Wielki los (de Montépin, 1889)/Część druga/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wielki los |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1888–1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le gros lot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Nie o tem dla ciebie marzyłem... szepnął z westchnieniem Placyd.
— Wiem... wiem... odrzekł Leopold z głupowatym, przerywanym czkawką uśmiechem.
— Chciałeś mi dać pannę z dwoma i pół milionami, pannę, za którą tropisz zapamiętale i wytropisz zapewne... A więc papo! nie potrzebna nam już ta panna!... Porzucam życie pajacowskie i zabieram się do pracy... Będę orał od rana do wieczora, jak pierwszy lepszy kantorzysta, ale pod warunkiem, że mi się pozwolisz ożenić z kim mi się podoba...
— Z Klarą Gervais?... wszak prawda — zawołał Placyd ze złością.
— A więc tak! z Klarą Gervais... — Jeżeli się nie zgodzisz, stracę głowę zupełnie...
— Nigdy nie zgodzę się na to.
— Nie pleć też papa głupstw takich... Co papa masz do zarzucenia temu dziecku?.. Chyba tylko to, że nie posiada ani rzodkiewki? — Ubogą jest, ale najszlachetniejszą!... — Nie przyjęła odemnie domu wiejskiego, prześlicznie umeblowanego, jaki jej ofiarowałem... i... wyrzuciła mnie za drzwi... — To postąpienie co się nazywa wspaniałe!...
— Szydzi sobie z ciebie... — traktuje cię jak ostatniego głupca... liczy na twoję łatwowierność...
— Dziękuję ci papciu za komplement!... ale pomimo to wierzę niewzruszenie w honor Klary, bo się o nim przekonałem... — Klara jest po prostu aniołem! — Bądźże papa tak grzecznym, weź kapelusz i laskę i pójdź na ulicę Saint-Paul Nr. 27 i poproś ją o rękę dla twojego ukochanego syneczka!
Placyd za całą odpowiedź zaśmiał się złowrogo.
— Jeżeli mi odmówisz — jeżeli się będziesz upierał, to wiesz papa co się stanie? Zaczekam do pełnoletności i przyślą ci dwóch notaryuszów ze ślicznemi papierami stemplowanemi, a tymczasem dla zabicia czasu, będę takie wyprawiał szaleństwa, że cały Paryż będzie o mnie tylko mówił.
Joubert wściekał się ze złości.
— Chcesz więc i mnie i siebie zniszczyć nieszczęśliwy?...
— Wszystko mi jedno! — odrzekł Leopold.
— Nie pozwolę ci na to...
— Jakim sposobem...
— Rozciągnę nad tobą prawną opiekę...
— Nie wierzę!... — Zresztą na nic się to nie przyda. — Będę kładł późniejsze daty na wekslach; a koledzy twoi, lichwiarze, chętnie mi na nie pożyczą.. — Jeden masz tylko na to sposób, aby mnie uczynić rozsądnym i uległym. — Pozwolić na zaślubienie panny Klary Gervais...
Zamiast się rzucać na nowo, Joubert stał się na raz zimnym i odrzekł wpatrując się uważnie w syna.
— Nie mógłbym jednak pozwolić ci ożenić się z tą dziewczyną, gdyby się okazała niegodną ciebie...
Leopold zerwał się z krzesła.
— Niegodną?... — Co papa mówi?...
— To co powiedziałem, nie więcej...
— O cóż papa posądzasz Klarę Gervais?
— Nie posądzam jej o nic, bo nie znam jej prawie wcale, jakkolwiek jednak nie jesteś w tej chwili zupełnie przytomnym, zrozumiesz chyba łatwo, iż nie mogę prosić dla ciebie o rękę kobiety nieznanej. — Chcę wiedzieć i mam chyba pewne do tego prawo, czy Klara zasługuje istotnie na to wielkie poświęcenie jakie chcesz dla niej uczynić?...
Leopold podrapał się w ucho.
— Jest w gruncie rzeczy racya — odezwał się po chwili — zwłaszcza, że Klara nie ma się czego obwiać... przeciwnie...
I głosem fałszywym zanucił:
— A jeżeli zebrane wiadomości, będą wszystkie jaknajpomyślniejsze, ulegniesz prośbom twojego syna, nieprawdaż papo?
— Nie prośbom tylko groźbom. Jeżeli małżeństwo którego się tak domagasz, uczyni cię kiedyś nieszczęśliwym, nie będę przynajmniej miał sobie do wyrzucenia...
— Nic sobie papa nie wyrzucaj... zupełnie mnie to nie obchodzi, bylebym ją tylko poślubił... Więc papa zajmie się zbieraniem wiadomości?...
— Kiedy?
— Bezzwłocznie... Zacznę chociażby dzisiaj, nie mogę jednak działać lekkomyślnie. Potrzebować będę pewnego czasu, ażeby nabrać pewności, że jeżeli robisz głupstwo, nie poniżasz się przynajmniej.
