szepnęła:
Jechał Sieniawski odważny i smutny
Na śnieżnym koniu i w błyszczącéj zbroi.
— Co mówisz, droga moja, siostro moja w idei? — zapytał Julek.
Za nic nie wyznała-by przed nim tego, co czuła przed chwilą, i tego, co mimowoli i wiedzy swéj szepnęła. Gdyby to uczyniła, czułaby się w oczach jego, i przed sobą samą także, poniżoną strasznie.
W téj saméj porze Otocki siedział pochylony nad hotelowemi księgami, lecz cyfr wypisanych na kartach ich nie widział. Za parę dni gwiazda oczu jego zniknąć miała z ciemnego jego nieba. Wolał jednak to, niżeli widzieć ją tu, wystawioną na obmowy i pośmiewisko ludzkie, — co większa: na niebezpieczeństwa, wobec myśli o których siwe włosy powstawały mu na głowie. Gniewał się na nią srodze, lecz czuł, że nigdy nie kochał jéj tak bardzo, tak namiętnie, jak teraz, gdy zuchwałą swą dziecięcą dłonią targnęła najdroższe struny jego serca. Postanawiał nie widziéć jéj aż do chwili jéj odjazdu i nie wiedział sam, jak przeżyje dwa te dnie pokłócony z nią, drżąc na myśl, że znajduje się ona jeszcze pod jednym dachem z tym.... Nie mógł dokończyć, nie mógł go nazwać żadném imieniem mowy ludzkiéj, — wszystkie bowiem wydawały mu się za blade wobec jego krwawo czerwonéj bluzy. Nazajutrz czynności swe spełniał bezprzytomnie niemal, tylko ze zwyczaju, machinalnie; lecz, jakaż przejęła go radość, gdy w przedwieczornéj godzinie ujrzał wnuczkę wchodzącą do jego oszklonéj izdebki! Upokorzyła się, pierwsza przybyła, aby zażegnać powstałą pomiędzy nimi burzę! Tęskniła za nim, jak on za nią! Kochała go trochę, nic więc straconém nie było; chwilowy jéj szał minął, jego szczęście zmartwychpowstało. Drogie, drogie dziecko!
Nie powiedział tego jednak. Powściągnął dziś radość i rozrzewnienie tak, jak wczoraj gniew, i przyjął wnuczkę z łagodnym, lecz pełnym godności, spokojem.
Ubrana skromnie i bez rażących różnic ze zwyczajem powszechnym, zdawało się téż, że powróciła dnia tego do dawnéj powagi, niemal sztywności ruchów i postawy. Bladą była, a śród znieruchomiałych jéj rysów oczy tylko błyszczały gorączkowym blaskiem. Usiadła na stołku, tuż obok biurka, ruchem z dzieciństwa jeszcze zachowanym, wsunęła ręce w rękawy okrycia i, milcząc, patrzała w przestrzeń.
— Cóż? Przyszłaś? — drżącym trochę głosem zaczął Otocki i nie wiedział sam, co daléj ma mówić: czy karcić ją znowu surowém słowem, czy porwać w objęcia i pieszczotami okryć.
— Cóż tam u was słychać? — zapytał nakoniec — pani Ryżyńska była wczoraj bardzo zmartwioną; jakże się ma dzisiaj?
— Dziś jest ona bardziéj jeszcze zmartwiona, niż wczoraj — odpowiedziała przytłumionym, monotonnym, chłodnym głosem.
— Czém-że to? — zapytał Otocki.
— Syn jéj odjeżdża.
Jak sprężyną ruszony, Otocki porwał się z krzesła i wnet znowu opadł na nie.
— Odjeżdża? Zupełnie już? Kiedyż?
— Zupełnie, dziś.
Była to dla niego tak wielka, tak wielka radość, że już utaić jéj nie mógł. Z jego odjazdem znikała konieczność wysyłania jéj na wieś. Mogła pozostać i wszystko znowu będzie, jak dawniéj, dobrze i szczęśliwie. Kto wié? Jeżeli powiedzie się jéj w zawodzie nauczycielskim, może wkrótce zrzuci on z siebie liberyą hotelu Wszech-Krajów i zamieszkają razem....