— Wiele papa potrzebować będzie czasu na te studya dla uspokojenia swego delikatnego honoru... Ośm dni będzie dosyć?...
— Myślę...
— No to niechajże będzie ośm dni! — rzekł Leopold, zabierając się do wyjścia. — Za ośm dni przyjdę tutaj.
— Nie zobaczę cię wcale przed tem?
— Nie — lepiej unikać wszelkich niepotrzebnych dyskusyj... przy wielkiej papy zgryźliwości. Żegnam papę.
Od dzisiaj za tydzień zastukam znowu do ciebie...
I Leopold nie pocałowawszy nawet ojca, wyszedł z gabinetu puściwszy kłęb dymu z cygara, które zapalił.
Kiedy drzwi się za nim zamknęły, Placyd Joubert zawołał głosem pełnym rozpaczy:
— Oto dzieci!!! I on myśli, że ja pozwolę, że ja mu ustąpię! — głupiec.
Następnie poszedł żywo otworzyć drzwi od swojego apartamentu, w którym się ukryła Lucyna Bernier.
— A to nam się udał nasz Leopold? nieprawda kochany panie, — odezwała się młoda kobieta ze śmiechem, kładąc nacisk na wyrazie nasz. — Słowo honoru, że warto go oprawić w szpilkę, jak drogocenną jaką perłę.
— Słyszała pani?
— Rozmowa prowadzona była tak głośno, że nie straciłam ani jednego wyrazu...
— Jest zatem niebezpieczeństwo, jak pani sama widzisz!.. Trzeba żeby od dzisiaj za dni ośm, można było dowieść mojemu synowi, iż takiej, jak Klara Gervais dziewczyny, nie podobna brać za żonę...
— To dobrze powiedziane!.. Dowiedziesz mu pan tego za tydzień!..
Lucyna rzekłszy to, pożegnała Placyda Joubert, który ją odprowadził aż do schodów.
∗
∗ ∗ |
Benichon powróciwszy ze swojej wycieczki do Varennes i Champignolles, zastał list zaadresowany do pana Blondel inspektora instytucyi Opieki publicznej.
List był od pani Ligier, praczki, która go prosiła, aby przybył do niej bezzwłocznie, bo ma mu do zakomunikowania szczegóły tyczące Maryi-Joanny.
Zaraz nazajutrz, ale zdawszy sprawy z tego co zrobił, pryncypałowi swojemu, Bonichon udał się do Bonneuil.
— No, jestem, kochana pani — odezwał się wchodząc do praczki. — Cóż to tam pani masz za wiadomości?...
— Marya-Joanna, była wczoraj wieczorem u Bordiera... — odpowiedziała pani Ligier.
— I jadła obiad z czterema młodymi ludźmi, z których jeden był jej kochankiem...
— Zkądże pan już wie to wszystko?...
— Ja wiem wiele jeszcze innych rzeczy... — Wiem także np. żeś pani miała wczoraj wizytę jednego pana, który przyjechał powozem... Taki pan...
jak wół niezgrabny, a brzydki jak małpa... — Czego on chciał od pani?...
— Przyjeżdżał, aby również dowiedzieć się o Mąryę-Joannę...
— Z jakiej racyi?...
— Z racyi wielkiego spadku, jaki spada na nią. — Wypytywał mnie o wszystko — a przedstawił się, jako działający z polecenia dyrektora Opieki publicznej...
— Coś mu pani odpowiedziała?...
— Prawdę. — Nie mogłam powiedzieć nic innego, boć Marya-Joanna nie była...
— A on co na to?...
— Zaczął mnie się wypytywać w najlepsze i kazał pokazać medalik, jaki Marya-Joanna, dzieckiem nosiła na szyi, a jaki schowałam z obawy, aby go nie zgubiła. Pokazałam... ten pan obejrzał dokładnie i powiedział, że to pomyłka, i że Marya-Joanna nie jest dzieckiem, którego poszukuje...
— Kłamstwo! — pomyślał Bonichon — gdyby przypuszczał był omyłkę co do osoby, nie byłby jeździł do Bordiera po szczegóły i to ztąd prosto... — Widzę ja jasno całą tę sprawę... — Nie zawiadomi Opieki publicznej... bo się będzie bał, aby mu się nie wtrąciła do jego interesów! — No, wszystko dobrze idzie!... Przybywam pierwszy... pobijemy zatem Jouberta!... O! pobijemy na głowę...
Rozprawiając tak pół głosem, pseudo inspektor, chodził po pokoju gestykulując żywo.
Pani Ligier przypatrywała mu się z pełną obawy ciekawością.
Nagle zatrzymał się przed nią i rzekł:
— Spodziewam się, żeś pani nie oddała medalu temu panu, co tu był wczoraj?
— O! nie proszę pana.
— Pokaż mi go pani...