Młoda dziewczyna spostrzegła radość jego i zarumieniła się naprzód gwałtownie, a potém zesztywniała bardziéj jeszcze. Daremnie różnemi sposoby starał się wyzwać ją na szczerą, poufałą rozmowę i na téj drodze przygotować sobie możność zupełnego z nią pojednania. Milczała, sztywna wciąż i zimna, wymawiając krótkie zalewie wyrazy, a szklistem okiem patrząc nie na niego, lecz w przestrzeń. I wtedy dopiéro, gdy w sieni rozległ się głos pana Leonida Igorowicza, wołający szwajcara, Otocki wstał i zmierzał ku wyjściu; Lusia powstała szybko, pochwyciła go za rękę, którą do ust swych podniosła, i gorąco, namiętnie prawie, całować zaczęła. Uszczęśliwiony nad wyraz, schylił się ku niéj i zobaczył płynące po twarzy jéj łzy. Ogarnęły go wtedy zgryzoty sumienia i, przyciskając ją do swéj piersi, zmieszanemi słowy pocieszał, pieścił, niemal przepraszał.
Ale pan Leonid Igorowicz wołał coraz głośniéj.
— Czy na długo pójdziesz ztąd, dziaduniu? — szepnęła.
Powiedział jéj, że nie wié, jak długo zabawi; ale, że jeżeli nie wróci prędko, żeby tu nie siedziała sama jedna, lecz tylko udała się do domu, gdzie on dziś jeszcze przyjdzie, aby choć przez chwilę z nią porozmawiać.
Rzeźki i wesoły tak, jak dawno już nie był, wbiegł na marmurowe schody. Do izdebki swéj wrócił nie prędko, przeszło w godzinę; bo polecono mu dojrzéć ustawiania nowych mebli na jedném z górnych piętr hotelu, a potém spotkał go na kurytarzu pan Leonid Igorowicz i długo mówił mu o tém, jakie to wielkie szczęście dla człowieka, jeżeli otrzyma edukacyą, i jak szczęście to uczuł on wczoraj, będąc przez kuzyna swego wprowadzonym na wielki bal publiczny, gdzie tańczył do rana.
— Zrobiłem sobie — dokończył — nowiuteńki frak; no, i rękawiczki białe i inne drobiazgi coś tam kosztowały; ale człowiek wiele może dać za to, żeby tylu porządnych ludzi zobaczyć.... Był na balu hrabia Henryczek, co z moim kuzynem w takiéj przyjaźni żyje.... i z takiemi ładnemi pannami tańczyć!... ta szczególniéj generałówna taka tęga dziewczyna....
Uśmiechając się z tego, co usłyszał, a uśmiech swój pod długim wąsem kryjąc, aby go rządzca hotelu, i zarazem własnych jego losów, nie dostrzegł. Otocki usiadł przed biurkiem i zaledwie spojrzał na księgi rachunkowe, wydał okrzyk zdziwienia. Na księgach rachunkowych leżał mały liścik, do niego zaadresowany. Poznał w oka mgnieniu, że adresowała go Lusia. Zdziwił się, ale się nie przeląkł. Przyszło mu na myśl, że dziewczyna nie śmiała ustnie wynurzyć przed nim swéj skruchy i prosić go o przebaczenie, że zatém uczyniła to listownie. Na myśl tę uśmiechnął się rozkosznie.
— Biedne, kochane dziecko! — szepnął i list otworzył.
List był długim, ale Otocki przeczytał kilkanaście tylko następujących wierszy:
„Zdziwisz się, dziaduniu, że piszę do ciebie. Jestem bardzo odważną, a jednak nie mogłam za nic powiedziéć ci tego, co postanowiłam uczynić i co uczynię. Jakkolwiek nie zgadzamy się w przekonaniach i wyobrażeniach naszych, a w ostatnich czasach na żaden sposób nie mogliśmy się zrozumieć; to jednak trudno mi bez żalu pomyśléć o tém, że będziesz bardzo cierpiał. Znieś mężnie cierpienie to, drogi dziadku! Wszak jesteś jednostką, która dla ważnych spraw i wielkich idei poświęcać się powinna. Tym-to sprawom i ideom ja składam w ofierze ciebie i siebie. Pracować będę ciężko na byle jaki kawałek chleba, i zniosę wszystko; ale muszę do prawdy dążyć, z przesądami walczyć, wraz z braćmi i siostrami memi w idei, na szczęście świata pracować. Jeżeli zapytasz mię, dziaduniu, dla czego czynić tego wszystkiego nie postanowiłam tu, u boku twego, pod rodzinném niebem i w społeczeństwie rodzinném; to powiem ci, że niebo to wisi nad ziemią jak ołowiane wieko trumny, do któréj zstępować ja nie chcę, a społeczeństwo to wydaje mi się orszakiem istot sennych i spłakanych, wśród których nudno mi, smutno.... Gdybym tutaj widziała możność wstąpienia na wyższy szczebel wiedzy, a potém dobroczynnego dla prawdy i ludzkości działania, być może, iż wolałabym pozostać przy tobie i boleścią twoją serca swego nie rozdzierać. Lecz pocóż bawić się w przypuszczenia? Tak nie jest i być nie może; jadę więc w świat szeroki. Tam jestem potrzebna, jak ptak, z braćmi swymi pod niebo lecący.... Dziś, za godzinę, odjeżdżam z Julkiem do stolicy. Czy wrócę tu kiedy....“
Daléj Otocki już nie czytał, litery zmąciły mu się przed oczami, list wypadł z ręki. Jak oszalały, jakby mu krew bijąca do skroni czaszkę rozsadzić miała, ścisnął głowę i krzyknął:
— Boże mój! Ojcowie mói! Synu mój!
Ale, po krótkiéj chwili, zerwał się z siedzenia i trzęsącą się ręką sięgnął po zegarek.
— Biegnę, lecę — szeptał — porwę, odbiorę, wyratuję...
Czy pora jeszcze była biedz i ratować, nie mógł się o tém dowiedziéć, bo wskazówki zegarka wydawały mu się jakiemiś krwawemi palcami, przyciskającemi jakąś wysoką, pełną jęków i westchnień, mogiłę.
— Ołowiane wieko trumny!... orszak sennych i spłakanych!... O nieszczęśliwa! wieko to podnosić.... sennych tych budzić.... spłakanych cieszyć.... małaż to była dla ciebie robota?...
W tém o ucho jego uderzył długi, przenikliwy świst. Wiedział on dobrze, przez lat wiele dowiadywał się codziennie, co świst ten znaczy. Była to ta potężna, choć nieżywa, istota z żelaznem ciałem, płomienną piersią i długim białym warkoczem z dymu, która, lecąc pędem niedościgłym w przestrzeń niedojrzalną, świstem tym wołała na tych, co się wprzęgli do jéj rydwanu. Za mną! za mną w świat!
Lokomotywa, ciągnąca za sobą długi szereg ciemnych wozów, coraz daléj rzucała w przestrzeń i zmrok wieczorny przeraźliwe swe krzyki, a w izdebce szwajcara hotelu Wszech-Krajów, zgnębiony, zgarbiony, wijący się z bólu człowiek, jęczał:
— Zgubiona!
I daremnie przede drzwiami hotelu turkotały powozy przywożące gości, daremnie pan Leonid Igorowicz i inni jeszcze wołali nań wielkimi głosami — nie słyszał nic.
∗ ∗
∗ |
Od dnia tego zniknął z sieni i z przede drzwi hotelu Wszech-Krajów i nikt go już tam nie widział nigdy. Co się z nim stało? Niewiadomo. Czy wraz z innemi, błędnemi liśćmi, które po burzy tułają się wśród przestrzeni, szuka jeszcze gałązki przytułku i spokojnego końca? Czy téż, porwany falą strumienia, który zabrał mu wszystkie ukochania jego, popłynął za niemi w drogę bezpowrotną?
To tylko pewna, że, ile razy ktokolwiek zapyta pana Leonida Igorowicza o pięknego człowieka tego z silną i dumną postawą, zoranem czołem i długim białym wąsem, tyle razy pan Leonid Igorowicz wstrząsa ufryzowanémi włosy, z których ulatuje woń różanego listka, ręką, zdobną w pierścionek z turkusem, czyni gest pogardliwy i odpowiada:
— To był waryat!
Powiadają niektórzy — i ja zdanie to podzielam — że pan Leonid Igorowicz nurza się także w srogiém omamieniu, biorąc za edukacyą, czyli oświatę, to, co jést krzywém i brudném jéj widmem.